- W empik go
Listy czytelnika - ebook
Listy czytelnika - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 511 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jezupol 3 czerwcu 1891.
Nigdy się tyle nie drukowało, co dziś. Wielkie pytanie, czy ten nawał druków przynosi korzyść literaturze, czy raczej przeciwnie? Ja na to pytanie odpowiem, że druki niezliczone rozwojowi literatury poważnej szkodzą a nie pomagają. Urządzenie dziennikarstwa i w ogóle piśmiennictwa peryodycznego stawia wielką zaporę normalnemu i zdrowemu rozwojowi literatury; przedewszystkiem jest dziennikarstwo przedsiębiorstwem, fabryką artykułów i nowinek, któremi się dzień w dzień czytelnika karmi. Jak każda wielka fabryka, tak i dziennikarstwo tworzy chmurę robotników, którzy z niego żyją i potrzebuje współdziałania mnóstwa rąk ludzkich. Na to, aby zapełnić szpalty, choćby tylko wszystkich polskich dzienników, trzeba mieć na pogotowiu całe wojsko piszących i nie można przebierać pomiędzy tymi piszącymi, nie można od nich wymagać talentu, trzeba się zadowolić najpospolitszą biegłością i trzeba za tę biegłość tak płacić, aby ludzie mogli swój czas po – święcić dla redakcji czasopisma. Wytwarza się tedy Hasa piszących, co dzień, dla chleba, bez względu na to, czy mają co powiedzieć czy nie, a w tej klasie musi być mnóstwo ludzi, którzy właściwie nie mają nic do powiedzenia, i którzy tylko dlatego piszą, ponieważ tu ich zarobek.
Przytem czasopismo bywa złą szkołą dla piszącego. Ono jest zawsze przedewszystkiem przedsiębiorstwem, jest rzeczą tak kosztowną, że musi być przedewszystkiem przedsiębiorstwem, i że musi się starać o zwrot i o oprocentowanie włożonych kosztów; nie może tedy kształcić smaku swoich czytelników, tylko musi się zastosować do tego, co jest na razie najbardziej poczytnem i musi o tem tylko myśleć, jakby mogło pozyskać największą ilość prenumeratorów. Bywa zatem często, że dziennikarz pochlebia wprost głupocie, albo złym namiętnościom czytelnika i jego umysłowy poziom obniża a nie podnosi. A przedewszystkiem nie wymaga od niego większej uwagi, tylko przeciwnie stara się każdy artykuł tak ułożyć, aby można ten artykuł bezmyślnie przeczytać przy śniadaniu. Piszący do dziennika musi się tedy wystrzegać staranniejszej roboty, subtelniejszego wycieniowania, albo myśli, któraby nowością swoją mogła zawinić. Jednem słowem żądają od niego, aby krótko wyrażał rzeczy oklepane.
Prawie nikt się nie obchodzi w dzisiejszym świecie bez dziennika, jeżeli w ogóle ma zwyczaj czytać. Na dziennik łoży pieniądze przeznaczone w rocznym budżecie na zadowolenie potrzeb umysłowych i książki już prawie nie czytuje. Wszakżeż dziennik da mu także co roku kilka powieści w odcinku? Prenumerator dziennika i może prócz tego jakiegoś czasopisma literackiego, przyzwyczaja się wprawdzie czytać wiele, ale przyzwyczaja się czytać nieuważnie rzeczy oklepane i czytanie bywa u niego tera samem, co palenie tytoniu: zabiciem czasu. Nie ma już wcale potrzeby czytać co innego nad powszednią dziennikarską strawę, a jeśli mu przypadkiem coś innego wpadnie do rąk, wtedy mu tylko przypadnie do smaku, jeśli jest napisane w sposób dziennikarski, t… j, oklepany a czasem błyskotliwy, albo drażniący. U poważnych nawet ludzi, miewa poważna nawet książka, zwykle wtedy tylko sukces, jeżeli treść jest rozwodniona na literacką gadaninę, powierzchowną ale nie głęboką. O tem nie ma już mowy, aby mogły się pojawić dziełka takie, jak te, które słuszną sławę zapewniały myślicielom XVII n… p… stulecia. Broszurki pełne treści, są głównemi dziełami Kartezyusza, Spinozy, Puffendorfa. Niechby ktoś taką samą broszurę dziś napisał i zażądał od czytelnika równej uwagi dla rzeczy przedstawionej ściśle, a broszurka utonie w morzu niepamięci. Dlatego także obojętnieje publiczność dla poezyi, bo poezya jest formą zwięzłą i artystyczną przedstawienia myśli i uczuć istotnie doniosłych. Jakżeż ma w tem zasmakować rozleniwiony czytelnik oklepanego dziennika?
A potem wśród bezmiaru wydawnictw, wśród niezliczonych odbitek powieści i rozpraw bardzo trudno, aby rzecz lepsza wypłynęła. Bywa na świecie nowych książek tyle, że nikomu na myśl nie wpadnie wszystkie przeglądać i czytuje się prawie tę tylko, która dostąpiła rozgłosu już w czasopiśmie, a najczęściej w odcinku gazety. Ci, którzy ją przeczytali, robią jej renomę, i nowych napędzają czytelników. A rzecz prosta, że to pismo posiada dziennikarski sukces, które ma dziennikarskie zalety, które nie tworzy zwartej całości i daje się czytać w odcinku kawałkami, bez względu na to, że się wszystkiego nie przeczytało, co dalszy ciąg poprzedza. Oprócz luźnej budowy, trzeba do sukcesu takiej rzeczy jaskrawości, albo w komice, albo w opisie okropności, albo trzeba, aby rzecz podrażniała zmysły, i usprawiedliwiała w sposób popularny ułomności czytelnika. To też, kiedy spojrzymy na ogromną większość rozgłośnych książek z czasów ostatnich, przekonamy się, że bywają pisane luźnie, że nie tworzą całości organicznej, że jest w nich bez końca jaskrawego krzyku, i że prawie zawsze mają na celu zajęcie czytelnika obrazem miłego występku, t… j… poprostu zmysłowością.
Naturalna rzecz, że Francuzi królują wśród takiej literatury; oni zawsze posiadali ten dar, że umieli swoje towary wszelkiego rodzaju podać, zastosować do chwilowego usposobienia rodzaju ludzkiego i uczynić przez to popularnemi, oni prawie, zawsze dopięli tego celu przez brak głębokości i przez pewną prostotę, która czyni, że każde francuskie dzieło łatwo przejrzeć i zrozumieć, jeżeli jest istotnie dzieckiem francuskiego ducha, a nie jednym z dziwackich celtyckich dziwolągów, które od czasu do czasu wyrastają wśród klasycznej francuskiej roślinności, a pociągają tylko czarem oryginalnej brzydoty. Takie zjawiska, bywają wyjątkiem we francuskiej literaturze i we francuskiej sztuce, a zawdzięczają swój europejski rozgłos, tylko długiemu powodzeniu klasycznego smaku francuskiego. Każda francuska książka ma szerokie koło czytelników dlatego, że większość francuskich książek daje się bardzo łatwo czytać. Ale jakaś dziwna celtycka przyprawa dodaje pieprznego smaczku wielu francuskim książkom, które mają zresztą jasny układ i klasyczny zakrój, i ta przyprawka bywa dzisiaj tem, co rozstrzyga o powodzeniu i rozgłosie francuskiej książki i najczęściej także francuskiego obrazu. Gdy się dziwactwo na dziwactwie spiętrzy, bierze wreszcie czytelnika, a zwłaszcza czytelnika francuskiego zawrót i powodzenie bywa rzadkiem, ale kiedy dziwactwo stoi odosobnione w jasnej klasycznej oprawie, wpada tera wyraźniej w oczy, a podrażnia jakoś potwornie zmysłowość i przez to podoba się wielu. Przez to sukces książek francuskich bywa zapewniony, przez ich błędy podobnie, jak czasem brodaweczka zapewnia powodzenie jakiejś niewieściej twarzyczce. Ciekawym ztąd wynikiem Jest to, że książki francuskie w ostatnich czasach napisane niby w moralnej intencyi, zawdzięczają wielką część swego powodzenia ustępom brutalnym, nieprawdopodobnym, wprost ohydnym. Książka, od której myślę dziś te Listy rozpocząć, nie stanowi pod tym względem wyjątku.
O tej książce było bardzo głośno. Napisał ją Bourget, nosi tytuł Uczeń, Le disciple, a ma stanowić zwrot w piśmiennictwie francuskiem. Taką posiada famę, ale to sława niesłuszna; jest napisana z zamiarem walki przeciw pozytywizmowi i sceptycyzmowi, podkopującemu posady francuskiej ojczyzny, ale jest napisana zupełnie według powszechnej francuskiej recepty. Stało się to na to, aby książka ta była pokupną, ale stało się źle. Jest to powieść krótka, w której każdy rozdział tworzy osobną fejletonową całość, a której interes ześrodkowuje się w scenie namiętnej i zmysłowej a szkaradnej i nieprawdopodobnej, obliczonej na podrażnienie nerwów czytelnika. Bawi się w subtelne, niby psychologiczne analizy i mimo to, że jest tu pełno słusznych także uwag, przedstawia monstra psychologiczne, objawy duchowej choroby tak rzadkie i tak szkaradne, że są wprost nieprawdopodobne. Odznacza się natomiast francuską jasnością stylu i plastyką obrazów, którą zdobył dla francuskiej prozy, zresztą zupełnie z celtycka poczwarny, talent Flauberta. Bourget opisuje krajobraz kilkoma słowami i potem widzisz ten krajobraz całkiem wyraźnie. To godne naśladowania w tej książce.
Uczony pozytywista, pozbawiony wszelkiej religii, mieszka samotnie w Paryżu żyje tylko dla swojej nauki. Nie znając i ludzi i świata, pisze dzieła psychologiczne i na podstawie kilku dogmatów materyalizmu, czy też… jak chcecie pozytywizmu, tłómaczy zjawiska duchowe i wali z gruntu podstawy moralne wszelkiego obowiązku, podstawy idealne wszelkiego uczucia. W imię nauki bada i krytykuje miłość ojczyzny, miłość niewiasty, instytucyę rodziny i religijną wiarę. Tłómaczy te zjawiska jako wynik ewolucyi zoologicznej, jako rzeczy potrzebne dla utrzymania rodzaju ludzkiego w pewnym okresie jego rozwoju, ale nie obowiązujące jako prawa absolutne i przykazanie niezmienne. Nauka jego wykazuje złudzenia niby, na których podstawie te rzeczy nabywają uroku jakiegoś zaświatowego, legendarnego, i odziera je z tego uroku. Sam prywatnie jest najbardziej nieszkodliwy z ludzi. Nic go nie bawi prócz jego nauki i dla niej żyje tak, jak żyli niegdyś święci pustelnicy, osamotniały, wśród wielkiego miasta. Ale ten człowiek niewinny i łagodny rozsyła swoje książki w świat i podkopuje niemi same podstawy społeczeństwa.
Uczony znajduje ucznia fanatycznego, ale obdarzonego wcale innym temperamentem Jest to syn ubogiej wdowy, wychowany w prowincyonalnem mieście. Ojciec jego oduramrł dzieckiem, a był inżynierem i materyalistą i znalazł już czas do zasiewu swoich zasad w umyśle dziecka, któremu w sposób zajmujący wykładał nowożytną, materyalistyczną kosmogonię, i który już mógł dostrzedz, że jest stanowczy przedział pomiędzy naukami i postępowaniem ojca, a religią matki. Po śmierci ojca matka wychowywała chłopca, a matka ta była niewiastą o bardzo dziś pospolitej, suchej i lękliwej religii, pozbawionej wszelkiej poezyi, wszelkich uniesień i zachwytów i wszelkiego szerszego poglądu na świat. Matka ta lękała się rozwoju wyobraźni u dziecka, popełniając znów błąd pospolity u tych., którzy zapominają, że wyobraźnia jest u człowieka rzeczą szlachetną i konieczną składową częścią umysłu, i że trzeba jej dać zdrowe pożywienie, jeśli nie ma poszukać sobie trucizny. Zamykała tedy przed dzieckiem Szekspira, który mógł potężnie rozwinąć zmysł piękna i męzkiej prawdy i doczekała się tego, że chłopiec czytał w tajemnicy przed matką mdłe i nikczemne dzieła francuskich poetów romantycznych, pełne pięknych niby bluźnierstw i pozy kłamanej tego, co udaje, że rozpacza, kiedy stracił wiarę i sumienie, ale właściwie w tem wyższość własną uznaje. Pisma te w imię zmysłowości podkopały przekonania religijne, jakie przecie w dziecku tkwiły i doprowadziły go do tego, że bez wyrzutów sumienia robił to, czego nie był powinien robić. Przyszło wreszcie do tego, że książki owego pustelnika wpadły w ręce młodzieńca, i że ten zaczął się śmiać w duchu z całego świata tych, którzy po prostu wierzą w jakiś ideał, albo w jakiś obowiązek i postanowił spędzić życie na eksperymentalnem badaniu namiętności ludzkich.
Młodzieniec dostał się za lat uniwersyteckich jako nauczyciel prywatny do domu wiejskiego zamożnego szlachcica francuskiego… gdzie ojciec był safandułą, a gdzie matka była bogobojną i dobroczynną niewiastą. Mieli dwóch synów; starszy rycerski, był człowiekiem pełnym tradycyi i ideałów zdrowego szlacheckiego rodu i z powołania służvł jako oficer: młodszy, uczeń bohatera, był chłopczyskiem jakich wielu, ale była w domu panna, córka, wdzięczna, szlachetna, pełna zasad wykwintniejszej religii, na której młody pozytywista postanowił robić doświadczenia psychologiczne. A prawdę powiedziawszy pożądał jej po prostu, i nie wierząc w żadną etykę uważał za rzecz zupełnie naturalną i umiejętną próbować tego, czy potrafi dziewczynę uwieść? A kiedy się to nie udało, zrobił ostatnie experimentum crucis i napisał do niej kartkę, że z rozpaczy życie sobie odebierze. Dziewczyna dowiedziawszy się o tem, wleciała nocą do jego pokoju, aby mu przeszkodzić w dokonaniu zbrodni. Nielitościwy eksperymentator skorzystał z nerwowego szału dziewczyny, aby ją posiąść, a przedtem i siebie i ją zobowiązał słowem do tego, że sobie przed ranem życie odbiorą, flaszką trucizny. Ona dotrzymała słowa, ale on żartował sobie z tego co się stało, po dokonanym eksperymencie.
Gdy znaleziono okropnie pokurczone zwłoki dziewczęcia padło na nauczyciela domowego niewiedzieć dla czego podejrzenie, że ją otruł, zamknięto go w więzieniu śledczem i miano go niezawodnie na śmierć skazać. Ale młodzieniec napisał z więzienia, w interesie nauki, własny a dokładny pamiętnik i rękopis przesłał owemu filozofowi, którego dzieła były jego duszę zatruły, i wyjawienie tego pamiętnika uwolniło go przed sądem. Oficer jednak, brat ofiary strzelił w łeb eksperymentatorowi na ulicy.
Oto powieść, przyzna każdy, że zupełnie niemożliwa i przez to, jako dzieło sztuki chybiona. Prawdą jest to, co napisał Bourget o owym uczonym pozytywiście, który pismami swojemi robi większą szkodę od pospolitego zbrodniarza, w imię jakiejś subtelnej a w gruncie rzeczy głupiej zabawki, przezwanej nauką, a której zadaniem jest wymyśliwanie sofizmatów, mających przeczyć temu, co najwyraźniej świeci w ludzkiem sumieniu, póki nie zostanie obałamucone przez kuszącą gadaninę. Prawdą jest to, co Bourget pisze o wychowaniu niby religijnem, które podaje tylko suchą okładko, książki do nabożeństwa, a nie dając żadnej treści, żadnej siły, żadnej myśli, czyni potem właśnie najzdolniejszych młodzieńców łatwą pastwą zgubnych książek. Ale wszystko dalsze jest nieprawdą, jest kłamstwem. Autor chciał chyba pokazać, jakbv wyglądał praktyczny pozytywista, któryby mniemał, że psychologiczny eksperyment, jest jedynym jego obowiązkiem, i chciał przestrzedz przed takiemi eksperymentami. Ale narysował typ, jakiego chyba nie znajdziesz. Umysł naukowy i badawczy nie ulegnie takiemu właśnie zepsuciu pod wpływem nauk pozytywistycznych, czyli mówiąc po prostu, pod wpływem radykalnego sceptycyzmu moralnego i religijnego. Stanie się z nim jedno z dwojga, albo będzie znowu sługą doktryny, nieżyjącym praktycznie i rozpisującym się o tem, czego nie zna, albo będzie żył i patrzał w świat a wtedy, w umyśle bądź co bądź poważnie nastrojonym zwycięży choć w części oczywistość moralnego prawa i pisarz zmieni powoli swoje stanowisko eksperymentalne i sceptyczne, i choć mu braknie odwagi i szczerości potrzebnych do tego, by jawnie uznał płonność tej niby nauki, której służy, stanie się nawet w pismach swoich coraz mniej przeczący i szkodliwy, jeśli nie popadnie w bezdeń pessymizmu. Istotnie zgubne skutki sceptycznej zabawki uczonych wyglądają inaczej. One stają się widoczne u ogółu ludzi pospolitych, którzy radzi na to przyjmują przeczenie, aby się pozbyć niewygodnego głosu sumienia, brną potem samolubnie i bezmyślnie w obrzydliwe błoto i wytwarzają społeczeństwo, w którem walka o moralny interes jest jedyną dziejową sprężyną i wróżbą niechybnej katastrofy. Ale nie robią monstrualnych eksperymentów dla zadowolnienia wiedzy, krzywdzą tylko drugich i zdradzają ojczyzny, rodzinę, przyjaźń i wszystko, co ludzi wiąże z sobą, aby sobie na chwilę osobiście dogodzić. Ale na to, by tę prawdę w powieści wykazać, trzeba było pisać rzecz dłuższą o mniej jaskrawych i obrzydliwych efektach, a taka rzecz nie miałaby we Francyi wzięcia i dlatego napisał Bourget to, co napisał.
Ale jest coś w tej książce stokroć gorszego, stokroć szkaradniejszego i bardziej nieprawdopodobnego, a tem jest zachowanie się dziewiczej ofiary monstrualnego eksperymentatora. Widać, że autor nie zna, ani siły sumienia, ani potęgi religii i domowej tradycyi, kiedy przypuszcza, że mogła panna cnotliwa i pobożna dać się opętać myśli samobójstwa do tego stopnia i z takiemi skutkami. Taka rzecz byłaby tylko możliwa, gdyby było prawdą to, co nie jest prawdą i gdyby zgodnie z hipotezami przeczących uczonych, nie znających świata, człowiek był tylko kłębkiem nerwów, automatem, pozbawionym wolnej woli i sądu, pastwą zmysłowego popędu, której nic wyratować nie może, skoro przez wpływ okropności popadnie w bachiczny obłęd. Na to, aby się podobać czytelnikowi przedstawił Bourget rzeczy tak, jak gdyby ów eksperymentator miał zupełną słuszność, że robił swoje eksperymenta.
I pocóż tedy napisał autor swoją powieść? W przedmowie poświęca ją francuskiej młodzieży, aby ją przestrzedz przed błędnemi torami, w które popadła, i aby ją nawrócić na drogę ideału, a w istocie napisał jedną książkę więcej, która przeczy cnocie a drażni zmysły. Jeśli to ma być zdrowym zwrotem we "francuskiej literaturze, pragnąłbym gorąco, aby nikt u nas po francusku nie umiał i nawet takich „zdrowych” książek francuskich nie czytał.II.
Jezupol 5 czerwca 1891.
My nie jesteśmy Francuzami, i myśmy naprawdę do nich niepodobni. Mamy bez porównania mniej temperamentu, i cho
mokratycznej, albo do absolutnej monarchii. W porządku rzeczy literackim, przyjął także na chwilę od Anglików kierunek bajroniczny, ale wnet go odstąpił i pisze dzisiaj, jasne, a krótkie i realistyczne powieści i komedye. My całkiem inaczej. Co nam się u obcych podoba, to zaraz naśladujemy, ale też przywłaszczamy sobie, przerabiamy, zestrajamy na ton naszego krajobrazu, naszego społeczeństwa i naszych uczuć, i niebawem dochodzimy do tego, że pozostanie tylko zewnętrzna szata, obca, a w niej treść swoja, tęskna, rozmarzona, wyrażająca indywidualizm każdego pisarza zawsze inny, ale zajęta tem tylko, co się zgadza z uczuciami łagodnego a namiętnie miłującego wolność plemienia. Tak to za Piastów pisali nasi kronikarze radzi o polskich dukach i komesach, marchionach i baronach, ale strój zewnętrzny nie zmieniał charakteru słowiańskiego społeczeństwa; później zapatrzeni w Rzym, mieliśmy senat i stan rycerski, cives et socios , populum et plebes ; ale to także maskarada była tylko i zamiast miejskiego scentralizowanego społeczeństwa, posłusznego prawu, a myślącego o zdobyczy, pozostaliśmy społeczeństwem wiejskiem, miłującem pokój, u którego najwyższem prawem była właśnie nieograniczona swoboda obywateli. Tak samo i naśladowanie form literatury łacińskiej lub włoskiej, temu tylko służyło, że Polacy w elegiach i satyrach, w epitalamiach i panegirykach, o wierszu budowy romańskiej, spowiadali się ze swego wiejskiego życia i nienamiętnego indywidualizmu, Gdyśmy się później podobnie jak Francuzi zapatrzyli na angielskie wzory, znaleźliśmy w swobodniejszych formach germańskiej poezyi pole, do wytworzenia prawdziwie narodowych arcydzieł, ale zgoła niepodobnych do tego, co Anglicy i Niemcy piszą, bo namiętności ekscentryczne Anglików i rozumowe abstrakcye Niemców musiały ustąpić uczuciom przeważającym w Polakach, myśli obywatelskiej, miłości ziemi ojczystej, pragnieniu cichego domowego szczęścia, i żądaniu swobody czynów i przekonań, i to wszystko przyoblokło szaty jasne, dla każdego zrozumiałe, tak, że z naśladowania form giermańskich pozostał tylko białv wiersz, który zdobył sobie prawo obywatelstwa i to właśnie, że się formami nie krępujemy.
Otóż nic dziwnego, że teraz pisujemy także, choć dzięki Bogu wcale nie wyłącznie, powieści realistyczne, naśladowane z francuskiego, które mają opisać przebieg jakiejś namiętności, wśród zwyczajnych, okoliczności nowożytnego życia, z zupełną przyrodniczą, niby fotograficzną prawdą. Ale jeśli taka powieść ma być w istocie polską, i jeśli ma polską opisać prawdę, stanie się rzeczą zupełnie różną od swojego pierwowzoru. Że u nas namiętności jest mało a daleko więcej uczucia i indolencyi, przeto polska fabuła będzie się poruszać powoli, będzie pełna ekskursów i epizodów, i będzie się ciągnęła przez kilka tomów, a zupełnie straci krótkość i jasność francuską; z drugiej strony polski pisarz cofnie się przed francuską monstrualnością, przed owem celtyckiem dziwactwem, zupełnie obcem charakterowi polskiemu. Z po – wieści realistycznej zamieni się mimo woli w marzącą, smętną, nadobłoczną, opiewającą życie domowe i samowolne, zimowe rozmyślania jednostki, spragnionej rodzimego ideału. Albo jeśli powieściopisarz będzie chciał naprawdę francusczyznę… naśladować, napisze rzecz lichą, o której nie warto gadać.
Oto Henryk Sienkiewicz, stojąc u szczytu swojego wielkiego pisarskiego talentu i u szczytu literackiej sławy, napisał coś, niby na wzór powieści Bourgeta, o której w poprzedzającym liście mówiłem. Ale to coś jest tylko powierzchownie podobnem do pierwowzoru, ale w istocie całkiem odmiennem, dla nas o wiele piękniejszem i zrozumialszem… a dla Francuza podobno nudnem i niezrozumiałem. Mam na myśli trzy tomową powieść: Bez dogmatu. Już tem samem, że jest to powieść trzytomowa, różni się formą od dzisiejszych powieści francuskich i staje się powolnem opowiadaniem. Bohater jest to podobnie jak u Bourgeta człowiek, którego wychowanie pozbawiło wszelkiego czy to religijnego czy to innego ideału, i opowiadanie znów jak u Bourgeta, przybrało formę pamiętnika. Ale natem kończy się wszelkie podobieństwo. J wszystko w tym pamiętniku jest całkiem inne, jak w książce francuskiej, i jest bez porównania prawdziwsze, ale podobno tylko, jako analiza duszy polskiej.
Bohater Sienkiewicza Leon Płoszowski, należy do najwyższej arystokracyi polskiej i jest potomkiem starej, historycznej rodziny i jak sam o sobie powiada, jest więcej jak za – możny. Wychował go ojciec wdowiec, dewot i miłośnik sztuk pięknych, w Rzymie w części, a po części w jezuickiem kolegium w Metz, do kraju dojeżdżał tylko raz na rok, aby odwiedzić ciotkę, która majątkiem Płoszowskich administrowała. Kiedy skończył edukacyę… bywał bardzo wiele w Paryżu, gdzie poznał świat, jak sarn mówi, najbardziej cywilizowany, t… j… nie wierzący zgoła w nic, ale nie przekonany nawet o tem, iż ma słuszność, że nie wierzy; tam się nauczył bałamucić francuskie zalotne kobiety, które wcale z tego kontente, jak je kto zbałamuci. Ale że był bardzo zdolnym, pochłonął wszystko to… co się dziś nazywa nauką: dowiedział się o wszystkich argumentach przeciw chrześciaństwu i przeciw niedowiarstwu, przeciw spiritualizmowi i przeciw materyalizmowi, przeciw arystokracyi i przeciw demokracyi, przeciw konserwatyzmowi i przeciw liberalizmowi. W rezultacie stał się ultra-sceptykiem… tem, czem winni być w teoryi pozytywiści… bo pozytywista powinien tylko przyglądać się zjawiskom, a wstrzymywać się tak od twierdzeń jakoteż od przeczeń szerszej filozoficznej natury. Ale nieszczęście chce, że taki pozytywista bywa dziwnie podobnym do materyalisty, bo wierzy w zjawiska zmysłowe, a o nadzmysłowych nic nie wie. To też Leon Płoszowski puścił się na życie bez wstydu i celu, a że materyalne jego położenie uwalniało go od wszelkiej pracy, wałęsał się po szerokim świecie, szukając wrażeń, obserwując te własne wrażenia, krytykując je i rozbierając, a zapisując wszystkie swoje studya autopsy – chologiczne w pamiętniku, z którego powstała powieść.
Mając lat 35 zakochał się w swojej kuzynce Anielci w Warszawie; ale niedowierzał temu, żeby się był naprawdę zakochał i nad tera filozofował. Odwołany do Rzymu przez chorobę i śmierć ojca, zaczął tam bałamucić Włoszkę Laurę, znowu jedne z tych piękności, które się chętnie dają bałamucić. Anielcia tymczasem poszła za niejakiego Kromickiego bawiącego się w karkołomne spekulacye w Turkestanie. Na tę wiadomość zaczął Leon znowu rozmyślać nad tera, czy się przypadkiem w Anielce nie kocha? i aby się przekonać pojechał do niej do kraju i zakochał się zapamiętale, a ta miłość zamieniła się w namiętność istotną dla tego, że mu się nie udał zgoła zamiar zbałamucenia Anielki. Cnotliwa niewiasta kochała go wprawdzie także w tajemnicy serca, ale tego niczem nie okazywała. Nareszcie Kromicki, który zbankrutował w Turkestanie, odebrał sobie życie a Anielcia odebrawszy wiadomość, umarła z rozpaczy, co jest rzeczą wcale nie prawdopodobną ze względu na to… że męża swego nie kochała. Leon nie mogąc żyć bez Anielci poszedł za przykładem Kromickiego.
Oto treść trzytomowej powieści. Zdarzeń prawie nie ma, a nasz czytelnik jest świeży i najczęściej tyle niepodobny do Leona, że się nie bawi w analizę uczuć. Większa tedy część ludzi, którzy Bez dogmatu czytali, mówi, że to powieść nudna. Może zabawić tylko tych Polaków, którzy nabrawszy sami mnóstwo zachodniej wiedzy i znając niezliczone zachodnie sofizmata, stali się podobnymi poniekąd do Leona i zapewne także do Henryka Sienkiewicza, bo jest rzeczą niewątpliwą, że Sienkiewicz spisał w swojej najnowszej powieści wiele z tego, co sam przemyślał i przecierpiał. Rozumie się, że zachodzi tu różnica między Sienkiewiczem a Leonem, że Sienkiewicz nie jest geniuszem bez teki, jak Leon sam siebie przezywa, że i owszem jest dzielnym pracownikiem i geniuszem z teką, a wskutek tego znalazł oparcie w sobie, w chwili wielkiego nieszczęścia, jakie go nawiedziło. Gdy stracił gorąco ukochaną żonę, nie odebrał sobie życia i owszem, pracuje dalej i świadczy tera, że sceptycyzm i materyalizm nie wystarczają, ani jednostce, ani społeczeństwu, i że na to aby żyć, trzeba mieć jakiś dogmat. Jaki? Różnie to bywa. Czasem młodym i dotąd szczęśliwym, strzępy dogmatu wystarczają, byle nie mieli w ręku nagiego nic, byle nie musieli wiecznie wpatrywać się w jeden ogromny znak zapytania, przesłaniający cały świat. Im człowiek jest młodszy, mniej doświadczony, mniej uczony i mniej głęboki, tem mniejszy kawał dogmatu wystarczy mu na razie; jeśli jest w takiem położeniu, że pracować musi, i że nie ma czasu na rozmyślania, zadowoli się także byle jakiem twierdzeniem, które nada kierunek jego życiu. Dopiero, gdy gromy nieszczęść na niego spadną, gdy przyjdzie nań przymusowa bezczynność, albo ciężka choroba, gdy się zetrze z obcemi także jednostronnemi przekonaniami, zobaczy, że ta jego rzekoma pe – wróść nie wystarcza i będzie szukać czegoś więcej, a wtedy znajdzie się przed okropną otchłanią nowożytnych wątpień i śmiechów, wśród której zostały tylko dwa bogi: postęp i lud. I ten już bóg, w którego wszyscy wierzyli temu lat dwadzieścia, bóg postępu zachwiał się na swoim ołtarzu. Nie tylko katolicy pewnej szkoły mówią, że to bożek kłamliwy, wtórują im pessymiści, uczniowie Schopenhauera i Leon Tołstoj, wtórują im anarchiści, którzy mówią, że wszystko, co się dotąd w dziejach stało, źle się stało, i którzy chcą, aby uczyniono tabulam rasam, na to, aby ludzie napowrót stali się zwierzętami i mogli odzwierzęcieć w sposób rozumniejszy niż dotąd. We Francyi wołają już, że się zaczął dekadans nieodwołalny nowożytnej cywilizacyi, a mnóstwo ludzi poważnych woła, że postęp jest wprawdzie każdej chwili możliwym, ale że nigdy nie jest koniecznym, i że nieraz zmiany bywają nie postępem wcale, tylko przeciwnie upadkiem.
Sienkiewicz powiada, że bóstwo „lud” stoi dotąd niewzruszone, na ołtarzach nowożytnej ludzkości. Ależ czyż i to nie złudzenie? Czyż dzieła francuskich i angielskich pozytywistów nie przestrzegają już przed demokracyą, jako przed głupstwem i jako przed omyłką?
Jest jednak pewna religia ludzi nie wierzących niby w żadną religię pozytywną, która u młodych bywa bardzo popularną. Religia ta kłania się dotąd przed owemi dwoma ołtarzami, które najmniej zbladły w toni powszechnego sceptycyzmu i hasłem mnóstwa młodych ubogich i pracujących jest dotąd hasło: postęp i demokracya!
Hasło dobre, kawał prawdziwej wiary, który do czynów zagrzewa, bo obowiązkiem człowieka na ziemi jest praca dla coraz większego dobra ludzkości, a zatem poświęcenie dla postępu, a że będzie lepiej niezawodnie kiedy ciemnota, nędza i niewola mas przeminą, przeto ostatnim celem postępu jest stworzenie powszechnego braterstwa oświeconych i dostatnich ludzi, kochających się nawzajem i pomagających sobie nawzajem a zatem celem postępu szeroka ludzka demokracya, do której każdy człowiek jest obowiązany dążyć.
Jednym ze środków, za pomocą których człowiek może się przyczynić najdzielniej do postępu jest nauka, która zapewnia człowiekowi panowanie nad przyrodą, roztrząsa spokojnie dobre i złe strony urządzeń społecznych: przeto słuszność mają ci, którzy jak to zwykle bywa, stawiają pomiędzy swoje ideały obok postępu i demokracyi, jeszcze także naukę. Ale na nieszczęście ta nauka, o której dziś najgłośniej, jest wielkim wieprzem, który pod własnemi nogami grunt ryje, głośno stawia jako dogmata to, że nie ma Boga… ani duszy nieśmiertelnej, że wszystkie ludzkie aspiracye są tylko skutkiem i objawem zmian fizyologicznych, zaszłych w ciele z konieczności, i że istotnej różnicy pomiędzy wartością uczuć i czynów nie ma. To, co się nazywa cnotą, jest zbiór instynktów, potrzebnych do utrzymania rodzaju, a między temi instynktami zajmuje pierwsze miejsce altruizm t… j… uczucie sympatyi dla drugich, któremu człowiek ulega bez zasługi, kiedy pracuje dla społeczeństwa. Te rzekome argumenta, o których nauka z góry twierdzi, że nie potrzebują dowodu, stają się wiarą mnóstwa ludzi, którzy mimo to pracują dalej dla postępu, demokracyi i nauki, mimo woli istotnie dla tego, że nie mają czasu zastanawiać się głąbiej nad tem, co robią. Jedni, młodsi wierzą w te dogmata materyalizmu ślepo i szerzą je z zapałem, inni już o nich powątpiewają, ale tak ulegli wrażeniu tego naukowego niby krzyku, że dają za wygrane zbadaniu podstaw, na których spoczywa życie i tylko empirycznie służą ojczyźnie, miłości szlachetnej lub pięknu. Ale biada temu, który ma czas rozstrząsać znaczenie nowożytnego przeczenia albo choćby tylko wątpienia, bo ten prędko zrozumie, że jeśli jest prawdą to, co twierdzą pozytywni dogmatycy, głupcem jest ten, który robi co innego, jak to, czego mu się w danej chwili zachciewa i do tego doszedł Leon Płoszowski. Podziwia konsekwentną wiarę cnotliwych kobiet polskich, widzi, że one z tą wiarą szczęśliwsze i dzielniejsze od niego, ale nie może tej wiary w sobie rozbudzić. Zazdrości młodym pozytywistom, którzy wbrew logice pełnią jakiś obowiązek, wywnioskowany z nauki o tem, że nie masz obowiązków, ale przewiduje, że z tem nie zajdą daleko. Oni może osobiście nie będą mieli czasu obejrzeć się, ale ludzkość zbiorowa pójdzie drogami, wynikającemi konsekwentnie z ich nauk. Bogaci będą się marnowali w jakiemś eleganckiem a często estetycznem próżniactwie, z uczuciem, że sami nic nie warci, i że ich życie jest tylko snem bez jutra. Średnie warstwy będą tak gorączkowo pracowały, aby módz mieć jak najwięcej używania, ze popadną także w gorączkę, i że niebawem spostrzegą, że wszelkie ich szamotanie się jest jakiemś bez celu szaleństwem. Masy u dołu pozbawione wiary w Boga i nadziei jutra, chwycą się zawiści i łakomstwa wróżącego im jakieś niemożliwe, powszechne, zmysłowe szczęście i wreszcie rzucą się z siłą zwierza na owe warstwy wyższe, oświecone, wątpiące i zniszczone newrozą używania, albo newrozą spekulacyi i przewrócą do góry nogami cywilizacyę europejską, niezdolne nic natomiast postawić.
Takie fatum cięży nad światem, a ci, którzy pracują nad nauką w imię, materyalistycznej prawdy, to fatum przyspieszają. Ale godzi się zapytać czy to ta prawda jest prawdą? Czy samo doświadczenie, na które się odwołuje, potwierdza jej nauki, czy raczej nie? Płoszowski od dzieciństwa słyszał jakieś głosy, wbrew przeciwne temu, o czem myślał i co chciał i które mu przychodziły zkądeś jakby od jakichś zewnętrznych inteligencyj, mówiących bezpośrednio do jego duszy. I każdy artysta te głosy słyszy i wtenczas działa dobrze, i wtenczas tworzy dzieła trwałej sztuk,. trwałego piękna, kiedy tych głosów słucha. A już każdy człowiek słyszy głosy inne, potężne, niby głos anioła stróża, który powiada nie czyń tego, a czyń to. Wola może się oprzeć temu głosowi, ale sumienie zawsze powie, że ten głos miał słuszność i po tępi tego, który go nie usłuchał. To głos jakiś z góry, z wyższego z pozazmysłowego świata, o którym człowiek nie przestanie marzyć, a raczej w który człowiek będzie zawsze wierzył tak, jak nie może wierzyć w swoje własne unicestwienie. I Leon nieraz jakby widział ten świat promienny, cały przeniknięty miłością i ideałem nie doścignionym na ziemi, i do tego świata należała w myśli jego, już na ziemi, jego Anielka. Czy on z nią będzie tam w pośmiertnych otchłaniach? Nie wiedzieć. Jeśli nie ma za grobem nicości, to może są tam przedziały, w które ludzkość wierzy, może jest tam niebo, piekło i czyściec. – A wtedy Płoszowski czuje, że nie będzie razem z Anielką. Słuchając muzyki ma wrażenie jakoby już był na tamtym świecie, wśród nieskończonych ciemności i jakby tam jego dusza zrozpaczona przez wieczność szukała duszy Anielki, wiedząc, że jej nigdy nie znajdzie i że bez niej istnieć nie może. A czasem Płoszowski ma jakby wyraźne widzenia piekła, pełne mrowiu i szkarady. Anielka umarła a Płoszowski skończył na samobójstwie, podobnie jak jej mąż. Czyż się tara zejdzie z ową Anielką którą kochał nadewszystko? czy raczej nie spotka wśród ciemności owego drugiego samobójcy Kromickiego, którego nadewszystko nienawidził?
Natem pytaniu, które się czytelnikowi nasuwa, kończy Sienkiewicz powieść, która jest jednem wielkiem duszy rozdarciem i podobno tylko rozedrze dusze tych nie wielu, którzy się w jej subtelnej a głębokiej tkance rozmiłują. To jeden wielki akord rozpaczy nierozwiązany przez żadną zbawczą nutę.III.
Jezupol 12 czerwca 1891.
Psychologiczny romans, jak " Bez dogmatu" nie ze wszystkiem chyba odpowiada duchowi naszego narodu. Jest to rozwodniona francusczyzna, raniej wprawdzie kłamana i raniej drażniąca od tego, co Francuzi piszą, ale też dostępna dla nierównie mniejszej ilości ludzi. Życie temu wszystkiemu daje, nie tyle psychologiczna analiza i powieściopisarska metafizyka, ile poruszenie niektórych spraw społecznych, rzucenie kilku obrazów z natury i wreszcie opis owej miłości smętnej, tęsknej, nie gwałtownej a długotrwałej, która się rodzi u płowych narodów Północy, a która jest prawie nieznaną potomkom starożytnych Rzymian. Brak wydarzeń w tej powieści na każdy sposób zbyt wielki, i, mimo wszystkich misternych zalet pióra, ma podobno posłużyć do tego, aby nas przekonać, żeśmy niepowinni naśladować Francuzów, wkraczając na drogę realistycznie psychologicznego powieściopisarstwa. Zalet francuskich książek nie będą miały nasze naśladowania, bo daremna rzecz, nie umiemy się brać do rzeczy z francuską zręcznością. Prawda, że i monstrualnych błędów francuskiej książki nie będzie miało polskie naśladowanie, bo pisarz Polak brzydziłby się sam opisem duchowych monstrualności. Ale taka książka polska będzie szarą i jednostajną, jak niskie jesienne niebo, które przez tyle miesięcy nad naszą ojczyzną cięży. Aby krajobraz polski i książka polska miały swój urok właściwy, trzeba, aby się ludzie barwni i charakterystyczni w swojej społecznej różnorodności i narodowej oryginalności przesuwali poprzed oczy widza lub czytelnika. Nie niejasne niebo nienamiętnych marzeń północnego człowieka, jest przedmiotem sztuki; ono zbyt niewyraźne, zbyt jednostajne, zbyt pełne niespodzianek, które się potem w niwecz obrócą. Nawet marzyciel Polak staje się dopiero rzeczą godną opisania, kiedy go ujrzymy w otoczeniu swojem pośród innych Polaków, którzy go przecie rozumieją, choć bywają zajęci czem innem, a nie marzeniem.