Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Listki i ziarnka: powiastki, opowiadania i rozmówki, zawierające najpotrzebniejsze wiadomości do pojęcia dzieci zastosowane - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listki i ziarnka: powiastki, opowiadania i rozmówki, zawierające najpotrzebniejsze wiadomości do pojęcia dzieci zastosowane - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 364 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîвo­лe­ío Öåíçó­ðîþ Âàðøàâà 1 (13) Iþëÿ 1872 ãîäà.

Dru­kiem Jo­ze­fa Ungra w War­sza­wie, No­wo­lip­ki Nr. 2406 (3).

PO­WIAST­KA.

Wła­dyś wy­szedł raz z mat­ką na prze­chadz­kę.

– W któ­rą stro­nę pój­dzie­my? – za­py­ta­ła mat­ka.

– Mar­no – od­po­wie­dział Wła­dyś – chodź­my Se­na­tor­ską uli­cą.

Mat­ka. A po­tom?

Wła­dyś. Po­tem gdzie mama ze­chce. Mat­ka Cze­muż ko­niecz­nie Se­na­tor­ską? Wła­dyś. Bo wi­dzi mama, tam w oknie jest ta ślicz­na fu­zya.

Mat­ka. Już tyle razy ją oglą­da­łeś. Cóż tam nad­zwy­czaj­ne­go w tej fu­zyi?

Wła­dyś. O mamo! prze­ślicz­na. Nig­dy jesz­cze tak pięk­nej nie­wi­dzia­łem. Ku­rek zu­peł­nie taki, jak u praw­dzi­wej fu­zyi. Jak ona musi strze­lać!

Mat­ka. Tak jak wszyst­kie po­dob­ne fu­zyj­ki. I psuć… się musi rów­nie ła­two.

Wła­dyś. Któż­by to po­psuł taką pięk­na rzecz:

Mat­ka. Czy to raz psu­ją się pięk­ne rze­czy. Ale chodź­my, kie­dy chcesz, Se­na­tor­ską uli­cą i przy­patrz się tej fu­zyj­ce do­wo­li.

I po­szli. Wła­dyś szedł na­przód; wkrót­ce sta­nął przy oknie pięk­ne­go skle­pu, lecz za­le­d­wie spoj­rzał w to okno, od­wró­cił się do mat­ki i rzekł pra­wie ze smut­kiem:

– Mamo, już nie­ma tej fu­zyj­ki. Mu­siał ją któś ku­pić.

– Za­pew­ne – od­po­wie­dzia­ła mat­ka – mo­gła się i in­nym dzie­ciom tak po­do­bać, jak to­bie.

Po­szli da­lej. Nasz Wła­dyś przez całą dro­gę my­ślał, jaki to mu­siał być szczę­śli­wa ten chłop­czyk, któ­re­mu się do­sta­ła taka prze­ślicz­na fu­zya. Te­raz ją pew­nie na­bi­jał, od­cią­gał cyn­giel,… paf! I wes­tchnął Wła­dyś. Jaka to szko­da, że nie­moż­na było ku pić ta­kiej pięk­nej rze­czy. Ale Wła­dyś nie­śmiał na­wet wspo­mnieć o tem ma­mie, bo nie­daw­no, na imie­ni­ny, do­stał kil­ka pięk­nych za­ba­wek, mię­dzy in­ne­mi pi­sto­let, któ­ry się już po­psuł na­wet. Mama tyl­ko na gwiazd­kę i na imie­ni­ny ku­po­wa­ła mu za­baw­ki A zresz­tą, kto wie, czy mo­gła­by ku­pić taką fu­zyę? To mu­sia­ło być bar­dzo, bar­dzo dro­gie; taka pięk­na rzecz!

We­szli do Sa­skie­go ogro­du. Dzień był po­god­ny i cie­pły, dzie­ci mnó­stwo uwi­ja­ło się po ogro­dzie. Je­den chłop­czyk miał fu­zyj­kę w ręku; prze­szedł koło Wła­dy­sia. Od­wró­cił się nasz Wła­dyś, o nie! to nie była taka pięk­na fu­zya. Da­le­ko mniej­sza i ku­rek nie po­dob­ny do tam­te­go. To była so­bie fu­zyj­ka zwy­czaj­na Spo­glą­dał na wszyst­kie stro­ny, ale ten szczę­śli­wy chłop­czyk, któ­re­mu się taki skarb do­stał, nie­przy­szedł dnia tego do ogro­du.

Spo­tkał wresz­cie Wła­dyś kil­ku zna­jo­mych i za­ba­wił się z nimi w pił­kę tak wy­bor­nie, że za­po­mniał zu­peł­nie o fu­zyi. Na­ko­niec mar­na po­wie­dzia­ła że już czas wra­cać do domu – Wła­dyś na­tych­miast po­że­gnał się z ko­le­ga­mi, pro­sił żeby i ju­tro do ogro­du przy­szli, po­tem żwa­wo ru­szył z mama do domu, bo już była pora obia­do­wa.

W domu za­sta­li nie­spo­dzie­wa­ne­go go­ścia, dzia­du­nia, któ­ry miesz­kał na wsi, bar­dzo da­le­ko i od roku nie­był w War­sza­wie. Wła­dyś aż pod­sko­czył z ra­do­ści, bo ko­chał nie­zmier­nie dzia­dzie, a i dzia­dzio nie­mógł się wnucz­kiem na­cie­szyć. Oglą­dał go na wszyst­kie stro­ny, zna­lazł, że urósł ogrom­nie, zmęż­niał i że dziel­ny z nie­go chło­piec co się na­zy­wa.

– A to ty wi­dzę po­tra­fisz już broń udźwi­gnąć; zuch chło­pak – mó­wił dzia­dzio – a ja się ba­łem, my­śla­łem, że to za cięż­kie bę­dzie dla cie­bie.

To mó­wiąc, dzia­dzio wy­niósł z dru­gie­go po­ko­ju tę samą, tę ślicz­ną, do­brze zna­jo­mą fu­zyą.

– Ach! to dzia­dzio ją ku­pił dla mnie! – za­wo­łał Wła­dyś. O, ja­kiż dzia­dzio do­bry, ko­cha­ny! A ja my­śla­łem, że to któś inny ku­pił. To my­śmy się pew­nie z dzia­dzią roz­mi­nę­li, idąc do ogro­du.

Dzia­dzio nie­wie­le z tego zro­zu­miał. Aż mama opo­wie­dzia­ła, jak Wła­dyś od­daw­na tę pięk­ną fu­zyą oglą­dał przez okno, jak za­wsze sta­wał przy tym skle­pie, prze­cho­dząc Se­na­tor­ską uli­cą i jak się dziś zmar­twił nie za­staw­szy jej na zwy­czaj­nem miej­scu.

Wła­dyś tym­cza­sem na­bi­jał fu­zyą, pró­bo­wał cyn­giel po­tem brał ją na ra­mię. Po­biegł na­wet do zwier­cia­dła, oba­czyć jak to się wy­glą­da z taką pysz­ną bro­nią. Do sa­me­go wie­czo­ra nie wy­pu­ścił z rąk swo­jej fu­zyi, a idąc spać po­wie­sił ją na ścia­nie przy łó­żecz­ku.

Na­za­jutrz Wła­dyś lek­cy i nie ro­bił wca­le, bo.dzia­dzio upro­sił mu re­kre­acyą na cały dzień; po­tem znów była nie­dzie­la i miał czas na­cie­szyć się fu­zyą do­wo­li. Idąc do ogro­du, brał ją z sobą, po­ka­zy­wał zna­jo­mym chłop­czy­kom, a w domu tak­że usta­wicz­nie na­bi­jał i strze­lał. Trwa­ło to przez dni kil­ka. Wła­dyś wszyst­kie chwi­le wol­ne od na­uki spę­dzał na ulu­bio­nej za­ba­wie. Mi­nął jed­nak ten wiel­ki za­pał i może was to za­dzi­wi, ale kie­dy na­de­szła na­stęp­na Nie­dzie­la, nasz chłop­czyk nie zdjął na­wet fu­zyj­ki ze ścia­ny i przez dzień cały ani razu nie wy­strze­lił.

Dzia­du­nio za­ba­wił cały mie­siąc w War­sza­wie i czę­sto prze­cha­dzał się z Wła­dy­siem po uli­cach. Na Se­na­tor­skiej uli­cy, w tem sa­mem oknie, gdzie nie­gdyś owa pięk­na fu­zya była wy­sta­wio­na, te­raz stał te­atrzyk, taki prze­ślicz­ny, że Wła­dyś znów, ile razy prze­cho­dził koło tego okna, za­wsze się mu­siał za­trzy­mać. Nie mógł się na­pa­trzeć, jak kur­ty­na mi­ster­nie była zwi­nię­ta, jak de­ko­ra­cye ua lek­kich de­secz­kach przy­twier­dzo­ne zmie­nia­ły się do­wol­nie i wy­obra­ża­ły to ogród z wo­do­try­skiem, to znów sa­lon bo­ga­to przy­da ak­to­rów słu­ży­ły fi­gur­ki po wy­strzy­ga­ne z tek­tu­ry. Moż­na je było zmie­niać i usta­wiać naj­roz­ma­iciej.

Wła­dyś, jak daw­niej dla pięk­nej fu­zyi, tak te­raz dla te­atrzy­ku, z za­chwy­ce­niem w to okno po­glą­dał. Jak­by to on tych ak­to­rów usta­wiał i prze­sta­wiał, a tu, przez tę nie­zno­śną szy­bę, ani spo­sób się do nich do­stać. Raz na­wet przy­szło mu na myśl, coby to było, żeby dzia­dzio w miej­scu fu­zyi za­stał był w oknie te­atrzyk? Może był­by ku­pił. A fu­zyj­ka? Ej, co tam. By­ło­by się obe­szło bez niej. Już mu się na­wet i sprzy­krzy­ło to strze­la­nie usta­wicz­ne. Bo to, na bi­jaj, strze­laj, i zno­wu, na­bi­jaj, strze­laj; jed­no i toż samo. Te­atrzyk to wca­le co in­ne­go, owi­jać kur­ty­nę, zmie­niać de­ko­ra­cye, usta­wiać ak­to­rów, o! toby się nig­dy nie uprzy­krzy­ło.

Do­bry dzia­dzio mu­siał te my­śli wnu­ka od­gad­nąć. Nic nie mó­wił, tyl­ko się uśmie­chał, pa­trząc jak Wła­dyś za­glą­da w okno ma­ga­zy­nu; aż raz nie­spo­dzia­nie, kie­dy chłop­czyk wła­śnie ukoń­czył lek­cye i do za­ba­wy się za­bie­rał, zja­wił się chło­piec ze skle­pu i po­ka­zu­jąc ad­res Wła­dy­sia, py­tał, czy tu miesz­kał ten ka­wa­ler, któ­re­mu ka­za­no od­dać te­atrzyk?

– To pan ja­kiś ku­pił – po­wie­dział chło­piec – i ka­zał tu od­nieść.

A dzia­dzio wy­szedł z dru­gie­go po­ko­ju i rzekł z uśmie­chem, że się wca­le nie my­lił, że to tu wła­śnie i dla tego ka­wa­le­ra.

O, jak­że się cie­szył Wła­dyś, jak­że dzię­ko­wał do­bre­mu dzia­du­nio­wi, któ­ry mu taka przy­jem­ność spra­wił. Mama tyl­ko tro­chę krę­ci­ła gło­wą, mó­wiąc, że dzia­dzio psu­je chłop­czy­nę i że ta nowa za­baw­ka uprzy­krzy się tak pręd­ko, jak fu­zya.

– O ma­tecz­ko! – za­wo­łał Wła­dyś z nie­do­wie­rza­niem i już usta­wiał te­atrzyk, roz­wi­jał kur­ty­nę, zmie­niał de­ko­ra­cye. Od razu zro­zu­miał jak to się wszyst­ko ro­bi­ło. Cały ten te­atrzyk skła­dał się z ogrom­nej szu­fla­dy, a w tej i szu­fla­dzie naj­cie­kaw­sze zna­la­zły się rze­czy. Oprócz ak­to­rów po­na­kle­ja­nych na tek­tu­rze i go­to­wych do wy­stą­pie­nia, były tam jesz­cze całe ar­ku­sze róż­nych fi­gu­rek, któ­re po­trze­ba było wy­strzy­gać i na­kle­jać Zna­la­zły się i far­by i pendz­li­ki i gum­ma.

– O! co za wy­bor­na za­ba­wa – wo­łał Wła­dyś uszczę­śli­wio­ny to już się pew­nie nig­dy nie uprzy­krzy.

I w rze­czy sa­mej, te­atrzyk zaj­mo­wał go da­le­ko dłu­żej jak fu­zyj­ka. Szcze­gól­nie ma­lo­wa­nie i na­kle­ja­nie fi­gu­rek ba­wi­ło go nie­zmier­nie, a mali przy­ja­cie­le Wła­dy­sia nie­mo­gli się od­chwa­lić tej pięk­nej za­baw­ki.

Te­raz za­pew­ne za­py­ta­cie mnie moi mali czy­tel­ni­cy, czy te­atrzyk nig­dy się Wła­dzio­wi nie uprzy­krzył? Jak też wam się zda­je? Zga­duj­cie. I Ale nie­chcę was dłu­go w tej nie­pew­no­ści trzy­mać. Otoż, jak wam mó­wi­łem, ba­wił się nim chłop­czy­na da­le­ko dłu­żej jak fu­zyj­kąj Mi­nał ty­dzień, mi­nę­ły dwa ty­go­dnie, juz i dzia­dzio z wiel­kim ża­lem wnu­ka wy­je­chał z War­sza­wy, a te­atrzyk jesz­cze mu się wca­le nie uprzy­krzył.

Przy­szła jed­nak pora i na to. Nasz Wła­dyś co­raz rza­dziej wy­do­by­wał ak­to­rów z pu­deł­ka, na­ko­niec, przez całe trzy dni ak­to­ro­wie od­po­czy­wa­li w swo­jej szu­fla­dzie, a te­atrzyk stał so­bie spo­koj­nie pod sto­łem. Przy­szło raz do Wła­dy­sia dwóch znaj omy cl i chłop­czy­ków i za­raz o te­atrzyk za­py­ta­li. Wy­do­był go na­tych­miast i po­zwo­lił im się ba­wić ile chcie­li, bo był bar­dzo grzecz­ny dla go­ści, ale jak ode­szli, znów ak­to­ro­wu po­szli do szu­fla­dy, a te­atr pod stół. Słu­żą­żą­ca wi­dząc, że tak stoi bez żad­ne­go użyt­ku, wy­nio­sła go do przed­po­ko­ju i umie­ści­ła w wiel­kiej sza­fie, gdzie róż­ne nie­po­trzeb­ne gra­ty skła­da­no. Wła­dyś to wi­dział, lecz nie po­wie­dział i sło­wa, a te­atrzyk po­zo­stał w sza­fie.

– Coż, mój Wła­dziu – rze­kła mat­ka – czy nie mia­łam słusz­no­ści mó­wiąc, że i z tym te­atrem sta­nie się toż samo co z fu­zyj­ką?

– O! ty za­wsze masz słusz­ność, ma­tecz­ko, – od­rzekł chłop­czy­na – ale po­wiedz mi, czy to z każ­dą za­baw­ką tak się stać musi ko­niecz­nie? Czy nie­ma ta­kiej za­baw­ki któ­ra­by się nig­dy nie uprzy­krzy­ła?

– Żad­na za­baw­ka, moje dziec­ko, nie może ba­wić cią­gle. Tyl­ko uży­tecz­ne za­ję­cie nig­dy się nie uprzy­krzy.

Pew­ne­go wie­czo­ra mat­ka Wła­dy­sia wzię­ła okry­cie i ka­pe­lusz i za­bie­ra­ją się do wyj­ścia.

– Gdzie to idziesz, ma­tecz­ko – za­py­ta! chłop­czyk – czy nie­mógł­bym pójść z tobą?

Mat­ka się za­trzy­ma­ła, po­my­śla­ła chwil­kę i rze­kła:

– To weź płasz­czyk i ka­pe­lusz i pójdź ze mną.

Wy­szli na uli­cę.

– Gdzie idzie­my, mamo? – za­py­ta! chłop­czyk.

– Zo­ba­czysz – od­po­wie­dzia­ła.

Za­le­d­wie uszli kil­ka­na­ście kro­ków, mat­ka zwró­ci­ła w ja­kieś po­dwó­rze, na któ­rem Wła­dyś nig­dy jesz­cze nie był, po­tem we­szli w ja­kieś drzwi niz­kie i szli po wscho­dach, wy­so­ko, aż na trze­cie pię­tro. Tu mat­ka za­stu­ka­ła do drzwi, a ze środ­ka ode­zwał się głos dzie­cin­ny:

– Pro­szę wejść, drzwi otwar­te.

"We­szli więc do iz­deb­ki ciem­nej, w któ­rej Wła­dyś z razu nic roz­po­znać nie mogł. Ten sam głos za­wo­łał ra­do­śnie:

– Bab­ciu, bab­ciu! To na­sza do­bra pani.

I Wła­dyś spo­strzegł chłop­ca więk­sze­go tro­chę od sie­bie, w far­tu­chu płó­cien­nym, któ­ry mat­kę jego w rękę po­ca­ło­wał, a do nie­go przy­jaź­nie się uśmiech­nął.

Z kąta wy­su­nę­ła się sta­rusz­ka wspar­ta na kiju i po­wtó­rzy­ła toż samo po­wi­ta­nie:

– Na­sza do­bra pani – a spo­strze­gł­szy Wła­dzia do­da­ła. – To pew­nie sy­nek pani? Nie­chże go Bóg bło­go­sła­wi. Jan­ku, po­daj krze­seł.

Chłop­czyk, do któ­re­go w te sło­wa mó­wi­ła, już po­da­wał wła­śnie w tej chwi­li dwa stoł­ki drew­nia­ne. Na jed­nym usia­dła mat­ka Wła­dy­sia i pro­si­ła sta­rusz­kę, żeby na dru­gim usia­dła.

– A ty, Wła­dziu – rze­kła do syna – pójdź z Jan­kiem i przy­patrz się jego ro­bo­cie.

– Pro­szę ka­wa­le­ra –: rzekł Ja­nek. To mó­wiąc, za­pro­wa­dził Wła­dy­sia do sto­li­ka, na któ­rym mała lamp­ka się pa­li­ła.

– Nie bar­dzo to cie­ka­wa ta moja ro­bo­ta – mó­wił – bo ja jesz­cze nie­daw­no się uczę. Ale za kil­ka mie­się­cy, jak Bóg da do­cze­kać, bę­dzie na co po­pa­trzyć.

Wła­dzio uj­rzał na sto­le mnó­stwo róż­nych pa­pie­rów, i mniej­szych i więk­szych. W środ­ku sta­ła mi­secz­ka z kle­jem. Na jed­nym rogu sto­łu, na czy­stym ar­ku­szu pa­pie­ru, po­ukła­da­ne były ko­per­ty jed­na­ko­wej wiel­ko­ści, a po dru­giej stro­nie to­reb­ki z róż­nych ga­zet i za­pi­sa­nych szpar­ga­łów, ja­kich zwy­kle uży­wa­ją po skle­pach do mąki, ka­szy i in­nych po­dob­nych przed­mio­tów.

– Bo to, wi­dzi ka­wa­ler – tłu­ma­czył Ja­nek – ja cho­dzę na na­ukę do in­tro­li­ga­to­ra. Jak się na­uczę, to będę pięk­nie opra­wiał książ­ki i ro­bił róż­ne ład­ne pu­deł­ka. To na­sza do­bra pani, mama ka­wa­le­ra, pła­ci za moję na­ukę u pana in­tro­li­ga­to­ra. Jak się będę pil­nie uczył, to już nie­dłu­go po­trze­ba bę­dzie za mnie pła­cić, ale mnie na­wet będą pła­ci­li za moją ro­bo­tę. Tym­cza­sem za­ra­biam co moge wie­czo­ra­mi, żeby bab­cia mia­ła co­dzien­nie choć kil­ka gro­szy z mo­jej pra­cy. Oto kle­ję ko­per­ty, ro­bię tak­że to­reb­ki dla skle­pi­kar­ki, co tu miesz­ka na dole. Wczo­raj taką wiel­ką pakę to­re­bek jej od­nio­słem, że roi dała za to bo­che­nek chle­ba i kwar­tę ka­szy.

– To wy­bor­na ro­bo­ta – rzekł Wła­dyś przy­pa­tru­jąc się ko­per­tom i to­reb­kom – nie­wiem, czy­by mi się uda­ło wy­kle­ić rów­no i czy­sto taką ko­per­tę, ale to­reb­kę, to­bym po­tra­fiił z pew­no­ścią. Czy moż­na spró­bo­wać?

– I owszem – rzekł Ja­nek – Oto… jest klej, a oto kart­ka z Kur­je­ra. Pro­szę zło­żyć rów­no, we dwo­je, brze­gi po­za­gi­nać o tak; wy­bor­nie, oto już to­reb­ka go­to­wa.

Wła­dzio­wi tak się ta ro­bo­ta po­do­ba­ła, że kle­ił to­reb­ki jed­ne po dru­giej, a Ja­nek wziął się do ko­pert. Kie­dy mat­ka się zbli­ży­ła do sto­li­ka, mó­wiąc, że już pora po­wra­cać do domu, spo­ry stos to­re­bek stał przed Wła­dy­siem. Po­ka­zał je mat­ce.

– Patrz, mamo – rzekł – to moja ro­bo­ta.

A Ja­nek po­wie­dział z uśmie­chem:

– Dzię­ku­ję ka­wa­le­ro­wi za po­moc. My­śla­łem, że nie­bę­dę miał co za­nieść skle­pi­kar­ce, bo mu­sia­łem wprzód koń­czyć ko­per­ty. Ale ka­wa­ler tyle to­re­bek na­kle­ił, że znów co do­sta­nę ju­tro rano dla bab­ci.

– O! ja­bym da­le­ko wię­cej mógł wy­kle­ić – rzekł Wła­dzio – że­bym tu zo­stał dłu­żej.

– Ja ci po­ra­dzę–po­wie­dzia­ła mat­ka – weź z sobą tro­chę tego pa­pie­ru i po­klej w domu to­reb­ki. Ju­tro je od­nie­siesz Jan­ko­wi.

– O! to wy­bor­nie, mamo – za­wo­łał Wła­dyś, klasz­cząc w ręce – Ja na­wet pa­pie­ru nie będę brał z sobą. U nas się znaj­dzie dużo nie­po­trzeb­nych pa­pie­rów. Mam wła­śnie kil­ka ka­je­tów za­pi­sa­nych. Zo­ba­czysz, zo­ba­czysz, Jan­ku, jaką pakę to­re­bek przy­nio­sę ci ju­tro. A po­tem na­uczysz mie ro­bić ko­per­ty i będę ci po­ma­gał.

– I bę­dzie ka­wa­ler miał za­baw­kę na ja­kie parę dni – ode­zwa­ła się bab­cia–a mój Ja­nek na­praw­dę wię­cej za­ro­bi z taką po­mo­cą.

– Ale to nie­tyl­ko na parę dni – rzekł Wła­dyś i spoj­rzał mat­ce w oczy – nie­praw­daż, mamo, że po­zwo­lisz mi i po­źniej po­ma­gać Jan­ko­wi? Ja mam tyle cza­su po lek­cy­ach.

– A póź­niej – mó­wił Ja­nek – jak ja się le­piej na­uczę, to bę­dzie­my kle­ić pu­deł­ka do ap­te­ki. To do­pie­ro pięk­na ro­bo­ta, zo­ba­czy ka­wa­ler.

– O, do­brze, do­brze! – wo­łał nasz Wła­dyś i po­wie­dziaw­szy do­bra­noc Jan­ko­wi, po­że­gna­ny ser­decz­nem bło­go­sła­wień­stwem sta­rusz­ki, we­so­ło wra­cał do domu.

– Zo­ba­czysz – po­wie­dzia­ła mat­ka – co to bę­dzie za przy­jem­ność dla cie­bie, jak ci Ja­nak po­wie póź­niej, że do­stał chleb lub ka­szę od skle­pi­kar­ki, a ty so­bie bę­dziesz mógł po­my­śleć, że to ty za­ro­bi­łeś dla tej bied­nej sta­rusz­ki.

I mia­ła słusz­ność. Nig­dy jesz­cze Wła­dyś nie do­znał ta­kiej ra­do­ści, jak na­za­jutrz wie­czo­rem, kie­dy od­niósł Jan­ko­wi po­kle­jo­ne to­reb­ki, na któ­re po­szło kil­ka ka­je­tów i ga­zet nie mało; a ten za­raz przy nim zbiegł z nie­mi na dół, do skle­pi­kar­ki i przy­niósł w za­mian kil­ka bu­łek i spo­ry ka­wał ma­sła.

– Te to­reb­ki z ka­je­tów szcze­gól­nie jej się po­do­ba­ły – mó­wił śmie­jąc się Ja­nek –

bo taki do­bry, moc­ny pa­pier. Dała mi też za nie ma­sła.

Od tej pory nasz Wła­dyś nie rzu­cał za­pi­sa­nych ka­je­tów, ani pa­pie­ru za­ry­so­wa­ne­go. Prze­ciw­nie, ile razy spo­strzegł na pod­ło­dze zmię­ty jaki pa­pie­rek lub sta­rą ga­ze­tę, za­raz pod­no­sił i cho­wał do szu­flad­ki, a po­tem wszyst­ko to szło na to­reb­ki. Wkrót­ce i ko­per­ty za­czął ro­bić wy­bor­nie, a na­wet do ta­kiej zręcz­no­ści do­szedł, że wca­le ład­ne pu­de­łecz­ka kle­ił z tek­tu­ry i ko­lo­ro­we­go pa­pie­ru, a Ja­nek je sprze­da­wał do ap­te­ki. Tak mu za­wsze miło było, ile razy Ja­nek wy­li­czał, co to on do­stał za tę jego ro­bo­tę i co za te pie­nią­dze ku­pił dla swo­jej bab­ci, że mu się nig­dy to za­ję­cie nie uprzy­krzy­ło.

Tak mi­nę­ło ze dwa lata i już Ja­nek nie po­trze­bo­wał wię­cej, ani ko­pert, ani to­re­bek kle­ić, bo za­ra­biał na do­bre u in­tro­li­ga­to­ra, ale nasz Wła­dyś w wol­nych chwi­lach uczył się za­wsze od nie­go in­tro­li­ga­tor­stwa, bo nie­zmier­nie to rze­mio­sło po­lu­bił. Mat­ce na imie­ni­ny wy­kle­ił ślicz­ny ko­szyk do ro­bo­ty, dzia­du­nio­wi po­słał bar­dzo ład­ną tekę do pa­pie­rów.

Mło­dzi przy­ja­cie­le Wła­dy­sia nie mo­gli się wy­dzi­wić jego zręcz­no­ści. On też każ­de­mu z nich się przy­słu­żył, to pu­la­re­si­kiem, to pu­deł­kiem wła­snej ro­bo­ty. Nig­dy mu się ta za­ba­wa nie przy­krzy­ła, bo była uży­tecz­na.

OPO­WIA­DA­NIE.

– Patrz­no Ha­lin­ko – mó­wił Jaś do sio­strzycz­ki – ja­kie ja tu ślicz­ne rze­czy ro­bię.

I wska­zał jej sto­li­czek, na któ­rym sta­ło kil­ką dom­ków, a ra­czej pu­de­łek z kart po – zgi­na­nych, ja­kich zwy­kle uży­wa­ją dzie­ci do bu­do­wa­nia tych ład­nych i trwa­łych pię­tro­wych pa­ła­ców.

– Pa­łac bę­dziesz ro­bił – rze­kła Ha­lin­ka – po­zwól, ja ci do­po­mo­gę; ja po­tra­fię, zo­ba­czysz.

Jaś. Ale to wca­le nie pa­łac, to bę­dzie me­na­że­rya. Patrz, już mam trzy, czte­ry, pięć kla­tek.

Ha­lin­ka. Me­na­że­rya! Z cze­go" po­ro­bisz zwie­rzę­ta? Może chcesz z wo­sku? Ja mam duży ka­wa­łek; dam ci chęt­nie, tyl­ko po­zwól mi się ba­wić two­ją me­na­że­rya.

Jaś. Z wo­sku? Co też to­bie w gło­wie. Naj­przód, to wca­le nie za­ba­wa, to bę­dzie praw­dzi­wa me­na­że­rya i zwie­rzę­ta będą praw­dzi­we, a nie zwo­sku.

Ha­lin­ka. Jak­to? praw­dzi­we, żywe? A zką­dże weź­miesz tych zwie­rząt i jak­że je w tych Ma­tecz­kach po­za­my­kasz?

Jaś. Cóż ty my­ślisz, że ja tu będę lwy i ty­gry­sy za­my­kał? Tu będą same owad­ki. Patrz, już mam na­wet kil­ka mró­wek. Wi­dzisz, jak ta klat­ka sztucz­nie jest urzą­dzo­na. Z jed­nej stro­ny jest okien­ko z praw­dzi­we­go szkła. To z tej szy­by, co ją wczo­raj przy­pad­kiem pił­ką roz­bi­li­śmy. Przez to szkieł­ko będę wi­dział za­wsze co ro­bią moje zwie­rzę­ta. W tej dru­giej klat­ce po­miesz­czę chra­bąsz­cza. Dziś go mu­szę zła­pać ko­niecz­nie. Żeby mi się uda­ło mo­tyl­ka schwy­tać, toż­by ślicz­na była moja me­na­że­rya!

Ha­lin­ka. Ale czy to do­brze tak wię­zić i mę­czyć te bied­ne zwie­rząt­ka, Ja­siu? Patrz, jak mrów­ki bie­ga­ją na wszyst­kie stro­ny i szu­ka­ją, jak­by się ztąd wy­do­stać. Bied­ne mró­wecz­ki, one tu po­gi­ną.

Jaś. O, nie. Ja będę kar­mił swo­je zwie­rzę­ta. Bede im da­wał bu­łecz­ki, cu­kru.

Ha­lin­ka. A pa­mię­tasz ba­jecz­kę o Ta­de­usz­ku i musz­kach? Toż on tak­że nie­chciał ich mo­rzyć gło­dem.

Jaś. To praw­da. A mnie to na myśl nie­przy­szło. Mrów­ki i chra­bąsz­cze, to wszyst­ko jed­no co musz­ki. I cóż te­raz ro­bić?

Ha­lin­ka. Wy­pu­ścić te bied­ne zwie­rząt­ka. One się pew­nie bar­dzo ucie­szą; one mu­szą, mieć bra­cisz­ków, sio­strzycz­ki, tam może pła­czą za nie­mi, my­ślą, że gdzieś zgi­nę­ły. Wszak wi­dzia­łeś mro­wi­sko, ja­kie tam mnó­stwo mró­wek. Mama mówi, że to ich wspól­ne miesz­ka­nia, że one tam so­bie bu­du­ją róż­ne po­ko­iki, ko­ry­ta­rze.

Jaś. To nie­chże so­bie idą do swo­ich po­ko­ików. Ja­bym im nie ża­ło­wał ani cu­kru, ani bu­łecz­ki, ale coż, kie­dy już te­raz nie ba­wi­ła­by mnie ta me­na­że­rya. Za­ra­zbym su­bie przy­po­mniał Ta­de­usz­ka i musz­ki. Idź­cie so­bie mró­wecz­ki, idź­cie z Bo­giem.

Ha­lin­ka. Do­brze ro­bisz, bra­cisz­ku. Ja ci mó­wie, że da­le­ko le­piej zwie­rzę­ta po­ro­bić z wo­sku.

Mat­ka sie­dzia­ła w dru­gim po­ko­ju i sły­sza­ła cała tę roz­mo­wę. Te­raz we­szła i uści­ska­ła dzie­ci. Ha­lin­kę za to, że taką do­bra radę dała bra­cisz­ko­wi, a Ja­sia za to, że jej tak chęt­nie usłu­cha­ły

– Przy­po­mnia­łeś mi – rze­kła – pew­ne­go uczo­ne­go, któ­ry rze­czy­wi­ście cho­wał w po­ko­ju mrów­ki. Ale on umiał się z nie­mi ob­cho­dzić. Wca­le też u nie­go nie były nie­szczę­śli­we i go­spo­da­ro­wa­ły so­bie, tak jak w domu.

Ha­lin­ka. Jak­to, ma­tecz­ko, uczo­ny czło­wiek ba­wił się mrów­ka­mi, tak jak Jaś?

Mat­ka. On się wca­le nie ba­wił. To był zna­ko­mi­ty na­tu­ra­li­stą. Tak na­zy­wa­ją lu­dzi, któ­rzy się przy­pa­tru­ją oby­cza­jom zwie­rząt i opi­su­ją je po­tem w tych pięk­nych książ­kach z ob­raz­ka­mi, któ­re tak lu­bi­cie oglą­dać. Na­zy­wał się Piotr Hu­ber i miesz­kał w Ge­ne­wie av Szwaj­ca­ryi. Miał ta­kie za­mi­ło­wa­nie do tych ma­lut­kich mró­wek, że, jak wam mó­wi­łam, ho­do­wał je w swo­im wła­snym po­ko­ju. Po­na­sy­py­wał im zie­mi, na­zno­sił roz­ma­itych ma­te­ry­ałów a tak o nich pa­mię­tał, tak wy­bor­nie umiał im do­go­dzić, że po­czci­we mrów­ki w naj­lep­sze so­bie za­kła­da­ły mro­wi­ska i pra­co­wa­ły pod okiem swo­je­go opie­ku­na, a on tym spo­so­bem pod­pa­try­wał wszyst­kie ich ta­jem­ni­ce. Wy­obraź­cie so­bie, że na­wet sztucz­ny desz­czyk im spra­wiał w po­ko­ju, bo uwa­żał, że cią­gła po­go­da do­ku­czyć im może. Brał tedy szczot­kę do za­mia­ta­nia, ma­czał ją w wo­dzie i skra­piał grun­ta swo­ich osad­ni­ków. Jaś. Mamo, ja­bym to po­tra­fił urzą­dzić Mo­gli­by­śmy z Ha­lin­ką zie­mi na­no­sić. Żeby tyl­ko mama po­zwo­li­ła. Ach, jak­by to było za­baw­nie.

Mat­ka. Szcze­gól­nie desz­czyk ro­bić, nie­praw­daż?

Ha­lin­ka. Ale, ma­tecz­ko, ja­kież to on ta­jem­ni­ce po­od­kry­wał u mró­wek, ten uczo­ny pan?

Mat­ka. O, i ja­kie cie­ka­we. Co dzień pa­trzy­cie na te małe stwo­rze­nia, a pew­na je­stem; że wy­obra­że­nia nie ma­cie, jaki one mają ro­zu­mek i jak są prze­myśl­ne. Już samo urzą­dze­nie mro­wi­ska jest praw­dzi­wie za­dzi­wia­ją­cem. Wy może so­bie my­śli­cie, że to jest kup­ka zie­mi i nic wię­cej. Ale gdy by­ście mo­gli zaj­rzeć we­wnątrz, ja­kie tam sa kry­jów­ki, ja­kie sale, jak pię­tra jed­ne nad dru­gie­mi mi­ster­nie się pod­trzy­mu­ją, to­by­ście może wie­rzyć nie chcie­li, że to te ma­lut­kie zwie­rząt­ka wła­sne­mi si­ła­mi wszyst­ko urzą­dzi­ły. Mrów­ki, jak wszyst­kie owa­dy, prze­cho­dzą przez róż­ne zmia­ny, nim zo­sta­ną ta­kie­mi zręcz­ne­mi i pra­co­wi­te­mi mrów­ka­mi. Nie wszyst­kie zresz­tą! sa jed­na­ko­we. Są naj­przód mrów­ki, któ­re nie pra­cu­ją wca­le, a tyl­ko nio­są jaj­ka, z któ­rych po­źniej inne mrów­ki wy­cho­dzą. Są po­tem tak zwa­ne ro­bo­cze. Te trud­nią się bu­do­wa­niem mro­wi­ska, go­spo­dar­stwem i cho­do­wa­niem dzie­ci. One to pie­lę­gnu­ją jaj­ka, w osob­nych, umyśl­nie urzą­dzo­nych do tego cel­kach, a kie­dy z ja­jek wyj­dą ma­lut­kie, nie­kształt­ne i sła­be ro­bacz­ki, do­pie­ro te tro­skli­wa pia­stun­ki ota­cza­ją je naj­czul­szą opie­ką. Przy­no­szą im je­dze­nie i kar­mią je, tak jak ptasz­ki pi­sklę­ta swo­je, a kie­dy sło­necz­ko przy­grze­je, wy­no­szą je, dźwi­ga­ją, aże­by się roz­grza­ły. Jak pod­ro­sną te ro­bacz­ki przę­dą so­bie ro­dzaj sko­rup­ki, w któ­rą się cale ob­wi­ja­ją i tam z ro­bacz­ków za­mie­nia­ją się w mrów­ki praw­dzi­we. Po­czci­we pia­stun­ki nie opusz­cza­ją ich jesz­cze, same prze­bi­ja­ją twar­da sko­ru­pę i sła­be zra­zu musz­ki kar­mią i pie­lę­gnu­ją. Nie­któ­re z tych mró­wek do­sta­ją skrzy­de­łek i wy­la­tu­ją z mro­wi­ska. Bu­ja­ją so­bie czas ja­kiś w po­wie­trzu, po­tem jed­ne z nich po­wra­ca­ją do mro­wi­ska, a dru­gie lecą da­lej i nowe za­kła­da­ją osa­dy. Mrów­ki po­wró­ciw­szy z po­wietrz­nej wę­drów­ki zno­szą jaj­ka, któ­re po­wie­rza­ją tro­skli­wej opie­ce pia­stu­nek. Z tych sa­mych ja­jek wy­cho­dzą tak­że i mrów­ki ro­bo­cze, ale te nie do­sta­ją skrzy­de­łek, nie wę­dru­ją nig­dzie, a do­ró­sł­szy za­raz się bio­rą do pra­cy.

Jaś. Ja nie­raz wi­dzia­łem, jak mrów­ki wy­ła­żą z pod zie­mi i nio­są coś bia­łe­go, okrą­głe­go. Ma­ciek, ogrod­ni­czek po­wia­da, że mrów­ki po­dusz­ki no­szą. Te­raz już wiem, to one tak dzie­ci wy­grze­wa­ją na słoń­cu.

Mat­ka. Tak, to są wła­śnie po­czwar­ki, z któ­rych wy­cho­dzą po­tem mrów­ki skrzy­dla­te i ro­bo­cze. Ale po­wiedz mi, czy uwie­rzył­byś, że te prze­myśl­ne zwie­rząt­ka ho­du­ją so­bie trzo­dy w mro­wi­skach, tak zu­peł­nie jak my kro­wy ho­du­je­my, żeby nam mle­ko da­wa­ły.

Jaś. Trzo­dy? I jak­że to by­dło mrów­cza­ne wy­glą­da? Czy to są od­mien­ne ja­kie mrów­ki?

Mat­ka. Nie. Je­st­to inny ro­dzaj owad­ków ma­lut­kich. Okrą­głe, pła­skie mszy­ce. Sie­dzą one zwy­kle na list­kach drzew. Te owad­ki wy­pusz­cza­ją z sie­bie sok po­żyw­ny i głod­ki, któ­ry mrów­ki bar­dzo lu­bią. Aże­by so­bie ten po­karm za­pew­nić, prze­myśl­ne te go­spo­dy­nie zbie­ra­ją jaj­ka owych mszyc, ho­du­ją je sta­ran­nie, a kie­dy owad­ki pod­ro­sną, mają swo­ją wła­sną trzo­dę pod ręką.

Ha­lin­ka. Mamo, ja­kież to za­baw­ne, i ten pan to wszyst­ko wi­dział w swo­im po­ko­ju?

Mat­ka. I w po­ko­ju i w ogro­dzie śle­dził on wszyst­kie czyn­no­ści swo­ich ma­łych przy­ja­ció­łek, liaz wy­szedł w pole, na prze­chadz­kę. Pa­trzy, aż tu mrów­ki w ście­śnio­nych sze­re­gach, w po­rząd­ku ma­sze­ru­ją, a śpie­szą się, wi­docz­nie ja­kąś waż­ną spra­wę mają przed sobą. Były to mrów­ki z ro­dza­ju du­żych, kasz­ta­no­wa­tych. Nasz uczo­ny zdą­ża na­tych­miast za nie­mi, cie­ka­wy, jaka wy­pra­wa wy­wio­dła to dziel­ne woj­sko w pole.

Jaś. Cie­ka­wy je­stem tak­że, co on tam zo­ba­czył.

Mat­ka. Mrów­ki po­stę­po­wa­ły da­lej w po­rząd­ku, jak woj­sko praw­dzi­we, on szedł za nie­mi. Spo­strzegł wkrót­ce, że się zbli­ża­ły do mro­wi­ska ma­łych, czar­nych mró­wek. W tem mro­wi­sku wiel­kie pa­no­wa­ło za­mie­sza­nie. Czar­ne mró­wecz­ki bie­ga­ły na wszyst­kie stro­ny. Jed­ne wy­no­si­ły jaj­ka ukry­te av głę­bi swe­go miesz­ka­nia i ucho­dzi­ły z nie­mi śpiesz­nie, dru­gie oto­czy­ły mro­wi­sko i sta­nę­ły av od­por­nej po­sta­wie. Wte­dy kasz­ta­no­wa­te mrów­ki przy­pu­ści­ły szturm, pra­AV-dzi­wy wo­jen­ny szturm. Czar­ne bro­ni­ły się dziel­nie, ale osta­tecz­nie zwy­ciez­two zo­sta­ło przy sil­niej­szych. Wnet mrów­ki kasz­ta­no­wa­te za­czę­ły plą­dro­wać po zdo­by­tym zam­ku, wszyst­kie jaj­ka, któ­re tam zna­la­zły, unio­sły z sobą, a czar­ne mrów­ki, któ­re ujść nie zdo­ła­ły, upro­wa­dzi­ły w nie­wo­lę.

He­len­ka. W nie­wo­le? O, nie­do­bre mrów­ki. I cóż one po­tem z temi nie­wol­ni­ca­mi ro­bi­ły? Czy je po­za­bi­ja­ły, czy trzy­ma­ły w wie­zie­niu?

Mat­ka. Nic im złe­go nie ro­bi­ły. Ka­za­ły im tyl­ko pra­co­wac. Mrów­ki nie­wol­ni­ce, mu­sia­ły bu­do­wać miesz­ka­nia, zno­sić je­dze­nie, dzie­ci pań swo­ich ho­do­wać i do­glą­dać trzo­dy.

Jaś. A to wy­bor­ne! Ale cóż tam­te przez ten czas ro­bi­ły? próż­no­wa­ły?

Mat­ka. Tam­te cho­dzi­ły na woj­nę i z każ­dej wy­pra­wy nową zdo­bycz przy­no­si­ły do swe­go mro­wi­ska.

Ha­lin­ka. Ach, mamo, ja­kież to za­baw­ne. Mrów­ki ho­du­ją by­dło, mrów­ki cho­dzą na woj­nę i mają czar­nych nie­wol­ni­ków, tak zu­peł­nie jak w Ame­ry­ce. Pa­mię­tasz, Ja­siu, jak nam mama czy­ta­ła o tych mu­rzy­nach, co to wszyst­ko ro­bić mu­sie­li dla swo­ich pa­nów, a ci się z nimi tak nie­go­dzi­wie ob­cho­dzi­li.

Mat­ka. Mrów­ki są lep­sze od lu­dzi pod tym wzglę­dem. One się do­brze ob­cho­dzą ze swo­je­mi nie­wol­ni­ca­mi i te ochot­nie po­win­ność swo­je speł­nia­ją. Go­spo­da­ru­ją, bu­du­ją i ho­du­ją kasz­ta­no­wa­tą mło­dzież z wiel­ką tro­skli­wo­ścią. Piotr Hu­ber miał raz w swo­im po­ko­ju taką osa­dę. Chciał spró­bo­wać, czy te dziel­ne ama­zon­ki da­dzą so­bie radę same; za­brał im tedy wszyst­kie czar­ne nie­wol­ni­ce i na wol­ność wy­pu­ścił.. Wie­cież co się sta­ło? Ogrom­ny nie­ład po­wstał w osa­dzie, żyw­no­ści za­bra­kło, dzie­ci gi­nę­ły z gło­du. Aż mu się żal zro­bi­ło i wpu­ścił znów kil­ka czar­nych. Na­tych­miast wszyst­ko inną przy­bra­ło po­stać. Te skrzęt­ne go­spo­sie za­pro­wa­dzi­ły wszę­dzie lad i po­rzą­dek, uprząt­nę­ły mro­wi­sko, na­kar­mi­ły dzia­twę, wszyst­ko po­szło jak z płat­ka.

Jaś. O, mamo! Ja­kież to dziw­ne i cie­ka­we rze­czy. Ja te­raz na te mró­wecz­ki zu­peł­nie in­a­czej będę pa­trzył. Będę cho­dził za nie­mi i uwa­żał; może tak­że coś cie­ka­we­go i no­we­go od­kry­ję

Ha­lin­ka. A nig­dy im nie rób żad­nej przy­kro­ści. Wi­dzisz, jaki one mają ro­zu­mek; pew­na je­stem, że one tak się smu­cą i mar­twią jak i my, kie­dy się im co złe­go sta­nie.

Mat­ka. Za­wsze o tem pa­mię­taj­cie, moje dzie­ci, że i mrów­ki i wszyst­kie musz­ki czu­ją i cier­pią. Kto wie, może i my­ślą po­dob­nie jak lu­dzie, bo to są stwo­rze­nia Boże, tak jak i my. Dla tego też, bar­dzo źle czy­nią te dzie­ci, któ­re przez nie­roz­wa­gę lub dla za­baw­ki, wy­rzą­dza­ją im krzyw­dę.

JAK SIE ROBI

CU­KIER, OKO­WI­TA I PIWO.

"ROZ­MO­WA OJCA Z IGNA­SIEM.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: