- W empik go
Listy człowieka szalonego - ebook
Listy człowieka szalonego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 327 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa
Nakład Gebethnera i Wolffa Kraków – G. Gebethner i spółka.
1899
Дозволено Цензурою. Варшава, 26 Априля 1899 г.
Słówko wyjaśnienia.
Siedzę sobie najspokojniej w domu. Dzwonek. Otwierają się drzwi.
– Jak się kochany pan miewa! Nareszcie pana odnalazłem!
Podnoszę rękę do czoła, bo mi lampa przeszkadza. Z otwartemi ramionami stoi Ludwiś Kołakowski.
– Jak się też kochany pan miewa? – zawołałem podnosząc się od biurka.
Wyściskaliśmy się. Siadamy. Kołakowski wyciąga z pod pachy jakiś brzydko gruby zeszyt.
– Bo to widzi pan – maleńki interesik.
– Zawsze do usług – odpowiadam a w duchu dodaję: masz tobie!
Kołakowski drapie się za uchem i poczyna:
– Miałem przyjaciela – trochę waryata – tak, tak… waryata. Zdarza się, że i przyjaciele warjują, najlepsi przyjaciele… Owóż ten mój nieszczęśliwy przyjaciel miał manię pisywania do mnie długich listów. Odpisywałem mu czasem, ale rzadko a listy jego rzucałem w piec. Ale cóż się pokazało! Jegomość miał bruliony. Niechno kochany pan przeczyta i powie, jak to tam z tem… Gdyby się to nadawało do druku, to i owszem, bo widzi pan, ten biedny bzik już umarł… Tak, umarł… I zapisał mi testamentem te bruliony. Jednakowoż w testamencie była mała klauzula. Żądało nieboraczysko odemnie, ażebym czemś uszczęśliwił ludzkość… No, niech kochany pan sobie wyobrazi… ja – i uszczęśliwiać ludzkość!…. Tak tedy sobie rozważam, coby tu takiego wspaniałego zrobić i nagle strzela mi do głowy: wydam to!… Jeżeli pomysł waryacki, to nie całkiem moja wina, boć zawsze wpływ wpływem pozostaje… A to był dobry chłop. tylko niecałkiem tego… tu…
Wręczył mi manuskrypt. Położył mi rękę na kolanie i zapytał:
– Pani dobrodzika zdrowa?
– Zdrowa – odparłem.
– A dzieciaki zdrowe?
– Jakoś tam dzięki Bogu…
– I jest co jeść?
– At, niby jest…
– To bądźże pan zdrów, kochany Panie, bo mi się śpieszy…
– Moje uszanowanie!
– Moje uszanowanie! A proszę się pani dobrodzice kłaniać!
Wyszedł.
Nałożyłem okulary, wziąłem rękopis do ręki. Otwieram. Patrzę na pierwszą stronicę. Czytam – czytam – –LIST I.
Czytaliście, kochany panie Ludwiku, książkę Nordaua "Kłamstwa konwenansu"? Wicher dmie, śniegi topnieją, klimat przemawia do nas jak zgorzkniały pesymista. Weźcie do ręki tę książkę. Czytajcie ją przy wtórze wichru, przy szumie ulewy.
Kłamstwa, kłamstwa!…
Aż strach dotknąć palcem logiki jakiejkolwiek sprawy, jakiegokolwiek zagadnienia, jeżeli zrodziło się w głowie podejrzenie, że kłamstwo jest podszewką istnienia.
Tak – podszewką istnienia. Wierzchem jest prawda. Po niej, jak po płaszczu gumowym, spływa deszcz zarzutów; ale grzeje tylko podszewka.
Są to zaiste myśli człowieka szalonego. Słuchano wszakże głosu tylu mędrców, tylu głupców; czemu nie mianoby posłuchać lub bodaj wysłuchać głosu człowieka szalonego?!…
O szalonych powiadają, że są bardziej logiczni, niż ludzie normalni. I zaiste, wszystko można im zarzucić, prócz wadliwego wnioskowania. Rzeczą ludzi normalnych jest wnioskować wadliwie z dobrego założenia; natomiast ludzie szaleni wychodzą wprawdzie z założenia fałszywego, ale wnioskują znakomicie.
Exemplum.
Człowiek normalny modli się rano do Boga: "I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom" – a powstawszy z klęczek zapytuje swego adwokata, czy położył już areszt na ruchomościach bliźniego za dług nieuiszczony.
Człowiek szalony oświadcza swej żonie, że jest ze szkła. Oświadczenie to jest co prawda fałszywe, ale wnioski i dalsze postępowanie niezmiernie ścisłe i logiczne. Taki człowiek boi się ruszyć z miejsca, aby się nie stłukł, nie dotknie się żadnego przedmiotu, aby się o niego nie utrącił, mniema, że nikomu nie może zasłonić widoku, gdyż jest przejrzysty; uczyni to dopiero wtedy, jeśli mu ktoś udowodni, że jest ze szkła matowego. Wtedy usunie się, aczkolwiek z wielką ostrożnością. W każdym razie nie łatwo mu udowodnić, że jest ze szkła nieprzejrzystego.
Ludzie szaleni mają jeszcze wiele różnych zalet, których nie posiadają ludzie normalni. Są niezmiernie sumienni, sprawiedliwi, wygłaszają nieraz głębokie myśli i uważają, że czyn powinien być bezpośredniem następstwem postanowienia.
Exemplum.
Człowiek normalny fałszuje artykuły spożywcze, księgi handlowe, rachunki, karty, opinię, wąsy, brwi, cnotę, podlega bezwładowi moralnemu, stwarza sobie teorye na usprawiedliwienie swego lenistwa, swej chciwości, wygłasza wreszcie co chwila zdania, z których się w duszy sam śmieje.
Inaczej człowiek szalony. Jeżeli wygłosi tak nienormalne zdanie, iż należy odpuszczać w imię miłości Bożej winy winowajcom, to zwołuje wszystkich swoich dłużników, drze weksle i rewersy, wykreśla z hypoteki ich zobowiązania i błogosławi na dalszą drogę żywota. Ale ludzie normalni biorą go wtedy w kuratelę.
Jednem słowem człowiek szalony jest ciągle sobą a człowiek normalny, widziany w perspektywie, składa się z dwóch ludzi.
Trzeba mieć tylko odpowiednio rozszczepiający pryzmat logiki i pod kątem egoizmu ustawić dwa ekrany a na każdym z nich zobaczymy widziadło ludzkie.
Ktoś powiedział, że gdziekolwiek zbierze się dwóch polaków, tam są trzy zdania. Nieprawda. Tam są wtedy cztery zdania i dlatego nigdy niema tak zwanej prostej większości.
I dlatego niema prawie u nas ludzi szalonych, ludzi choćby o zdaniu fałszywem, ale jednem. Niema ludzi szalonych, bo postanowienia nie stoją w żadnym związku z czynami, bo w każdym polaku siedzi dwóch ludzi a nie jeden. Wyjątek stanowią dekadenci, którzy mniemają, że składają się nawet z kilku ludzi. I trzeba dopiero człowieka szalonego z jego logiką opaczną, aby wysnuć wniosek, iż kilku tych ludzi w żaden żywy sposób nie może się złożyć w jednego człowieka.
Mniemamy przeto, że nasze społeczeństwo, które jednem i tem samem uchem umie cierpliwie wysłuchać do końca wywodów Chrystusa o powinności bliźniego i adwokata o konieczności położenia aresztu na ruchomościach niewypłacalnego dłużnika, Im – prowizacyi Mickiewicza i monologów Zawadzkiego, zechce choćby przez samą ciekawość dowiedzieć się, co myśli o sztuce człowiek szalony, który wychodzi może z fałszywego założenia, ale wnioskuje logicznie.
A zresztą – jakie założenie jest fałszywe a jakie prawdziwe?
Byliśmy zupełnie szczęśliwi i zadowoleni z naszych założeń, aż tu nagle zjawił się Nordau i zdmuchnął nasze szczęście jak świecę.
Dolał on jakiegoś gryzącego kwasu do naszych założeń i dziwnie prędko się rozłożyły…
Skąd ten człowiek wziął ów kwas gryzący?… A może kwas ten nazywa się "kwasem szaleństwa"?…
Wynikałoby z tego, że moralność nasza nie jest tem, co się w chemii nazywa żywiołem. Że można ją rozkładać na pierwiastki. Ba, ten szalony człowiek idzie dalej. Twierdzi, że cnoty nasze nie są czemś jednolitem, lecz są podobne do tego, co się w metalurgii nazywa "kompozycyą". Wyraz kompozycya – to fatalny wyraz! Zastrzegamy się wyraźnie, że nie przenosimy go tutaj z muzyki, lecz z metalurgii i że ani nam przez myśl nie przeszło wygłosić mniemanie, iż pokomponowaliśmy sobie cnoty!
Tego nie mógłby twierdzić najszaleńszy człowiek!
Z całem oburzeniem odtrącamy podobną myśl. Cnota jest cnotą i koniec, choć według Nordaua bywa aliażem. Aliaż jest znowu aliażem, nie fikcyą; trzeba być istotnie szaleńcem, aby aliaż nazywać fikcyą!
Wprawdzie ktoś twierdzi i to zdaje się, znowu ów Nordau, że płacimy za aliaż a kupujemy cnotę i że aliaż, za który stosunkowo drogo płacimy, zawiera zaledwie 1% cnoty a natomiast 99% przymieszek.
Czyżby tak było?…
Ha, wypadałoby zatem w chemicznem laboratoryum logiki przeprowadzić dokładną analizę owych przymieszek i to pod względem ich reakcyi na wszystkie możliwe odczynniki.
Ale – czy podejmie się tego człowiek normalny?!
Wątpimy.
Pracę taką podjąć może tylko człowiek szalony, obdarzony, jak wykazaliśmy wyżej, nieulękłą logiką, człowiek, który chce i umie być konsekwentnym,
Bo szalony człowiek musi być konsekwentnym. Człowiek normalny nie jest do tego obowiązany. Życie udziela mu przywileju prowadzenia ksiąg duszy według podwójnej buchalteryi; sumy stronic "Winien" i "Ma" zgadzają się, a że dusza prowadzi osobno rachunek "moję" i "twoje", to natem właśnie jej moralność polega.
Tylko – trzeba znowu człowieka szalonego, aby to zobaczył.
Wynika zatem z tego, iż człowiek szalony widzi wiele rzeczy, których nie widzą ludzie normalni. Posłuchajcie tedy człowieka szalonego – a przekląć go, wygnać lub spalić – na to macie zawsze jeszcze czas!LIST II.
Panie Ludwiku! Za pozwoleniem…
Wszystko ma swoje granice i wolne są od tego przykrego warunku tylko takie rzeczy, jak przestrzeń, czas etc. Oburzenie Wasze nie jest ani czasem, ani przestrzenią, przeto musi podlegać jakiemuś ograniczeniu.
List Wasz wywarł na mnie wrażenie przygnębiające. Widzę teraz dopiero z przeraźliwą jasnością, do jakiego stopnia jesteście człowiekiem normalnym. Oburzacie się, że zamierzam pisać o sztuce i podajecie następujące powody:
1) że się na sztuce nie znam,
2) że jestem człowiekiem szalonym i
3) że nie byłem zagranicą.
Na zarzuty powyższe zamierzam Wam odpowiedzieć w sposób wyczerpujący.
Powiadacie, że się na sztuce nie znam, a zamierzam pisać o niej. Zarzut ten nie zawiera w sobie jeszcze nic anormalnego, gdyż u nas przeważnie się tak dzieje, iż o sztuce piszą tylko tacy, którzy się na niej nie znają. Nie chełpiłbym się tem! To potrafi czynić człowiek zupełnie normalny i reszta ludzi normalnych niema zazwyczaj nic przeciw temu. Gała nowość, cała oryginalność stanowiska przyjaciela Waszego polega natem, iż trzeba aż być szalonym człowiekiem, aby nie znając się na sztuce, dojrzeć takie rzeczy, jakie znawcy przeoczyli.
Jasne?…
Idźmy dalej.
Powiadacie, że nie powinienem pisać o sztuce, bo jestem człowiekiem szalonym a ludzi szalonych nie słucha się, tylko wysyła do Tworek. Zarzut ten pragnę zdmuchnąć jednem zdaniem. U nas słuchają dopiero wtedy człowieka, kiedy oszaleje…
Może nie?…
Kończmy.
Powiadacie, że nie byłem zagranicą. Byłem, kochany Panie Ludwiku, byłem wielokrotnie, tylko nie byłem w Paryżu a u ludzi normalnych nazywa się to nie być wcale zagranicą, na co ludzie szaleni zapatrują się zgoła inaczej. I póki nie zrobię kreski pod ostatnim listem, nie pojadę do Paryża, panie Ludwiku! I dlatego, jeżeli nie chcecie, aby Was irytacya rozniosła po bezmiernym wszechświecie, ograniczcie Wasze oburzenie, gdyż jestem człowiekiem szalonym, zatem upartym. Powinniście jeszcze z innych powodów ograniczyć wylewy Waszego normalnego oburzenia, gdyż koniecznem jest, abyście się uzbroili w cierpliwość; zamierzam bowiem, nie bywszy w Paryżu, pisać o nim. Czynili to wprawdzie autorzy normalni, ale ja to czynić będę z innych pobudek. Jak człowiek doprowadzony do szaleństwa…
Z argumentów waszych pozostało zatem smutne rumowisko, w którem to rumowisku nie powinniście grzebać, bo wygrzebiecie tylko Waszą hańbę.
Swoją drogą zazdroszczę Wam czasem…
Czemu??
Bo i ja byłem niegdyś człowiekiem normalnym i było mi w duszy cicho. Sumienie moje toczyło się niby kareta na gumach po wybojach wszystkich zagadnień. Życie było dla mnie jak talerz zupy pomidorowej; talerz ten stał przedemną a los dał mi do ręki łyżkę. Uważałem, że jedynym moim obowiązkiem było i mogło być: jeść ten talerz zupy, dopóki śmierć nie otrze mi ust całunem i nie powie "dość"!
Gdy noc zapuszczała ciemną zasłonę na księgę moich dziennych czynności, sen bilansował aktywa i pasywa a leniwe sumienie nie wysyłało żadnych komisyi rewizyjnych dla sprawdzenia rachunków. Następny dzień był jak gdyby nowem życiem; brałem nową księgę, do ostatniej zaglądałem rzadko, do przedostatniej nigdy. Żyłem tak z dnia na dzień, od bilansu do bilansu, podobnie jak nasze akcyjne towarzystwa, którym się jednak to wybacza ze względu na ową "normalność".
W umyśle moim istniały lądy i morza, rozpościerały się ogromne kontynenty, które się jeszcze wzajemnie nie poodkrywały. I tak:
był kontynent ludzkości i znałem go doskonale. Był kontynent etyki – odbywałem po nim liczne podróże. Był wreszcie kontynent sztuki, lubiłem na nim spędzać zimowe miesiące. Jak rzekłem wyżej, te kontynenty istniały niezależnie od siebie i nie utrzymywały ze sobą żadnych stosunków. Nie było jeszcze wtedy w mózgu moim Kolumba, któryby im wskazał drogi do siebie. O jakże byłem wtedy szczęśliwy!
Kiedy rozglądam się dziś po świecie za utraconem szczęściem, widzę z bólem całe legie twarzy, z których bije radość. Wywierają na mnie wrażenie jasnych płócien, przed któremi nie stanęło jeszcze Zastanowienie z pędzlem w ręku. Zaglądam do mózgu tych ludzi i widzę z przerażeniem, że w nich glob myśli rozdarty na takież same lądy i morza, na takież same kontynenty, że pojawiali się tam wprawdzie Kolumbowie, ale ogłoszono ich za ludzi szalonych i wygnano z mózgu…
Sunę, człowiek szalony, do domu, a za mną płyną armie widm i upiorów, tłoczą się po schodach, popychają w sieni; chcę przed niemi drzwi zamknąć: nie dają mi, grożą, wciskają się za mną. Siadam do wieczerzy: wyrywają chleb z ręki, odtrącają stół.
Kładę się znużony na spoczynek: opadają mnie, zwlekają z łóżka i wciąż grożą, grożą!
Domownicy poglądają na mnie, kiwając znacząco głowami. Przyjaciele ściskają mi na ulicy niesłychanie czule rękę i odszedłszy, ruszają ramionami. Znajomi unikają mnie.
Przecież wiem doskonale, że jestem człowiekiem szalonym! Tego mi nikt nie wyperswaduje….
A jednak niegdyś, niegdyś nie byłem nim! Ile cichego, lubego szczęścia gnieździło się w mojej duszy!
Gdyby zatem stać się jakimś cudem znowu człowiekiem normalnym? Byłożby mi lepiej?
Przenigdy! Nie chcę! Nie chcę! Nie!
Teraz byłoby mi już stokroć gorzej…
Kto uszczknął owoc z drzewa wiadomości złego i dobrego, tego mogą wypędzić z raju, mogą mu kazać w bólu poczynać i w cierpieniu rodzić, mogą mu kazać drżeć z głodu, chłodu i obawy zgonu, mogą mu wreszcie kazać umierać – ale on mimo to nie zechce nigdy zostać znowu – człowiekiem normalnym!…LIST III.
Ale, ale!
W rozmachu myśli zapomniałem Wam odpowiedzieć na jeden z najważniejszych zarzutów.
Coście Wy, panie Ludwiku, powiedzieli o książce Nordaua? Że to starzyzna?
Panie Ludwiku!…
Przypomniało mi się, to dopiero w chwili, kiedy list wpuszczałem do skrzynki pocztowej. Już palec wskazujący otrzymał z mózgu rozkaz wstrzymania, ale knykieć drgnął i list zniknął w otworze. W pierwszej chwili chciałem biedz na pocztę, aby zrobić zastrzeżenie zwrotu; ale powiedziałem sobie, że daleko praktyczniej będzie poprostu wrócić do domu, siąść i napisać dalszy ciąg, dopełnienie. Paliło mnie. Szedłem dość żwawo, potrącając przechodniów, układając sobie w głowie cały plan ataku na Was. Szykowałem argumenty jak wojska, maskowałem po napoleoński artyleryę, która w zupełności zastąpiła miażdżące szarże naszej skrzydlatej husaryi, – kiedy nagle zetknąłem się oko w oko z Bronką. To ta modelka, o której Wam już raz wspominałem. Byłem na nią wściekły, że mi zaszła drogę; lękałem się bowiem, że mi jaki argument uleci z głowy, albo że uronię wątek rozumowania. Ale szelma dziewczyna schwyciła mnie za rękaw i zatrzymała.
– Dokąd to tak spieszno człowiekowi szalonemu?
Widzicie, już nawet modelki wymyślają mi od szalonych!
Odrazu poprawił mi się humor i powiedziałem sobie, że do następnej poczty mam około pięciu godzin czasu.
Bronka wyglądała wspaniale. Miała na sobie burkę od Hersego, taką dyablo miękką; jak się człowiek o nią otrze, to doznaje wrażenia, że na niego z tej burki przeskoczyła iskra elektryczna. Deszcz zacinał, a wiatr dął gwałtownie. Kasztanowate włosy Bronki były przemoczone. Po raz pierwszy zauważyłem, że dziewczyna ma oczy całkiem zielone, niby dwa szmaragdy w kształcie migdałów. Dalibóg, oczy jak u kota! Tylko kot ma okrągłe. Widywałem ją zazwyczaj wieczorem, a wtedy miewała oczy piwne, niekiedy czarne. Ale zielone!?…
Szalone oczy!
Powiedziałem jej to. Będzie z jaki tydzień szczęśliwa! Te modelki gardzą właściwie każdym, kto nie maluje lub nie rzeźbi. W okresach wolnych przyjmują posady konkubin u nieżonatych fabrykantów; ale komplementy przyjmują tylko z ust literatów.
Razu pewnego spytałem się jej: dlaczego? Odpowiedziała z uśmiechem figlarnym: Bo oni to umieją powiedzieć!
Więc i ty, rybko, wiesz już, co to znaczy "umieć powiedzieć"? –
Szliśmy obok siebie żartując. Czasem wskutek żywej rozmowy potrąciliśmy się, a wtedy humor mój leciał w górę jak słupek rtęci w barometrze.
– Wstąpmy do Gucia – rzekła Bronka, skręcając w bramę.
Pisałem Wam już dawniej o Gustawie Szaniawskim. Przeziębił się znowu i leży.
Strasznie wysoko do tych orlich gniazd! Windowaliśmy się z Bronką jakie dziesięć minut, przystając na każdem półpiętrze. Sięgam w górę okiem: potop schodów! Jeszcze schody, jeszcze jedne i jeszcze…
Z każdej kuchni wyzierała służąca. Stare na widok Bronki trzaskały drzwiami, młode uśmiechały się, obrzucając nas spojrzeniem, i nucąc pod nosem, zamykały drzwi bardzo wolno.
Dobiliśmy wreszcie do siedzib "sfer najwyższych".
Sfery te są istotnie najwyższe z dwóch powodów. Najpierw ze względów wertykalnych, a następnie z powodów przekonaniowych.
W sferach handlowo-przemysłowych zaczyna się człowiek na dyrektorze i kończy się człowiek na dyrektorze.
Wedle pojęć, które zagnieździły się w tych "orlich gniazdach", człowiek, homo sapiens, to tłum, to ludzkość. Od artysty rozpoczyna się dopiero Nadczłowiek.
Fryderyk Nietsche gatunkiem tym wypełnił ważną lukę w hierarchii stworzenia i szczepił niejako ziemię z niebem. Pomiędzy człowiekiem, a aniołem płci męskiej istniała przepaść. Teraz ogniwa gatunków idą nieprzerwanym łańcuchem aż do tronu Stwórcy: bydlę, człowiek, artysta (nadczłowiek), anioł – Bóg!
Bronka biegnie odrazu do drugiego pokoju, gdzie rzęży Szaniawski. Zdejmuję paltot i rozglądam się po pracowni.
Trzy zaczęte obrazy, dwa niedokończone, kilka szkiców na podłodze opartych o ściany, otomana, stolik taki za dwa ruble, przed nim fotelik roccoco, fotografie, luźne kartki. Jeden z zaczętych obrazów przedstawia Madonnę stojącą na półksiężycu i podnoszącą oczy w niebo. Drugi wyobraża leżącą na otomanie Bronkę, naturalnie bez burki od Hersego i bez wielu innych rzeczy, ale obróconą twarzą do widza. Natomiast trzeci z zaczętych obrazów wyobraża Bronkę również bez burki od Hersego i bez wielu innych rzeczy, lecz odwróconą od widza nietylko twarzą, ale wszystkiem.
Pierwszy z niedokończonych obrazów przedstawią Bronkę odartą z konfekcyi damskiej do pasa, a drugi wyobraża św. Genowefę i ma iść do bocznego ołtarza w Wólce Czubatej. Biedny ludek nawet się nie będzie domyślał, że klęknie przed obrazem, malowanym przez ostatniego ateusza!
Rozejrzałem się w szkicach. Kilka z nich wyobrażało składowe części Bronki; miałem więc przed sobą trzy nogi jej, pięć rąk, dwie twarze, wreszcie tors bardzo "biorący"; czy wierny, trudno mi osądzić, gdyż nie byłem nigdy świadkiem posiedzeń. Śród fotografii wpadła mi najpierw w oko Leda z opuszczoną na piersi głową do dziobu łabędzia, następnie jedna z nieżyjących aktorek w kostyumie literalnie własnej skóry, któremu swoją drogą trudno było doprawdy coś zarzucić, dalej kilka nimf, kilku Apolinów, wreszcie szereg scen z Owidyusza "De arte amandi".
Gdyby w tej pracowni znaleźli się nasi moraliści, nasze skromnisie, wreszcie cały szereg innych naszych, zawrzałby krzyk oburzenia. Nazwanoby Gucia człowiekiem szalonym.
Nie! Tu wszystko świadczy o najzupełniejszej normalności.
Nie spotkałem w życiu normalniejszego Nadczłowieka!
Zresztą zaświadczy to krytyka.
Tylko niekiedy, gdy jakiś istotnie szalony człowiek spojrzy na to, zaczyna się to wszystko ruszać, grozić oczami, wykrzywiać usta w konwulsyach rozpaczy, wyciągać ręce ze stalug, z ram, z "orlich gniazd", z tej wyżawy na bruk uliczny, gdzie w życiu tworzy się jakiś przerażający dalszy ciąg, pełen klątw, łkań bezsilnych, pełen straszliwej beznadziejności, zakończony szpitalem i pogrzebem żebraczym…
Tak, gdy jakiś szalony człowiek patrzy na to, wtedy w jego mózgu poczynają odkrywać się wzajemnie jakieś kontynenty, krążą tam jakieś Kolumby wykazując, że to się z sobą łączy, wiąże, dopełnia, tłómaczy, – jakieś Kolumby, sunące z rozwianym włosem i oczyma w słup…
Gustaw wezwał mnie do siebie… Bronka zmieniła mu była tymczasem okład. Leżał teraz na poduszkach. Dziwne wrażenie wywierała ta chora młodość. Czoło nieco wąskie, lecz wysokie; oczy czarne, takiej samej barwy wąsy i bródka w klin o delikatnie skręconym włosie. Okno było przysłonięte firanką, na krześle obok poduszek paliła się świeca; cień Gustawa w całej długości występował na ścianie. Jakże dziwne zjawisko! Podczas kiedy twarz Gustawa uśmiechnęła się uprzejmie na powitanie, oczy zagrały życiem, a usta rozchyliły do wypowiedzenia słów powitalnych – na ścianie mgławiła się mara na wznak leżąca, z rękami na piersiach, z rozwartemi martwo ustami…
Bronka nastawiła samowarek… a Gustaw zaczął biadać nad losem kapłanów sztuki. Był to jego ulubiony temat. Narzekał na podły tłum i wyliczał szereg udręczeń, jakiemi prześladuje plemię artystów. Wtedy kolnęło mnie coś po raz pierwszy.
My kapłani sztuki, mówił, dajemy ludzkości wszystko, nasze natchnienie, ciało i krew naszą, kształcimy ją, wychowujemy estetycznie, podnosimy ze stanu zbydlęcenia bezmyślnego, uczymy uczuć, wnikać w siebie, tworzymy piękno nieśmiertelne…
Wtedy kolnęło mnie coś po raz drugi. Żywo stanęły mi przed oczami wszystkie przez Gucia odtworzone składowe części Bronki, bez burek od Hersego i bez wszystkich innych rzeczy z zakresu konfekcyi damskiej; części te były bezwarunkowo piękne, aczkolwiek nie mogłem wyrozumieć, jaki związek mają z pojęciem nieśmiertelności; wiedziałem, że jeden obraz pójdzie do mnie, drugi do brata Gucia, ale natomiast nie mogłem pojąć, jakim cudem ja z bratem Gucia stanowić mamy ludzkość i to niewdzięczną!
A gdy Gucio raz jeszcze nawrócił do tematu kapłaństwa swego, kolnęło mnie coś po raz trzeci i rzekłem:
– Niech mi pan, panie Gustawie, wytłómaczy jedno. Dlaczego malowanie Bronek bez burek od Hersego i bez wielu innych rzeczy ma być kapłaństwem i dlaczego właściwie ludzkość ma za to padać twarzą w proch przed pańskiemi stalugami? –
Wtedy Gucio począł się bardzo gniewać, powiedział mi, że nie posiadam zupełnie zmysłu estetycznego, że jestem filistrem, że nie umiem wnikać w siebie, że nie mam pojęcia, co to są nieuchwytne stany ducha, co to są nastroje, że gubię się w bezpłodnern rozumowaniu, że zamiast dać się opanować przez uczucie, popadam w spekulacyę, która ani filozofów, ani świata do niczego nie doprowadziła i nie doprowadzi, że z pewnością powołam się na jaką gałęź nauki, którą on doskonale zna, ale nią gardzi, bo to jest nieartystyczne, wreszcie oświadczył, że na świecie tylko jeszcze coś warci artyści, a prócz nich dobre modelki. Na co Bronka przyskoczyła do łóżka, siadła, przechyliła się aż na pierś Gucia i rzuciwszy się w tył, wskazała na niego mówiąc: "ten ma racyę", potem na mnie: "ten nie ma racyi".
Modelka locutu, causa finita.
Roześmiałem się i popatrzyłem w oczy Bronki, które przy blasku świecy z koloru zielonego przeszły w ciemno piwny. Dziewczyna złożyła ręce jak Bonaparte, ale w tył, oparła się o poręcz łóżka, podwinęła jedną nogę pod drugą i wpatrywała się w świecę. Szaniawski mówił dalej. Udawałem, że słucham. Bronka także udawała, że słucha, choć nietylko nie słyszała słów jego, ale nie czuła nawet moich spojrzeń. Dziwna melancholja rozlała się po jej twarzy. Zdawało mi się, że oczy jej stały się głębokie jak jakiś kraj, daleki, że tam widzę pola, łąki a na widnokręgu plamę drzew i zabudowań. Niebo szare; ma się pod wieczór. Drogą na krępaku brudno-bułanym jedzie skrocza szlagon o siwych oczach i owisłych wąsach; zapomniał na chwilę o zwózce, o racie dzierżawnej, wpatrzył się w dal, w dal, aż ku Warszawie – i westchnął. Raptem machnął ręką gniewnie, pogardliwie; potem w siwem oku zakręciła się łza, przeżegnał się, ściągnął cugle i ruszył rysią… Byłbym oczyma dalej w ślad za nim patrzył, ale w tej chwili poczułem na ręce dłoń Szaniawskiego, i usłyszałem: "tak, tak, kochany panie, ja mam bezwarunkowo słuszność" – i ujrzałem, zamiast pola, oczy i twarz Bronki, która szybko otarła łzę i jakby ze snu zbudzona, otrząsnęła się, pytając lekko wystraszonym głosem: "Go? Co?" Szaniawski zaś kończył: "To nie można patrzyć okiem człowieka normalnego na takie rzeczy, jak pan to czynisz. Musisz pan choć trochę umieć być szalonym… "
Krew buchnęła mi falą do głowy, poczułem grożący mi atak wściekłości, ale nim zdołałem uczynić lub bodaj pomyśleć cośkolwiek, Szaniawski dorzucił:
– Bronka mogłaby coś o tem powiedzieć z historyi swego życia…
Fala krwi odbiegła mi z mózgu do serca, popatrzyłem na modelkę, a pod jej szeroko rozwarte oczy padły cieniem zielonkawe pół – koła, w okolicy ust drgał nie bez trudu hamowany spazm, który po krótkiej chwili zamienił się w melancholijny uśmiech.
Wiedziałem, że przeszłość dziewczyny przedstawiała się dość tragicznie, ale znane mi były tylko luźne urywki, nie wiążące się w całość. Postać jej owiewała mi jeszcze jakaś tajemnicza mgła i bardzo pragnąłem, aby się ona kiedyś rozproszyła.
Z Bronki wprawdzie wyjątkowo trudno było coś wydobyć; ale nie traciłem nadziei, gdyż przemawiała za mną pewna korzystna okoliczność, która sprawiła, że aczkolwiek nie należałem do sfery Nadludzi, to znaczy, że nie byłem malarzem, obdarzała mnie nieco wyjątkowymi względami. Idąc bowiem razu pewnego w towarzystwie dam "normalnych", ukłoniłem się jej poważnie, z szacunkiem, naturalnie.
Mógłbym ją teraz bardzo pokrzywdzić; nie pamiętałaby mi tego za ten jeden prosty, naturalny ukłon.
I dlatego Bronka stanęła mi bez porównania wyżej od Szaniawskiego. Ona zrozumiała, że tak nie postępuje człowiek normalny.
Ona poznała we mnie człowieka szalonego…LIST IV.
Kochany panie Ludwiku!
Kilka razy zabierałem się do pisania i dalibóg nie mogłem. Może dziś mi się uda.
Bronka tedy siedziała na łóżku i najpierw poczęła się śmiać, ukrywszy twarz w rękach. Potem z po za rąk popatrzyła kilkakrotnie na Szaniawskiego i na mnie – i znowu śmiała się.
Nie mogłem zrazu wyrozumieć, o co jej chodzi. Nagle uniosła śmiejącą się twarz a na wierzchnią część ręki padła mi z roześmianej twarzy łza, zupełnie jak to czasem pada kropla rosy z poruszonego wiatrem drzewa, gdy burza minęła a w górze błękitne niebo.
Potem wyszeptała; "eh, co ja tam będę opowiadać" i znowu się śmiała. Następnie rzekła: "Bo ja jestem szlachcianka, mam papiery w porządku!" i zwracając się do ściany szeptała: "Tak, Stefek, Stefek, od niego się wszystko zaczyna" a następnie, nie patrząc na mnie, do Gucia: "Chyba wszystko od początku, co?"
Zrazu wahając się, plącząc, potem coraz potoczyściej, zaczęła opowiadać…
Nie, nie, panie Ludwiku, nie dziś, nie dziś!
Jezus Marya!… Biedna, biedna dziewczyna!…LIST V.
Kochany panie Ludwiku! Opowiadam prawie dosłownie…
"Ja byłam ładna… Doprawdy… Ładniejsza niż dziś. Włosy miałam zupełnie jasne. Teraz są kasztanowate, ale wtedy były zupełnie jasne. I oczy miałam jasne, mleczne. A przedewszystkiem byłam strasznie głupia!
Teraz, kiedy jestem za mądra, widzę dopiero, że dziewczyny bywają strasznie głupie. Miałam siedmnaście lat i o niczem nie wiedziałam…
Jeszcze i teraz mam płeć ładną; to nietylko Gutek powiada, ale i inni, którzy mnie malowali. I szyję mam ładną. Ale najładniejsze mam kolana. Kiedy miałam lat siedmnaście, to ani mi przez głowę nie przeszło, aby ładne kolana coś znaczyły…
Tatuńciowi powodziło się coraz gorzej. Jak mu ostatecznie w Kieleckiem sprzedali majątek, przenieśliśmy się do Warszawy, gdzie się tatuńcio starał przez gazety i stosunki o miejsce rządcy, albo dzierżawcy. To wtedy miałam akurat siedmnaście lat.
Oho my ze starej szlachty! Ja nie byle co… Nie!
Stefek pomógł tatuńciowi poznać się z dzisiejszym właścicielem tej wioski… Jak się nazywa? Nie, nie powiem… Wioska? Nie powiem… Stefek? O, nie powiem nigdy! Stefek się nazywał, niech to wystarczy!
Ja nawet nie wiedziałam, że go kocham!…. Potem, jak to tatuńciowi załatwił, bywał u nas co wieczór. Matka się nim nie zajmowała, bo mieliśmy dużo dzieci; najmłodszemu liczyliśmy rok. Ile razy matka karmiła je przy Stefku, tyle razy czerwone rumieńce biły mi na twarz… Ale matka nic sobie z tego nie robiła. Najstarszy brat miał lat czternaście i o niczem nie wiedział! No, jakby on się był dowiedział!
Wszystko mi się podobało u Stefka. Zachodziła też czasem do nas jego ciotka. Dopiero się później dowiedziałam, że to nie była ciotka. Takie baby powinno się wieszać przy drogach…
Ona umiała mi wszystko wmówić. Zdawało mi się wtedy, że nikt się tak ładnie nie ubiera, jak Stefek, nikt nie jest tak mądry, jak Stefek, tak dobry, jak Stefek..
Mądry to on jest – ale dobry…
Nawet zaczęły mi się łysiny podobać, bo Stefek ją miał. Dlaczego nie?? On sam śmiał się z tej łysiny i kazał mi klepać się po niej.
A wie pan, że ta bileterka w Rozmaitościach, ta, która umarła, to podobno dawniej tak sobie z łysinami pozwalała, że jak wyprzedała czasem bilety, to na galerji ludzie za boki się brali ze śmiechu. Bo usadowiła wszystkich z łysinami na krzyż, krzesło w krzesło…
Go? Nieprawda? Przecież mi to Józka opowiadała… Pan nie zna Józki?… No, to brat pana zna Józkę dobrze. Może ona zresztą kłamie, bo to strasznie sprytna dziewczyna; ale sama także umie podobne rzeczy robić… Gutek zaświadczy.
Jak ona raz Gutka wzięła na kawał! Cha, cha, cha, cha, cha, cha…
A ze Stefkiem to było dalej tak. Nagle przestał bywać. Ale to tak nagle, bez najmniejszego powodu. Chodziłam od rana do wieczora jak pijana i nie mogłam sobie rady dać. Raz tylko zaszła ta ciotka i powiedziała oschle, że Stefek niema czasu. No, dzień drogi, ale wieczór! Po dwóch tygodniach wysunęłam się sama na ulicę i akurat spotkałam ją. Znowu pytam o Stefka. Zajęty. Ciotka jednak, mówiąc to, wpatrywała się we mnie dziwnie a potem rzekła, że jeżeli kocham Stefka, to powinnam starać się ułatwić mu wszystko w życiu. Bośmy się dawniej porozumiały, że Stefek to jak mój starszy brat a starszego brata trzeba kochać…
Cha, cha, cha, cha, cha…
Na koniec powiedziała, że jeśli Stefek niema czasu, to ja powinnam na chwile wpaść do niego. Nie pamiętam już, co jej na to odpowiedziałam, ale ona serdecznie mnie uściskała i kazała mi obdarzać ją zupełnem zaufaniem.
Gdy wróciłam do domu, mamusia okropnie mnie skrzyczała za to, że bez opowiedzenia się wyszłam na ulicę. Ale ja uszy po sobie – buc mamę w rękę – i do kąta. Obejrzałam się. Nie było nikogo. Wyjęłam lusterko i zaczęłam się sobie przypatrywać. Tu – tu – z obu stron na policzkach miałam takie małe ale silne rumieńce, źrenice tak się rozszerzyły, że oczy były prawie czarne. Nie czułam bicia serca a jednak coś się we mnie… takiego zrobiło, że gdyby mi kazali rzucić się na wojsko, albo ukraść coś, albo skoczyć z okna, wszystko byłabym uczyniła bez najmniejszego wahania…
Iść do Stefka!?…
Czytałam wtedy pewien romans francuski… tytułu nie powiem, bo by się pan ze mnie śmiał… No, nie powiem i koniec! Ten romans to mi dała owa ciotka.
Tam wiele było powiedziane, bardzo wiele, choć mało z tego zrozumiałam i niektórych rzeczy mogłam się tylko domyślać. Ale to mnie odurzało jak czasem wiosną zapach czeremchy. Dziwne myśli przychodzą do głowy, kiedy czeremchy kwitną. Wy chcielibyście, żeby czeremchy sadzono przy wszystkich ulicach i żeby kwitły cały rok!
Stefek mi to powiedział. A wtedy w oku jego zamigotało coś, potem wybuchnął śmiechem i śmiał się może przez pięć minut. Nakoniec powiedział mi, że jestem głupia, i że powinnam jego ciotki słuchać, bo to jest wytrawna kobieta.
Tego samego wieczora około siódmej wykradłam się znowu na ulicę i znowu zetknęłam się z ciotką. Nie znałam wtedy Warszawy, więc nie pamiętam, jakiemi szłyśmy ulicami. Ale nagle ciotka stanęła przed jakąś kamienicą i zapytała mnie z nienacka: A nie wstąpimy do Stefka?
Ja zaczęłam drżeć na całym ciele, ale nic nie odpowiedziałam. Tchu mi tylko na chwilę zabrakło w piersi. Zmogłam się i weszłyśmy do sieni. Stamtąd na podwórko i w lewą oficynę po schodach… "