- W empik go
Listki i ziarnka: powiastki, opowiadania i rozmówki, zawierające najpotrzebniejsze wiadomości do pojęcia dzieci zastosowane - ebook
Listki i ziarnka: powiastki, opowiadania i rozmówki, zawierające najpotrzebniejsze wiadomości do pojęcia dzieci zastosowane - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 364 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drukiem Jozefa Ungra w Warszawie, Nowolipki Nr. 2406 (3).
POWIASTKA.
Władyś wyszedł raz z matką na przechadzkę.
– W którą stronę pójdziemy? – zapytała matka.
– Marno – odpowiedział Władyś – chodźmy Senatorską ulicą.
Matka. A potom?
Władyś. Potem gdzie mama zechce. Matka Czemuż koniecznie Senatorską? Władyś. Bo widzi mama, tam w oknie jest ta śliczna fuzya.
Matka. Już tyle razy ją oglądałeś. Cóż tam nadzwyczajnego w tej fuzyi?
Władyś. O mamo! prześliczna. Nigdy jeszcze tak pięknej niewidziałem. Kurek zupełnie taki, jak u prawdziwej fuzyi. Jak ona musi strzelać!
Matka. Tak jak wszystkie podobne fuzyjki. I psuć… się musi równie łatwo.
Władyś. Któżby to popsuł taką piękna rzecz:
Matka. Czy to raz psują się piękne rzeczy. Ale chodźmy, kiedy chcesz, Senatorską ulicą i przypatrz się tej fuzyjce dowoli.
I poszli. Władyś szedł naprzód; wkrótce stanął przy oknie pięknego sklepu, lecz zaledwie spojrzał w to okno, odwrócił się do matki i rzekł prawie ze smutkiem:
– Mamo, już niema tej fuzyjki. Musiał ją któś kupić.
– Zapewne – odpowiedziała matka – mogła się i innym dzieciom tak podobać, jak tobie.
Poszli dalej. Nasz Władyś przez całą drogę myślał, jaki to musiał być szczęśliwa ten chłopczyk, któremu się dostała taka prześliczna fuzya. Teraz ją pewnie nabijał, odciągał cyngiel,… paf! I westchnął Władyś. Jaka to szkoda, że niemożna było ku pić takiej pięknej rzeczy. Ale Władyś nieśmiał nawet wspomnieć o tem mamie, bo niedawno, na imieniny, dostał kilka pięknych zabawek, między innemi pistolet, który się już popsuł nawet. Mama tylko na gwiazdkę i na imieniny kupowała mu zabawki A zresztą, kto wie, czy mogłaby kupić taką fuzyę? To musiało być bardzo, bardzo drogie; taka piękna rzecz!
Weszli do Saskiego ogrodu. Dzień był pogodny i ciepły, dzieci mnóstwo uwijało się po ogrodzie. Jeden chłopczyk miał fuzyjkę w ręku; przeszedł koło Władysia. Odwrócił się nasz Władyś, o nie! to nie była taka piękna fuzya. Daleko mniejsza i kurek nie podobny do tamtego. To była sobie fuzyjka zwyczajna Spoglądał na wszystkie strony, ale ten szczęśliwy chłopczyk, któremu się taki skarb dostał, nieprzyszedł dnia tego do ogrodu.
Spotkał wreszcie Władyś kilku znajomych i zabawił się z nimi w piłkę tak wybornie, że zapomniał zupełnie o fuzyi. Nakoniec marna powiedziała że już czas wracać do domu – Władyś natychmiast pożegnał się z kolegami, prosił żeby i jutro do ogrodu przyszli, potem żwawo ruszył z mama do domu, bo już była pora obiadowa.
W domu zastali niespodziewanego gościa, dziadunia, który mieszkał na wsi, bardzo daleko i od roku niebył w Warszawie. Władyś aż podskoczył z radości, bo kochał niezmiernie dziadzie, a i dziadzio niemógł się wnuczkiem nacieszyć. Oglądał go na wszystkie strony, znalazł, że urósł ogromnie, zmężniał i że dzielny z niego chłopiec co się nazywa.
– A to ty widzę potrafisz już broń udźwignąć; zuch chłopak – mówił dziadzio – a ja się bałem, myślałem, że to za ciężkie będzie dla ciebie.
To mówiąc, dziadzio wyniósł z drugiego pokoju tę samą, tę śliczną, dobrze znajomą fuzyą.
– Ach! to dziadzio ją kupił dla mnie! – zawołał Władyś. O, jakiż dziadzio dobry, kochany! A ja myślałem, że to któś inny kupił. To myśmy się pewnie z dziadzią rozminęli, idąc do ogrodu.
Dziadzio niewiele z tego zrozumiał. Aż mama opowiedziała, jak Władyś oddawna tę piękną fuzyą oglądał przez okno, jak zawsze stawał przy tym sklepie, przechodząc Senatorską ulicą i jak się dziś zmartwił nie zastawszy jej na zwyczajnem miejscu.
Władyś tymczasem nabijał fuzyą, próbował cyngiel potem brał ją na ramię. Pobiegł nawet do zwierciadła, obaczyć jak to się wygląda z taką pyszną bronią. Do samego wieczora nie wypuścił z rąk swojej fuzyi, a idąc spać powiesił ją na ścianie przy łóżeczku.
Nazajutrz Władyś lekcy i nie robił wcale, bo.dziadzio uprosił mu rekreacyą na cały dzień; potem znów była niedziela i miał czas nacieszyć się fuzyą dowoli. Idąc do ogrodu, brał ją z sobą, pokazywał znajomym chłopczykom, a w domu także ustawicznie nabijał i strzelał. Trwało to przez dni kilka. Władyś wszystkie chwile wolne od nauki spędzał na ulubionej zabawie. Minął jednak ten wielki zapał i może was to zadziwi, ale kiedy nadeszła następna Niedziela, nasz chłopczyk nie zdjął nawet fuzyjki ze ściany i przez dzień cały ani razu nie wystrzelił.
Dziadunio zabawił cały miesiąc w Warszawie i często przechadzał się z Władysiem po ulicach. Na Senatorskiej ulicy, w tem samem oknie, gdzie niegdyś owa piękna fuzya była wystawiona, teraz stał teatrzyk, taki prześliczny, że Władyś znów, ile razy przechodził koło tego okna, zawsze się musiał zatrzymać. Nie mógł się napatrzeć, jak kurtyna misternie była zwinięta, jak dekoracye ua lekkich deseczkach przytwierdzone zmieniały się dowolnie i wyobrażały to ogród z wodotryskiem, to znów salon bogato przyda aktorów służyły figurki po wystrzygane z tektury. Można je było zmieniać i ustawiać najrozmaiciej.
Władyś, jak dawniej dla pięknej fuzyi, tak teraz dla teatrzyku, z zachwyceniem w to okno poglądał. Jakby to on tych aktorów ustawiał i przestawiał, a tu, przez tę nieznośną szybę, ani sposób się do nich dostać. Raz nawet przyszło mu na myśl, coby to było, żeby dziadzio w miejscu fuzyi zastał był w oknie teatrzyk? Może byłby kupił. A fuzyjka? Ej, co tam. Byłoby się obeszło bez niej. Już mu się nawet i sprzykrzyło to strzelanie ustawiczne. Bo to, na bijaj, strzelaj, i znowu, nabijaj, strzelaj; jedno i toż samo. Teatrzyk to wcale co innego, owijać kurtynę, zmieniać dekoracye, ustawiać aktorów, o! toby się nigdy nie uprzykrzyło.
Dobry dziadzio musiał te myśli wnuka odgadnąć. Nic nie mówił, tylko się uśmiechał, patrząc jak Władyś zagląda w okno magazynu; aż raz niespodzianie, kiedy chłopczyk właśnie ukończył lekcye i do zabawy się zabierał, zjawił się chłopiec ze sklepu i pokazując adres Władysia, pytał, czy tu mieszkał ten kawaler, któremu kazano oddać teatrzyk?
– To pan jakiś kupił – powiedział chłopiec – i kazał tu odnieść.
A dziadzio wyszedł z drugiego pokoju i rzekł z uśmiechem, że się wcale nie mylił, że to tu właśnie i dla tego kawalera.
O, jakże się cieszył Władyś, jakże dziękował dobremu dziaduniowi, który mu taka przyjemność sprawił. Mama tylko trochę kręciła głową, mówiąc, że dziadzio psuje chłopczynę i że ta nowa zabawka uprzykrzy się tak prędko, jak fuzya.
– O mateczko! – zawołał Władyś z niedowierzaniem i już ustawiał teatrzyk, rozwijał kurtynę, zmieniał dekoracye. Od razu zrozumiał jak to się wszystko robiło. Cały ten teatrzyk składał się z ogromnej szuflady, a w tej i szufladzie najciekawsze znalazły się rzeczy. Oprócz aktorów ponaklejanych na tekturze i gotowych do wystąpienia, były tam jeszcze całe arkusze różnych figurek, które potrzeba było wystrzygać i naklejać Znalazły się i farby i pendzliki i gumma.
– O! co za wyborna zabawa – wołał Władyś uszczęśliwiony to już się pewnie nigdy nie uprzykrzy.
I w rzeczy samej, teatrzyk zajmował go daleko dłużej jak fuzyjka. Szczególnie malowanie i naklejanie figurek bawiło go niezmiernie, a mali przyjaciele Władysia niemogli się odchwalić tej pięknej zabawki.
Teraz zapewne zapytacie mnie moi mali czytelnicy, czy teatrzyk nigdy się Władziowi nie uprzykrzył? Jak też wam się zdaje? Zgadujcie. I Ale niechcę was długo w tej niepewności trzymać. Otoż, jak wam mówiłem, bawił się nim chłopczyna daleko dłużej jak fuzyjkąj Minał tydzień, minęły dwa tygodnie, juz i dziadzio z wielkim żalem wnuka wyjechał z Warszawy, a teatrzyk jeszcze mu się wcale nie uprzykrzył.
Przyszła jednak pora i na to. Nasz Władyś coraz rzadziej wydobywał aktorów z pudełka, nakoniec, przez całe trzy dni aktorowie odpoczywali w swojej szufladzie, a teatrzyk stał sobie spokojnie pod stołem. Przyszło raz do Władysia dwóch znaj omy cl i chłopczyków i zaraz o teatrzyk zapytali. Wydobył go natychmiast i pozwolił im się bawić ile chcieli, bo był bardzo grzeczny dla gości, ale jak odeszli, znów aktorowu poszli do szuflady, a teatr pod stół. Służążąca widząc, że tak stoi bez żadnego użytku, wyniosła go do przedpokoju i umieściła w wielkiej szafie, gdzie różne niepotrzebne graty składano. Władyś to widział, lecz nie powiedział i słowa, a teatrzyk pozostał w szafie.
– Coż, mój Władziu – rzekła matka – czy nie miałam słuszności mówiąc, że i z tym teatrem stanie się toż samo co z fuzyjką?
– O! ty zawsze masz słuszność, mateczko, – odrzekł chłopczyna – ale powiedz mi, czy to z każdą zabawką tak się stać musi koniecznie? Czy niema takiej zabawki któraby się nigdy nie uprzykrzyła?
– Żadna zabawka, moje dziecko, nie może bawić ciągle. Tylko użyteczne zajęcie nigdy się nie uprzykrzy.
Pewnego wieczora matka Władysia wzięła okrycie i kapelusz i zabierają się do wyjścia.
– Gdzie to idziesz, mateczko – zapyta! chłopczyk – czy niemógłbym pójść z tobą?
Matka się zatrzymała, pomyślała chwilkę i rzekła:
– To weź płaszczyk i kapelusz i pójdź ze mną.
Wyszli na ulicę.
– Gdzie idziemy, mamo? – zapyta! chłopczyk.
– Zobaczysz – odpowiedziała.
Zaledwie uszli kilkanaście kroków, matka zwróciła w jakieś podwórze, na którem Władyś nigdy jeszcze nie był, potem weszli w jakieś drzwi nizkie i szli po wschodach, wysoko, aż na trzecie piętro. Tu matka zastukała do drzwi, a ze środka odezwał się głos dziecinny:
– Proszę wejść, drzwi otwarte.
"Weszli więc do izdebki ciemnej, w której Władyś z razu nic rozpoznać nie mogł. Ten sam głos zawołał radośnie:
– Babciu, babciu! To nasza dobra pani.
I Władyś spostrzegł chłopca większego trochę od siebie, w fartuchu płóciennym, który matkę jego w rękę pocałował, a do niego przyjaźnie się uśmiechnął.
Z kąta wysunęła się staruszka wsparta na kiju i powtórzyła toż samo powitanie:
– Nasza dobra pani – a spostrzegłszy Władzia dodała. – To pewnie synek pani? Niechże go Bóg błogosławi. Janku, podaj krzeseł.
Chłopczyk, do którego w te słowa mówiła, już podawał właśnie w tej chwili dwa stołki drewniane. Na jednym usiadła matka Władysia i prosiła staruszkę, żeby na drugim usiadła.
– A ty, Władziu – rzekła do syna – pójdź z Jankiem i przypatrz się jego robocie.
– Proszę kawalera –: rzekł Janek. To mówiąc, zaprowadził Władysia do stolika, na którym mała lampka się paliła.
– Nie bardzo to ciekawa ta moja robota – mówił – bo ja jeszcze niedawno się uczę. Ale za kilka miesięcy, jak Bóg da doczekać, będzie na co popatrzyć.
Władzio ujrzał na stole mnóstwo różnych papierów, i mniejszych i większych. W środku stała miseczka z klejem. Na jednym rogu stołu, na czystym arkuszu papieru, poukładane były koperty jednakowej wielkości, a po drugiej stronie torebki z różnych gazet i zapisanych szpargałów, jakich zwykle używają po sklepach do mąki, kaszy i innych podobnych przedmiotów.
– Bo to, widzi kawaler – tłumaczył Janek – ja chodzę na naukę do introligatora. Jak się nauczę, to będę pięknie oprawiał książki i robił różne ładne pudełka. To nasza dobra pani, mama kawalera, płaci za moję naukę u pana introligatora. Jak się będę pilnie uczył, to już niedługo potrzeba będzie za mnie płacić, ale mnie nawet będą płacili za moją robotę. Tymczasem zarabiam co moge wieczorami, żeby babcia miała codziennie choć kilka groszy z mojej pracy. Oto kleję koperty, robię także torebki dla sklepikarki, co tu mieszka na dole. Wczoraj taką wielką pakę torebek jej odniosłem, że roi dała za to bochenek chleba i kwartę kaszy.
– To wyborna robota – rzekł Władyś przypatrując się kopertom i torebkom – niewiem, czyby mi się udało wykleić równo i czysto taką kopertę, ale torebkę, tobym potrafiił z pewnością. Czy można spróbować?
– I owszem – rzekł Janek – Oto… jest klej, a oto kartka z Kurjera. Proszę złożyć równo, we dwoje, brzegi pozaginać o tak; wybornie, oto już torebka gotowa.
Władziowi tak się ta robota podobała, że kleił torebki jedne po drugiej, a Janek wziął się do kopert. Kiedy matka się zbliżyła do stolika, mówiąc, że już pora powracać do domu, spory stos torebek stał przed Władysiem. Pokazał je matce.
– Patrz, mamo – rzekł – to moja robota.
A Janek powiedział z uśmiechem:
– Dziękuję kawalerowi za pomoc. Myślałem, że niebędę miał co zanieść sklepikarce, bo musiałem wprzód kończyć koperty. Ale kawaler tyle torebek nakleił, że znów co dostanę jutro rano dla babci.
– O! jabym daleko więcej mógł wykleić – rzekł Władzio – żebym tu został dłużej.
– Ja ci poradzę–powiedziała matka – weź z sobą trochę tego papieru i poklej w domu torebki. Jutro je odniesiesz Jankowi.
– O! to wybornie, mamo – zawołał Władyś, klaszcząc w ręce – Ja nawet papieru nie będę brał z sobą. U nas się znajdzie dużo niepotrzebnych papierów. Mam właśnie kilka kajetów zapisanych. Zobaczysz, zobaczysz, Janku, jaką pakę torebek przyniosę ci jutro. A potem nauczysz mie robić koperty i będę ci pomagał.
– I będzie kawaler miał zabawkę na jakie parę dni – odezwała się babcia–a mój Janek naprawdę więcej zarobi z taką pomocą.
– Ale to nietylko na parę dni – rzekł Władyś i spojrzał matce w oczy – nieprawdaż, mamo, że pozwolisz mi i poźniej pomagać Jankowi? Ja mam tyle czasu po lekcyach.
– A później – mówił Janek – jak ja się lepiej nauczę, to będziemy kleić pudełka do apteki. To dopiero piękna robota, zobaczy kawaler.
– O, dobrze, dobrze! – wołał nasz Władyś i powiedziawszy dobranoc Jankowi, pożegnany serdecznem błogosławieństwem staruszki, wesoło wracał do domu.
– Zobaczysz – powiedziała matka – co to będzie za przyjemność dla ciebie, jak ci Janak powie później, że dostał chleb lub kaszę od sklepikarki, a ty sobie będziesz mógł pomyśleć, że to ty zarobiłeś dla tej biednej staruszki.
I miała słuszność. Nigdy jeszcze Władyś nie doznał takiej radości, jak nazajutrz wieczorem, kiedy odniósł Jankowi poklejone torebki, na które poszło kilka kajetów i gazet nie mało; a ten zaraz przy nim zbiegł z niemi na dół, do sklepikarki i przyniósł w zamian kilka bułek i spory kawał masła.
– Te torebki z kajetów szczególnie jej się podobały – mówił śmiejąc się Janek –
bo taki dobry, mocny papier. Dała mi też za nie masła.
Od tej pory nasz Władyś nie rzucał zapisanych kajetów, ani papieru zarysowanego. Przeciwnie, ile razy spostrzegł na podłodze zmięty jaki papierek lub starą gazetę, zaraz podnosił i chował do szufladki, a potem wszystko to szło na torebki. Wkrótce i koperty zaczął robić wybornie, a nawet do takiej zręczności doszedł, że wcale ładne pudełeczka kleił z tektury i kolorowego papieru, a Janek je sprzedawał do apteki. Tak mu zawsze miło było, ile razy Janek wyliczał, co to on dostał za tę jego robotę i co za te pieniądze kupił dla swojej babci, że mu się nigdy to zajęcie nie uprzykrzyło.
Tak minęło ze dwa lata i już Janek nie potrzebował więcej, ani kopert, ani torebek kleić, bo zarabiał na dobre u introligatora, ale nasz Władyś w wolnych chwilach uczył się zawsze od niego introligatorstwa, bo niezmiernie to rzemiosło polubił. Matce na imieniny wykleił śliczny koszyk do roboty, dziaduniowi posłał bardzo ładną tekę do papierów.
Młodzi przyjaciele Władysia nie mogli się wydziwić jego zręczności. On też każdemu z nich się przysłużył, to pularesikiem, to pudełkiem własnej roboty. Nigdy mu się ta zabawa nie przykrzyła, bo była użyteczna.
OPOWIADANIE.
– Patrzno Halinko – mówił Jaś do siostrzyczki – jakie ja tu śliczne rzeczy robię.
I wskazał jej stoliczek, na którym stało kilką domków, a raczej pudełek z kart po – zginanych, jakich zwykle używają dzieci do budowania tych ładnych i trwałych piętrowych pałaców.
– Pałac będziesz robił – rzekła Halinka – pozwól, ja ci dopomogę; ja potrafię, zobaczysz.
Jaś. Ale to wcale nie pałac, to będzie menażerya. Patrz, już mam trzy, cztery, pięć klatek.
Halinka. Menażerya! Z czego" porobisz zwierzęta? Może chcesz z wosku? Ja mam duży kawałek; dam ci chętnie, tylko pozwól mi się bawić twoją menażerya.
Jaś. Z wosku? Co też tobie w głowie. Najprzód, to wcale nie zabawa, to będzie prawdziwa menażerya i zwierzęta będą prawdziwe, a nie zwosku.
Halinka. Jakto? prawdziwe, żywe? A zkądże weźmiesz tych zwierząt i jakże je w tych Mateczkach pozamykasz?
Jaś. Cóż ty myślisz, że ja tu będę lwy i tygrysy zamykał? Tu będą same owadki. Patrz, już mam nawet kilka mrówek. Widzisz, jak ta klatka sztucznie jest urządzona. Z jednej strony jest okienko z prawdziwego szkła. To z tej szyby, co ją wczoraj przypadkiem piłką rozbiliśmy. Przez to szkiełko będę widział zawsze co robią moje zwierzęta. W tej drugiej klatce pomieszczę chrabąszcza. Dziś go muszę złapać koniecznie. Żeby mi się udało motylka schwytać, tożby śliczna była moja menażerya!
Halinka. Ale czy to dobrze tak więzić i męczyć te biedne zwierzątka, Jasiu? Patrz, jak mrówki biegają na wszystkie strony i szukają, jakby się ztąd wydostać. Biedne mróweczki, one tu poginą.
Jaś. O, nie. Ja będę karmił swoje zwierzęta. Bede im dawał bułeczki, cukru.
Halinka. A pamiętasz bajeczkę o Tadeuszku i muszkach? Toż on także niechciał ich morzyć głodem.
Jaś. To prawda. A mnie to na myśl nieprzyszło. Mrówki i chrabąszcze, to wszystko jedno co muszki. I cóż teraz robić?
Halinka. Wypuścić te biedne zwierzątka. One się pewnie bardzo ucieszą; one muszą, mieć braciszków, siostrzyczki, tam może płaczą za niemi, myślą, że gdzieś zginęły. Wszak widziałeś mrowisko, jakie tam mnóstwo mrówek. Mama mówi, że to ich wspólne mieszkania, że one tam sobie budują różne pokoiki, korytarze.
Jaś. To niechże sobie idą do swoich pokoików. Jabym im nie żałował ani cukru, ani bułeczki, ale coż, kiedy już teraz nie bawiłaby mnie ta menażerya. Zarazbym subie przypomniał Tadeuszka i muszki. Idźcie sobie mróweczki, idźcie z Bogiem.
Halinka. Dobrze robisz, braciszku. Ja ci mówie, że daleko lepiej zwierzęta porobić z wosku.
Matka siedziała w drugim pokoju i słyszała cała tę rozmowę. Teraz weszła i uściskała dzieci. Halinkę za to, że taką dobra radę dała braciszkowi, a Jasia za to, że jej tak chętnie usłuchały
– Przypomniałeś mi – rzekła – pewnego uczonego, który rzeczywiście chował w pokoju mrówki. Ale on umiał się z niemi obchodzić. Wcale też u niego nie były nieszczęśliwe i gospodarowały sobie, tak jak w domu.
Halinka. Jakto, mateczko, uczony człowiek bawił się mrówkami, tak jak Jaś?
Matka. On się wcale nie bawił. To był znakomity naturalistą. Tak nazywają ludzi, którzy się przypatrują obyczajom zwierząt i opisują je potem w tych pięknych książkach z obrazkami, które tak lubicie oglądać. Nazywał się Piotr Huber i mieszkał w Genewie av Szwajcaryi. Miał takie zamiłowanie do tych malutkich mrówek, że, jak wam mówiłam, hodował je w swoim własnym pokoju. Ponasypywał im ziemi, naznosił rozmaitych materyałów a tak o nich pamiętał, tak wybornie umiał im dogodzić, że poczciwe mrówki w najlepsze sobie zakładały mrowiska i pracowały pod okiem swojego opiekuna, a on tym sposobem podpatrywał wszystkie ich tajemnice. Wyobraźcie sobie, że nawet sztuczny deszczyk im sprawiał w pokoju, bo uważał, że ciągła pogoda dokuczyć im może. Brał tedy szczotkę do zamiatania, maczał ją w wodzie i skrapiał grunta swoich osadników. Jaś. Mamo, jabym to potrafił urządzić Moglibyśmy z Halinką ziemi nanosić. Żeby tylko mama pozwoliła. Ach, jakby to było zabawnie.
Matka. Szczególnie deszczyk robić, nieprawdaż?
Halinka. Ale, mateczko, jakież to on tajemnice poodkrywał u mrówek, ten uczony pan?
Matka. O, i jakie ciekawe. Co dzień patrzycie na te małe stworzenia, a pewna jestem; że wyobrażenia nie macie, jaki one mają rozumek i jak są przemyślne. Już samo urządzenie mrowiska jest prawdziwie zadziwiającem. Wy może sobie myślicie, że to jest kupka ziemi i nic więcej. Ale gdy byście mogli zajrzeć wewnątrz, jakie tam sa kryjówki, jakie sale, jak piętra jedne nad drugiemi misternie się podtrzymują, tobyście może wierzyć nie chcieli, że to te malutkie zwierzątka własnemi siłami wszystko urządziły. Mrówki, jak wszystkie owady, przechodzą przez różne zmiany, nim zostaną takiemi zręcznemi i pracowitemi mrówkami. Nie wszystkie zresztą! sa jednakowe. Są najprzód mrówki, które nie pracują wcale, a tylko niosą jajka, z których poźniej inne mrówki wychodzą. Są potem tak zwane robocze. Te trudnią się budowaniem mrowiska, gospodarstwem i chodowaniem dzieci. One to pielęgnują jajka, w osobnych, umyślnie urządzonych do tego celkach, a kiedy z jajek wyjdą malutkie, niekształtne i słabe robaczki, dopiero te troskliwa piastunki otaczają je najczulszą opieką. Przynoszą im jedzenie i karmią je, tak jak ptaszki pisklęta swoje, a kiedy słoneczko przygrzeje, wynoszą je, dźwigają, ażeby się rozgrzały. Jak podrosną te robaczki przędą sobie rodzaj skorupki, w którą się cale obwijają i tam z robaczków zamieniają się w mrówki prawdziwe. Poczciwe piastunki nie opuszczają ich jeszcze, same przebijają twarda skorupę i słabe zrazu muszki karmią i pielęgnują. Niektóre z tych mrówek dostają skrzydełek i wylatują z mrowiska. Bujają sobie czas jakiś w powietrzu, potem jedne z nich powracają do mrowiska, a drugie lecą dalej i nowe zakładają osady. Mrówki powróciwszy z powietrznej wędrówki znoszą jajka, które powierzają troskliwej opiece piastunek. Z tych samych jajek wychodzą także i mrówki robocze, ale te nie dostają skrzydełek, nie wędrują nigdzie, a dorósłszy zaraz się biorą do pracy.
Jaś. Ja nieraz widziałem, jak mrówki wyłażą z pod ziemi i niosą coś białego, okrągłego. Maciek, ogrodniczek powiada, że mrówki poduszki noszą. Teraz już wiem, to one tak dzieci wygrzewają na słońcu.
Matka. Tak, to są właśnie poczwarki, z których wychodzą potem mrówki skrzydlate i robocze. Ale powiedz mi, czy uwierzyłbyś, że te przemyślne zwierzątka hodują sobie trzody w mrowiskach, tak zupełnie jak my krowy hodujemy, żeby nam mleko dawały.
Jaś. Trzody? I jakże to bydło mrówczane wygląda? Czy to są odmienne jakie mrówki?
Matka. Nie. Jestto inny rodzaj owadków malutkich. Okrągłe, płaskie mszyce. Siedzą one zwykle na listkach drzew. Te owadki wypuszczają z siebie sok pożywny i głodki, który mrówki bardzo lubią. Ażeby sobie ten pokarm zapewnić, przemyślne te gospodynie zbierają jajka owych mszyc, hodują je starannie, a kiedy owadki podrosną, mają swoją własną trzodę pod ręką.
Halinka. Mamo, jakież to zabawne, i ten pan to wszystko widział w swoim pokoju?
Matka. I w pokoju i w ogrodzie śledził on wszystkie czynności swoich małych przyjaciółek, liaz wyszedł w pole, na przechadzkę. Patrzy, aż tu mrówki w ścieśnionych szeregach, w porządku maszerują, a śpieszą się, widocznie jakąś ważną sprawę mają przed sobą. Były to mrówki z rodzaju dużych, kasztanowatych. Nasz uczony zdąża natychmiast za niemi, ciekawy, jaka wyprawa wywiodła to dzielne wojsko w pole.
Jaś. Ciekawy jestem także, co on tam zobaczył.
Matka. Mrówki postępowały dalej w porządku, jak wojsko prawdziwe, on szedł za niemi. Spostrzegł wkrótce, że się zbliżały do mrowiska małych, czarnych mrówek. W tem mrowisku wielkie panowało zamieszanie. Czarne mróweczki biegały na wszystkie strony. Jedne wynosiły jajka ukryte av głębi swego mieszkania i uchodziły z niemi śpiesznie, drugie otoczyły mrowisko i stanęły av odpornej postawie. Wtedy kasztanowate mrówki przypuściły szturm, praAV-dziwy wojenny szturm. Czarne broniły się dzielnie, ale ostatecznie zwycieztwo zostało przy silniejszych. Wnet mrówki kasztanowate zaczęły plądrować po zdobytym zamku, wszystkie jajka, które tam znalazły, uniosły z sobą, a czarne mrówki, które ujść nie zdołały, uprowadziły w niewolę.
Helenka. W niewole? O, niedobre mrówki. I cóż one potem z temi niewolnicami robiły? Czy je pozabijały, czy trzymały w wiezieniu?
Matka. Nic im złego nie robiły. Kazały im tylko pracowac. Mrówki niewolnice, musiały budować mieszkania, znosić jedzenie, dzieci pań swoich hodować i doglądać trzody.
Jaś. A to wyborne! Ale cóż tamte przez ten czas robiły? próżnowały?
Matka. Tamte chodziły na wojnę i z każdej wyprawy nową zdobycz przynosiły do swego mrowiska.
Halinka. Ach, mamo, jakież to zabawne. Mrówki hodują bydło, mrówki chodzą na wojnę i mają czarnych niewolników, tak zupełnie jak w Ameryce. Pamiętasz, Jasiu, jak nam mama czytała o tych murzynach, co to wszystko robić musieli dla swoich panów, a ci się z nimi tak niegodziwie obchodzili.
Matka. Mrówki są lepsze od ludzi pod tym względem. One się dobrze obchodzą ze swojemi niewolnicami i te ochotnie powinność swoje spełniają. Gospodarują, budują i hodują kasztanowatą młodzież z wielką troskliwością. Piotr Huber miał raz w swoim pokoju taką osadę. Chciał spróbować, czy te dzielne amazonki dadzą sobie radę same; zabrał im tedy wszystkie czarne niewolnice i na wolność wypuścił.. Wiecież co się stało? Ogromny nieład powstał w osadzie, żywności zabrakło, dzieci ginęły z głodu. Aż mu się żal zrobiło i wpuścił znów kilka czarnych. Natychmiast wszystko inną przybrało postać. Te skrzętne gosposie zaprowadziły wszędzie lad i porządek, uprzątnęły mrowisko, nakarmiły dziatwę, wszystko poszło jak z płatka.
Jaś. O, mamo! Jakież to dziwne i ciekawe rzeczy. Ja teraz na te mróweczki zupełnie inaczej będę patrzył. Będę chodził za niemi i uważał; może także coś ciekawego i nowego odkryję
Halinka. A nigdy im nie rób żadnej przykrości. Widzisz, jaki one mają rozumek; pewna jestem, że one tak się smucą i martwią jak i my, kiedy się im co złego stanie.
Matka. Zawsze o tem pamiętajcie, moje dzieci, że i mrówki i wszystkie muszki czują i cierpią. Kto wie, może i myślą podobnie jak ludzie, bo to są stworzenia Boże, tak jak i my. Dla tego też, bardzo źle czynią te dzieci, które przez nierozwagę lub dla zabawki, wyrządzają im krzywdę.
JAK SIE ROBI
CUKIER, OKOWITA I PIWO.
"ROZMOWA OJCA Z IGNASIEM.