Listonoszka z Apulii - ebook
Listonoszka z Apulii - ebook
Znalazłam w szufladzie wizytówkę mojej prababci Anny. Oczywiście wiedziałam, kim była, ale nie znałam jej historii. Pomyślałam, że w tej szufladzie, wśród notatek, zdjęć, dokumentów i listów, jest życie do opowiedzenia.
Francesca Giannone, wywiad dla „Corriere della Sera”
Włochy, lata trzydzieste.
Maleńka społeczność na południu i niezależna kobieta z północy.
Anna jest tam nowa i inna. Kocha książki, zna francuski, nie chodzi do kościoła, nie plotkuje, zawsze mówi to, co myśli. A myśli odważnie. W dodatku zostaje listonoszką, choć praca w męskim fachu „nie przystoi kobiecie”!
Doręcza listy miłosne, pocztówki, pisma urzędowe, wiadomości z frontu i emigracji. Rozmawia z adresatami, a niepiśmiennym czyta listy i pomaga na nie odpisywać, nikt więc nie wie o życiu Lizzanello tyle co ona.
Autorka tej wielokrotnie nagradzanej bestsellerowej powieści przedstawia nie tylko portret kobiety, która chciała żyć na własnych warunkach, ale też trzy dekady losów włoskiej rodziny i miasteczka. A w tle rodzący się faszyzm, wojnę i rewolucję obyczajową.
To historia ludzi i epoki, latami skrywanych sekretów i miłości niemożliwych, które nie powinny były się wydarzyć… i nie mogły spełnić.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9544-5 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Listonoszka nie żyje!
Wieści w mgnieniu oka dotarły do każdej uliczki i każdego zaułka w miasteczku.
– Akurat, żeby to jeszcze była prawda – skomentowała donna Carmela, wyglądając przez drzwi z sennym wyrazem twarzy. Czarne smugi wczorajszego tuszu do rzęs zebrały się jej w zmarszczkach poniżej oczu.
– Pokój jej duszy – oznajmiła sąsiadka z naprzeciwka, w koszuli nocnej, i przeżegnała się uroczyście.
– Mówili ludzie, że nie jest z nią dobrze – wtrąciła się kolejna z balkonu. – Już od jakiegoś czasu rzadko wychodziła z domu.
– Oskrzela, tak słyszałam – uściśliła potężna kobieta zamiatająca ganek przed domem.
– Wykończyła ją choroba listonoszy – zawyrokowała sąsiadka z balkonu. – Pamiętacie Ferruccia? On też młodo umarł.
Donna Carmela wykrzywiła się z niechęcią.
– Idę odprasować niedzielną sukienkę – rzuciła. I weszła do środka.
Nieco dalej w chacie na skraju miejskiej zabudowy, tuż przy gaju oliwnym Giovanna siedziała przy stole w kuchni. Łzy ciekły jej po twarzy prosto na pocztówkę z datą 22 maja 1936 roku. Złożyła ją na pół, wsunęła między piersi i wyszła.
Wedle ostatnich dyspozycji Anny żałobne czuwanie miało zostać zorganizowane w ogrodzie na tyłach domu pośród drzew granatu i grządek bazylii. Moździerz, przywieziony z Ligurii prawie trzydzieści lat temu, kazała umieścić obok trumny, do której poleciła włożyć dwie pary niemowlęcych skarpetek – różowe i niebieskie, oraz obrączkę Carla, bo tę Anna z uporem chciała zabrać ze sobą nasuniętą na palec ponad jej własną. By pożegnać się z życiem, niczego innego nie było jej trzeba, jak stwierdziła kilka godzin przed wydaniem z siebie ostatniego tchnienia.
Roberto kręcił się przy trumnie, palił jednego nazionale bez filtra za drugim. Jego żona Maria siedziała na wyplatanym słomą krześle odgradzającym żałobników od katafalku, ale wierciła się na nim nieustannie. Dziewięciomiesięczny brzuch ciążowy sprawiał, że pociła się ponad wszelką miarę. Jeśli urodzi się dziewczynka, zamierzała nadać jej imię Anna, jak obiecała.
Procesja mężczyzn i kobiet składających najbliższym kondolencje rozpoczęła się już o świcie. „Całe szczęście naszykowałam dość kawy w termosie” – pomyślała Maria, po raz kolejny zmieniając pozycję. W tej samej chwili do środka weszła zwarta grupka kobiet z Carmelą na przedzie – Carmela spowita była w granatową sukienkę, włosy upięte miała w kok, a na powiekach grubą czarną kreskę wyrysowaną kredką. Wypięła pierś niczym gwiazda estrady i podeszła do samej trumny, dumna i świadoma spojrzeń, które jak muszki obsiadły ją z każdej strony. Dla zmarłej – pocałunek, dla Marii – uścisk ręki, objęcie dla Roberta: po mistrzowsku odgrywała swoją rolę.
Przedstawienie skradła jej Giovanna, która weszła z impetem do środka i rzuciła się na Annę, obejmując ją i obsypując pocałunkami jej twarz tak długo, że wszyscy obecni zdawali się wyraźnie zawstydzeni.
– Z tej to zawsze była dziwaczka – wymamrotał któryś z gości.
Giovanna wreszcie się wyprostowała, wysunęła pocztówkę spomiędzy piersi, rozłożyła ją i wręczyła Robertowi, który właśnie odpalał kolejnego papierosa.
– Co to takiego? – zapytał, obracając kartonik w dłoniach.
– Przeczytaj – odparła Giovanna, ocierając oczy.
– „Serdeczne pozdrowienia” – odczytał Roberto. Skonsternowany, spojrzał pytająco na kobietę.
– Nie, nie tutaj. Widzisz? – Giovanna wskazała palcem na miejsce w prawym górnym rogu.
Roberto zorientował się, że ktoś odkleił znaczki, odsłaniając rzędy drobniutkich liter.
– To był pomysł twojej matki – wyjaśniła Giovanna łamiącym się głosem. – Tylko ona mogła na coś takiego wpaść.
Roberto zbliżył pocztówkę do oczu, z trudem usiłując odczytać miniaturowe pismo. Gdy podniósł spojrzenie na Giovannę, wyglądał na zagubionego.
– To ona poleciła mi napisać tu sekretną wiadomość dla mojego ukochanego, a później nakleiła na nią znaczki – wyjaśniła. – Korespondowaliśmy tak przez lata.
Roberto zdobył się na słaby uśmiech i podał jej pocztówkę, ale Giovanna go powstrzymała.
– Nie, chciałabym, żebyś ją zatrzymał – powiedziała z naciskiem, kładąc dłoń na jego ręce. – Na pamiątkę.
– W porządku – zgodził się Roberto. Odprowadził wzrokiem utykającą Giovannę, złożył kartonik na pół i wsunął go w boczną kieszeń marynarki. W tej samej chwili staruszka o pyzatej twarzy i gęstych siwych włosach związanych w ogon na jedną stronę podeszła do trumny i postawiła u stóp zmarłej wazon z białymi kwiatami.
„Bóg jeden wie, czy zjawi się wuj Antonio” – pomyślał Roberto, rzucając na ziemię niedopałek papierosa. Zastanawiał się, czy odczytał list.
– Zanieś go wujowi, gdy tylko odejdę z tego świata – poleciła mu matka, wręczając białą, zaklejoną kopertę.
Od tamtej nocy dziewięć lat wcześniej Anna i Antonio nie zamienili ze sobą ani słowa.
Jak zawzięta może być miłość, która z czasem ustępuje miejsca nienawiści?1
Lizzanello (prowincja Lecce)
czerwiec 1934
Niebieski autobus, pokiereszowany i przyrdzewiały, zatrzymał się z piskiem opon na asfalcie rozgrzanym od słońca wczesnego popołudnia. Wilgotny, gorący wiatr poruszał liśćmi wielkiej palmy na samym środku opustoszałego placyku. Z pojazdu wysiadło troje podróżnych, nikogo innego prócz nich nie było: jako pierwszy Carlo, ze zgaszonym cygarem między zębami, wystrojony w garnitur z kamizelą i wyglancowane buty wiedenki z brązowej skóry, na których nawet dwudniowa podróż – najpierw pociągiem, wreszcie autobusem – nie zdołała odcisnąć śladu. Przygładził wąsy i z zamkniętymi oczami upajał się szczególnym zapachem, którym zawsze przesiąknięte było jego miasteczko, mieszanką aromatu domowego makaronu, oregano, wilgotnej ziemi i czerwonego wina. Jakże mu tego brakowało przez pierwsze lata życia na północy – w Piemoncie, a później w Ligurii; ostatnio zwłaszcza tęsknota, do której przecież zdążył przywyknąć, naprzykrzała się szczególnie boleśnie niczym kamień w piersi. Ściągnął z głowy filcowy kapelusz i zaczął się nim wachlować, choć zdołał tylko rozwiać nieco gorące powietrze. Latem sirocco wiejące z Afryki nie znało litości – zresztą dokładnie tak pamiętał lato na południu.
Anna miała odkryć to dopiero teraz, gdy jej stopa sięgnęła wyschniętej ziemi. Miała na sobie długą, czarną sukienkę na znak żałoby, którą uparcie nosiła od trzech lat. W ramionach z wysiłkiem trzymała Roberta – rocznego malucha o żywym spojrzeniu.
Carlo wyciągnął rękę, by jej pomóc, ale Anna potrząsnęła głową.
– Dam radę sama – rzuciła oschle, nie próbując nawet kryć poirytowania. Zadowolenie Carla, jego entuzjazm, jak gdyby właśnie zwrócono mu ulubioną zabawkę, po długiej karze, pozostawały dla niej niezrozumiałe. Poza tym chciała wyłącznie się wyspać: podróż okazała się wyjątkowo wyczerpująca. Omiotła wzrokiem plac, zatrzymała spojrzenie na dziwnej, słomkowej żółci okalających go budynków, na poblakłe szyldy sklepów, szarawą wieżę kanciastego zamku. Oto roztaczała się przed nią nowa scenografia życia, każdy zaś jej element różnił się od tego, co już znała… W tamtej chwili ze ściśniętym sercem zdała sobie sprawę, jak daleko stąd jest jej Liguria, jej małe miasteczko drzemiące na szczycie wzgórza, jej lasy kasztanowe.
– Antonio miał tu na nas czekać – burknął Carlo, rozglądając się dookoła. – Przecież wie, że autobus przyjeżdża o trzeciej. – Podniósł oczy na zegar na wieży ratusza. – A jest już kwadrans po…
– Nie zdziwiłabym się, gdyby w waszych stronach zegary poruszały się w zwolnionym tempie – zauważyła Anna, ocierając mankietem sukienki spocone czółko Roberta.
Carlo rzucił jej rozbawione spojrzenie i potrząsnął głową z uśmiechem; kochał wszystko w swojej żonie – również jej cięty, ironiczny żart.
Antonio, zdyszany, zjawił się ledwie kilka minut później. Czoło zroszone miał potem, a pomada nie zdołała poskromić jednego kosmyka włosów, który opadał mu na oczy.
– Proszę, proszę! – wykrzyknął Carlo, uśmiechając się szeroko. Wybiegł mu na spotkanie, zarzucił ramiona bratu na szyję i uściskał go mocno, a wreszcie na niego skoczył, tak że Antonio stracił równowagę i zatoczył się niebezpiecznie.
Anna obserwowała tych dwóch dorosłych mężczyzn zaśmiewających się jak dzieciaki. Sama nie ruszyła się z miejsca, ta chwila należała do nich, i tylko do nich. Nie było dnia, by Carlo nie wspomniał o bracie: „Antonio zrobiłby to tak…”, „Antonio oceniłby to siak…”, „Mówiłem ci już, jak pewnego razu ja i Antonio…”. Pomimo lat rozłąki, wypełnionych regularnie przesyłanymi paczkami z południa, wyładowanymi najróżniejszymi wiktuałami i butelkami z oliwą, dziesiątkami pocztówek, telegramów i listów, ich więź nie ucierpiała, ba, zdawała się jeszcze silniejsza.
Carlo chwycił Antonia za łokieć i zaciągnął go przed oblicze Anny.
Uderzająco podobny do jej męża, pomyślała, gdy znalazł się od niej o krok: taka sama pociągła twarz, pomijając tych kilka zmarszczek więcej i brak wąsów; takie same tęczówki, zupełnie czarne, okrągła końcówka nosa, dolna warga odrobinę pełniejsza niż górna… jak portret, wiernie odtworzony z oryginału.
– A to moja Anna – oznajmił Carlo, wesoły jak skowronek. – A ten prześliczny chłopczyk to twój bratanek. Wreszcie masz okazję go poznać.
Antonio uśmiechnął się zakłopotany, po czym wyciągnął do niej rękę. Anna uścisnęła ją lekko. Nie, nie zgadzało się spojrzenie, pomyślała, w niczym nie przypominało wzroku Carla, przebiegłego i uwodzicielskiego. Oczy Antonia skrywały nieustępliwość i melancholię, i w tamtej chwili odniosła wrażenie, że przeszywają ją na wylot. Anna poczuła, jak na policzki wstępuje jej rumieniec, i spuściła wzrok. „Niech to szlag, zaczerwieniłam się” – pomyślała.
Również Antonio oderwał od niej oczy.
– Jestem twoim wujem – zwrócił się z uśmiechem do Roberta, gładząc go po główce. Złota obrączka na palcu błysnęła w oślepiającym słońcu. Ze spojrzeniem wbitym w ziemię Anna podała mu dziecko.
– Och_,_ ależ jesteś ładniutki – rozpromienił się Antonio, chwytając go pod pachy i unosząc do góry.
– Cała mama – wtrącił się Carlo i pogłaskał Annę wierzchem dłoni po policzku.
Nie odsunęła się, choć jasne było, że nie jest w nastroju na komplementy.
Kierowca autobusu w przepoconej koszuli oblepiającej mu klatkę piersiową skończył wyładowywać walizki i kartonowe pudło, po czym pozdrowił podróżnych, unosząc nieco daszek czapki, aż wreszcie sapiąc z gorąca, ruszył ociężale w stronę jedynego baru na placu – Baru Zamkowego.
Carlo dźwignął obie walizy.
– Ty zabierz pudło – nakazał Antoniowi i ruszył z miejsca.
Anna przejęła Roberta z ramion wuja.
– Uważaj, proszę. W środku znajdują się najcenniejsze przedmioty, jakie posiadam – zaleciła. Z ledwie zauważalnym ukłuciem wstydu dotarło do niej, że to pierwsze słowa, z jakimi się do niego zwraca.
– Będę uważał, obiecuję – odparł. Uniósł ostrożnie pudło, podtrzymując rękoma jego dno, i poszedł w ślad za bratem. Anna zrównała się z nim krokiem: stukotanie obcasów na wyszlifowanym bruku zdawało się rozlegać równo z jego nieco przyspieszonym oddechem.
– Już prawie jesteśmy na miejscu – zapewnił ją Antonio z nieśmiałym uśmiechem.
Dom, w którym mieli zamieszkać Carlo i Anna, znajdował się przy via Paladini, ledwie kilka kroków od placu. Kiedyś mieszkał tu Luigi, wuj Carla i Antonia ze strony matki, zwany _gospodorzem –_ przez mnogość hektarów wchodzących w skład jego roli. Pieniędzy mu nie brakowało, ale nie dorobił się dzieci, przez co wszystko pozostawił w spadku Antoniowi i Carlowi: ziemię, dom i pokaźną sumkę, która miała im wystarczyć na spokojne życie przez jakiś czas.
Jeśli miała już szukać przyczyny, dla której musiała porzucić swoje życie i swoich uczniów w Ligurii i przeprowadzić się na południe, to wszystkiemu winien był ten przeklęty wuj, myślała Anna. Jakżeż ona go nienawidziła – i wszystko jedno, czy był żywy, czy martwy.
Antonio, postawiwszy pudło przed wejściem, przetrząsał kieszenie spodni w poszukiwaniu klucza. Wsunął go w zamek drewnianych drzwi i otworzył je na oścież: smuga światła z zewnątrz przecięła urokliwy dziedziniec, częściowo kryty sklepieniem zbiegającym się w kształt gwiazdy, o ścianach w miodowym kolorze, z marmurowym okrągłym stolikiem i dwoma krzesłami z kutego żelaza ustawionymi na środku; w kącie stała donica z terakoty z zasuszoną rośliną, zapomnianą pewnie od wielu miesięcy.
Carlo porzucił walizki tuż przy wejściu i zaczął kręcić się po domu – wbiegł na górę po schodach, zbiegł na dół; zaglądał do wszystkich kątów i unosił prześcieradła zarzucone na meble w przestronnym salonie z kominkiem. Oparty o futrynę drzwi wejściowych, Antonio wodził za bratem wzrokiem, czując, jak narasta w nim fala wzruszenia. Tak bardzo tęsknił za swoim Carlettem – braciszkiem, urwisem, tym poczciwym łobuziakiem. Dopóki miał go u swojego boku, nikogo więcej nie było mu trzeba. Braterska więź nie ma sobie równych, to jasne, lecz Carlo był również jego najbliższym przyjacielem, ulubionym kompanem szalonych eskapad, jedyną osobą, która znała go na wskroś. Gdy wyjechał, Antonia dopadła samotność tak dotkliwa, jak gdyby nie ostał mu się nikt inny w świecie. I w rzeczywistości nikt nie zdołał mu jej osłodzić, nikomu nie udało się przywrócić barwy jego dniom. Nawet – pomyślał z ukłuciem żalu – jego żonie Agacie i córce Lorenzy.
Anna rozglądała się dookoła, przyciskając Roberta mocno do piersi i myśląc, że to zbyt duży dom na zaledwie trzy osoby; ściany miał przesadnie wysokie jak na jej gust. Przekonana była, że miłość nie potrzebuje wielu pokoi i drzwi zamykanych na klucz: pierwsze lata małżeństwa upłynęły im w mieszkanku z dwoma sypialniami, o niskich stropach, i jakże byli w nim szczęśliwi. „Przestrzeń, a w zasadzie jej nadmiar, powiększa tylko dystans dzielący serca: czy ktokolwiek słyszał o szczęśliwych księżniczkach zamieszkujących przepastne zamki?” – pomyślała.
– Anno, chodź tylko i zobacz! – wykrzyknął Carlo, podchodząc do niej i ciągnąc ją za rękę. – Anto’, ruszże się i ty!
Przeszli przez salon, jadalnię i kuchnię, z której tylne drzwi prowadziły do małego ogrodu pełnego drzewek granatu.
Twarz Anny rozjaśniła się w uśmiechu – po raz pierwszy, odkąd wsiedli do pociągu jadącego na południe. Nareszcie symbol nadziei, której upatrywała w tej podróży: czerwone kwiaty o kielichowej formie i żółtej koronie, spiczasto zakończone liście w żywym odcieniu zieleni, ostry kontrast barw, powyginane gałęzie… Wpatrywała się w nie z zachwytem. Mogła posadzić tutaj też krzewy bazylii, pozwolić, by powietrze wkrótce nasyciło się ich aromatem. „Tyle wystarczy, bym poczuła się jak w domu. Choć odrobinę”.
– _Quel délice! Mon jardin secret!_* – wykrzyknęła i ucałowała z przejęciem rumiany policzek synka.
Antonio spojrzał na nią zdumiony, po czym przeniósł pytający wzrok na Carla.
– Tak, mojej Annie czasem wyrywa się jakieś zdanie po francusku. Wiesz…
– W moich stronach to akurat nic dziwnego, w końcu dorastałam tuż przy granicy z Francją – przerwała mu Anna, odwracając się do nich na moment. Jej duże oczy o kolorze liści drzewa oliwkowego zatrzymały się na twarzy Antonia – ich odcień podkreślała czerń włosów, splecionych w luźny warkocz. Skórę miała bladą, wręcz porcelanową, w takich miejscach jak to, do którego właśnie trafiła, zupełnie niespotykaną, lecz teraz policzki oblały się purpurowym rumieńcem. Antonio nie potrafił odgadnąć, co sprawia, że Anna się czerwieni – upał czy może on sam.
Ona zaś odwróciła się do obu braci plecami i delikatnie, samymi opuszkami palców zaczęła wodzić po korze drzewka granatu.
„Ciekawe, czy w gminnej bibliotece dostanę podręcznik z francuską gramatyką” – myślał Antonio. Postanowił jutro tam zajrzeć i się przekonać.
*
– No i? Jaka jest? – Tamtego wieczoru Agata, żona Antonia, ani na chwilę nie przestawała zadawać pytań. – Jest wysoka? Jak była ubrana? Spodobał się jej dom? Co mówiła? Zdała ci się zadowolona?
Antonio wstał z fotela.
– Nie wiem – westchnął. – Myślę, że tak. – Pytania Agaty czasem uderzały w niego jak grad.
– Jest ładna? – ciągnęła, nie odstępując go na krok.
Czy była ładna? Antonio takich kobiet w życiu na oczy nie widział. Jakby ktoś wymierzył mu policzek, od którego zakręciło mu się w głowie. Te zielone oczy… nie potrafił przestać o nich myśleć: o palących, świetlistych tęczówkach, dotkniętych ledwo dostrzegalnym strabizmem, dodającym jej tylko uroku. Bliźniacze bruzdy w kącikach nadawały jej spojrzeniu łagodność; wreszcie nos – prosty i dumny jak u greckiej rzeźby; podobnie jej ruchy – pełne pewności siebie i zdecydowane, pomimo smukłych jak u małej dziewczynki pęcin.
– Normalna – odparł. – Nie zwróciłem uwagi.
– A toć dlaczego? – jęknęła Agata z rozczarowaniem. Marzyła o szczegółowym raporcie, a zamiast niego musiała zadowolić się kilkoma monosylabami na krzyż.
– Siadaj, ino już – sapnęła. – Lorenza! – wykrzyknęła, zadzierając głowę. – Kolacja na stole!
Gdy Agata wynurzała się z kuchni z dymiącym garnkiem w rękach, rozległy się szybkie dziecięce kroki na schodach.
– Cześć, tatusiu – zawołała Lorenza i ucałowała go w policzek.
Antonio pogładził ją po głowie, a kiedy tylko córka zajęła miejsce, zapytał, czego dowiedziała się tego dnia w szkole. Za wszelką cenę chciał jak najszybciej zmienić temat i liczył na to, że obecność dziewczynki uciszy Agatę na dobre.
Matka nałożyła na talerz Lorenzy dwie chochle warzywnej potrawki, następnie zaś obsłużyła męża. „Te jej dłonie… – pomyślał Antonio – zawsze zaniedbane, z pozdzieraną skórą na knykciach. Paznokcie takie nierówne, nie przestaje ich obgryzać”. Minęło dziesięć lat od ich pierwszego spotkania, a on nadal z przykrością odwracał oczy od jej rąk. – Czegóż ode mnie chcesz, to spracowane ręce – ucięła krótko Agata poirytowana, gdy Antonio ten jeden jedyny raz nieśmiało doradził jej, by się o nie zatroszczyła.
Dłonie Anny wyglądały inaczej. Rzuciły mu się w oczy, i to jeszcze jak. Wypielęgnowane, gładkie. Nie trzeba było ich dotykać, by domyślać się ich miękkości.
– Włochy to półwysep, który morza opływają z trzech stron… – recytowała Lorenza monotonnie, jakby zmawiała pacierz.
– Kiedy ją poznamy? – przerwała jej Agata, zasiadając do stołu.
– Dajmy im trochę czasu na zrobienie porządku z rzeczami – odpowiedział Antonio i dmuchnął na łyżkę z gorącą strawą.
– Obiad powitalny! – wykrzyknęła Agata, udając, że nie słyszała słów męża. – Właśnie tego nam trzeba. W niedzielę!
*
Nadeszła niedziela i Agata obudziła się o pierwszym brzasku. Zamknęła za sobą drzwi do sypialni, żeby nie zbudzić Antonia, i skierowała się do łazienki. Zrzuciła z siebie białą halkę opinającą się na jej wydatnych biodrach i założyła sukienkę z brązowej bawełny – wygodną i z krótkimi rękawkami, tę samą, którą poprzedniego wieczoru zdjęła i zawiesiła na haczyku obok ręcznika. Zerknęła na siebie w lustrze, przeczesała naprędce włosy o miedzianym połysku i związała je w niski kucyk, a następnie obmyła wodą twarz.
Krocząc cicho jak kot, zeszła po schodach i skierowała się do kuchni. Naszykowała kawiarkę i ustawiła ją na kuchence; w międzyczasie zabrała się do siekania cebuli, marchwi i łodygi selera. Nalała oliwy do wysokiego garnka o szerokim dnie i wrzuciła na spód warzywa. W chwilę później po całej kuchni zaczął rozchodzić się zapach rumieniącej się cebuli, mieszając się z aromatem kawy. Dolała do warzyw pomidorowej passaty z dwóch szklanych butelek, dodała soli i przykryła garnek pokrywką. Usiadła na moment, żeby napić się kawy i uporządkować w myślach wszystko to, co pozostało jej jeszcze do zrobienia: trzeba było zagnieść ciasto na drobniutkie _orecchiette_ w kształcie muszelek – tym też trzeba było ręcznie nadać kształt, jednej po drugiej. („Ile, pewnie z kilogram? Powinno starczyć…”), następnie utoczyć kotlety z chleba i sera, usmażyć i obtoczyć w sosie. Wyobraziła sobie obiad – siebie, panią domu, serwującą do stołu swoje specjały, jeden po drugim, i reakcje Carla i Anny: „O niebiosa, ileż pyszności – powtarzał Carlo, wymachując entuzjastycznie ręką w powietrzu. – Ach, jakże tęskniłem za kuchnią z naszych stron. A te kotlety… Toć zdaje się, że są z najprawdziwszego mięsa!”. Wreszcie, gdy wszyscy wycierali resztki sosu chlebem prosto z talerza, by nie zmarnowała się ani kropelka, Antonio wpatrywał się w nią z dumą, myśląc o tym, jakim jest szczęściarzem, że trafiła mu się taka żona, taka wspaniała kucharka.
– Musisz mnie wszystkiego tu nauczyć – Anna zwracała ku niej pełne zachwytu spojrzenie. Agata zaś z uśmiechem odpowiadała, że chętnie, naprawdę chętnie to zrobi. To będzie początek ich wielkiej przyjaźni, była tego pewna.
Dopiła ostatni łyk kawy, wstała i odstawiła filiżankę do zlewu, sięgnęła po bochenek chleba z kredensu i zaczęła wydłubywać z niego miękisz.
Postanowiła, że deserem zajmie się Antonio. Kiedy tylko się zbudzi, pośle go po tacę migdałowych ciastek do Baru Zamkowego.
Anna i Carlo zapukali punktualnie o wpół do pierwszej.
– Już są! – oznajmiła Agata, z błyskiem radości w oczach. Rozsupłała węzeł fartucha, rzuciła go na krzesło w kuchni i pobiegła do wejścia. Antonio, który dotąd siedział w fotelu i czytał „Corriere della Sera”, złożył dziennik na pół, wstał i wsunął ręce w kieszenie spodni.
Agata otworzyła drzwi.
– Witajcie! – wykrzyknęła piskliwym głosem. Policzki poczerwieniały jej z emocji. Carlo uśmiechnął się szeroko na jej widok i objął ją serdecznie. Przez ostatnich dziesięć lat widzieli się ledwie trzykrotnie – i to tylko przez kilka dni: po raz pierwszy, gdy wrócił do Apulii, by stanąć z nimi przed ołtarzem jako świadek, później, kiedy urodziła się Lorenza, i wreszcie gdy przyjechał na pogrzeb ojca.
Anna zatrzymała się na progu, balansując z uśpionym głęboko Robertem w ramionach.
– Anno, moja droga – powitała ją Agata, odciskając wilgotne ślady ust na obu jej policzkach. – Nareszcie, nie mogłam się doczekać, kiedy cię poznam – ciągnęła drżącym głosem. – Proszę, proszę, wchodźcie – nalegała, rozpościerając ręce. – Sadowcie się, gdzie wam przyjdzie chęć. – Otarła palcem pot spomiędzy nosa i górnej wargi.
Antonio wyszedł im na spotkanie. Przyciągnął do siebie brata w mocnym uścisku i pozdrowił Annę, unosząc podbródek.
– Jak się masz? – zapytał, uśmiechając się lekko.
– Dobrze – odparła, rozglądając się dookoła, nieco oszołomiona zamieszaniem. – O ile można dobrze się miewać w…
– A gdzież to się podziała moja bratanica? – przerwał jej Carlo. – To już pewnie panienka jak się patrzy!
– Lorenza! – zapiszczała Agata w kierunku schodów.
Anna wykrzywiła się w grymasie i odruchowo zakryła dłonią ucho Roberta, który nadal spał głębokim snem.
– Schodźże! Wujostwo już są!… – I nieco ciszej zwróciła się do Anny: – Zawsze trzeba ją wołać setki razy. Taka już ta moja córa. Żeby to choć raz była gotowa na czas! – zachichotała.
Carlo natychmiast zaczął krążyć po salonie, rozglądając się dookoła z dłońmi zaplecionymi na plecach.
– Anno, moja droga, nie stójże tak. Usiądź sobie – nalegała Agata, wskazując na obitą zielonym aksamitem sofę na środku pokoju.
Anna podziękowała za zaproszenie i ruszyła w stronę kanapy.
– A może pierwej byśmy zaniosły dziecko do pokoju. Tutaj to pewnie się wnet obudzi – zaproponowała Agata.
– Tak, może tak będzie lepiej, dziękuję – przytaknęła Anna.
– Nie trza dziękować. Chodź, proszę – Agata objęła jej plecy ramieniem i wskazała kierunek. – Przynajmniej pospieszymy trocha moją córkę. – Zaczęła wspinać się po schodach.
– Wszystko zostawiłeś tak, jak było – zauważył Carlo nieco zdumiony, kiedy tylko został sam na sam z bratem.
Antonio nadal mieszkał w domu, w którym obaj dorastali, może ze sto metrów od posesji wuja Luigiego. Dopóki żył ojciec, Antonio wraz z żoną i córką mieszkali razem z nim, zajmując jedną sypialnię, w której teraz urzędowała tylko dziewczynka. Te same meble, niezbyt wyszukane i nieco przyciężkie, stały na swoich dawnych miejscach. Matka i ojciec kupili je jeszcze przed ślubem: kanapa, obita zielonym aksamitem, wytarta już na podłokietnikach, pamiętająca czasy, gdy Carlo i Antonio jako dzieci sadowili się na kolanach ojca zimowymi wieczorami przed kominkiem; obrazy namalowane przez matkę, gdy ta była zdrowa, młoda i w pełni sił, przedstawiające równiny pełne drzewek oliwnych i wiszące tam, gdzie zawsze, tuż obok komina; bibeloty wszelkiego rodzaju, bo ojciec uwielbiał je zbierać, zwłaszcza te maleńkie, z kutego żelaza – nikt nie ruszył ich z miejsca; nawet wełniana narzuta matki leżała na jej fotelu obok okna, tym samym, w którym uwielbiał przesiadywać Antonio.
– Mnie się tak podoba – wzruszył ramionami Antonio.
Piętro wyżej Roberto został ułożony na małżeńskim łóżku i zabezpieczony dwoma poduszkami, po jednej z każdej strony. Następnie Agata ruszyła korytarzem i zaprowadziła Annę do pokoju Lorenzy. Otworzyła na oścież przymknięte drzwi: dziewczynka siedziała na podłodze i pochłonięta była zabawą szmacianą lalą.
– Ciebie to można wołać i wołać! – zbeształa ją Agata.
Anna weszła do pokoiku, minęła Agatę i kucnęła obok dziewczynki.
Lorenza wybałuszyła na nią oczy.
– Cześć – uśmiechnęła się do niej Anna. – Jestem Anna, twoja ciotka. – Podała jej rękę.
Dziewczynka odwzajemniła uśmiech i uścisnęła dłoń Anny swoją małą rączką.
– Ja się nazywam Lorenza.
– Tak, już wiem.
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia siedem – odparła Anna.
Lorenza półgłosem zaczęła coś liczyć, rozkładając paluszki.
– Osiem mniej niż mama – powiedziała z namysłem. – A ja mam dziewięć, o tyle! – Pokazała na obu dłoniach.
– To też wiem.
– Czy to prawda, że przyjechaliście z daleka? Z bardzo daleka?
– O tak, z bardzo, bardzo daleka.
– Czyli z Ameryki?
Anna wybuchnęła śmiechem i pieszczotliwie klepnęła ją w policzek.
– Nie do końca – odpowiedziała.
Lorenza miała takie same oczy jak Antonio i Carlo: ciemne i przenikliwe, pełne wewnętrznych iskierek, które migotały w ich głębi.
– Jesteś naprawdę śliczną dziewczynką, wiesz o tym? – Anna przesunęła palcami po włosach bratanicy męża. Miały ten sam miedziany odcień, co włosy jej matki.
– Ty też, ciociu. Jesteś okropecznie śliczna.
– Och, dziękuję. – Anna przyciągnęła ją do siebie i uściskała czule. Właśnie tak wyobrażała sobie Claudię, swoją utraconą córeczkę, gdyby tylko zdążyła podrosnąć.
– Lorenzo! Czy ty mnie w ogóle słyszysz? – Agata, stojąca na progu, zawołała ją zniecierpliwionym głosem. – Zakładaj buty i pofatyguj się na dół. Wuj Carlo czeka, żeby się z tobą przywitać.
Gdy na schodach rozległy się kroki, Carlo i Antonio zerwali się z kanapy. Antonia uderzyła nadąsana mina Agaty, jak gdyby ktoś jednym ruchem starł jej z twarzy niedawną wesołość. Z kolei Lorenza zdawała się wyjątkowo zadowolona, trzymając Annę za rękę – a i ta wreszcie się uśmiechała. „Powinna uśmiechać się częściej” – pomyślał. Jej uroda jeszcze bardziej na tym zyskiwała…
– Wuju! – zapiszczała Lorenza, biegnąc mu naprzeciw. Carlo roześmiał się i rozpostarł ramiona, wreszcie złapał ją, podniósł wysoko do góry i zakręcił się jak bączek w pokoju, a dziewczynka zanosiła się śmiechem.
– Ostrożnie, bo jej się zrobi niedobrze – upomniała go Anna.
– Jużże, siadajcie wszyscy do stołu – oznajmiła Agata. – Woda na makaron już wrze, a że to ten domowy, to ledwo się go wrzuci, a już trza wyciągać.
Ruszyła w stronę kuchni, spodziewając się, że Anna pójdzie za nią i zaproponuje pomoc. Ujrzała jednak, że szwagierka odsuwa krzesło i zajmuje miejsce. „A cóż to za obyczaje” – pomyślała, potrząsając głową. Jeśli wśród biesiadników znalazła się druga kobieta, jej zadaniem była pomoc gospodyni w podawaniu do stołu. Taki przecież był zwyczaj: niektórych rzeczy wszak nie trzeba objaśniać.
– Ja koło cioci! – wykrzyknęła Lorenza, siadając na krześle obok Anny.
– Lorenza, pójdź no tu do mnie, do pomocy! – Agata szorstko zawołała córkę.
– Spokojnie, tata się tym zajmie – zwrócił się do dziewczynki Antonio, gestem pokazując jej, że może zostać przy stole, i udał się do kuchni, do żony.
Kiedy talerze znalazły się już na stole, wszyscy jak na sygnał usiedli. Agata przeżegnała się, złożyła ręce i ze spuszczonym wzrokiem zaczęła odmawiać _Ojcze nasz_. Carlo i Antonio równocześnie odłożyli łyżki, które już dzierżyli w dłoniach, i dołączyli do niej w modlitwie.
– Ciociu, ty nie zmawiasz pacierza? – zapytała nieoczekiwanie Lorenza.
Agata podniosła oczy znad stołu.
– Nie jestem wierząca – odparła lakonicznie Anna.
Carlo zakaszlał i rozejrzał się dookoła.
– Co to znaczy, że nie jesteś wierząca? – naciskała dziewczynka oszołomiona.
– Jedzcie, jedzcie, bo wystygnie – przerwała jej Agata.
Antonio wlepiał spojrzenie w Annę, jakby coś się w nim zacięło, i oderwał od niej oczy dopiero, kiedy poczuł na sobie nieruchomy wzrok żony, wpatrującej się w niego ze zmarszczonymi brwiami. Uśmiechnął się tylko przepraszająco, złapał za łyżkę, opuścił głowę i zaczął jeść.
*
Kilka godzin później w błogiej ciszy odpoczynku po niedzielnym obiedzie, w świetle popołudniowego słońca wdzierającego się nieśmiało przez zaciągnięte zasłony Antonio siedział na swoim fotelu z podwiniętymi nogami i dłońmi zaplecionymi na brzuchu. Zamyślony i nieobecny, wbijał wzrok w podłogę. Z kuchni dochodził go brzęk naczyń i jednostajny szmer wody, którą Agata spłukiwała namydlone talerze. Zdawała mu się dziwnie milkliwa, a mimo to co chwilę prychała ze złością. Lorenza odpoczywała w swojej sypialni.
– Skończyłam, nareszcie – oznajmiła Agata, stając na progu salonu. Wyglądała na umęczoną. – Może i ja się na chwilę położę.
Antonio otrząsnął się z letargu i podniósł spojrzenie na żonę.
– Idź, idź. Tyle się narobiłaś…
– I ile z tego miałam? – warknęła uszczypliwie. – Tyle trudu na nic.
– Dlaczego _na nic_? Powiedziałbym, że wszystko się udało. Było pysznie, jak zawsze zresztą.
– Miło mi to słyszeć, przynajmniej komuś smakowało.
Antonio rozplótł dłonie i pochylił się nieco do przodu, opierając łokcie o kolana.
– Co się dzieje, Agato? – zapytał z nutą zniecierpliwienia w głosie.
Żona wykrzywiła się w odpowiedzi i machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć, że nie ma o czym mówić. Ruszyła w stronę schodów, ale postawiwszy nogę na pierwszym stopniu, zatrzymała się i obróciła.
– Jedno ci powiem, mają rację co do tych z północy – rzuciła tylko, po czym zniknęła mu z widoku za ścianą.
* Jak cudownie! Mój tajemniczy ogród! (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).2
lipiec–sierpień 1934
Nazajutrz po przyjeździe Anna nie wzięła się do rozpakowywania walizek. Otworzyła tylko pudło kryjące jej największe skarby: czarne nasionka liguryjskiej bazylii zamknięte w woreczku z rafii; moździerz z białego marmuru o szarym żyłkowaniu, odziedziczony jeszcze po prababce, a później przekazywany kolejnym kobietom w jej rodzinie; inkrustowaną szkatułkę z drewna czereśniowego – przechowywała w niej parę niemowlęcych skarpetek Claudii z różowej przędzy i drugą, z niebieskiej, którą nosił maleńki Roberto; naszyjnik z pereł należący kiedyś do matki – jej prezent na dwudzieste pierwsze urodziny; poszewki z liliowego jedwabiu uszyte własnoręcznie przez babkę, która zwykła mawiać: „Jedwab zachowuje naturalną młodość i gładkość skóry”; książki, które postanowiła ze sobą zabrać – niektóre po francusku, jak _Madame Bovary_ i _L’Éducation sentimentale_ Flauberta, ale również _Annę Kareninę_, _Dziwne losy Jane Eyre_, _Wichrowe Wzgórza_ oraz _Dumę i uprzedzenie_.
Chwyciła w dwa palce woreczek z nasionami i ruszyła do ogrodu, gdzie natychmiast wzięła się do pracy: wykopała może ze dwadzieścia małych dołków co mniej więcej trzydzieści centymetrów i w każdym z nich umieściła po dwa nasionka. W tych stronach było tak gorąco, że pierwszych, nieśmiałych kiełków mogła spodziewać się już wkrótce, była o tym przekonana.
W rzeczy samej w sobotni lipcowy poranek podlewała właśnie pierwsze siewki bazylii, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Wzdychając, wróciła do domu i rozwiązała supeł, na który zawiązała pod brodą słomiany kapelusz. „Czy kiedyś się przyzwyczaję do tych południowych upałów?” – pomyślała, odkładając kapelusz na stół.
– Już idę! – krzyknęła, kierując się w stronę wejścia.
Na progu zastała Agatę. Kobieta w dłoniach tarmosiła torebkę, a twarz miała błyszczącą i zaczerwienioną. Ubrana była w prostą spódnicę sięgającą jej za kolano i białą bluzeczkę z kołnierzykiem, z bufkami i całą w koronkach, które podkreślały jeszcze bardziej jej wydatny biust.
– Dzień dobry. Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie – przywitała ją Anna.
– Wiem, tylko że już się doczekać nie mogłam – usprawiedliwiła się Agata, wchodząc do środka.
Anna zamknęła za nią drzwi.
– Muszę się przebrać, pracowałam w ogrodzie – powiedziała.
– Szykuj się spokojnie, na mnie nie zwracaj uwagi – zapewniła szwagierka, wymachując ręką. – Ja się nacieszę moim bratankiem.
– Jeszcze go nie obudziłam – zaznaczyła Anna. Głową wskazała wózek na środku salonu.
– Ja się wszystkim zajmę. Ty idź się ubierać.
Anna uniosła brwi, po czym powoli ruszyła na piętro, wspierając się na poręczy z kutego żelaza.
„Dlaczego się na to dałam namówić?” – zastanawiała się, ściągając przez głowę halkę z granatowego jedwabiu i wyciągając z szafy jedną z wielu swych czarnych sukienek. Uległa namowom Agaty i zgodziła się na wspólną wyprawę na sobotni targ wyłącznie z wyczerpania, bo szwagierka nie przestawała o tym mówić, odkąd Anna przybyła do miasteczka. I nie tylko: Anna odniosła wrażenie, że życie Agaty przed jej przyjazdem dłużyło się niczym ocean samotności, w którym ona jawiła się jako wyspa gdzieś na horyzoncie, jedyna nadzieja na ocalenie. I tak szwagierka nie dawała jej spokoju: zachodziła do niej dzień w dzień, w najmniej spodziewanych godzinach i zawsze bez uprzedniej zapowiedzi; czy to po to, żeby zaproponować wspólne zakupy, spacer, czy zmówienie różańca albo wypicie kawy, której zawsze towarzyszyły niekończące się pogawędki. Często też przynosiła jej jedzenie.
– Dla ciebie też zrobiłam – oznajmiała zadowolona z siebie, choć przecież nikt nigdy o nic jej nie prosił.
Anna skończyła splatać włosy w swój zwykły warkocz i wróciła na dół. Kobiety wyszły i skierowały się w stronę placu; Anna popychała przed sobą wózek, a Agata uczepiła się jej ramienia.
Stragany z zadaszeniami z białego płótna zajmowały całą powierzchnię placu Zamkowego i rozciągały się na przyległe uliczki. Jednostajny szum dobiegający Annę już z daleka w jednej chwili wyostrzył się i uderzył w nią z taką siłą, że prawie ogłuchła: galimatias zaśpiewek sprzedawców służących przyciągnięciu uwagi kupujących, wrzaski, donośne wybuchy śmiechu i sprzeczki pomiędzy gestykulującymi zażarcie kramarzami.
Pierwszy odcinek targu cuchnął świeżymi serami, owczym i krowim mlekiem, pikantnymi oliwkami w solance. Powietrze było gęste od tego zapachu, świdrującego w nozdrzach i przyprawiającego o mdłości, zwłaszcza o tak wczesnej godzinie. Anna przyspieszyła kroku, zasłaniając dłonią nos.
– Tędy! – wykrzyknęła Agata. – Pójdź tu, zobacz. – Tę część targu lubiła najbardziej: kuchenne przybory i przydasie, domowe sprzęty; prawdziwe arcydzieła, które wyszły spod rąk miejscowych rzemieślników. – Może coś ci się spodoba! – dodała. Sprzedawca urzędujący przy pierwszym straganie, postawne chłopaczysko o sumiastym wąsie i ciemnych, kręconych włosach, zachwalał swoje dopiero co wyłożone towary:
– Paniusie, takich cudów nigdzie indziej nie znajdziecie! – Zaprezentował im donicę wydrążoną w wapiennej skale, typowej dla tych stron, udekorowaną żółtymi, malowanymi kwiatami; uchaty dzban z terakoty używany do przyrządzania soczewicy oraz drewniane łyżki zakończone ozdobnym uchwytem z glazurowanej ceramiki.
– A cóż to takiego? – zapytała Anna, wskazując na pojedynczy ceramiczny przedmiot. Kształtem przypominał pąk, gotowy, by rozchylić jego płatki, z dwoma zwiniętymi listkami po obu stronach.
– To _pumo_ – wyjaśniła jej Agata. – Spodobał ci się? – zapytała po chwili, a w oczach zapaliła się jej nadzieja.
– To na szczęście – dodał chłopak. – Ale szczęście tego, komu sprezentujecie.
Anna wykrzywiła się nieco, jakby chciała dać do zrozumienia, że nieszczególnie wierzy w przedmioty przynoszące szczęście.
– Uwierzcie, paniusiu – nalegał kramarz, puszczając do niej oko. I zanim Anna zdążyła odpowiedzieć, Agata chwyciła za _pumo_, zapłaciła i wsunęła je Annie do torby.
– To ja ci je sprezentuję!
Anna podziękowała, ale nie zdobyła się na uśmiech. „I co ja z tym zrobię? Nie tylko to bezużyteczne, ale i brzydkie” – pomyślała.
Ruszyły w stronę straganu z kukiełkami z masy papierowej. Pośród Maryjek, Jezusków i różnorakich świętych, ustawionych w rządku, wyprostowanych jak żołnierzyki na warcie, spojrzenie Anny przyciągnęła jedna laleczka, zapomniana i wciśnięta w sam kąt kramiku: chłopka odziana w szeroką białą sukienkę o wystrzępionych rąbkach, z włosami rozwianymi przez wiatr i z koszykiem pełnym czerwonych jabłek w rękach. Twarzyczka miała maleńki defekt, w odróżnieniu od wszystkich pozostałych kukiełek na wystawce.
– Wezmę ją – oświadczyła Anna bez wahania, wskazując na pacynkę w białej sukience.
Agata spojrzała na nią zdumiona.
– Nie lepiej już Świętego Wawrzyńca, patrona naszego miasteczka? Spójrz tylko, jaki udany – powiedziała, chwytając za kukiełkę.
Anna nie zwracała na nią uwagi.
Mężczyzna siedzący za kontuarem schylił się, sięgając po kartkę ze starej gazety ze stosu piętrzącego się u jego stóp, i z namaszczeniem zaczął owijać lalkę. – Uważajcie, coby się w torbie nie pognietło. Masa papierowa jest delikatna – ostrzegł, wręczając jej pakunek.
Kawałeczek dalej wznosiła się przed nimi góra chlebaków i wiklinowych koszy. Stareńka kobieta z ciemnym meszkiem nad górną wargą i dłońmi poznaczonymi odciskami siedziała na ziemi, boso, pochłonięta wyplataniem kosza: właśnie skończyła brzeg i teraz zabierała się do uchwytów. Agata powitała ją serdecznie, a gdy tylko obie kobiety przystąpiły do bezładnej paplaniny, w której przerzucały się seriami: „dzięki Bogu, nie najgorzej, idzie jakoś”, Anna nie była w stanie oderwać wzroku od stóp staruszki, czarnych od ziemi, o spękanych piętach i pożółkłych paznokciach. Przez chwilę pomyślała o swojej babce, która codziennie wieczorem przed pójściem spać masowała stopy mlekiem i jeszcze wilgotne chowała w grube skarpety.
– Nie wolno zaniedbywać dłoni i stóp – powtarzała jej często. – Ludzkim spojrzeniom nie umykają zwłaszcza szczegóły, zapamiętaj.
– Pójdźmy tędy – powiedziała wreszcie Agata, chwytając Annę pod ramię. Skręciły w boczną uliczkę i dotarły do wozu z tkaninami. Drobniutka sprzedawczyni o włosach zebranych w kok, z zieloną chustą zrobioną na szydełku narzuconą na plecy, pokazywała właśnie belę ciemnoniebieskiego jedwabiu drugiej kobiecie wciśniętej w sukienkę tak obcisłą, jakby ktoś ją na niej namalował. Włosy, gęste i ciemne, opadały jej na plecy miękkimi falami. Annę jednak uderzyło co innego – ręce nieznajomej – nie tylko dlatego, że dotykały jedwabiu z taką samą troską, z jaką gładzi się głowę niemowlęcia, ale przede wszystkim przez krwistoczerwony lakier zdobiący zadbane paznokcie. Żadna z kobiet, które dotąd widziała w Lizzanello, nie miała tak eleganckich dłoni.
– Och, jest i nasza Agata! Dzień dobry! – wykrzyknęła handlarka, rozciągając usta w szerokim uśmiechu.
– A to Anna, moja szwagierka – Agata przedstawiła sobie kobiety.
Klientka o czerwonych paznokciach odwróciła się gwałtownie, a granatowy jedwab wysunął jej się z palców.
Anna uścisnęła wyciągniętą dłoń kramarki. Kątem oka dostrzegła, że druga kobieta mierzy ją wzrokiem od stóp do głów.
– Czego wam trzeba, kochanieńkie?
– Czegóś na zasłonki do sypialni – wyjaśniła Agata. – Dajcie mi kilka metrów białego płótna i może trochę bawełnianego kordonka, to obrobię brzegi na szydełku.
– Pójdę już – wtrąciła się kobieta o czerwonych paznokciach, odrywając wreszcie oczy od Anny. Następnie w dialekcie zwróciła się do sprzedawczyni: – Jedwabiu wezne; ale schowojcie mnie go na zaś, to chłopa przyśle. – Bez słowa pożegnania obróciła się na obcasikach i odeszła.
– A któż to taki? – Anna zapytała Agatę szeptem na ucho.
– To Carmela – odparła Agata nieco zmieszana.
– Carmela?
Agata spojrzała na nią z zakłopotaniem.
– Krawcowa…
– Naści, proszę bardzo – przerwała kramarka, wręczając jej papierowe zawiniątko. Agata zapłaciła i podziękowała, obiecując, że niedługo wróci.
Skierowały się z powrotem na rynek.
– Zajdziemy tu na moment? – zapytała Anna, wskazując na sklepik po drugiej stronie placu, z szyldem z napisem OWOCE I WARZYWA. – Muszę kupić pęczek bazylii. Jutro chcę zrobić pesto.
Sfatygowany mężczyzna o wesołym uśmiechu i z kaszkietem na głowie, stojący na progu sklepu, gdy tylko je zauważył, uchylił czapki w pozdrowieniu.
– Czego wam trzeba? – zapytał.
– Chciałam kupić pęczek bazylii – odparła Anna. – Tylko bez podartych liści, taki sam jak ten z zeszłego tygodnia.
– Michele, a przynieśże nam najświższy pęczek, jaki masz! – dodała Agata.
– Już się robi – zawołał. Odwrócił się w głąb sklepu i wrzasnął: – Giacomino! _Bazelii_ dla zamiejscowej mnie tu przynieś!
Anna uniosła brew, zaskoczona i wręcz urażona. Czyli to tak na nią wołali w miasteczku? Zamiejscowa_?_
Nie minęła chwila, jak piegowaty chłopiec – nie starszy niż Lorenza – wyłonił się z zaplecza z pęczkiem bazylii w ręku.
– Podaj pani – nakazał mu Michele, wskazując Annę.
– To dla was – powiedział chłopiec, wręczając jej bazylię jak bukiet.
Kiedy wyszły ze sklepu, Agata zapytała, czy Anna nie miałaby chęci na lemoniadę w barze przed powrotem do domu.
– Spędzimy jeszcze chwilę razem, orzeźwimy się ciupkę – tłumaczyła, wachlując się ręką.
Przecisnęły się przez gromadę klientów, złożoną z kobiet objuczonych ciężkimi koszami z towarami z targu i tych, które zdążyły już odstawić torby na ziemię i teraz zajęte były pogawędką, po czym weszły do Baru Zamkowego przez drzwi z jutowego sznura. Brzuchaty barman o czarnych, gęstych wąsach i oliwkowej karnacji polerował kieliszek rąbkiem białego fartucha. Ściany do połowy wysokości obite były drewnem, ponad którym zawieszono pokaźną kolekcję fotografii z miasteczka, reklamę likieru Fernet Branca oraz ręcznie wypisany cennik. Stoliki przykrywały grube, czerwone obrusy, a siedziska drewnianych krzeseł wyplatane były słomą. Na jednym z nich leżał pomięty egzemplarz „La Gazzetta del Mezzogiorno”.
– Nando, nalej nam dwie lemoniady – poleciła Agata.
– Tylko jedną – poprawiła ją natychmiast Anna. – Ja poproszę espresso z kropelką grappy.
Agata odwróciła się zdumiona.
– Grappy?
– Tak, grappy – pokiwała głową Anna. – Zawsze pijam taką kawę w barze.
Nando puścił do niej oko i dudniącym głosem powiedział:
– Ja też!
*
Następnego dnia Anna przygotowała wszystkie składniki w ceramicznych miskach i rozstawiła je na stole w kuchni: bazylia, orzeszki piniowe, gruboziarnista sól, czosnek, ser pecorino i parmezan. Brakowało jeszcze oliwy, ale Antonio obiecał, że rano ją dostarczy. Zawiązała fartuch na plecach i sięgnęła po stojący na półce moździerz.
– Można? – głos Antonia dobiegał z dziedzińca.
– Wchodź, proszę! – krzyknęła Anna.
– Ciociu, ciociu! – piszczała Lorenza, pędząc jej naprzeciw.
Twarz Anny rozjaśniła się w uśmiechu. Kucnęła i rozpostarła ramiona.
– Przytul się do mnie, łobuziaro.
– Dzień dobry! – Antonio wszedł do środka, rozglądając się nieśmiało, i zdjął kaszkiet. – Carlo wyszedł?
– Zabrał Roberta na mszę – odparła, unosząc brew.
Antonio nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
– Proszę, przyniosłem oliwę. Ale tylko dwa litry – powiedział, stawiając na stole małą kankę z logiem swojego zakładu olejarskiego Oliwy Greco, przedstawiającym trójkątne blaszane naczynie z dziubkiem, z którego wypływa kropelka oliwy w kształcie liścia drzewa oliwnego.
– Tatusiu, czy możemy zostać i popatrzyć, jak ciocia robi pesto? Proszę, proszę!
– Jeśli ciocia się zgodzi… – odparł, szukając odpowiedzi w oczach Anny.
– Ależ oczywiście, że się zgadzam – roześmiała się, rozwichrzając włosy dziewczynce, która natychmiast przysunęła sobie krzesło i uklękła na nim, żeby wszystko jak najlepiej widzieć.
Antonio usiadł na wyplatanym słomą krześle w kącie pomieszczenia, obok kredensu. Nikt nigdy na nim nie siadał; co najwyżej zrzucali tu stos ubrań do prasowania.
– Dobrze, a zatem: do dzieła! – zawołała Anna. Ujęła ostrożnie liście bazylii i umieściła je na czystej bawełnianej ściereczce. – Nie należy zanurzać liści w wodzie, zapamiętaj – wyjaśniła Lorenzy. – Tylko w ten sposób można je czyścić, przecierając delikatnie wilgotną szmatką. W przeciwnym razie mogłyby się uszkodzić, a tak sama zobacz, nic im się nie dzieje, nie rwą się. – Odłożyła na bok oczyszczone liście, po czym napełniła moździerz ząbkami czosnku i kryształkami grubej soli. – Moja matka zawsze powtarzała, że ledwie szczypta soli wystarczy, nie więcej. O tym też trzeba pamiętać.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_