Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Listy człowieka szalonego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy człowieka szalonego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 327 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LI­STY CZŁO­WIE­KA SZA­LO­NE­GO

War­sza­wa

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa Kra­ków – G. Ge­be­th­ner i spół­ka.

1899

Дозволено Цензурою. Варшава, 26 Априля 1899 г.

Słów­ko wy­ja­śnie­nia.

Sie­dzę so­bie naj­spo­koj­niej w domu. Dzwo­nek. Otwie­ra­ją się drzwi.

– Jak się ko­cha­ny pan mie­wa! Na­resz­cie pana od­na­la­złem!

Pod­no­szę rękę do czo­ła, bo mi lam­pa prze­szka­dza. Z otwar­te­mi ra­mio­na­mi stoi Lu­dwiś Ko­ła­kow­ski.

– Jak się też ko­cha­ny pan mie­wa? – za­wo­ła­łem pod­no­sząc się od biur­ka.

Wy­ści­ska­li­śmy się. Sia­da­my. Ko­ła­kow­ski wy­cią­ga z pod pa­chy ja­kiś brzyd­ko gru­by ze­szyt.

– Bo to wi­dzi pan – ma­leń­ki in­te­re­sik.

– Za­wsze do usług – od­po­wia­dam a w du­chu do­da­ję: masz to­bie!

Ko­ła­kow­ski dra­pie się za uchem i po­czy­na:

– Mia­łem przy­ja­cie­la – tro­chę wa­ry­ata – tak, tak… wa­ry­ata. Zda­rza się, że i przy­ja­cie­le war­ju­ją, naj­lep­si przy­ja­cie­le… Owóż ten mój nie­szczę­śli­wy przy­ja­ciel miał ma­nię pi­sy­wa­nia do mnie dłu­gich li­stów. Od­pi­sy­wa­łem mu cza­sem, ale rzad­ko a li­sty jego rzu­ca­łem w piec. Ale cóż się po­ka­za­ło! Je­go­mość miał bru­lio­ny. Nie­chno ko­cha­ny pan prze­czy­ta i po­wie, jak to tam z tem… Gdy­by się to nada­wa­ło do dru­ku, to i owszem, bo wi­dzi pan, ten bied­ny bzik już umarł… Tak, umarł… I za­pi­sał mi te­sta­men­tem te bru­lio­ny. Jed­na­ko­woż w te­sta­men­cie była mała klau­zu­la. Żą­da­ło nie­bo­ra­czy­sko ode­mnie, aże­bym czemś uszczę­śli­wił ludz­kość… No, niech ko­cha­ny pan so­bie wy­obra­zi… ja – i uszczę­śli­wiać ludz­kość!…. Tak tedy so­bie roz­wa­żam, coby tu ta­kie­go wspa­nia­łe­go zro­bić i na­gle strze­la mi do gło­wy: wy­dam to!… Je­że­li po­mysł wa­ry­ac­ki, to nie cał­kiem moja wina, boć za­wsze wpływ wpły­wem po­zo­sta­je… A to był do­bry chłop. tyl­ko nie­cał­kiem tego… tu…

Wrę­czył mi ma­nu­skrypt. Po­ło­żył mi rękę na ko­la­nie i za­py­tał:

– Pani do­bro­dzi­ka zdro­wa?

– Zdro­wa – od­par­łem.

– A dzie­cia­ki zdro­we?

– Ja­koś tam dzię­ki Bogu…

– I jest co jeść?

– At, niby jest…

– To bądź­że pan zdrów, ko­cha­ny Pa­nie, bo mi się śpie­szy…

– Moje usza­no­wa­nie!

– Moje usza­no­wa­nie! A pro­szę się pani do­bro­dzi­ce kła­niać!

Wy­szedł.

Na­ło­ży­łem oku­la­ry, wzią­łem rę­ko­pis do ręki. Otwie­ram. Pa­trzę na pierw­szą stro­ni­cę. Czy­tam – czy­tam – –LIST I.

Czy­ta­li­ście, ko­cha­ny pa­nie Lu­dwi­ku, książ­kę Nor­daua "Kłam­stwa kon­we­nan­su"? Wi­cher dmie, śnie­gi top­nie­ją, kli­mat prze­ma­wia do nas jak zgorzk­nia­ły pe­sy­mi­sta. Weź­cie do ręki tę książ­kę. Czy­taj­cie ją przy wtó­rze wi­chru, przy szu­mie ule­wy.

Kłam­stwa, kłam­stwa!…

Aż strach do­tknąć pal­cem lo­gi­ki ja­kiej­kol­wiek spra­wy, ja­kie­go­kol­wiek za­gad­nie­nia, je­że­li zro­dzi­ło się w gło­wie po­dej­rze­nie, że kłam­stwo jest pod­szew­ką ist­nie­nia.

Tak – pod­szew­ką ist­nie­nia. Wierz­chem jest praw­da. Po niej, jak po płasz­czu gu­mo­wym, spły­wa deszcz za­rzu­tów; ale grze­je tyl­ko pod­szew­ka.

Są to za­iste my­śli czło­wie­ka sza­lo­ne­go. Słu­cha­no wszak­że gło­su tylu mę­dr­ców, tylu głup­ców; cze­mu nie mia­no­by po­słu­chać lub bo­daj wy­słu­chać gło­su czło­wie­ka sza­lo­ne­go?!…

O sza­lo­nych po­wia­da­ją, że są bar­dziej lo­gicz­ni, niż lu­dzie nor­mal­ni. I za­iste, wszyst­ko moż­na im za­rzu­cić, prócz wa­dli­we­go wnio­sko­wa­nia. Rze­czą lu­dzi nor­mal­nych jest wnio­sko­wać wa­dli­wie z do­bre­go za­ło­że­nia; na­to­miast lu­dzie sza­le­ni wy­cho­dzą wpraw­dzie z za­ło­że­nia fał­szy­we­go, ale wnio­sku­ją zna­ko­mi­cie.

Exem­plum.

Czło­wiek nor­mal­ny mo­dli się rano do Boga: "I od­puść nam na­sze winy, jako i my od­pusz­cza­my na­szym wi­no­waj­com" – a po­wstaw­szy z klę­czek za­py­tu­je swe­go ad­wo­ka­ta, czy po­ło­żył już areszt na ru­cho­mo­ściach bliź­nie­go za dług nie­uisz­czo­ny.

Czło­wiek sza­lo­ny oświad­cza swej żo­nie, że jest ze szkła. Oświad­cze­nie to jest co praw­da fał­szy­we, ale wnio­ski i dal­sze po­stę­po­wa­nie nie­zmier­nie ści­słe i lo­gicz­ne. Taki czło­wiek boi się ru­szyć z miej­sca, aby się nie stłukł, nie do­tknie się żad­ne­go przed­mio­tu, aby się o nie­go nie utrą­cił, mnie­ma, że ni­ko­mu nie może za­sło­nić wi­do­ku, gdyż jest przej­rzy­sty; uczy­ni to do­pie­ro wte­dy, je­śli mu ktoś udo­wod­ni, że jest ze szkła ma­to­we­go. Wte­dy usu­nie się, acz­kol­wiek z wiel­ką ostroż­no­ścią. W każ­dym ra­zie nie ła­two mu udo­wod­nić, że jest ze szkła nie­przej­rzy­ste­go.

Lu­dzie sza­le­ni mają jesz­cze wie­le róż­nych za­let, któ­rych nie po­sia­da­ją lu­dzie nor­mal­ni. Są nie­zmier­nie su­mien­ni, spra­wie­dli­wi, wy­gła­sza­ją nie­raz głę­bo­kie my­śli i uwa­ża­ją, że czyn po­wi­nien być bez­po­śred­niem na­stęp­stwem po­sta­no­wie­nia.

Exem­plum.

Czło­wiek nor­mal­ny fał­szu­je ar­ty­ku­ły spo­żyw­cze, księ­gi han­dlo­we, ra­chun­ki, kar­ty, opi­nię, wąsy, brwi, cno­tę, pod­le­ga bez­wła­do­wi mo­ral­ne­mu, stwa­rza so­bie teo­rye na uspra­wie­dli­wie­nie swe­go le­ni­stwa, swej chci­wo­ści, wy­gła­sza wresz­cie co chwi­la zda­nia, z któ­rych się w du­szy sam śmie­je.

In­a­czej czło­wiek sza­lo­ny. Je­że­li wy­gło­si tak nie­nor­mal­ne zda­nie, iż na­le­ży od­pusz­czać w imię mi­ło­ści Bo­żej winy wi­no­waj­com, to zwo­łu­je wszyst­kich swo­ich dłuż­ni­ków, drze we­ksle i re­wer­sy, wy­kre­śla z hy­po­te­ki ich zo­bo­wią­za­nia i bło­go­sła­wi na dal­szą dro­gę ży­wo­ta. Ale lu­dzie nor­mal­ni bio­rą go wte­dy w ku­ra­te­lę.

Jed­nem sło­wem czło­wiek sza­lo­ny jest cią­gle sobą a czło­wiek nor­mal­ny, wi­dzia­ny w per­spek­ty­wie, skła­da się z dwóch lu­dzi.

Trze­ba mieć tyl­ko od­po­wied­nio roz­sz­cze­pia­ją­cy pry­zmat lo­gi­ki i pod ką­tem ego­izmu usta­wić dwa ekra­ny a na każ­dym z nich zo­ba­czy­my wi­dzia­dło ludz­kie.

Ktoś po­wie­dział, że gdzie­kol­wiek zbie­rze się dwóch po­la­ków, tam są trzy zda­nia. Nie­praw­da. Tam są wte­dy czte­ry zda­nia i dla­te­go nig­dy nie­ma tak zwa­nej pro­stej więk­szo­ści.

I dla­te­go nie­ma pra­wie u nas lu­dzi sza­lo­nych, lu­dzi choć­by o zda­niu fał­szy­wem, ale jed­nem. Nie­ma lu­dzi sza­lo­nych, bo po­sta­no­wie­nia nie sto­ją w żad­nym związ­ku z czy­na­mi, bo w każ­dym po­la­ku sie­dzi dwóch lu­dzi a nie je­den. Wy­ją­tek sta­no­wią de­ka­den­ci, któ­rzy mnie­ma­ją, że skła­da­ją się na­wet z kil­ku lu­dzi. I trze­ba do­pie­ro czło­wie­ka sza­lo­ne­go z jego lo­gi­ką opacz­ną, aby wy­snuć wnio­sek, iż kil­ku tych lu­dzi w ża­den żywy spo­sób nie może się zło­żyć w jed­ne­go czło­wie­ka.

Mnie­ma­my prze­to, że na­sze spo­łe­czeń­stwo, któ­re jed­nem i tem sa­mem uchem umie cier­pli­wie wy­słu­chać do koń­ca wy­wo­dów Chry­stu­sa o po­win­no­ści bliź­nie­go i ad­wo­ka­ta o ko­niecz­no­ści po­ło­że­nia aresz­tu na ru­cho­mo­ściach nie­wy­pła­cal­ne­go dłuż­ni­ka, Im – pro­wi­za­cyi Mic­kie­wi­cza i mo­no­lo­gów Za­wadz­kie­go, ze­chce choć­by przez samą cie­ka­wość do­wie­dzieć się, co my­śli o sztu­ce czło­wiek sza­lo­ny, któ­ry wy­cho­dzi może z fał­szy­we­go za­ło­że­nia, ale wnio­sku­je lo­gicz­nie.

A zresz­tą – ja­kie za­ło­że­nie jest fał­szy­we a ja­kie praw­dzi­we?

By­li­śmy zu­peł­nie szczę­śli­wi i za­do­wo­le­ni z na­szych za­ło­żeń, aż tu na­gle zja­wił się Nor­dau i zdmuch­nął na­sze szczę­ście jak świe­cę.

Do­lał on ja­kie­goś gry­zą­ce­go kwa­su do na­szych za­ło­żeń i dziw­nie pręd­ko się roz­ło­ży­ły…

Skąd ten czło­wiek wziął ów kwas gry­zą­cy?… A może kwas ten na­zy­wa się "kwa­sem sza­leń­stwa"?…

Wy­ni­ka­ło­by z tego, że mo­ral­ność na­sza nie jest tem, co się w che­mii na­zy­wa ży­wio­łem. Że moż­na ją roz­kła­dać na pier­wiast­ki. Ba, ten sza­lo­ny czło­wiek idzie da­lej. Twier­dzi, że cno­ty na­sze nie są czemś jed­no­li­tem, lecz są po­dob­ne do tego, co się w me­ta­lur­gii na­zy­wa "kom­po­zy­cyą". Wy­raz kom­po­zy­cya – to fa­tal­ny wy­raz! Za­strze­ga­my się wy­raź­nie, że nie prze­no­si­my go tu­taj z mu­zy­ki, lecz z me­ta­lur­gii i że ani nam przez myśl nie prze­szło wy­gło­sić mnie­ma­nie, iż po­kom­po­no­wa­li­śmy so­bie cno­ty!

Tego nie mógł­by twier­dzić naj­sza­leń­szy czło­wiek!

Z ca­łem obu­rze­niem od­trą­ca­my po­dob­ną myśl. Cno­ta jest cno­tą i ko­niec, choć we­dług Nor­daua bywa alia­żem. Aliaż jest zno­wu alia­żem, nie fik­cyą; trze­ba być istot­nie sza­leń­cem, aby aliaż na­zy­wać fik­cyą!

Wpraw­dzie ktoś twier­dzi i to zda­je się, zno­wu ów Nor­dau, że pła­ci­my za aliaż a ku­pu­je­my cno­tę i że aliaż, za któ­ry sto­sun­ko­wo dro­go pła­ci­my, za­wie­ra za­le­d­wie 1% cno­ty a na­to­miast 99% przy­mie­szek.

Czyż­by tak było?…

Ha, wy­pa­da­ło­by za­tem w che­micz­nem la­bo­ra­to­ry­um lo­gi­ki prze­pro­wa­dzić do­kład­ną ana­li­zę owych przy­mie­szek i to pod wzglę­dem ich re­ak­cyi na wszyst­kie moż­li­we od­czyn­ni­ki.

Ale – czy po­dej­mie się tego czło­wiek nor­mal­ny?!

Wąt­pi­my.

Pra­cę taką pod­jąć może tyl­ko czło­wiek sza­lo­ny, ob­da­rzo­ny, jak wy­ka­za­li­śmy wy­żej, nie­ulę­kłą lo­gi­ką, czło­wiek, któ­ry chce i umie być kon­se­kwent­nym,

Bo sza­lo­ny czło­wiek musi być kon­se­kwent­nym. Czło­wiek nor­mal­ny nie jest do tego obo­wią­za­ny. Ży­cie udzie­la mu przy­wi­le­ju pro­wa­dze­nia ksiąg du­szy we­dług po­dwój­nej bu­chal­te­ryi; sumy stro­nic "Wi­nien" i "Ma" zga­dza­ją się, a że du­sza pro­wa­dzi osob­no ra­chu­nek "moję" i "two­je", to na­tem wła­śnie jej mo­ral­ność po­le­ga.

Tyl­ko – trze­ba zno­wu czło­wie­ka sza­lo­ne­go, aby to zo­ba­czył.

Wy­ni­ka za­tem z tego, iż czło­wiek sza­lo­ny wi­dzi wie­le rze­czy, któ­rych nie wi­dzą lu­dzie nor­mal­ni. Po­słu­chaj­cie tedy czło­wie­ka sza­lo­ne­go – a prze­kląć go, wy­gnać lub spa­lić – na to ma­cie za­wsze jesz­cze czas!LIST II.

Pa­nie Lu­dwi­ku! Za po­zwo­le­niem…

Wszyst­ko ma swo­je gra­ni­ce i wol­ne są od tego przy­kre­go wa­run­ku tyl­ko ta­kie rze­czy, jak prze­strzeń, czas etc. Obu­rze­nie Wa­sze nie jest ani cza­sem, ani prze­strze­nią, prze­to musi pod­le­gać ja­kie­muś ogra­ni­cze­niu.

List Wasz wy­warł na mnie wra­że­nie przy­gnę­bia­ją­ce. Wi­dzę te­raz do­pie­ro z prze­raź­li­wą ja­sno­ścią, do ja­kie­go stop­nia je­ste­ście czło­wie­kiem nor­mal­nym. Obu­rza­cie się, że za­mie­rzam pi­sać o sztu­ce i po­da­je­cie na­stę­pu­ją­ce po­wo­dy:

1) że się na sztu­ce nie znam,

2) że je­stem czło­wie­kiem sza­lo­nym i

3) że nie by­łem za­gra­ni­cą.

Na za­rzu­ty po­wyż­sze za­mie­rzam Wam od­po­wie­dzieć w spo­sób wy­czer­pu­ją­cy.

Po­wia­da­cie, że się na sztu­ce nie znam, a za­mie­rzam pi­sać o niej. Za­rzut ten nie za­wie­ra w so­bie jesz­cze nic anor­mal­ne­go, gdyż u nas prze­waż­nie się tak dzie­je, iż o sztu­ce pi­szą tyl­ko tacy, któ­rzy się na niej nie zna­ją. Nie cheł­pił­bym się tem! To po­tra­fi czy­nić czło­wiek zu­peł­nie nor­mal­ny i resz­ta lu­dzi nor­mal­nych nie­ma za­zwy­czaj nic prze­ciw temu. Gała no­wość, cała ory­gi­nal­ność sta­no­wi­ska przy­ja­cie­la Wa­sze­go po­le­ga na­tem, iż trze­ba aż być sza­lo­nym czło­wie­kiem, aby nie zna­jąc się na sztu­ce, doj­rzeć ta­kie rze­czy, ja­kie znaw­cy prze­oczy­li.

Ja­sne?…

Idź­my da­lej.

Po­wia­da­cie, że nie po­wi­nie­nem pi­sać o sztu­ce, bo je­stem czło­wie­kiem sza­lo­nym a lu­dzi sza­lo­nych nie słu­cha się, tyl­ko wy­sy­ła do Two­rek. Za­rzut ten pra­gnę zdmuch­nąć jed­nem zda­niem. U nas słu­cha­ją do­pie­ro wte­dy czło­wie­ka, kie­dy osza­le­je…

Może nie?…

Kończ­my.

Po­wia­da­cie, że nie by­łem za­gra­ni­cą. By­łem, ko­cha­ny Pa­nie Lu­dwi­ku, by­łem wie­lo­krot­nie, tyl­ko nie by­łem w Pa­ry­żu a u lu­dzi nor­mal­nych na­zy­wa się to nie być wca­le za­gra­ni­cą, na co lu­dzie sza­le­ni za­pa­tru­ją się zgo­ła in­a­czej. I póki nie zro­bię kre­ski pod ostat­nim li­stem, nie po­ja­dę do Pa­ry­ża, pa­nie Lu­dwi­ku! I dla­te­go, je­że­li nie chce­cie, aby Was iry­ta­cya roz­nio­sła po bez­mier­nym wszech­świe­cie, ogra­nicz­cie Wa­sze obu­rze­nie, gdyż je­stem czło­wie­kiem sza­lo­nym, za­tem upar­tym. Po­win­ni­ście jesz­cze z in­nych po­wo­dów ogra­ni­czyć wy­le­wy Wa­sze­go nor­mal­ne­go obu­rze­nia, gdyż ko­niecz­nem jest, aby­ście się uzbro­ili w cier­pli­wość; za­mie­rzam bo­wiem, nie byw­szy w Pa­ry­żu, pi­sać o nim. Czy­ni­li to wpraw­dzie au­to­rzy nor­mal­ni, ale ja to czy­nić będę z in­nych po­bu­dek. Jak czło­wiek do­pro­wa­dzo­ny do sza­leń­stwa…

Z ar­gu­men­tów wa­szych po­zo­sta­ło za­tem smut­ne ru­mo­wi­sko, w któ­rem to ru­mo­wi­sku nie po­win­ni­ście grze­bać, bo wy­grze­bie­cie tyl­ko Wa­szą hań­bę.

Swo­ją dro­gą za­zdrosz­czę Wam cza­sem…

Cze­mu??

Bo i ja by­łem nie­gdyś czło­wie­kiem nor­mal­nym i było mi w du­szy ci­cho. Su­mie­nie moje to­czy­ło się niby ka­re­ta na gu­mach po wy­bo­jach wszyst­kich za­gad­nień. Ży­cie było dla mnie jak ta­lerz zupy po­mi­do­ro­wej; ta­lerz ten stał przedem­ną a los dał mi do ręki łyż­kę. Uwa­ża­łem, że je­dy­nym moim obo­wiąz­kiem było i mo­gło być: jeść ten ta­lerz zupy, do­pó­ki śmierć nie otrze mi ust ca­łu­nem i nie po­wie "dość"!

Gdy noc za­pusz­cza­ła ciem­ną za­sło­nę na księ­gę mo­ich dzien­nych czyn­no­ści, sen bi­lan­so­wał ak­ty­wa i pa­sy­wa a le­ni­we su­mie­nie nie wy­sy­ła­ło żad­nych ko­mi­syi re­wi­zyj­nych dla spraw­dze­nia ra­chun­ków. Na­stęp­ny dzień był jak gdy­by no­wem ży­ciem; bra­łem nową księ­gę, do ostat­niej za­glą­da­łem rzad­ko, do przed­ostat­niej nig­dy. Ży­łem tak z dnia na dzień, od bi­lan­su do bi­lan­su, po­dob­nie jak na­sze ak­cyj­ne to­wa­rzy­stwa, któ­rym się jed­nak to wy­ba­cza ze wzglę­du na ową "nor­mal­ność".

W umy­śle moim ist­nia­ły lądy i mo­rza, roz­po­ście­ra­ły się ogrom­ne kon­ty­nen­ty, któ­re się jesz­cze wza­jem­nie nie po­od­kry­wa­ły. I tak:

był kon­ty­nent ludz­ko­ści i zna­łem go do­sko­na­le. Był kon­ty­nent ety­ki – od­by­wa­łem po nim licz­ne po­dró­że. Był wresz­cie kon­ty­nent sztu­ki, lu­bi­łem na nim spę­dzać zi­mo­we mie­sią­ce. Jak rze­kłem wy­żej, te kon­ty­nen­ty ist­nia­ły nie­za­leż­nie od sie­bie i nie utrzy­my­wa­ły ze sobą żad­nych sto­sun­ków. Nie było jesz­cze wte­dy w mó­zgu moim Ko­lum­ba, któ­ry­by im wska­zał dro­gi do sie­bie. O jak­że by­łem wte­dy szczę­śli­wy!

Kie­dy roz­glą­dam się dziś po świe­cie za utra­co­nem szczę­ściem, wi­dzę z bó­lem całe le­gie twa­rzy, z któ­rych bije ra­dość. Wy­wie­ra­ją na mnie wra­że­nie ja­snych płó­cien, przed któ­re­mi nie sta­nę­ło jesz­cze Za­sta­no­wie­nie z pędz­lem w ręku. Za­glą­dam do mó­zgu tych lu­dzi i wi­dzę z prze­ra­że­niem, że w nich glob my­śli roz­dar­ty na ta­kież same lądy i mo­rza, na ta­kież same kon­ty­nen­ty, że po­ja­wia­li się tam wpraw­dzie Ko­lum­bo­wie, ale ogło­szo­no ich za lu­dzi sza­lo­nych i wy­gna­no z mó­zgu…

Sunę, czło­wiek sza­lo­ny, do domu, a za mną pły­ną ar­mie widm i upio­rów, tło­czą się po scho­dach, po­py­cha­ją w sie­ni; chcę przed nie­mi drzwi za­mknąć: nie dają mi, gro­żą, wci­ska­ją się za mną. Sia­dam do wie­cze­rzy: wy­ry­wa­ją chleb z ręki, od­trą­ca­ją stół.

Kła­dę się znu­żo­ny na spo­czy­nek: opa­da­ją mnie, zwle­ka­ją z łóż­ka i wciąż gro­żą, gro­żą!

Do­mow­ni­cy po­glą­da­ją na mnie, ki­wa­jąc zna­czą­co gło­wa­mi. Przy­ja­cie­le ści­ska­ją mi na uli­cy nie­sły­cha­nie czu­le rękę i od­szedł­szy, ru­sza­ją ra­mio­na­mi. Zna­jo­mi uni­ka­ją mnie.

Prze­cież wiem do­sko­na­le, że je­stem czło­wie­kiem sza­lo­nym! Tego mi nikt nie wy­per­swa­du­je….

A jed­nak nie­gdyś, nie­gdyś nie by­łem nim! Ile ci­che­go, lu­be­go szczę­ścia gnieź­dzi­ło się w mo­jej du­szy!

Gdy­by za­tem stać się ja­kimś cu­dem zno­wu czło­wie­kiem nor­mal­nym? By­łoż­by mi le­piej?

Prze­nig­dy! Nie chcę! Nie chcę! Nie!

Te­raz by­ło­by mi już sto­kroć go­rzej…

Kto uszczk­nął owoc z drze­wa wia­do­mo­ści złe­go i do­bre­go, tego mogą wy­pę­dzić z raju, mogą mu ka­zać w bólu po­czy­nać i w cier­pie­niu ro­dzić, mogą mu ka­zać drżeć z gło­du, chło­du i oba­wy zgo­nu, mogą mu wresz­cie ka­zać umie­rać – ale on mimo to nie ze­chce nig­dy zo­stać zno­wu – czło­wie­kiem nor­mal­nym!…LIST III.

Ale, ale!

W roz­ma­chu my­śli za­po­mnia­łem Wam od­po­wie­dzieć na je­den z naj­waż­niej­szych za­rzu­tów.

Co­ście Wy, pa­nie Lu­dwi­ku, po­wie­dzie­li o książ­ce Nor­daua? Że to sta­rzy­zna?

Pa­nie Lu­dwi­ku!…

Przy­po­mnia­ło mi się, to do­pie­ro w chwi­li, kie­dy list wpusz­cza­łem do skrzyn­ki pocz­to­wej. Już pa­lec wska­zu­ją­cy otrzy­mał z mó­zgu roz­kaz wstrzy­ma­nia, ale kny­kieć drgnął i list znik­nął w otwo­rze. W pierw­szej chwi­li chcia­łem biedz na pocz­tę, aby zro­bić za­strze­że­nie zwro­tu; ale po­wie­dzia­łem so­bie, że da­le­ko prak­tycz­niej bę­dzie po­pro­stu wró­cić do domu, siąść i na­pi­sać dal­szy ciąg, do­peł­nie­nie. Pa­li­ło mnie. Sze­dłem dość żwa­wo, po­trą­ca­jąc prze­chod­niów, ukła­da­jąc so­bie w gło­wie cały plan ata­ku na Was. Szy­ko­wa­łem ar­gu­men­ty jak woj­ska, ma­sko­wa­łem po na­po­le­oń­ski ar­ty­le­ryę, któ­ra w zu­peł­no­ści za­stą­pi­ła miaż­dżą­ce szar­że na­szej skrzy­dla­tej hu­sa­ryi, – kie­dy na­gle ze­tkną­łem się oko w oko z Bron­ką. To ta mo­del­ka, o któ­rej Wam już raz wspo­mi­na­łem. By­łem na nią wście­kły, że mi za­szła dro­gę; lę­ka­łem się bo­wiem, że mi jaki ar­gu­ment ule­ci z gło­wy, albo że uro­nię wą­tek ro­zu­mo­wa­nia. Ale szel­ma dziew­czy­na schwy­ci­ła mnie za rę­kaw i za­trzy­ma­ła.

– Do­kąd to tak spiesz­no czło­wie­ko­wi sza­lo­ne­mu?

Wi­dzi­cie, już na­wet mo­del­ki wy­my­śla­ją mi od sza­lo­nych!

Od­ra­zu po­pra­wił mi się hu­mor i po­wie­dzia­łem so­bie, że do na­stęp­nej pocz­ty mam oko­ło pię­ciu go­dzin cza­su.

Bron­ka wy­glą­da­ła wspa­nia­le. Mia­ła na so­bie bur­kę od Her­se­go, taką dy­ablo mięk­ką; jak się czło­wiek o nią otrze, to do­zna­je wra­że­nia, że na nie­go z tej bur­ki prze­sko­czy­ła iskra elek­trycz­na. Deszcz za­ci­nał, a wiatr dął gwał­tow­nie. Kasz­ta­no­wa­te wło­sy Bron­ki były prze­mo­czo­ne. Po raz pierw­szy za­uwa­ży­łem, że dziew­czy­na ma oczy cał­kiem zie­lo­ne, niby dwa szma­rag­dy w kształ­cie mig­da­łów. Da­li­bóg, oczy jak u kota! Tyl­ko kot ma okrą­głe. Wi­dy­wa­łem ją za­zwy­czaj wie­czo­rem, a wte­dy mie­wa­ła oczy piw­ne, nie­kie­dy czar­ne. Ale zie­lo­ne!?…

Sza­lo­ne oczy!

Po­wie­dzia­łem jej to. Bę­dzie z jaki ty­dzień szczę­śli­wa! Te mo­del­ki gar­dzą wła­ści­wie każ­dym, kto nie ma­lu­je lub nie rzeź­bi. W okre­sach wol­nych przyj­mu­ją po­sa­dy kon­ku­bin u nie­żo­na­tych fa­bry­kan­tów; ale kom­ple­men­ty przyj­mu­ją tyl­ko z ust li­te­ra­tów.

Razu pew­ne­go spy­ta­łem się jej: dla­cze­go? Od­po­wie­dzia­ła z uśmie­chem fi­glar­nym: Bo oni to umie­ją po­wie­dzieć!

Więc i ty, ryb­ko, wiesz już, co to zna­czy "umieć po­wie­dzieć"? –

Szli­śmy obok sie­bie żar­tu­jąc. Cza­sem wsku­tek ży­wej roz­mo­wy po­trą­ci­li­śmy się, a wte­dy hu­mor mój le­ciał w górę jak słu­pek rtę­ci w ba­ro­me­trze.

– Wstąp­my do Gu­cia – rze­kła Bron­ka, skrę­ca­jąc w bra­mę.

Pi­sa­łem Wam już daw­niej o Gu­sta­wie Sza­niaw­skim. Prze­zię­bił się zno­wu i leży.

Strasz­nie wy­so­ko do tych or­lich gniazd! Win­do­wa­li­śmy się z Bron­ką ja­kie dzie­sięć mi­nut, przy­sta­jąc na każ­dem pół­pię­trze. Się­gam w górę okiem: po­top scho­dów! Jesz­cze scho­dy, jesz­cze jed­ne i jesz­cze…

Z każ­dej kuch­ni wy­zie­ra­ła słu­żą­ca. Sta­re na wi­dok Bron­ki trza­ska­ły drzwia­mi, mło­de uśmie­cha­ły się, ob­rzu­ca­jąc nas spoj­rze­niem, i nu­cąc pod no­sem, za­my­ka­ły drzwi bar­dzo wol­no.

Do­bi­li­śmy wresz­cie do sie­dzib "sfer naj­wyż­szych".

Sfe­ry te są istot­nie naj­wyż­sze z dwóch po­wo­dów. Naj­pierw ze wzglę­dów wer­ty­kal­nych, a na­stęp­nie z po­wo­dów prze­ko­na­nio­wych.

W sfe­rach han­dlo­wo-prze­my­sło­wych za­czy­na się czło­wiek na dy­rek­to­rze i koń­czy się czło­wiek na dy­rek­to­rze.

We­dle po­jęć, któ­re za­gnieź­dzi­ły się w tych "or­lich gniaz­dach", czło­wiek, homo sa­piens, to tłum, to ludz­kość. Od ar­ty­sty roz­po­czy­na się do­pie­ro Nad­czło­wiek.

Fry­de­ryk Nie­tsche ga­tun­kiem tym wy­peł­nił waż­ną lukę w hie­rar­chii stwo­rze­nia i szcze­pił nie­ja­ko zie­mię z nie­bem. Po­mię­dzy czło­wie­kiem, a anio­łem płci mę­skiej ist­nia­ła prze­paść. Te­raz ogni­wa ga­tun­ków idą nie­prze­rwa­nym łań­cu­chem aż do tro­nu Stwór­cy: by­dlę, czło­wiek, ar­ty­sta (nad­czło­wiek), anioł – Bóg!

Bron­ka bie­gnie od­ra­zu do dru­gie­go po­ko­ju, gdzie rzę­ży Sza­niaw­ski. Zdej­mu­ję pal­tot i roz­glą­dam się po pra­cow­ni.

Trzy za­czę­te ob­ra­zy, dwa nie­do­koń­czo­ne, kil­ka szki­ców na pod­ło­dze opar­tych o ścia­ny, oto­ma­na, sto­lik taki za dwa ru­ble, przed nim fo­te­lik roc­co­co, fo­to­gra­fie, luź­ne kart­ki. Je­den z za­czę­tych ob­ra­zów przed­sta­wia Ma­don­nę sto­ją­cą na pół­księ­ży­cu i pod­no­szą­cą oczy w nie­bo. Dru­gi wy­obra­ża le­żą­cą na oto­ma­nie Bron­kę, na­tu­ral­nie bez bur­ki od Her­se­go i bez wie­lu in­nych rze­czy, ale ob­ró­co­ną twa­rzą do wi­dza. Na­to­miast trze­ci z za­czę­tych ob­ra­zów wy­obra­ża Bron­kę rów­nież bez bur­ki od Her­se­go i bez wie­lu in­nych rze­czy, lecz od­wró­co­ną od wi­dza nie­tyl­ko twa­rzą, ale wszyst­kiem.

Pierw­szy z nie­do­koń­czo­nych ob­ra­zów przed­sta­wią Bron­kę odar­tą z kon­fek­cyi dam­skiej do pasa, a dru­gi wy­obra­ża św. Ge­no­we­fę i ma iść do bocz­ne­go oł­ta­rza w Wól­ce Czu­ba­tej. Bied­ny lu­dek na­wet się nie bę­dzie do­my­ślał, że klęk­nie przed ob­ra­zem, ma­lo­wa­nym przez ostat­nie­go ate­usza!

Ro­zej­rza­łem się w szki­cach. Kil­ka z nich wy­obra­ża­ło skła­do­we czę­ści Bron­ki; mia­łem więc przed sobą trzy nogi jej, pięć rąk, dwie twa­rze, wresz­cie tors bar­dzo "bio­rą­cy"; czy wier­ny, trud­no mi osą­dzić, gdyż nie by­łem nig­dy świad­kiem po­sie­dzeń. Śród fo­to­gra­fii wpa­dła mi naj­pierw w oko Leda z opusz­czo­ną na pier­si gło­wą do dzio­bu ła­bę­dzia, na­stęp­nie jed­na z nie­ży­ją­cych ak­to­rek w ko­sty­umie li­te­ral­nie wła­snej skó­ry, któ­re­mu swo­ją dro­gą trud­no było do­praw­dy coś za­rzu­cić, da­lej kil­ka nimf, kil­ku Apo­li­nów, wresz­cie sze­reg scen z Owi­dy­usza "De arte aman­di".

Gdy­by w tej pra­cow­ni zna­leź­li się nasi mo­ra­li­ści, na­sze skrom­ni­sie, wresz­cie cały sze­reg in­nych na­szych, za­wrzał­by krzyk obu­rze­nia. Na­zwa­no­by Gu­cia czło­wie­kiem sza­lo­nym.

Nie! Tu wszyst­ko świad­czy o naj­zu­peł­niej­szej nor­mal­no­ści.

Nie spo­tka­łem w ży­ciu nor­mal­niej­sze­go Nad­czło­wie­ka!

Zresz­tą za­świad­czy to kry­ty­ka.

Tyl­ko nie­kie­dy, gdy ja­kiś istot­nie sza­lo­ny czło­wiek spoj­rzy na to, za­czy­na się to wszyst­ko ru­szać, gro­zić ocza­mi, wy­krzy­wiać usta w kon­wul­sy­ach roz­pa­czy, wy­cią­gać ręce ze sta­lug, z ram, z "or­lich gniazd", z tej wy­ża­wy na bruk ulicz­ny, gdzie w ży­ciu two­rzy się ja­kiś prze­ra­ża­ją­cy dal­szy ciąg, pe­łen klątw, łkań bez­sil­nych, pe­łen strasz­li­wej bez­na­dziej­no­ści, za­koń­czo­ny szpi­ta­lem i po­grze­bem że­bra­czym…

Tak, gdy ja­kiś sza­lo­ny czło­wiek pa­trzy na to, wte­dy w jego mó­zgu po­czy­na­ją od­kry­wać się wza­jem­nie ja­kieś kon­ty­nen­ty, krą­żą tam ja­kieś Ko­lum­by wy­ka­zu­jąc, że to się z sobą łą­czy, wią­że, do­peł­nia, tłó­ma­czy, – ja­kieś Ko­lum­by, su­ną­ce z roz­wia­nym wło­sem i oczy­ma w słup…

Gu­staw we­zwał mnie do sie­bie… Bron­ka zmie­ni­ła mu była tym­cza­sem okład. Le­żał te­raz na po­dusz­kach. Dziw­ne wra­że­nie wy­wie­ra­ła ta cho­ra mło­dość. Czo­ło nie­co wą­skie, lecz wy­so­kie; oczy czar­ne, ta­kiej sa­mej bar­wy wąsy i bród­ka w klin o de­li­kat­nie skrę­co­nym wło­sie. Okno było przy­sło­nię­te fi­ran­ką, na krze­śle obok po­du­szek pa­li­ła się świe­ca; cień Gu­sta­wa w ca­łej dłu­go­ści wy­stę­po­wał na ścia­nie. Jak­że dziw­ne zja­wi­sko! Pod­czas kie­dy twarz Gu­sta­wa uśmiech­nę­ła się uprzej­mie na po­wi­ta­nie, oczy za­gra­ły ży­ciem, a usta roz­chy­li­ły do wy­po­wie­dze­nia słów po­wi­tal­nych – na ścia­nie mgła­wi­ła się mara na wznak le­żą­ca, z rę­ka­mi na pier­siach, z roz­war­te­mi mar­two usta­mi…

Bron­ka na­sta­wi­ła sa­mo­wa­rek… a Gu­staw za­czął bia­dać nad lo­sem ka­pła­nów sztu­ki. Był to jego ulu­bio­ny te­mat. Na­rze­kał na pod­ły tłum i wy­li­czał sze­reg udrę­czeń, ja­kie­mi prze­śla­du­je ple­mię ar­ty­stów. Wte­dy kol­nę­ło mnie coś po raz pierw­szy.

My ka­pła­ni sztu­ki, mó­wił, da­je­my ludz­ko­ści wszyst­ko, na­sze na­tchnie­nie, cia­ło i krew na­szą, kształ­ci­my ją, wy­cho­wu­je­my es­te­tycz­nie, pod­no­si­my ze sta­nu zby­dlę­ce­nia bez­myśl­ne­go, uczy­my uczuć, wni­kać w sie­bie, two­rzy­my pięk­no nie­śmier­tel­ne…

Wte­dy kol­nę­ło mnie coś po raz dru­gi. Żywo sta­nę­ły mi przed ocza­mi wszyst­kie przez Gu­cia od­two­rzo­ne skła­do­we czę­ści Bron­ki, bez bu­rek od Her­se­go i bez wszyst­kich in­nych rze­czy z za­kre­su kon­fek­cyi dam­skiej; czę­ści te były bez­wa­run­ko­wo pięk­ne, acz­kol­wiek nie mo­głem wy­ro­zu­mieć, jaki zwią­zek mają z po­ję­ciem nie­śmier­tel­no­ści; wie­dzia­łem, że je­den ob­raz pój­dzie do mnie, dru­gi do bra­ta Gu­cia, ale na­to­miast nie mo­głem po­jąć, ja­kim cu­dem ja z bra­tem Gu­cia sta­no­wić mamy ludz­kość i to nie­wdzięcz­ną!

A gdy Gu­cio raz jesz­cze na­wró­cił do te­ma­tu ka­płań­stwa swe­go, kol­nę­ło mnie coś po raz trze­ci i rze­kłem:

– Niech mi pan, pa­nie Gu­sta­wie, wy­tłó­ma­czy jed­no. Dla­cze­go ma­lo­wa­nie Bro­nek bez bu­rek od Her­se­go i bez wie­lu in­nych rze­czy ma być ka­płań­stwem i dla­cze­go wła­ści­wie ludz­kość ma za to pa­dać twa­rzą w proch przed pań­skie­mi sta­lu­ga­mi? –

Wte­dy Gu­cio po­czął się bar­dzo gnie­wać, po­wie­dział mi, że nie po­sia­dam zu­peł­nie zmy­słu es­te­tycz­ne­go, że je­stem fi­li­strem, że nie umiem wni­kać w sie­bie, że nie mam po­ję­cia, co to są nie­uchwyt­ne sta­ny du­cha, co to są na­stro­je, że gu­bię się w bez­płod­nern ro­zu­mo­wa­niu, że za­miast dać się opa­no­wać przez uczu­cie, po­pa­dam w spe­ku­la­cyę, któ­ra ani fi­lo­zo­fów, ani świa­ta do ni­cze­go nie do­pro­wa­dzi­ła i nie do­pro­wa­dzi, że z pew­no­ścią po­wo­łam się na jaką ga­łęź na­uki, któ­rą on do­sko­na­le zna, ale nią gar­dzi, bo to jest nie­ar­ty­stycz­ne, wresz­cie oświad­czył, że na świe­cie tyl­ko jesz­cze coś war­ci ar­ty­ści, a prócz nich do­bre mo­del­ki. Na co Bron­ka przy­sko­czy­ła do łóż­ka, sia­dła, prze­chy­li­ła się aż na pierś Gu­cia i rzu­ciw­szy się w tył, wska­za­ła na nie­go mó­wiąc: "ten ma ra­cyę", po­tem na mnie: "ten nie ma ra­cyi".

Mo­del­ka lo­cu­tu, cau­sa fi­ni­ta.

Ro­ze­śmia­łem się i po­pa­trzy­łem w oczy Bron­ki, któ­re przy bla­sku świe­cy z ko­lo­ru zie­lo­ne­go prze­szły w ciem­no piw­ny. Dziew­czy­na zło­ży­ła ręce jak Bo­na­par­te, ale w tył, opar­ła się o po­ręcz łóż­ka, pod­wi­nę­ła jed­ną nogę pod dru­gą i wpa­try­wa­ła się w świe­cę. Sza­niaw­ski mó­wił da­lej. Uda­wa­łem, że słu­cham. Bron­ka tak­że uda­wa­ła, że słu­cha, choć nie­tyl­ko nie sły­sza­ła słów jego, ale nie czu­ła na­wet mo­ich spoj­rzeń. Dziw­na me­lan­chol­ja roz­la­ła się po jej twa­rzy. Zda­wa­ło mi się, że oczy jej sta­ły się głę­bo­kie jak ja­kiś kraj, da­le­ki, że tam wi­dzę pola, łąki a na wid­no­krę­gu pla­mę drzew i za­bu­do­wań. Nie­bo sza­re; ma się pod wie­czór. Dro­gą na krę­pa­ku brud­no-bu­ła­nym je­dzie skro­cza szla­gon o si­wych oczach i owi­słych wą­sach; za­po­mniał na chwi­lę o zwóz­ce, o ra­cie dzier­żaw­nej, wpa­trzył się w dal, w dal, aż ku War­sza­wie – i wes­tchnął. Rap­tem mach­nął ręką gniew­nie, po­gar­dli­wie; po­tem w si­wem oku za­krę­ci­ła się łza, prze­że­gnał się, ścią­gnął cu­gle i ru­szył ry­sią… Był­bym oczy­ma da­lej w ślad za nim pa­trzył, ale w tej chwi­li po­czu­łem na ręce dłoń Sza­niaw­skie­go, i usły­sza­łem: "tak, tak, ko­cha­ny pa­nie, ja mam bez­wa­run­ko­wo słusz­ność" – i uj­rza­łem, za­miast pola, oczy i twarz Bron­ki, któ­ra szyb­ko otar­ła łzę i jak­by ze snu zbu­dzo­na, otrzą­snę­ła się, py­ta­jąc lek­ko wy­stra­szo­nym gło­sem: "Go? Co?" Sza­niaw­ski zaś koń­czył: "To nie moż­na pa­trzyć okiem czło­wie­ka nor­mal­ne­go na ta­kie rze­czy, jak pan to czy­nisz. Mu­sisz pan choć tro­chę umieć być sza­lo­nym… "

Krew buch­nę­ła mi falą do gło­wy, po­czu­łem gro­żą­cy mi atak wście­kło­ści, ale nim zdo­ła­łem uczy­nić lub bo­daj po­my­śleć coś­kol­wiek, Sza­niaw­ski do­rzu­cił:

– Bron­ka mo­gła­by coś o tem po­wie­dzieć z hi­sto­ryi swe­go ży­cia…

Fala krwi od­bie­gła mi z mó­zgu do ser­ca, po­pa­trzy­łem na mo­del­kę, a pod jej sze­ro­ko roz­war­te oczy pa­dły cie­niem zie­lon­ka­we pół – koła, w oko­li­cy ust drgał nie bez tru­du ha­mo­wa­ny spazm, któ­ry po krót­kiej chwi­li za­mie­nił się w me­lan­cho­lij­ny uśmiech.

Wie­dzia­łem, że prze­szłość dziew­czy­ny przed­sta­wia­ła się dość tra­gicz­nie, ale zna­ne mi były tyl­ko luź­ne uryw­ki, nie wią­żą­ce się w ca­łość. Po­stać jej owie­wa­ła mi jesz­cze ja­kaś ta­jem­ni­cza mgła i bar­dzo pra­gną­łem, aby się ona kie­dyś roz­pro­szy­ła.

Z Bron­ki wpraw­dzie wy­jąt­ko­wo trud­no było coś wy­do­być; ale nie tra­ci­łem na­dziei, gdyż prze­ma­wia­ła za mną pew­na ko­rzyst­na oko­licz­ność, któ­ra spra­wi­ła, że acz­kol­wiek nie na­le­ża­łem do sfe­ry Nad­lu­dzi, to zna­czy, że nie by­łem ma­la­rzem, ob­da­rza­ła mnie nie­co wy­jąt­ko­wy­mi wzglę­da­mi. Idąc bo­wiem razu pew­ne­go w to­wa­rzy­stwie dam "nor­mal­nych", ukło­ni­łem się jej po­waż­nie, z sza­cun­kiem, na­tu­ral­nie.

Mógł­bym ją te­raz bar­dzo po­krzyw­dzić; nie pa­mię­ta­ła­by mi tego za ten je­den pro­sty, na­tu­ral­ny ukłon.

I dla­te­go Bron­ka sta­nę­ła mi bez po­rów­na­nia wy­żej od Sza­niaw­skie­go. Ona zro­zu­mia­ła, że tak nie po­stę­pu­je czło­wiek nor­mal­ny.

Ona po­zna­ła we mnie czło­wie­ka sza­lo­ne­go…LIST IV.

Ko­cha­ny pa­nie Lu­dwi­ku!

Kil­ka razy za­bie­ra­łem się do pi­sa­nia i da­li­bóg nie mo­głem. Może dziś mi się uda.

Bron­ka tedy sie­dzia­ła na łóż­ku i naj­pierw po­czę­ła się śmiać, ukryw­szy twarz w rę­kach. Po­tem z po za rąk po­pa­trzy­ła kil­ka­krot­nie na Sza­niaw­skie­go i na mnie – i zno­wu śmia­ła się.

Nie mo­głem zra­zu wy­ro­zu­mieć, o co jej cho­dzi. Na­gle unio­sła śmie­ją­cą się twarz a na wierzch­nią część ręki pa­dła mi z ro­ze­śmia­nej twa­rzy łza, zu­peł­nie jak to cza­sem pada kro­pla rosy z po­ru­szo­ne­go wia­trem drze­wa, gdy bu­rza mi­nę­ła a w gó­rze błę­kit­ne nie­bo.

Po­tem wy­szep­ta­ła; "eh, co ja tam będę opo­wia­dać" i zno­wu się śmia­ła. Na­stęp­nie rze­kła: "Bo ja je­stem szlach­cian­ka, mam pa­pie­ry w po­rząd­ku!" i zwra­ca­jąc się do ścia­ny szep­ta­ła: "Tak, Ste­fek, Ste­fek, od nie­go się wszyst­ko za­czy­na" a na­stęp­nie, nie pa­trząc na mnie, do Gu­cia: "Chy­ba wszyst­ko od po­cząt­ku, co?"

Zra­zu wa­ha­jąc się, plą­cząc, po­tem co­raz po­to­czy­ściej, za­czę­ła opo­wia­dać…

Nie, nie, pa­nie Lu­dwi­ku, nie dziś, nie dziś!

Je­zus Ma­rya!… Bied­na, bied­na dziew­czy­na!…LIST V.

Ko­cha­ny pa­nie Lu­dwi­ku! Opo­wia­dam pra­wie do­słow­nie…

"Ja by­łam ład­na… Do­praw­dy… Ład­niej­sza niż dziś. Wło­sy mia­łam zu­peł­nie ja­sne. Te­raz są kasz­ta­no­wa­te, ale wte­dy były zu­peł­nie ja­sne. I oczy mia­łam ja­sne, mlecz­ne. A przedew­szyst­kiem by­łam strasz­nie głu­pia!

Te­raz, kie­dy je­stem za mą­dra, wi­dzę do­pie­ro, że dziew­czy­ny by­wa­ją strasz­nie głu­pie. Mia­łam siedm­na­ście lat i o ni­czem nie wie­dzia­łam…

Jesz­cze i te­raz mam płeć ład­ną; to nie­tyl­ko Gu­tek po­wia­da, ale i inni, któ­rzy mnie ma­lo­wa­li. I szy­ję mam ład­ną. Ale naj­ład­niej­sze mam ko­la­na. Kie­dy mia­łam lat siedm­na­ście, to ani mi przez gło­wę nie prze­szło, aby ład­ne ko­la­na coś zna­czy­ły…

Ta­tuń­cio­wi po­wo­dzi­ło się co­raz go­rzej. Jak mu osta­tecz­nie w Kie­lec­kiem sprze­da­li ma­ją­tek, prze­nie­śli­śmy się do War­sza­wy, gdzie się ta­tuń­cio sta­rał przez ga­ze­ty i sto­sun­ki o miej­sce rząd­cy, albo dzier­żaw­cy. To wte­dy mia­łam aku­rat siedm­na­ście lat.

Oho my ze sta­rej szlach­ty! Ja nie byle co… Nie!

Ste­fek po­mógł ta­tuń­cio­wi po­znać się z dzi­siej­szym wła­ści­cie­lem tej wio­ski… Jak się na­zy­wa? Nie, nie po­wiem… Wio­ska? Nie po­wiem… Ste­fek? O, nie po­wiem nig­dy! Ste­fek się na­zy­wał, niech to wy­star­czy!

Ja na­wet nie wie­dzia­łam, że go ko­cham!…. Po­tem, jak to ta­tuń­cio­wi za­ła­twił, by­wał u nas co wie­czór. Mat­ka się nim nie zaj­mo­wa­ła, bo mie­li­śmy dużo dzie­ci; naj­młod­sze­mu li­czy­li­śmy rok. Ile razy mat­ka kar­mi­ła je przy Stef­ku, tyle razy czer­wo­ne ru­mień­ce biły mi na twarz… Ale mat­ka nic so­bie z tego nie ro­bi­ła. Naj­star­szy brat miał lat czter­na­ście i o ni­czem nie wie­dział! No, jak­by on się był do­wie­dział!

Wszyst­ko mi się po­do­ba­ło u Stef­ka. Za­cho­dzi­ła też cza­sem do nas jego ciot­ka. Do­pie­ro się póź­niej do­wie­dzia­łam, że to nie była ciot­ka. Ta­kie baby po­win­no się wie­szać przy dro­gach…

Ona umia­ła mi wszyst­ko wmó­wić. Zda­wa­ło mi się wte­dy, że nikt się tak ład­nie nie ubie­ra, jak Ste­fek, nikt nie jest tak mą­dry, jak Ste­fek, tak do­bry, jak Ste­fek..

Mą­dry to on jest – ale do­bry…

Na­wet za­czę­ły mi się ły­si­ny po­do­bać, bo Ste­fek ją miał. Dla­cze­go nie?? On sam śmiał się z tej ły­si­ny i ka­zał mi kle­pać się po niej.

A wie pan, że ta bi­le­ter­ka w Roz­ma­ito­ściach, ta, któ­ra umar­ła, to po­dob­no daw­niej tak so­bie z ły­si­na­mi po­zwa­la­ła, że jak wy­prze­da­ła cza­sem bi­le­ty, to na ga­ler­ji lu­dzie za boki się bra­li ze śmie­chu. Bo usa­do­wi­ła wszyst­kich z ły­si­na­mi na krzyż, krze­sło w krze­sło…

Go? Nie­praw­da? Prze­cież mi to Józ­ka opo­wia­da­ła… Pan nie zna Józ­ki?… No, to brat pana zna Józ­kę do­brze. Może ona zresz­tą kła­mie, bo to strasz­nie spryt­na dziew­czy­na; ale sama tak­że umie po­dob­ne rze­czy ro­bić… Gu­tek za­świad­czy.

Jak ona raz Gut­ka wzię­ła na ka­wał! Cha, cha, cha, cha, cha, cha…

A ze Stef­kiem to było da­lej tak. Na­gle prze­stał by­wać. Ale to tak na­gle, bez naj­mniej­sze­go po­wo­du. Cho­dzi­łam od rana do wie­czo­ra jak pi­ja­na i nie mo­głam so­bie rady dać. Raz tyl­ko za­szła ta ciot­ka i po­wie­dzia­ła oschle, że Ste­fek nie­ma cza­su. No, dzień dro­gi, ale wie­czór! Po dwóch ty­go­dniach wy­su­nę­łam się sama na uli­cę i aku­rat spo­tka­łam ją. Zno­wu py­tam o Stef­ka. Za­ję­ty. Ciot­ka jed­nak, mó­wiąc to, wpa­try­wa­ła się we mnie dziw­nie a po­tem rze­kła, że je­że­li ko­cham Stef­ka, to po­win­nam sta­rać się uła­twić mu wszyst­ko w ży­ciu. Bo­śmy się daw­niej po­ro­zu­mia­ły, że Ste­fek to jak mój star­szy brat a star­sze­go bra­ta trze­ba ko­chać…

Cha, cha, cha, cha, cha…

Na ko­niec po­wie­dzia­ła, że je­śli Ste­fek nie­ma cza­su, to ja po­win­nam na chwi­le wpaść do nie­go. Nie pa­mię­tam już, co jej na to od­po­wie­dzia­łam, ale ona ser­decz­nie mnie uści­ska­ła i ka­za­ła mi ob­da­rzać ją zu­peł­nem za­ufa­niem.

Gdy wró­ci­łam do domu, ma­mu­sia okrop­nie mnie skrzy­cza­ła za to, że bez opo­wie­dze­nia się wy­szłam na uli­cę. Ale ja uszy po so­bie – buc mamę w rękę – i do kąta. Obej­rza­łam się. Nie było ni­ko­go. Wy­ję­łam lu­ster­ko i za­czę­łam się so­bie przy­pa­try­wać. Tu – tu – z obu stron na po­licz­kach mia­łam ta­kie małe ale sil­ne ru­mień­ce, źre­ni­ce tak się roz­sze­rzy­ły, że oczy były pra­wie czar­ne. Nie czu­łam bi­cia ser­ca a jed­nak coś się we mnie… ta­kie­go zro­bi­ło, że gdy­by mi ka­za­li rzu­cić się na woj­sko, albo ukraść coś, albo sko­czyć z okna, wszyst­ko by­ła­bym uczy­ni­ła bez naj­mniej­sze­go wa­ha­nia…

Iść do Stef­ka!?…

Czy­ta­łam wte­dy pe­wien ro­mans fran­cu­ski… ty­tu­łu nie po­wiem, bo by się pan ze mnie śmiał… No, nie po­wiem i ko­niec! Ten ro­mans to mi dała owa ciot­ka.

Tam wie­le było po­wie­dzia­ne, bar­dzo wie­le, choć mało z tego zro­zu­mia­łam i nie­któ­rych rze­czy mo­głam się tyl­ko do­my­ślać. Ale to mnie odu­rza­ło jak cza­sem wio­sną za­pach cze­rem­chy. Dziw­ne my­śli przy­cho­dzą do gło­wy, kie­dy cze­rem­chy kwit­ną. Wy chcie­li­by­ście, żeby cze­rem­chy sa­dzo­no przy wszyst­kich uli­cach i żeby kwi­tły cały rok!

Ste­fek mi to po­wie­dział. A wte­dy w oku jego za­mi­go­ta­ło coś, po­tem wy­buch­nął śmie­chem i śmiał się może przez pięć mi­nut. Na­ko­niec po­wie­dział mi, że je­stem głu­pia, i że po­win­nam jego ciot­ki słu­chać, bo to jest wy­traw­na ko­bie­ta.

Tego sa­me­go wie­czo­ra oko­ło siód­mej wy­kra­dłam się zno­wu na uli­cę i zno­wu ze­tknę­łam się z ciot­ką. Nie zna­łam wte­dy War­sza­wy, więc nie pa­mię­tam, ja­kie­mi szły­śmy uli­ca­mi. Ale na­gle ciot­ka sta­nę­ła przed ja­kąś ka­mie­ni­cą i za­py­ta­ła mnie z nie­nac­ka: A nie wstą­pi­my do Stef­ka?

Ja za­czę­łam drżeć na ca­łym cie­le, ale nic nie od­po­wie­dzia­łam. Tchu mi tyl­ko na chwi­lę za­bra­kło w pier­si. Zmo­głam się i we­szły­śmy do sie­ni. Stam­tąd na po­dwór­ko i w lewą ofi­cy­nę po scho­dach… "
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: