Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Listy czytelnika - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy czytelnika - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 511 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Je­zu­pol 3 czerw­cu 1891.

Nig­dy się tyle nie dru­ko­wa­ło, co dziś. Wiel­kie py­ta­nie, czy ten na­wał dru­ków przy­no­si ko­rzyść li­te­ra­tu­rze, czy ra­czej prze­ciw­nie? Ja na to py­ta­nie od­po­wiem, że dru­ki nie­zli­czo­ne roz­wo­jo­wi li­te­ra­tu­ry po­waż­nej szko­dzą a nie po­ma­ga­ją. Urzą­dze­nie dzien­ni­kar­stwa i w ogó­le pi­śmien­nic­twa pe­ry­odycz­ne­go sta­wia wiel­ką za­po­rę nor­mal­ne­mu i zdro­we­mu roz­wo­jo­wi li­te­ra­tu­ry; przedew­szyst­kiem jest dzien­ni­kar­stwo przed­się­bior­stwem, fa­bry­ką ar­ty­ku­łów i no­wi­nek, któ­re­mi się dzień w dzień czy­tel­ni­ka kar­mi. Jak każ­da wiel­ka fa­bry­ka, tak i dzien­ni­kar­stwo two­rzy chmu­rę ro­bot­ni­ków, któ­rzy z nie­go żyją i po­trze­bu­je współ­dzia­ła­nia mnó­stwa rąk ludz­kich. Na to, aby za­peł­nić szpal­ty, choć­by tyl­ko wszyst­kich pol­skich dzien­ni­ków, trze­ba mieć na po­go­to­wiu całe woj­sko pi­szą­cych i nie moż­na prze­bie­rać po­mię­dzy tymi pi­szą­cy­mi, nie moż­na od nich wy­ma­gać ta­len­tu, trze­ba się za­do­wo­lić naj­po­spo­lit­szą bie­gło­ścią i trze­ba za tę bie­głość tak pła­cić, aby lu­dzie mo­gli swój czas po – świę­cić dla re­dak­cji cza­so­pi­sma. Wy­twa­rza się tedy Hasa pi­szą­cych, co dzień, dla chle­ba, bez wzglę­du na to, czy mają co po­wie­dzieć czy nie, a w tej kla­sie musi być mnó­stwo lu­dzi, któ­rzy wła­ści­wie nie mają nic do po­wie­dze­nia, i któ­rzy tyl­ko dla­te­go pi­szą, po­nie­waż tu ich za­ro­bek.

Przy­tem cza­so­pi­smo bywa złą szko­łą dla pi­szą­ce­go. Ono jest za­wsze przedew­szyst­kiem przed­się­bior­stwem, jest rze­czą tak kosz­tow­ną, że musi być przedew­szyst­kiem przed­się­bior­stwem, i że musi się sta­rać o zwrot i o opro­cen­to­wa­nie wło­żo­nych kosz­tów; nie może tedy kształ­cić sma­ku swo­ich czy­tel­ni­ków, tyl­ko musi się za­sto­so­wać do tego, co jest na ra­zie naj­bar­dziej po­czyt­nem i musi o tem tyl­ko my­śleć, jak­by mo­gło po­zy­skać naj­więk­szą ilość pre­nu­me­ra­to­rów. Bywa za­tem czę­sto, że dzien­ni­karz po­chle­bia wprost głu­po­cie, albo złym na­mięt­no­ściom czy­tel­ni­ka i jego umy­sło­wy po­ziom ob­ni­ża a nie pod­no­si. A przedew­szyst­kiem nie wy­ma­ga od nie­go więk­szej uwa­gi, tyl­ko prze­ciw­nie sta­ra się każ­dy ar­ty­kuł tak uło­żyć, aby moż­na ten ar­ty­kuł bez­myśl­nie prze­czy­tać przy śnia­da­niu. Pi­szą­cy do dzien­ni­ka musi się tedy wy­strze­gać sta­ran­niej­szej ro­bo­ty, sub­tel­niej­sze­go wy­cie­nio­wa­nia, albo my­śli, któ­ra­by no­wo­ścią swo­ją mo­gła za­wi­nić. Jed­nem sło­wem żą­da­ją od nie­go, aby krót­ko wy­ra­żał rze­czy okle­pa­ne.

Pra­wie nikt się nie ob­cho­dzi w dzi­siej­szym świe­cie bez dzien­ni­ka, je­że­li w ogó­le ma zwy­czaj czy­tać. Na dzien­nik łoży pie­nią­dze prze­zna­czo­ne w rocz­nym bu­dże­cie na za­do­wo­le­nie po­trzeb umy­sło­wych i książ­ki już pra­wie nie czy­tu­je. Wszak­żeż dzien­nik da mu tak­że co roku kil­ka po­wie­ści w od­cin­ku? Pre­nu­me­ra­tor dzien­ni­ka i może prócz tego ja­kie­goś cza­so­pi­sma li­te­rac­kie­go, przy­zwy­cza­ja się wpraw­dzie czy­tać wie­le, ale przy­zwy­cza­ja się czy­tać nie­uważ­nie rze­czy okle­pa­ne i czy­ta­nie bywa u nie­go tera sa­mem, co pa­le­nie ty­to­niu: za­bi­ciem cza­su. Nie ma już wca­le po­trze­by czy­tać co in­ne­go nad po­wsze­dnią dzien­ni­kar­ską stra­wę, a je­śli mu przy­pad­kiem coś in­ne­go wpad­nie do rąk, wte­dy mu tyl­ko przy­pad­nie do sma­ku, je­śli jest na­pi­sa­ne w spo­sób dzien­ni­kar­ski, t… j, okle­pa­ny a cza­sem bły­sko­tli­wy, albo draż­nią­cy. U po­waż­nych na­wet lu­dzi, mie­wa po­waż­na na­wet książ­ka, zwy­kle wte­dy tyl­ko suk­ces, je­że­li treść jest roz­wod­nio­na na li­te­rac­ką ga­da­ni­nę, po­wierz­chow­ną ale nie głę­bo­ką. O tem nie ma już mowy, aby mo­gły się po­ja­wić dzieł­ka ta­kie, jak te, któ­re słusz­ną sła­wę za­pew­nia­ły my­śli­cie­lom XVII n… p… stu­le­cia. Bro­szur­ki peł­ne tre­ści, są głów­ne­mi dzie­ła­mi Kar­te­zy­usza, Spi­no­zy, Puf­fen­dor­fa. Nie­chby ktoś taką samą bro­szu­rę dziś na­pi­sał i za­żą­dał od czy­tel­ni­ka rów­nej uwa­gi dla rze­czy przed­sta­wio­nej ści­śle, a bro­szur­ka uto­nie w mo­rzu nie­pa­mię­ci. Dla­te­go tak­że obo­jęt­nie­je pu­blicz­ność dla po­ezyi, bo po­ezya jest for­mą zwię­złą i ar­ty­stycz­ną przed­sta­wie­nia my­śli i uczuć istot­nie do­nio­słych. Jak­żeż ma w tem za­sma­ko­wać roz­le­ni­wio­ny czy­tel­nik okle­pa­ne­go dzien­ni­ka?

A po­tem wśród bez­mia­ru wy­daw­nictw, wśród nie­zli­czo­nych od­bi­tek po­wie­ści i roz­praw bar­dzo trud­no, aby rzecz lep­sza wy­pły­nę­ła. Bywa na świe­cie no­wych ksią­żek tyle, że ni­ko­mu na myśl nie wpad­nie wszyst­kie prze­glą­dać i czy­tu­je się pra­wie tę tyl­ko, któ­ra do­stą­pi­ła roz­gło­su już w cza­so­pi­śmie, a naj­czę­ściej w od­cin­ku ga­ze­ty. Ci, któ­rzy ją prze­czy­ta­li, ro­bią jej re­no­mę, i no­wych na­pę­dza­ją czy­tel­ni­ków. A rzecz pro­sta, że to pi­smo po­sia­da dzien­ni­kar­ski suk­ces, któ­re ma dzien­ni­kar­skie za­le­ty, któ­re nie two­rzy zwar­tej ca­ło­ści i daje się czy­tać w od­cin­ku ka­wał­ka­mi, bez wzglę­du na to, że się wszyst­kie­go nie prze­czy­ta­ło, co dal­szy ciąg po­prze­dza. Oprócz luź­nej bu­do­wy, trze­ba do suk­ce­su ta­kiej rze­czy ja­skra­wo­ści, albo w ko­mi­ce, albo w opi­sie okrop­no­ści, albo trze­ba, aby rzecz po­draż­nia­ła zmy­sły, i uspra­wie­dli­wia­ła w spo­sób po­pu­lar­ny ułom­no­ści czy­tel­ni­ka. To też, kie­dy spoj­rzy­my na ogrom­ną więk­szość roz­gło­śnych ksią­żek z cza­sów ostat­nich, prze­ko­na­my się, że by­wa­ją pi­sa­ne luź­nie, że nie two­rzą ca­ło­ści or­ga­nicz­nej, że jest w nich bez koń­ca ja­skra­we­go krzy­ku, i że pra­wie za­wsze mają na celu za­ję­cie czy­tel­ni­ka ob­ra­zem mi­łe­go wy­stęp­ku, t… j… po­pro­stu zmy­sło­wo­ścią.

Na­tu­ral­na rzecz, że Fran­cu­zi kró­lu­ją wśród ta­kiej li­te­ra­tu­ry; oni za­wsze po­sia­da­li ten dar, że umie­li swo­je to­wa­ry wszel­kie­go ro­dza­ju po­dać, za­sto­so­wać do chwi­lo­we­go uspo­so­bie­nia ro­dza­ju ludz­kie­go i uczy­nić przez to po­pu­lar­ne­mi, oni pra­wie, za­wsze do­pię­li tego celu przez brak głę­bo­ko­ści i przez pew­ną pro­sto­tę, któ­ra czy­ni, że każ­de fran­cu­skie dzie­ło ła­two przej­rzeć i zro­zu­mieć, je­że­li jest istot­nie dziec­kiem fran­cu­skie­go du­cha, a nie jed­nym z dzi­wac­kich cel­tyc­kich dzi­wo­lą­gów, któ­re od cza­su do cza­su wy­ra­sta­ją wśród kla­sycz­nej fran­cu­skiej ro­ślin­no­ści, a po­cią­ga­ją tyl­ko cza­rem ory­gi­nal­nej brzy­do­ty. Ta­kie zja­wi­ska, by­wa­ją wy­jąt­kiem we fran­cu­skiej li­te­ra­tu­rze i we fran­cu­skiej sztu­ce, a za­wdzię­cza­ją swój eu­ro­pej­ski roz­głos, tyl­ko dłu­gie­mu po­wo­dze­niu kla­sycz­ne­go sma­ku fran­cu­skie­go. Każ­da fran­cu­ska książ­ka ma sze­ro­kie koło czy­tel­ni­ków dla­te­go, że więk­szość fran­cu­skich ksią­żek daje się bar­dzo ła­two czy­tać. Ale ja­kaś dziw­na cel­tyc­ka przy­pra­wa do­da­je pie­prz­ne­go smacz­ku wie­lu fran­cu­skim książ­kom, któ­re mają zresz­tą ja­sny układ i kla­sycz­ny za­krój, i ta przy­praw­ka bywa dzi­siaj tem, co roz­strzy­ga o po­wo­dze­niu i roz­gło­sie fran­cu­skiej książ­ki i naj­czę­ściej tak­że fran­cu­skie­go ob­ra­zu. Gdy się dzi­wac­two na dzi­wac­twie spię­trzy, bie­rze wresz­cie czy­tel­ni­ka, a zwłasz­cza czy­tel­ni­ka fran­cu­skie­go za­wrót i po­wo­dze­nie bywa rzad­kiem, ale kie­dy dzi­wac­two stoi od­osob­nio­ne w ja­snej kla­sycz­nej opra­wie, wpa­da tera wy­raź­niej w oczy, a po­draż­nia ja­koś po­twor­nie zmy­sło­wość i przez to po­do­ba się wie­lu. Przez to suk­ces ksią­żek fran­cu­skich bywa za­pew­nio­ny, przez ich błę­dy po­dob­nie, jak cza­sem bro­da­wecz­ka za­pew­nia po­wo­dze­nie ja­kiejś nie­wie­ściej twa­rzycz­ce. Cie­ka­wym ztąd wy­ni­kiem Jest to, że książ­ki fran­cu­skie w ostat­nich cza­sach na­pi­sa­ne niby w mo­ral­nej in­ten­cyi, za­wdzię­cza­ją wiel­ką część swe­go po­wo­dze­nia ustę­pom bru­tal­nym, nie­praw­do­po­dob­nym, wprost ohyd­nym. Książ­ka, od któ­rej my­ślę dziś te Li­sty roz­po­cząć, nie sta­no­wi pod tym wzglę­dem wy­jąt­ku.

O tej książ­ce było bar­dzo gło­śno. Na­pi­sał ją Bo­ur­get, nosi ty­tuł Uczeń, Le di­sci­ple, a ma sta­no­wić zwrot w pi­śmien­nic­twie fran­cu­skiem. Taką po­sia­da famę, ale to sła­wa nie­słusz­na; jest na­pi­sa­na z za­mia­rem wal­ki prze­ciw po­zy­ty­wi­zmo­wi i scep­ty­cy­zmo­wi, pod­ko­pu­ją­ce­mu po­sa­dy fran­cu­skiej oj­czy­zny, ale jest na­pi­sa­na zu­peł­nie we­dług po­wszech­nej fran­cu­skiej re­cep­ty. Sta­ło się to na to, aby książ­ka ta była po­kup­ną, ale sta­ło się źle. Jest to po­wieść krót­ka, w któ­rej każ­dy roz­dział two­rzy osob­ną fej­le­to­no­wą ca­łość, a któ­rej in­te­res ze­środ­ko­wu­je się w sce­nie na­mięt­nej i zmy­sło­wej a szka­rad­nej i nie­praw­do­po­dob­nej, ob­li­czo­nej na po­draż­nie­nie ner­wów czy­tel­ni­ka. Bawi się w sub­tel­ne, niby psy­cho­lo­gicz­ne ana­li­zy i mimo to, że jest tu peł­no słusz­nych tak­że uwag, przed­sta­wia mon­stra psy­cho­lo­gicz­ne, ob­ja­wy du­cho­wej cho­ro­by tak rzad­kie i tak szka­rad­ne, że są wprost nie­praw­do­po­dob­ne. Od­zna­cza się na­to­miast fran­cu­ską ja­sno­ścią sty­lu i pla­sty­ką ob­ra­zów, któ­rą zdo­był dla fran­cu­skiej pro­zy, zresz­tą zu­peł­nie z cel­tyc­ka po­czwar­ny, ta­lent Flau­ber­ta. Bo­ur­get opi­su­je kra­jo­braz kil­ko­ma sło­wa­mi i po­tem wi­dzisz ten kra­jo­braz cał­kiem wy­raź­nie. To god­ne na­śla­do­wa­nia w tej książ­ce.

Uczo­ny po­zy­ty­wi­sta, po­zba­wio­ny wszel­kiej re­li­gii, miesz­ka sa­mot­nie w Pa­ry­żu żyje tyl­ko dla swo­jej na­uki. Nie zna­jąc i lu­dzi i świa­ta, pi­sze dzie­ła psy­cho­lo­gicz­ne i na pod­sta­wie kil­ku do­gma­tów ma­te­ry­ali­zmu, czy też… jak chce­cie po­zy­ty­wi­zmu, tłó­ma­czy zja­wi­ska du­cho­we i wali z grun­tu pod­sta­wy mo­ral­ne wszel­kie­go obo­wiąz­ku, pod­sta­wy ide­al­ne wszel­kie­go uczu­cia. W imię na­uki bada i kry­ty­ku­je mi­łość oj­czy­zny, mi­łość nie­wia­sty, in­sty­tu­cyę ro­dzi­ny i re­li­gij­ną wia­rę. Tłó­ma­czy te zja­wi­ska jako wy­nik ewo­lu­cyi zoo­lo­gicz­nej, jako rze­czy po­trzeb­ne dla utrzy­ma­nia ro­dza­ju ludz­kie­go w pew­nym okre­sie jego roz­wo­ju, ale nie obo­wią­zu­ją­ce jako pra­wa ab­so­lut­ne i przy­ka­za­nie nie­zmien­ne. Na­uka jego wy­ka­zu­je złu­dze­nia niby, na któ­rych pod­sta­wie te rze­czy na­by­wa­ją uro­ku ja­kie­goś za­świa­to­we­go, le­gen­dar­ne­go, i odzie­ra je z tego uro­ku. Sam pry­wat­nie jest naj­bar­dziej nie­szko­dli­wy z lu­dzi. Nic go nie bawi prócz jego na­uki i dla niej żyje tak, jak żyli nie­gdyś świę­ci pu­stel­ni­cy, osa­mot­nia­ły, wśród wiel­kie­go mia­sta. Ale ten czło­wiek nie­win­ny i ła­god­ny roz­sy­ła swo­je książ­ki w świat i pod­ko­pu­je nie­mi same pod­sta­wy spo­łe­czeń­stwa.

Uczo­ny znaj­du­je ucznia fa­na­tycz­ne­go, ale ob­da­rzo­ne­go wca­le in­nym tem­pe­ra­men­tem Jest to syn ubo­giej wdo­wy, wy­cho­wa­ny w pro­win­cy­onal­nem mie­ście. Oj­ciec jego odu­ramrł dziec­kiem, a był in­ży­nie­rem i ma­te­ry­ali­stą i zna­lazł już czas do za­sie­wu swo­ich za­sad w umy­śle dziec­ka, któ­re­mu w spo­sób zaj­mu­ją­cy wy­kła­dał no­wo­żyt­ną, ma­te­ry­ali­stycz­ną ko­smo­go­nię, i któ­ry już mógł do­strzedz, że jest sta­now­czy prze­dział po­mię­dzy na­uka­mi i po­stę­po­wa­niem ojca, a re­li­gią mat­ki. Po śmier­ci ojca mat­ka wy­cho­wy­wa­ła chłop­ca, a mat­ka ta była nie­wia­stą o bar­dzo dziś po­spo­li­tej, su­chej i lę­kli­wej re­li­gii, po­zba­wio­nej wszel­kiej po­ezyi, wszel­kich unie­sień i za­chwy­tów i wszel­kie­go szer­sze­go po­glą­du na świat. Mat­ka ta lę­ka­ła się roz­wo­ju wy­obraź­ni u dziec­ka, po­peł­nia­jąc znów błąd po­spo­li­ty u tych., któ­rzy za­po­mi­na­ją, że wy­obraź­nia jest u czło­wie­ka rze­czą szla­chet­ną i ko­niecz­ną skła­do­wą czę­ścią umy­słu, i że trze­ba jej dać zdro­we po­ży­wie­nie, je­śli nie ma po­szu­kać so­bie tru­ci­zny. Za­my­ka­ła tedy przed dziec­kiem Szek­spi­ra, któ­ry mógł po­tęż­nie roz­wi­nąć zmysł pięk­na i męz­kiej praw­dy i do­cze­ka­ła się tego, że chło­piec czy­tał w ta­jem­ni­cy przed mat­ką mdłe i nik­czem­ne dzie­ła fran­cu­skich po­etów ro­man­tycz­nych, peł­ne pięk­nych niby bluź­nierstw i pozy kła­ma­nej tego, co uda­je, że roz­pa­cza, kie­dy stra­cił wia­rę i su­mie­nie, ale wła­ści­wie w tem wyż­szość wła­sną uzna­je. Pi­sma te w imię zmy­sło­wo­ści pod­ko­pa­ły prze­ko­na­nia re­li­gij­ne, ja­kie prze­cie w dziec­ku tkwi­ły i do­pro­wa­dzi­ły go do tego, że bez wy­rzu­tów su­mie­nia ro­bił to, cze­go nie był po­wi­nien ro­bić. Przy­szło wresz­cie do tego, że książ­ki owe­go pu­stel­ni­ka wpa­dły w ręce mło­dzień­ca, i że ten za­czął się śmiać w du­chu z ca­łe­go świa­ta tych, któ­rzy po pro­stu wie­rzą w ja­kiś ide­ał, albo w ja­kiś obo­wią­zek i po­sta­no­wił spę­dzić ży­cie na eks­pe­ry­men­tal­nem ba­da­niu na­mięt­no­ści ludz­kich.

Mło­dzie­niec do­stał się za lat uni­wer­sy­tec­kich jako na­uczy­ciel pry­wat­ny do domu wiej­skie­go za­moż­ne­go szlach­ci­ca fran­cu­skie­go… gdzie oj­ciec był sa­fan­du­łą, a gdzie mat­ka była bo­go­boj­ną i do­bro­czyn­ną nie­wia­stą. Mie­li dwóch sy­nów; star­szy ry­cer­ski, był czło­wie­kiem peł­nym tra­dy­cyi i ide­ałów zdro­we­go szla­chec­kie­go rodu i z po­wo­ła­nia słu­żvł jako ofi­cer: młod­szy, uczeń bo­ha­te­ra, był chłop­czy­skiem ja­kich wie­lu, ale była w domu pan­na, cór­ka, wdzięcz­na, szla­chet­na, peł­na za­sad wy­kwint­niej­szej re­li­gii, na któ­rej mło­dy po­zy­ty­wi­sta po­sta­no­wił ro­bić do­świad­cze­nia psy­cho­lo­gicz­ne. A praw­dę po­wie­dziaw­szy po­żą­dał jej po pro­stu, i nie wie­rząc w żad­ną ety­kę uwa­żał za rzecz zu­peł­nie na­tu­ral­ną i umie­jęt­ną pró­bo­wać tego, czy po­tra­fi dziew­czy­nę uwieść? A kie­dy się to nie uda­ło, zro­bił ostat­nie expe­ri­men­tum cru­cis i na­pi­sał do niej kart­kę, że z roz­pa­czy ży­cie so­bie ode­bie­rze. Dziew­czy­na do­wie­dziaw­szy się o tem, wle­cia­ła nocą do jego po­ko­ju, aby mu prze­szko­dzić w do­ko­na­niu zbrod­ni. Nie­li­to­ści­wy eks­pe­ry­men­ta­tor sko­rzy­stał z ner­wo­we­go sza­łu dziew­czy­ny, aby ją po­siąść, a przed­tem i sie­bie i ją zo­bo­wią­zał sło­wem do tego, że so­bie przed ra­nem ży­cie od­bio­rą, flasz­ką tru­ci­zny. Ona do­trzy­ma­ła sło­wa, ale on żar­to­wał so­bie z tego co się sta­ło, po do­ko­na­nym eks­pe­ry­men­cie.

Gdy zna­le­zio­no okrop­nie po­kur­czo­ne zwło­ki dziew­czę­cia pa­dło na na­uczy­cie­la do­mo­we­go nie­wie­dzieć dla cze­go po­dej­rze­nie, że ją otruł, za­mknię­to go w wię­zie­niu śled­czem i mia­no go nie­za­wod­nie na śmierć ska­zać. Ale mło­dzie­niec na­pi­sał z wię­zie­nia, w in­te­re­sie na­uki, wła­sny a do­kład­ny pa­mięt­nik i rę­ko­pis prze­słał owe­mu fi­lo­zo­fo­wi, któ­re­go dzie­ła były jego du­szę za­tru­ły, i wy­ja­wie­nie tego pa­mięt­ni­ka uwol­ni­ło go przed są­dem. Ofi­cer jed­nak, brat ofia­ry strze­lił w łeb eks­pe­ry­men­ta­to­ro­wi na uli­cy.

Oto po­wieść, przy­zna każ­dy, że zu­peł­nie nie­moż­li­wa i przez to, jako dzie­ło sztu­ki chy­bio­na. Praw­dą jest to, co na­pi­sał Bo­ur­get o owym uczo­nym po­zy­ty­wi­ście, któ­ry pi­sma­mi swo­je­mi robi więk­szą szko­dę od po­spo­li­te­go zbrod­nia­rza, w imię ja­kiejś sub­tel­nej a w grun­cie rze­czy głu­piej za­baw­ki, prze­zwa­nej na­uką, a któ­rej za­da­niem jest wy­my­śli­wa­nie so­fi­zma­tów, ma­ją­cych prze­czyć temu, co naj­wy­raź­niej świe­ci w ludz­kiem su­mie­niu, póki nie zo­sta­nie oba­ła­mu­co­ne przez ku­szą­cą ga­da­ni­nę. Praw­dą jest to, co Bo­ur­get pi­sze o wy­cho­wa­niu niby re­li­gij­nem, któ­re po­da­je tyl­ko su­chą okład­ko, książ­ki do na­bo­żeń­stwa, a nie da­jąc żad­nej tre­ści, żad­nej siły, żad­nej my­śli, czy­ni po­tem wła­śnie naj­zdol­niej­szych mło­dzień­ców ła­twą pa­stwą zgub­nych ksią­żek. Ale wszyst­ko dal­sze jest nie­praw­dą, jest kłam­stwem. Au­tor chciał chy­ba po­ka­zać, jakbv wy­glą­dał prak­tycz­ny po­zy­ty­wi­sta, któ­ry­by mnie­mał, że psy­cho­lo­gicz­ny eks­pe­ry­ment, jest je­dy­nym jego obo­wiąz­kiem, i chciał prze­strzedz przed ta­kie­mi eks­pe­ry­men­ta­mi. Ale na­ry­so­wał typ, ja­kie­go chy­ba nie znaj­dziesz. Umysł na­uko­wy i ba­daw­czy nie ule­gnie ta­kie­mu wła­śnie ze­psu­ciu pod wpły­wem nauk po­zy­ty­wi­stycz­nych, czy­li mó­wiąc po pro­stu, pod wpły­wem ra­dy­kal­ne­go scep­ty­cy­zmu mo­ral­ne­go i re­li­gij­ne­go. Sta­nie się z nim jed­no z dwoj­ga, albo bę­dzie zno­wu słu­gą dok­try­ny, nie­ży­ją­cym prak­tycz­nie i roz­pi­su­ją­cym się o tem, cze­go nie zna, albo bę­dzie żył i pa­trzał w świat a wte­dy, w umy­śle bądź co bądź po­waż­nie na­stro­jo­nym zwy­cię­ży choć w czę­ści oczy­wi­stość mo­ral­ne­go pra­wa i pi­sarz zmie­ni po­wo­li swo­je sta­no­wi­sko eks­pe­ry­men­tal­ne i scep­tycz­ne, i choć mu brak­nie od­wa­gi i szcze­ro­ści po­trzeb­nych do tego, by jaw­nie uznał płon­ność tej niby na­uki, któ­rej słu­ży, sta­nie się na­wet w pi­smach swo­ich co­raz mniej prze­czą­cy i szko­dli­wy, je­śli nie po­pad­nie w bez­deń pes­sy­mi­zmu. Istot­nie zgub­ne skut­ki scep­tycz­nej za­baw­ki uczo­nych wy­glą­da­ją in­a­czej. One sta­ją się wi­docz­ne u ogó­łu lu­dzi po­spo­li­tych, któ­rzy ra­dzi na to przyj­mu­ją prze­cze­nie, aby się po­zbyć nie­wy­god­ne­go gło­su su­mie­nia, brną po­tem sa­mo­lub­nie i bez­myśl­nie w obrzy­dli­we bło­to i wy­twa­rza­ją spo­łe­czeń­stwo, w któ­rem wal­ka o mo­ral­ny in­te­res jest je­dy­ną dzie­jo­wą sprę­ży­ną i wróż­bą nie­chyb­nej ka­ta­stro­fy. Ale nie ro­bią mon­stru­al­nych eks­pe­ry­men­tów dla za­do­wol­nie­nia wie­dzy, krzyw­dzą tyl­ko dru­gich i zdra­dza­ją oj­czy­zny, ro­dzi­nę, przy­jaźń i wszyst­ko, co lu­dzi wią­że z sobą, aby so­bie na chwi­lę oso­bi­ście do­go­dzić. Ale na to, by tę praw­dę w po­wie­ści wy­ka­zać, trze­ba było pi­sać rzecz dłuż­szą o mniej ja­skra­wych i obrzy­dli­wych efek­tach, a taka rzecz nie mia­ła­by we Fran­cyi wzię­cia i dla­te­go na­pi­sał Bo­ur­get to, co na­pi­sał.

Ale jest coś w tej książ­ce sto­kroć gor­sze­go, sto­kroć szka­rad­niej­sze­go i bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ne­go, a tem jest za­cho­wa­nie się dzie­wi­czej ofia­ry mon­stru­al­ne­go eks­pe­ry­men­ta­to­ra. Wi­dać, że au­tor nie zna, ani siły su­mie­nia, ani po­tę­gi re­li­gii i do­mo­wej tra­dy­cyi, kie­dy przy­pusz­cza, że mo­gła pan­na cno­tli­wa i po­boż­na dać się opę­tać my­śli sa­mo­bój­stwa do tego stop­nia i z ta­kie­mi skut­ka­mi. Taka rzecz by­ła­by tyl­ko moż­li­wa, gdy­by było praw­dą to, co nie jest praw­dą i gdy­by zgod­nie z hi­po­te­za­mi prze­czą­cych uczo­nych, nie zna­ją­cych świa­ta, czło­wiek był tyl­ko kłęb­kiem ner­wów, au­to­ma­tem, po­zba­wio­nym wol­nej woli i sądu, pa­stwą zmy­sło­we­go po­pę­du, któ­rej nic wy­ra­to­wać nie może, sko­ro przez wpływ okrop­no­ści po­pad­nie w ba­chicz­ny obłęd. Na to, aby się po­do­bać czy­tel­ni­ko­wi przed­sta­wił Bo­ur­get rze­czy tak, jak gdy­by ów eks­pe­ry­men­ta­tor miał zu­peł­ną słusz­ność, że ro­bił swo­je eks­pe­ry­men­ta.

I po­cóż tedy na­pi­sał au­tor swo­ją po­wieść? W przed­mo­wie po­świę­ca ją fran­cu­skiej mło­dzie­ży, aby ją prze­strzedz przed błęd­ne­mi to­ra­mi, w któ­re po­pa­dła, i aby ją na­wró­cić na dro­gę ide­ału, a w isto­cie na­pi­sał jed­ną książ­kę wię­cej, któ­ra prze­czy cno­cie a draż­ni zmy­sły. Je­śli to ma być zdro­wym zwro­tem we "fran­cu­skiej li­te­ra­tu­rze, pra­gnął­bym go­rą­co, aby nikt u nas po fran­cu­sku nie umiał i na­wet ta­kich „zdro­wych” ksią­żek fran­cu­skich nie czy­tał.II.

Je­zu­pol 5 czerw­ca 1891.

My nie je­ste­śmy Fran­cu­za­mi, i my­śmy na­praw­dę do nich nie­po­dob­ni. Mamy bez po­rów­na­nia mniej tem­pe­ra­men­tu, i cho

mo­kra­tycz­nej, albo do ab­so­lut­nej mo­nar­chii. W po­rząd­ku rze­czy li­te­rac­kim, przy­jął tak­że na chwi­lę od An­gli­ków kie­ru­nek baj­ro­nicz­ny, ale wnet go od­stą­pił i pi­sze dzi­siaj, ja­sne, a krót­kie i re­ali­stycz­ne po­wie­ści i ko­me­dye. My cał­kiem in­a­czej. Co nam się u ob­cych po­do­ba, to za­raz na­śla­du­je­my, ale też przy­własz­cza­my so­bie, prze­ra­bia­my, ze­stra­ja­my na ton na­sze­go kra­jo­bra­zu, na­sze­go spo­łe­czeń­stwa i na­szych uczuć, i nie­ba­wem do­cho­dzi­my do tego, że po­zo­sta­nie tyl­ko ze­wnętrz­na sza­ta, obca, a w niej treść swo­ja, tę­sk­na, roz­ma­rzo­na, wy­ra­ża­ją­ca in­dy­wi­du­alizm każ­de­go pi­sa­rza za­wsze inny, ale za­ję­ta tem tyl­ko, co się zga­dza z uczu­cia­mi ła­god­ne­go a na­mięt­nie mi­łu­ją­ce­go wol­ność ple­mie­nia. Tak to za Pia­stów pi­sa­li nasi kro­ni­ka­rze ra­dzi o pol­skich du­kach i ko­me­sach, mar­chio­nach i ba­ro­nach, ale strój ze­wnętrz­ny nie zmie­niał cha­rak­te­ru sło­wiań­skie­go spo­łe­czeń­stwa; póź­niej za­pa­trze­ni w Rzym, mie­li­śmy se­nat i stan ry­cer­ski, ci­ves et so­cios , po­pu­lum et ple­bes ; ale to tak­że ma­ska­ra­da była tyl­ko i za­miast miej­skie­go scen­tra­li­zo­wa­ne­go spo­łe­czeń­stwa, po­słusz­ne­go pra­wu, a my­ślą­ce­go o zdo­by­czy, po­zo­sta­li­śmy spo­łe­czeń­stwem wiej­skiem, mi­łu­ją­cem po­kój, u któ­re­go naj­wyż­szem pra­wem była wła­śnie nie­ogra­ni­czo­na swo­bo­da oby­wa­te­li. Tak samo i na­śla­do­wa­nie form li­te­ra­tu­ry ła­ciń­skiej lub wło­skiej, temu tyl­ko słu­ży­ło, że Po­la­cy w ele­giach i sa­ty­rach, w epi­ta­la­miach i pa­ne­gi­ry­kach, o wier­szu bu­do­wy ro­mań­skiej, spo­wia­da­li się ze swe­go wiej­skie­go ży­cia i nie­na­mięt­ne­go in­dy­wi­du­ali­zmu, Gdy­śmy się póź­niej po­dob­nie jak Fran­cu­zi za­pa­trzy­li na an­giel­skie wzo­ry, zna­leź­li­śmy w swo­bod­niej­szych for­mach ger­mań­skiej po­ezyi pole, do wy­two­rze­nia praw­dzi­wie na­ro­do­wych ar­cy­dzieł, ale zgo­ła nie­po­dob­nych do tego, co An­gli­cy i Niem­cy pi­szą, bo na­mięt­no­ści eks­cen­trycz­ne An­gli­ków i ro­zu­mo­we abs­trak­cye Niem­ców mu­sia­ły ustą­pić uczu­ciom prze­wa­ża­ją­cym w Po­la­kach, my­śli oby­wa­tel­skiej, mi­ło­ści zie­mi oj­czy­stej, pra­gnie­niu ci­che­go do­mo­we­go szczę­ścia, i żą­da­niu swo­bo­dy czy­nów i prze­ko­nań, i to wszyst­ko przy­oblo­kło sza­ty ja­sne, dla każ­de­go zro­zu­mia­łe, tak, że z na­śla­do­wa­nia form gier­mań­skich po­zo­stał tyl­ko białv wiersz, któ­ry zdo­był so­bie pra­wo oby­wa­tel­stwa i to wła­śnie, że się for­ma­mi nie krę­pu­je­my.

Otóż nic dziw­ne­go, że te­raz pi­su­je­my tak­że, choć dzię­ki Bogu wca­le nie wy­łącz­nie, po­wie­ści re­ali­stycz­ne, na­śla­do­wa­ne z fran­cu­skie­go, któ­re mają opi­sać prze­bieg ja­kiejś na­mięt­no­ści, wśród zwy­czaj­nych, oko­licz­no­ści no­wo­żyt­ne­go ży­cia, z zu­peł­ną przy­rod­ni­czą, niby fo­to­gra­ficz­ną praw­dą. Ale je­śli taka po­wieść ma być w isto­cie pol­ską, i je­śli ma pol­ską opi­sać praw­dę, sta­nie się rze­czą zu­peł­nie róż­ną od swo­je­go pier­wo­wzo­ru. Że u nas na­mięt­no­ści jest mało a da­le­ko wię­cej uczu­cia i in­do­len­cyi, prze­to pol­ska fa­bu­ła bę­dzie się po­ru­szać po­wo­li, bę­dzie peł­na eks­kur­sów i epi­zo­dów, i bę­dzie się cią­gnę­ła przez kil­ka to­mów, a zu­peł­nie stra­ci krót­kość i ja­sność fran­cu­ską; z dru­giej stro­ny pol­ski pi­sarz cof­nie się przed fran­cu­ską mon­stru­al­no­ścią, przed owem cel­tyc­kiem dzi­wac­twem, zu­peł­nie ob­cem cha­rak­te­ro­wi pol­skie­mu. Z po – wie­ści re­ali­stycz­nej za­mie­ni się mimo woli w ma­rzą­cą, smęt­ną, nad­obłocz­ną, opie­wa­ją­cą ży­cie do­mo­we i sa­mo­wol­ne, zi­mo­we roz­my­śla­nia jed­nost­ki, spra­gnio­nej ro­dzi­me­go ide­ału. Albo je­śli po­wie­ścio­pi­sarz bę­dzie chciał na­praw­dę fran­cu­sczy­znę… na­śla­do­wać, na­pi­sze rzecz li­chą, o któ­rej nie war­to ga­dać.

Oto Hen­ryk Sien­kie­wicz, sto­jąc u szczy­tu swo­je­go wiel­kie­go pi­sar­skie­go ta­len­tu i u szczy­tu li­te­rac­kiej sła­wy, na­pi­sał coś, niby na wzór po­wie­ści Bo­ur­ge­ta, o któ­rej w po­prze­dza­ją­cym li­ście mó­wi­łem. Ale to coś jest tyl­ko po­wierz­chow­nie po­dob­nem do pier­wo­wzo­ru, ale w isto­cie cał­kiem od­mien­nem, dla nas o wie­le pięk­niej­szem i zro­zu­mial­szem… a dla Fran­cu­za po­dob­no nud­nem i nie­zro­zu­mia­łem. Mam na my­śli trzy to­mo­wą po­wieść: Bez do­gma­tu. Już tem sa­mem, że jest to po­wieść trzy­to­mo­wa, róż­ni się for­mą od dzi­siej­szych po­wie­ści fran­cu­skich i sta­je się po­wol­nem opo­wia­da­niem. Bo­ha­ter jest to po­dob­nie jak u Bo­ur­ge­ta czło­wiek, któ­re­go wy­cho­wa­nie po­zba­wi­ło wszel­kie­go czy to re­li­gij­ne­go czy to in­ne­go ide­ału, i opo­wia­da­nie znów jak u Bo­ur­ge­ta, przy­bra­ło for­mę pa­mięt­ni­ka. Ale na­tem koń­czy się wszel­kie po­do­bień­stwo. J wszyst­ko w tym pa­mięt­ni­ku jest cał­kiem inne, jak w książ­ce fran­cu­skiej, i jest bez po­rów­na­nia praw­dziw­sze, ale po­dob­no tyl­ko, jako ana­li­za du­szy pol­skiej.

Bo­ha­ter Sien­kie­wi­cza Leon Pło­szow­ski, na­le­ży do naj­wyż­szej ary­sto­kra­cyi pol­skiej i jest po­tom­kiem sta­rej, hi­sto­rycz­nej ro­dzi­ny i jak sam o so­bie po­wia­da, jest wię­cej jak za – moż­ny. Wy­cho­wał go oj­ciec wdo­wiec, de­wot i mi­ło­śnik sztuk pięk­nych, w Rzy­mie w czę­ści, a po czę­ści w je­zu­ic­kiem ko­le­gium w Metz, do kra­ju do­jeż­dżał tyl­ko raz na rok, aby od­wie­dzić ciot­kę, któ­ra ma­jąt­kiem Pło­szow­skich ad­mi­ni­stro­wa­ła. Kie­dy skoń­czył edu­ka­cyę… by­wał bar­dzo wie­le w Pa­ry­żu, gdzie po­znał świat, jak sarn mówi, naj­bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­ny, t… j… nie wie­rzą­cy zgo­ła w nic, ale nie prze­ko­na­ny na­wet o tem, iż ma słusz­ność, że nie wie­rzy; tam się na­uczył ba­ła­mu­cić fran­cu­skie za­lot­ne ko­bie­ty, któ­re wca­le z tego kon­ten­te, jak je kto zba­ła­mu­ci. Ale że był bar­dzo zdol­nym, po­chło­nął wszyst­ko to… co się dziś na­zy­wa na­uką: do­wie­dział się o wszyst­kich ar­gu­men­tach prze­ciw chrze­ściań­stwu i prze­ciw nie­do­wiar­stwu, prze­ciw spi­ri­tu­ali­zmo­wi i prze­ciw ma­te­ry­ali­zmo­wi, prze­ciw ary­sto­kra­cyi i prze­ciw de­mo­kra­cyi, prze­ciw kon­ser­wa­ty­zmo­wi i prze­ciw li­be­ra­li­zmo­wi. W re­zul­ta­cie stał się ul­tra-scep­ty­kiem… tem, czem win­ni być w teo­ryi po­zy­ty­wi­ści… bo po­zy­ty­wi­sta po­wi­nien tyl­ko przy­glą­dać się zja­wi­skom, a wstrzy­my­wać się tak od twier­dzeń ja­ko­też od prze­czeń szer­szej fi­lo­zo­ficz­nej na­tu­ry. Ale nie­szczę­ście chce, że taki po­zy­ty­wi­sta bywa dziw­nie po­dob­nym do ma­te­ry­ali­sty, bo wie­rzy w zja­wi­ska zmy­sło­we, a o nad­zmy­sło­wych nic nie wie. To też Leon Pło­szow­ski pu­ścił się na ży­cie bez wsty­du i celu, a że ma­te­ry­al­ne jego po­ło­że­nie uwal­nia­ło go od wszel­kiej pra­cy, wa­łę­sał się po sze­ro­kim świe­cie, szu­ka­jąc wra­żeń, ob­ser­wu­jąc te wła­sne wra­że­nia, kry­ty­ku­jąc je i roz­bie­ra­jąc, a za­pi­su­jąc wszyst­kie swo­je stu­dya au­top­sy – cho­lo­gicz­ne w pa­mięt­ni­ku, z któ­re­go po­wsta­ła po­wieść.

Ma­jąc lat 35 za­ko­chał się w swo­jej ku­zyn­ce Aniel­ci w War­sza­wie; ale nie­do­wie­rzał temu, żeby się był na­praw­dę za­ko­chał i nad tera fi­lo­zo­fo­wał. Od­wo­ła­ny do Rzy­mu przez cho­ro­bę i śmierć ojca, za­czął tam ba­ła­mu­cić Włosz­kę Lau­rę, zno­wu jed­ne z tych pięk­no­ści, któ­re się chęt­nie dają ba­ła­mu­cić. Aniel­cia tym­cza­sem po­szła za nie­ja­kie­go Kro­mic­kie­go ba­wią­ce­go się w kar­ko­łom­ne spe­ku­la­cye w Tur­ke­sta­nie. Na tę wia­do­mość za­czął Leon zno­wu roz­my­ślać nad tera, czy się przy­pad­kiem w Aniel­ce nie ko­cha? i aby się prze­ko­nać po­je­chał do niej do kra­ju i za­ko­chał się za­pa­mię­ta­le, a ta mi­łość za­mie­ni­ła się w na­mięt­ność istot­ną dla tego, że mu się nie udał zgo­ła za­miar zba­ła­mu­ce­nia Aniel­ki. Cno­tli­wa nie­wia­sta ko­cha­ła go wpraw­dzie tak­że w ta­jem­ni­cy ser­ca, ale tego ni­czem nie oka­zy­wa­ła. Na­resz­cie Kro­mic­ki, któ­ry zban­kru­to­wał w Tur­ke­sta­nie, ode­brał so­bie ży­cie a Aniel­cia ode­braw­szy wia­do­mość, umar­ła z roz­pa­czy, co jest rze­czą wca­le nie praw­do­po­dob­ną ze wzglę­du na to… że męża swe­go nie ko­cha­ła. Leon nie mo­gąc żyć bez Aniel­ci po­szedł za przy­kła­dem Kro­mic­kie­go.

Oto treść trzy­to­mo­wej po­wie­ści. Zda­rzeń pra­wie nie ma, a nasz czy­tel­nik jest świe­ży i naj­czę­ściej tyle nie­po­dob­ny do Le­ona, że się nie bawi w ana­li­zę uczuć. Więk­sza tedy część lu­dzi, któ­rzy Bez do­gma­tu czy­ta­li, mówi, że to po­wieść nud­na. Może za­ba­wić tyl­ko tych Po­la­ków, któ­rzy na­braw­szy sami mnó­stwo za­chod­niej wie­dzy i zna­jąc nie­zli­czo­ne za­chod­nie so­fi­zma­ta, sta­li się po­dob­ny­mi po­nie­kąd do Le­ona i za­pew­ne tak­że do Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza, bo jest rze­czą nie­wąt­pli­wą, że Sien­kie­wicz spi­sał w swo­jej naj­now­szej po­wie­ści wie­le z tego, co sam prze­my­ślał i prze­cier­piał. Ro­zu­mie się, że za­cho­dzi tu róż­ni­ca mię­dzy Sien­kie­wi­czem a Le­onem, że Sien­kie­wicz nie jest ge­niu­szem bez teki, jak Leon sam sie­bie prze­zy­wa, że i owszem jest dziel­nym pra­cow­ni­kiem i ge­niu­szem z teką, a wsku­tek tego zna­lazł opar­cie w so­bie, w chwi­li wiel­kie­go nie­szczę­ścia, ja­kie go na­wie­dzi­ło. Gdy stra­cił go­rą­co uko­cha­ną żonę, nie ode­brał so­bie ży­cia i owszem, pra­cu­je da­lej i świad­czy tera, że scep­ty­cyzm i ma­te­ry­alizm nie wy­star­cza­ją, ani jed­no­st­ce, ani spo­łe­czeń­stwu, i że na to aby żyć, trze­ba mieć ja­kiś do­gmat. Jaki? Róż­nie to bywa. Cza­sem mło­dym i do­tąd szczę­śli­wym, strzę­py do­gma­tu wy­star­cza­ją, byle nie mie­li w ręku na­gie­go nic, byle nie mu­sie­li wiecz­nie wpa­try­wać się w je­den ogrom­ny znak za­py­ta­nia, prze­sła­nia­ją­cy cały świat. Im czło­wiek jest młod­szy, mniej do­świad­czo­ny, mniej uczo­ny i mniej głę­bo­ki, tem mniej­szy ka­wał do­gma­tu wy­star­czy mu na ra­zie; je­śli jest w ta­kiem po­ło­że­niu, że pra­co­wać musi, i że nie ma cza­su na roz­my­śla­nia, za­do­wo­li się tak­że byle ja­kiem twier­dze­niem, któ­re nada kie­ru­nek jego ży­ciu. Do­pie­ro, gdy gro­my nie­szczęść na nie­go spad­ną, gdy przyj­dzie nań przy­mu­so­wa bez­czyn­ność, albo cięż­ka cho­ro­ba, gdy się ze­trze z ob­ce­mi tak­że jed­no­stron­ne­mi prze­ko­na­nia­mi, zo­ba­czy, że ta jego rze­ko­ma pe – wróść nie wy­star­cza i bę­dzie szu­kać cze­goś wię­cej, a wte­dy znaj­dzie się przed okrop­ną ot­chła­nią no­wo­żyt­nych wąt­pień i śmie­chów, wśród któ­rej zo­sta­ły tyl­ko dwa bogi: po­stęp i lud. I ten już bóg, w któ­re­go wszy­scy wie­rzy­li temu lat dwa­dzie­ścia, bóg po­stę­pu za­chwiał się na swo­im oł­ta­rzu. Nie tyl­ko ka­to­li­cy pew­nej szko­ły mó­wią, że to bo­żek kłam­li­wy, wtó­ru­ją im pes­sy­mi­ści, ucznio­wie Scho­pen­hau­era i Leon Toł­stoj, wtó­ru­ją im anar­chi­ści, któ­rzy mó­wią, że wszyst­ko, co się do­tąd w dzie­jach sta­ło, źle się sta­ło, i któ­rzy chcą, aby uczy­nio­no ta­bu­lam ra­sam, na to, aby lu­dzie na­po­wrót sta­li się zwie­rzę­ta­mi i mo­gli od­zwie­rzę­cieć w spo­sób ro­zum­niej­szy niż do­tąd. We Fran­cyi wo­ła­ją już, że się za­czął de­ka­dans nie­odwo­łal­ny no­wo­żyt­nej cy­wi­li­za­cyi, a mnó­stwo lu­dzi po­waż­nych woła, że po­stęp jest wpraw­dzie każ­dej chwi­li moż­li­wym, ale że nig­dy nie jest ko­niecz­nym, i że nie­raz zmia­ny by­wa­ją nie po­stę­pem wca­le, tyl­ko prze­ciw­nie upad­kiem.

Sien­kie­wicz po­wia­da, że bó­stwo „lud” stoi do­tąd nie­wzru­szo­ne, na oł­ta­rzach no­wo­żyt­nej ludz­ko­ści. Ależ czyż i to nie złu­dze­nie? Czyż dzie­ła fran­cu­skich i an­giel­skich po­zy­ty­wi­stów nie prze­strze­ga­ją już przed de­mo­kra­cyą, jako przed głup­stwem i jako przed omył­ką?

Jest jed­nak pew­na re­li­gia lu­dzi nie wie­rzą­cych niby w żad­ną re­li­gię po­zy­tyw­ną, któ­ra u mło­dych bywa bar­dzo po­pu­lar­ną. Re­li­gia ta kła­nia się do­tąd przed owe­mi dwo­ma oł­ta­rza­mi, któ­re naj­mniej zbla­dły w toni po­wszech­ne­go scep­ty­cy­zmu i ha­słem mnó­stwa mło­dych ubo­gich i pra­cu­ją­cych jest do­tąd ha­sło: po­stęp i de­mo­kra­cya!

Ha­sło do­bre, ka­wał praw­dzi­wej wia­ry, któ­ry do czy­nów za­grze­wa, bo obo­wiąz­kiem czło­wie­ka na zie­mi jest pra­ca dla co­raz więk­sze­go do­bra ludz­ko­ści, a za­tem po­świę­ce­nie dla po­stę­pu, a że bę­dzie le­piej nie­za­wod­nie kie­dy ciem­no­ta, nę­dza i nie­wo­la mas prze­mi­ną, prze­to ostat­nim ce­lem po­stę­pu jest stwo­rze­nie po­wszech­ne­go bra­ter­stwa oświe­co­nych i do­stat­nich lu­dzi, ko­cha­ją­cych się na­wza­jem i po­ma­ga­ją­cych so­bie na­wza­jem a za­tem ce­lem po­stę­pu sze­ro­ka ludz­ka de­mo­kra­cya, do któ­rej każ­dy czło­wiek jest obo­wią­za­ny dą­żyć.

Jed­nym ze środ­ków, za po­mo­cą któ­rych czło­wiek może się przy­czy­nić naj­dziel­niej do po­stę­pu jest na­uka, któ­ra za­pew­nia czło­wie­ko­wi pa­no­wa­nie nad przy­ro­dą, roz­trzą­sa spo­koj­nie do­bre i złe stro­ny urzą­dzeń spo­łecz­nych: prze­to słusz­ność mają ci, któ­rzy jak to zwy­kle bywa, sta­wia­ją po­mię­dzy swo­je ide­ały obok po­stę­pu i de­mo­kra­cyi, jesz­cze tak­że na­ukę. Ale na nie­szczę­ście ta na­uka, o któ­rej dziś naj­gło­śniej, jest wiel­kim wie­przem, któ­ry pod wła­sne­mi no­ga­mi grunt ryje, gło­śno sta­wia jako do­gma­ta to, że nie ma Boga… ani du­szy nie­śmier­tel­nej, że wszyst­kie ludz­kie aspi­ra­cye są tyl­ko skut­kiem i ob­ja­wem zmian fi­zy­olo­gicz­nych, za­szłych w cie­le z ko­niecz­no­ści, i że istot­nej róż­ni­cy po­mię­dzy war­to­ścią uczuć i czy­nów nie ma. To, co się na­zy­wa cno­tą, jest zbiór in­stynk­tów, po­trzeb­nych do utrzy­ma­nia ro­dza­ju, a mię­dzy temi in­stynk­ta­mi zaj­mu­je pierw­sze miej­sce al­tru­izm t… j… uczu­cie sym­pa­tyi dla dru­gich, któ­re­mu czło­wiek ule­ga bez za­słu­gi, kie­dy pra­cu­je dla spo­łe­czeń­stwa. Te rze­ko­me ar­gu­men­ta, o któ­rych na­uka z góry twier­dzi, że nie po­trze­bu­ją do­wo­du, sta­ją się wia­rą mnó­stwa lu­dzi, któ­rzy mimo to pra­cu­ją da­lej dla po­stę­pu, de­mo­kra­cyi i na­uki, mimo woli istot­nie dla tego, że nie mają cza­su za­sta­na­wiać się głą­biej nad tem, co ro­bią. Jed­ni, młod­si wie­rzą w te do­gma­ta ma­te­ry­ali­zmu śle­po i sze­rzą je z za­pa­łem, inni już o nich po­wąt­pie­wa­ją, ale tak ule­gli wra­że­niu tego na­uko­we­go niby krzy­ku, że dają za wy­gra­ne zba­da­niu pod­staw, na któ­rych spo­czy­wa ży­cie i tyl­ko em­pi­rycz­nie słu­żą oj­czyź­nie, mi­ło­ści szla­chet­nej lub pięk­nu. Ale bia­da temu, któ­ry ma czas roz­strzą­sać zna­cze­nie no­wo­żyt­ne­go prze­cze­nia albo choć­by tyl­ko wąt­pie­nia, bo ten pręd­ko zro­zu­mie, że je­śli jest praw­dą to, co twier­dzą po­zy­tyw­ni do­gma­ty­cy, głup­cem jest ten, któ­ry robi co in­ne­go, jak to, cze­go mu się w da­nej chwi­li za­chcie­wa i do tego do­szedł Leon Pło­szow­ski. Po­dzi­wia kon­se­kwent­ną wia­rę cno­tli­wych ko­biet pol­skich, wi­dzi, że one z tą wia­rą szczę­śliw­sze i dziel­niej­sze od nie­go, ale nie może tej wia­ry w so­bie roz­bu­dzić. Za­zdro­ści mło­dym po­zy­ty­wi­stom, któ­rzy wbrew lo­gi­ce peł­nią ja­kiś obo­wią­zek, wy­wnio­sko­wa­ny z na­uki o tem, że nie masz obo­wiąz­ków, ale prze­wi­du­je, że z tem nie zaj­dą da­le­ko. Oni może oso­bi­ście nie będą mie­li cza­su obej­rzeć się, ale ludz­kość zbio­ro­wa pój­dzie dro­ga­mi, wy­ni­ka­ją­ce­mi kon­se­kwent­nie z ich nauk. Bo­ga­ci będą się mar­no­wa­li w ja­kiemś ele­ganc­kiem a czę­sto es­te­tycz­nem próż­niac­twie, z uczu­ciem, że sami nic nie war­ci, i że ich ży­cie jest tyl­ko snem bez ju­tra. Śred­nie war­stwy będą tak go­rącz­ko­wo pra­co­wa­ły, aby módz mieć jak naj­wię­cej uży­wa­nia, ze po­pad­ną tak­że w go­rącz­kę, i że nie­ba­wem spo­strze­gą, że wszel­kie ich sza­mo­ta­nie się jest ja­kiemś bez celu sza­leń­stwem. Masy u dołu po­zba­wio­ne wia­ry w Boga i na­dziei ju­tra, chwy­cą się za­wi­ści i ła­kom­stwa wró­żą­ce­go im ja­kieś nie­moż­li­we, po­wszech­ne, zmy­sło­we szczę­ście i wresz­cie rzu­cą się z siłą zwie­rza na owe war­stwy wyż­sze, oświe­co­ne, wąt­pią­ce i znisz­czo­ne new­ro­zą uży­wa­nia, albo new­ro­zą spe­ku­la­cyi i prze­wró­cą do góry no­ga­mi cy­wi­li­za­cyę eu­ro­pej­ską, nie­zdol­ne nic na­to­miast po­sta­wić.

Ta­kie fa­tum cię­ży nad świa­tem, a ci, któ­rzy pra­cu­ją nad na­uką w imię, ma­te­ry­ali­stycz­nej praw­dy, to fa­tum przy­spie­sza­ją. Ale go­dzi się za­py­tać czy to ta praw­da jest praw­dą? Czy samo do­świad­cze­nie, na któ­re się od­wo­łu­je, po­twier­dza jej na­uki, czy ra­czej nie? Pło­szow­ski od dzie­ciń­stwa sły­szał ja­kieś gło­sy, wbrew prze­ciw­ne temu, o czem my­ślał i co chciał i któ­re mu przy­cho­dzi­ły zką­deś jak­by od ja­kichś ze­wnętrz­nych in­te­li­gen­cyj, mó­wią­cych bez­po­śred­nio do jego du­szy. I każ­dy ar­ty­sta te gło­sy sły­szy i wten­czas dzia­ła do­brze, i wten­czas two­rzy dzie­ła trwa­łej sztuk,. trwa­łe­go pięk­na, kie­dy tych gło­sów słu­cha. A już każ­dy czło­wiek sły­szy gło­sy inne, po­tęż­ne, niby głos anio­ła stró­ża, któ­ry po­wia­da nie czyń tego, a czyń to. Wola może się oprzeć temu gło­so­wi, ale su­mie­nie za­wsze po­wie, że ten głos miał słusz­ność i po tępi tego, któ­ry go nie usłu­chał. To głos ja­kiś z góry, z wyż­sze­go z po­za­zmy­sło­we­go świa­ta, o któ­rym czło­wiek nie prze­sta­nie ma­rzyć, a ra­czej w któ­ry czło­wiek bę­dzie za­wsze wie­rzył tak, jak nie może wie­rzyć w swo­je wła­sne uni­ce­stwie­nie. I Leon nie­raz jak­by wi­dział ten świat pro­mien­ny, cały prze­nik­nię­ty mi­ło­ścią i ide­ałem nie do­ści­gnio­nym na zie­mi, i do tego świa­ta na­le­ża­ła w my­śli jego, już na zie­mi, jego Aniel­ka. Czy on z nią bę­dzie tam w po­śmiert­nych ot­chła­niach? Nie wie­dzieć. Je­śli nie ma za gro­bem ni­co­ści, to może są tam prze­dzia­ły, w któ­re ludz­kość wie­rzy, może jest tam nie­bo, pie­kło i czy­ściec. – A wte­dy Pło­szow­ski czu­je, że nie bę­dzie ra­zem z Aniel­ką. Słu­cha­jąc mu­zy­ki ma wra­że­nie ja­ko­by już był na tam­tym świe­cie, wśród nie­skoń­czo­nych ciem­no­ści i jak­by tam jego du­sza zroz­pa­czo­na przez wiecz­ność szu­ka­ła du­szy Aniel­ki, wie­dząc, że jej nig­dy nie znaj­dzie i że bez niej ist­nieć nie może. A cza­sem Pło­szow­ski ma jak­by wy­raź­ne wi­dze­nia pie­kła, peł­ne mro­wiu i szka­ra­dy. Aniel­ka umar­ła a Pło­szow­ski skoń­czył na sa­mo­bój­stwie, po­dob­nie jak jej mąż. Czyż się tara zej­dzie z ową Aniel­ką któ­rą ko­chał na­de­wszyst­ko? czy ra­czej nie spo­tka wśród ciem­no­ści owe­go dru­gie­go sa­mo­bój­cy Kro­mic­kie­go, któ­re­go na­de­wszyst­ko nie­na­wi­dził?

Na­tem py­ta­niu, któ­re się czy­tel­ni­ko­wi na­su­wa, koń­czy Sien­kie­wicz po­wieść, któ­ra jest jed­nem wiel­kiem du­szy roz­dar­ciem i po­dob­no tyl­ko ro­ze­drze du­sze tych nie wie­lu, któ­rzy się w jej sub­tel­nej a głę­bo­kiej tkan­ce roz­mi­łu­ją. To je­den wiel­ki akord roz­pa­czy nie­roz­wią­za­ny przez żad­ną zbaw­czą nutę.III.

Je­zu­pol 12 czerw­ca 1891.

Psy­cho­lo­gicz­ny ro­mans, jak " Bez do­gma­tu" nie ze wszyst­kiem chy­ba od­po­wia­da du­cho­wi na­sze­go na­ro­du. Jest to roz­wod­nio­na fran­cu­sczy­zna, ra­niej wpraw­dzie kła­ma­na i ra­niej draż­nią­ca od tego, co Fran­cu­zi pi­szą, ale też do­stęp­na dla nie­rów­nie mniej­szej ilo­ści lu­dzi. Ży­cie temu wszyst­kie­mu daje, nie tyle psy­cho­lo­gicz­na ana­li­za i po­wie­ścio­pi­sar­ska me­ta­fi­zy­ka, ile po­ru­sze­nie nie­któ­rych spraw spo­łecz­nych, rzu­ce­nie kil­ku ob­ra­zów z na­tu­ry i wresz­cie opis owej mi­ło­ści smęt­nej, tę­sk­nej, nie gwał­tow­nej a dłu­go­trwa­łej, któ­ra się ro­dzi u pło­wych na­ro­dów Pół­no­cy, a któ­ra jest pra­wie nie­zna­ną po­tom­kom sta­ro­żyt­nych Rzy­mian. Brak wy­da­rzeń w tej po­wie­ści na każ­dy spo­sób zbyt wiel­ki, i, mimo wszyst­kich mi­ster­nych za­let pió­ra, ma po­dob­no po­słu­żyć do tego, aby nas prze­ko­nać, że­śmy nie­po­win­ni na­śla­do­wać Fran­cu­zów, wkra­cza­jąc na dro­gę re­ali­stycz­nie psy­cho­lo­gicz­ne­go po­wie­ścio­pi­sar­stwa. Za­let fran­cu­skich ksią­żek nie będą mia­ły na­sze na­śla­do­wa­nia, bo da­rem­na rzecz, nie umie­my się brać do rze­czy z fran­cu­ską zręcz­no­ścią. Praw­da, że i mon­stru­al­nych błę­dów fran­cu­skiej książ­ki nie bę­dzie mia­ło pol­skie na­śla­do­wa­nie, bo pi­sarz Po­lak brzy­dził­by się sam opi­sem du­cho­wych mon­stru­al­no­ści. Ale taka książ­ka pol­ska bę­dzie sza­rą i jed­no­staj­ną, jak ni­skie je­sien­ne nie­bo, któ­re przez tyle mie­się­cy nad na­szą oj­czy­zną cię­ży. Aby kra­jo­braz pol­ski i książ­ka pol­ska mia­ły swój urok wła­ści­wy, trze­ba, aby się lu­dzie barw­ni i cha­rak­te­ry­stycz­ni w swo­jej spo­łecz­nej róż­no­rod­no­ści i na­ro­do­wej ory­gi­nal­no­ści prze­su­wa­li po­przed oczy wi­dza lub czy­tel­ni­ka. Nie nie­ja­sne nie­bo nie­na­mięt­nych ma­rzeń pół­noc­ne­go czło­wie­ka, jest przed­mio­tem sztu­ki; ono zbyt nie­wy­raź­ne, zbyt jed­no­staj­ne, zbyt peł­ne nie­spo­dzia­nek, któ­re się po­tem w ni­wecz ob­ró­cą. Na­wet ma­rzy­ciel Po­lak sta­je się do­pie­ro rze­czą god­ną opi­sa­nia, kie­dy go uj­rzy­my w oto­cze­niu swo­jem po­śród in­nych Po­la­ków, któ­rzy go prze­cie ro­zu­mie­ją, choć by­wa­ją za­ję­ci czem in­nem, a nie ma­rze­niem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: