- W empik go
Listy do ojca - ebook
Listy do ojca - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 411 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kochany Papo!
Odebrałem list Papy wczoraj i imieniem p. Bernarda dziękuję bardzo Papie za wino. Zdrów jestem i poluję. W sobotę przyjedziemy do Warszawy. Temu kilka dni polowaliśmy z chartami, ale tak te zwierzęta wynędzniały, że żadnego zająca złapać nie mogliśmy, co bardzo zmartwiło p. Wąsowicza.
Z listu pana Kossakowskiego dowiedziałem się, że Babula później przyjeżdża do Warszawy. Niech Papa będzie łaskaw uściskać Jej nogi ode mnie i kłaniać się pannie Rychard.
Czas dzisiaj mamy pochmurny, zimny, pełen ciemności i mgły. Jednak wyjadę na łowy, by co przywieźć do Warszawy. Ogród bardzo pięknie utrzymany przez Franciszka, ale nie wiem, co się znaczy, że niezmiernie rzadko widać na zamku lub oficynie głowy mularza. Całe dnie czasem przechodzą, a nikt nic nie robi na tych murach.
Od czasu wyjazdu Babuli nie było tu gości żadnych. Jutro mają jacyś sędziowie z Przasnysza przyjechać. Spodziewając się wkrótce zobaczyć Papę kończę ten list zapewniając Go, że wszystkich dokładam starań, by dobrze postępować, i niejedną odpieram pokusę.
Zyg. Kras.Warszawa, d. 29 września 1828
Babula ciągle jest zdrowa, ale nie w najlepszym humorze. Robię, co tylko mogę, by jej usłużyć i nie gniewać na siebie; po całych godzinach czytam jej z rana Frayssinousa, w wieczór L'Histoire de la Grande Armie przez Ségura. To dzieło osobliwie bardzo się jej podobało, bo Segur zupełnie jednego z nią jest zdania, co się tyczy chęci Napoleona uwolnienia Polski.
Byłem za pozwoleniem Babuli zawczoraj w teatrze na nowej komedii Fredra pod tytułem Przyjaciele; może to najlepszym jest z jego utworów. Charaktery do najwyższej komiczności posunięte, osobliwie jest w tej sztuce porównanie arystokracji pieniężnej i rodu. Obojej z nich wydane śmieszności, ale tak mistrzowsko, że trudno prawdy, choć trochę przesadzonej, nie poznać. Prócz tego miejsca są bardzo piękne co do wierszy i zupełnie wzniosłe, namiętności bardzo pięknie malowane; i to, zdaje mi się, stanowi cechę Fredra, że on w największej części swoich komedii podziela sztukę na dwie części. Jednym osobom nic nie daje komiczności, wszystko u tych uprzywilejowanych istot jest szlachetnym, one są bohaterami, one robią intrygę, a dopiero les accessoires są komiczne, dopiero przyuboczne osoby śmiech wzbudzają. A pośród najżywszej komiczności, największych żartów i śmieszności wznosi się zawsze coś szlachetnego i poważnego, coś z takim ukształtowanego talentem, że otaczająca płaskość i śmieszność skazić go nie może.Warszawa, d. 11 stycznia 1829
Bardzo smutno w domu bez Papy, wieczory u Babuli długie, dnie w pokoju także długie, wszystko idzie niezmiennie, posępnie, czas się toczy poważnie, powoli, tak jak postylion saski. Monotonia rozerwana tylko świstem wichrów lub brzękiem srebra, którym stół nakrywają, wielowładnie panuje. Ogień nawet wolniej zdaje się palić na kominku. A do tego czas zimny, niebo pochmurne, zasłane pościelą zimy dachy i bruki, wiatr ostry.
Jeśli Papa rzucił okiem wśród podróży i ważniejszych zatrudnień na Zbigniewa, zapewne nie podoba mu się charakter Mestwina; ale musiałem go tak zbrodniczym wydać, żeby Zbigniewa uszlachetnić. Bo ten i ten występny, ale pierwszy w zamiarach i czynach, drugi tylko w czynach.9 listopada 1829. Genewa
Kochany Papo!
Pożegnawszy się z Papą w Błoniu ze łzami, które dotąd płyną, i z żalem, któren dotąd moje serce napełnia, puściliśmy się szybkim pędem po kaliskiej drodze. Myśli moich z początku zebrać nie mogłem i jakby skamieniały siedziałem w powozie – nic nie widziałem, nic nie myślałem, tylko czułem ogromny ciężar na piersiach. Później dopiero, orzeźwiony chłodem i ruchem powozu, zacząłem rozumować. Zdało mi się, że wszystko dla mnie zniknęło, że wszystkie moje związki przecięte, wniwecz obrócone, że każdy krok oddalający mnie od ojcowskiego domu, gdzie młode przetrawiłem lata, pomnaża moją samotność na świecie i wzmaga moje nieszczęście. Wyobrażałem sobie, żem sam już jeden na ziemi i że nie znajdę na niej innych serc mojemu odpowiadających. Były to pierwsze godziny rozpaczy – godziny zatrute wszystkimi gorzkimi myślami, jakie tylko pomyślić można.
Słońce zaszło, noc bladym oświecona księżycem się zaczęła, chciałem zasnąć, nie mogłem, opuściwszy głowę drzemałem, ale w tym stanie bliższym gorączki jak snu. Przejeżdżając przez Łowicz o ósmej wieczorem nie mogliśmy wstąpić do generała Klickiego, gdyż jeszcze nie był wrócił z zagranicy.
Unosiły nas szybko konie, a myśl, która co chwila mnie zajmowała – coraz dalej od Papy, coraz dalej od Warszawy – spoczynku mi nie dawała. Jedyną pociechą było dla mnie, kiedym sobie zakładał stać się godnym łask i miłości Papy i święcie moich dotrzymać obietnic. Skracając czas długi wystawiałem sobie, kiedy znów obaczę dom rodzinny i ojca z mojego postępowania zadowolonego, przyjmującego mnie ze łzami radości, i postanowiłem całymi siłami o te łzy się starać, i przysiągłem, że nigdy inszych z mej przyczyny nie wyleje.
Nade dniem już byliśmy nad Wartą i ujrzałem zamek Gostowo, czyli raczej jego zwaliska, nad brzegami rzeki. Przypomniało mi to natychmiast Ciechanów, bo w rzeczy samej dwie gostowskie wieże i ich położenie wiele podobieństwa mają do Ciechanowa. Stanęła mi przed oczyma Opinogóra; i ogród, i staw, i kaplica nowe łzy z ócz mi wycisnęły.
Niezmiernieśmy prędko jechali, chaussée była wyborna a konie żywe i mocne. Stanęliśmy więc w Kaliszu koło pierwszej godziny po południu. Stąd pisałem do Babuli, do p. Girardego, do Wyłeżyńskiego, do Danielewicza, Gaszyńskiego i Stasia Krasińskiego. Było niejaką ulgą dla mnie wynurzać, co czuję, chociaż na martwym papierze. List Papy odesłałem do pułkownika Müllera, który przyszedł nas odwiedzić w oberży, gdzieśmy obiad jedli, i ułatwił przejście przez komorę.
Po obiedzie dalej ruszyliśmy z czterema końmi pocztowymi, gdyż dla złej drogi poczmistrz kaliski żadnym sposobem mniej nam dać nie chciał. Zbliżaliśmy się już więc do granicy Polski i ostatni kraniec jej ziemi przejechaliśmy wieczorem. Słońce już było zaszło. Chmury czarne zasępiały niebo, mroźny wiatr przewiewał i lekki ostry deszczyk jesienny prószył powietrze. Opuszczając na długie dni moją ojczyznę, by wejść w świat nie znany mi, i sam nie znany od niego, uczułem gorzką żałość i ponowił się smutek w całym swoim natężeniu. Obróciłem jeszcze raz oczy ku rodzinnej stronie, wyciągnąłem ku naszym sosnowym lasom i piaskowym polom ramiona, jak gdybym chciał ich ostatnim żegnać uściśnieniem, a potem wtłoczyłem się w ciemny zakątek kocza i zakrywszy się płaszczem wpadłem w głębokie marzenie, przerwane dopiero, kiedy trąbka postyliona oznajmiła nam, że jesteśmy w Ostrowiu, pierwszej stacji po Kaliszu, i kiedy dźwięk niemieckiej mowy przekonał mnie, że już nie jestem w ojczystej ziemi.
Ostrowo jest małe śląskie, pruskie miasteczko, a gospoda dla podróżnych, składająca się z małego, ciasnego pokoju, znajduje się na poczcie. Już była godzina ósma z wieczora. Zjadłszy więc nieco z żywności jeszcze od Kretego wziętych i napiwszy się wina Cahors przez gospodarza dostarczonego, poszliśmy spać – to jest ja wróciłem do Warszawy, bo cała noc nieprzerwanym była ciągiem snów, w których widziałem Papę, Babulę i wszystkie drogie osoby, które zostawiłem w Polsce.
15 października, czwartek.
Wypiwszy kawę w Ostrowiu, wsiedliśmy o siódmej z rana do powozu, do którego trzy konie zaprzężono dla złej drogi, i puściliśmy się dalej. Nieco wrócony do zmysłów, rozmawiałem z p. Jakubowskim i niezmiernie zajmowała mnie jego rozmowa, w której znać było człowieka, który wiele widział, wiele słyszał i obeznał się ze sławnymi ludźmi wieku. Droga wśród Śląska była nudna, powolna, błotnista i chropowata; okolica oświecona mdłym światłem zachmurzonego nieba mało zajmujących przedstawiała przedmiotów. Ogół widoków składał się z jezior, odbijających w brudnych lalach barwę szarą nieba, ze wzgórków piaszczystych, z iglastych lasów, a czasem kiedy niekiedy spośród tej dzikiej krainy wznosił się zamek jakiegoś grafa lub barona, najczęściej opuszczony, z wybitymi u okien szybami, z odartymi drzwiami, na pół gotyckiej, na pół greckiej architektury, co mi przypomniało polskie przysłowie: kapusta z grochem.
Taką jadąc drogą o drugiej w nocy stanęliśmy w Wrocławiu. Ogromne domy tego miasta, czarną barwą starości powleczone, wydawały się jak olbrzymy przy śniadych promieniach księżyca, a trąbka pocztowa rozlegała się szeroko po pustych i długich ulicach. Zajechaliśmy do gościny pod „Blauen Hirsch”, znanej już panu Jakubowskiemu, który tam temu kilka lat przez dwa miesiące mieszkał. Dali nam zaraz szynki i pieczeni sarniej na zimno, a potem położyliśmy się i do późnego rana nazajutrz spaliśmy.
16 października, piątek. Odpoczęliśmy pół dnia w Wrocławiu. Pan Jakubowski porobił sprawunki, a ja napisałem listy do Babuli, Girardego, Wyleżyńskiego, Gaszyńskiego, Danielewicza i Stasia Krasińskiego.
Zjadłszy obiad wsiedliśmy do powozu, zawsze z trzema końmi, i na całą noc się puściliśmy. Pogoda była niepewna, ale księżyc przyświecał. Dosyć dobrze spałem w powozie, który wszystkie w sobie zawiera wygody, jest dosyć głęboki, ma pokrycie do spuszczania, kiedy słońce zanadto bije w oczy, i okna szklanne do zasunięcia, kiedy deszcz pada.
W Wrocławiu pytaliśmy się o drogę do Pragi – dwie są, jedna krótsza o dwie mile, ale przez Riesengebirge, które są niebezpieczne w porze roku jesiennej, druga dłuższa i przez Glatz, ale za to nie mająca gór. Tę ostatnią obraliśmy jako wygodniejszą i bezpieczniejszą. Glatz przejechaliśmy w nocy.
17 października, sobota. Z rana obudziłem się w Reinertz, gdzie Mama miała jechać przed śmiercią. Śnieg po pierwszy raz nas tu przywitał i ujrzeliśmy okoliczne góry nim okryte. Pijąc kawę w austerii spójrzałem na mapę rozwieszoną na ścianie i wzrok mój oczywiście szukał Polski. Znalazłem na mapie nawet Ciechanów pod przekręconym z niemiecka imieniem: Cziehanow. Taka maleńka okoliczność niezmiernie mnie ucieszyła i na chwilę nie byłem w Reinertz, przeniesiony wyobraźnią nad tak często deptane brzegi Lidyni.
Z Reinertz ciągnie się zła droga, wciąż wzgórkami przeplatana i grząska aż do Nimptsch , gdzie jest Czech gra – nica. Nasz paszport podpisano i bez rewizji żadnej grzecznie nas puszczono; na poczcie zjedliśmy nieco z żywności w Wrocławiu kupionych i składających się z szynki i sarniej pieczeni. Z okien poczty widziałem zamek na wysokiej górze, księżnej de Sagan, która jest księżną kurlaridzką z domu. Podróżując pośród słotnej pogody po drogach z czerwonej gliny, rozmiękłej deszczem, dociągnęliśmy tego dnia aż do Jaromierza, dość porządnego miasteczka, gdzie dano nam na wieczerzę w gospodzie kapustę z jabłkami i zupę z rodzynkami, czeskie potrawy. Do tego jeszcze gospodarz przyniósł flaszę Czernosekerwein, która mi przypomniała utyskiwania na barszcz p. Girardego. Przeczytawszy kilka wierszy Mickiewicza położyłem się spać, by ujrzyć Warszawę i to wszystko, co kocha me serce.
18 października, niedziela.
Pierwsza stacja od Jaromierza jest forteca Konigsgrätz, warowna palisadami z drzewa, wałami z ziemi, murami z kamienia i fosami pełnymi wody. Tu zjadłszy lekkie śniadanie dalej pojechaliśmy. Pogoda z brzydkiej na piękną się przemieniła. Pola zielone, góry lesiste po bokach, stawy i zamki panów czeskich oświecało słońce żywymi promieńmi.
Poczty się poprawiły i droga była lepsza. Szybko jadąc stanęliśmy w Pradze o dziesiątej wieczorem i zajechaliśmy do „Złotego Anioła”, którego Staś Krasiński wskazał mi był za najlepszą oberżę w Czech stolicy, gdyż był tam przeszłego roku z ojcem i z bratem. Zawiódł nas kelner przez długie korydarze i brudne przejścia, i galerie do brudniejszego jeszcze pokoju i przyniósł wieczerzę niegodziwie zrobioną. Jakież porównanie z wiedeńskim „Erzherzog Carl”. Pan Jakubowski, który był się cały dzień na ból głowy i na słabość skarżył, położył się zaraz i ja poszedłem za jego przykładem.
19 października, poniedziałek.
Z rana zaraz przenieśliśmy się do innej gościny, zwanej „Czerwonym Domem” („Rothes Haus”), gdzie nam daleko wygodniej było. Pan Jakubowski, słabszy jeszcze niż w wilią, nie mógł nigdzie wyjść i położył się. Ja zaś przypomniałem sobie, że p. Fränkel, mieszkający w domu p. Józefa, który go przywiózł z Pragi na metra muzyki dla dzieci, dał mi list do swego brata, mieszkającego w Pradze i będącego furierem im böhmischen Militärfuhrwesens-landespostkommando in Prag . Odesłałem ten list natychmiast, w którym było nadmienione, by mnie oprowadził po Pradze, jeśli tego potrzebować będę. Uradowany Fränkel z odebrania dawno czekanych wiadomości od brata przyszedł natychmiast. Jest to człowiek trzydzieści kilka lat mający i żonaty, bardzo grzeczny, usłużny i tym grzeczniejszy dla mnie, że znał dobrze pana Józefa. Wybrałem się więc z nim na widzenie Pragi.
Zaprowadził mnie naprzód przez dość ciasne ulice na most kamienny, łączący brzegi Mołdawy i uwieńczony dwudziestoma ośmioma posągami, sczerniałymi przez czas i niepogody, świętych. Z tych najbardziej uderzają statua św. Jana, patrona Czech, i Pan Jezus wielkości naturalnej, ze złota massif zrobiony, na krzyżu. Wyspy na Mołdawie, ożywione przechodniami i licznymi zdobne domkami, miłe sprawują wrażenie. Z mostu przeszliśmy do części miasta Hradczyn zwanej, gdzie jest zamek królewski na wzniosłej górze i katedra w zamku. Po drodze zwiedziliśmy kościół Św. Mikołaja z kolosalnymi posągami czeskich biskupów. Dalej weszliśmy na górę i przeszedłszy cztery dziedzińce zamkowe dostaliśmy się do katedry, której długie wnętrze podpiera dziesięć arkad wysmukłych z jednej i drugiej strony. Kaplice po bokach stoją otworem. Z nich jedna, kaplicą Św. Wacława zwana, całe ściany ma sadzone ametystami i chryzopatami czeskimi. Pyszny grób cesarza Karola IV stoi w środku kościoła, leży on w koronie pomiędzy czterema żonami. Po prawej stronie wielkiego ołtarza, na którym stoją posągi srebrne apostołów, wznosi się grób św. Jana, cały ze srebra. Trumna srebrna wznosi się na piedestalu srebrnym i posąg srebrny świętego klęczy nad nią z wieńcem z gwiazd srebrnych uwitym. Pokazywał mi także Fränkel różne osobliwości w kościele, jako to: groby różnych książąt i panów, między którymi jest grób Zawiszy Rosemberg, rycerza; dalej całe miasto Praga z jednej sztuki drzewa wyrznięte i lichtarz starożytnej roboty przywieziony do Rzymu z świątyni hierozolimskiej i tam zatrzymany, aż go cesarz Barbarussa nie wziął – a potem dostał się do Pragi.
Wyszedłszy z kościoła udaliśmy się na wieżę gotycką przy nim wzbijającą się w obłoki i po długim wstępowaniu po ciasnych, krętych i gotyckich wschodach doszedłem szczytu, i tu dopiero dziwnie piękny widok ujrzałem.
Cała Praga podesłana u stóp moich odbijała od swoich kopuł i dachów promienie zachodzącego słońca na czystym niebie. Stare i nowe miasto, z drugiej strony mostu skupione, przedstawiało obraz zebranych w jedno mnóstwa starych domów, z których jedne zupełnie gotyckie, drugie na pół, drugie już zupełnie przerobione. Chciwemu oku pokazywały się wystrzelone nad poziome dachy wysokie dzwonnice i klasztorne szczyty, i wieże, z których niejedne dawniej zleciały groty. Mołdawa płynąc poważnie pomiędzy miastem, gdzieniegdzie zieloną okryta wysepką, rozdzielała stare i nowe miasto od Hradczyna, na którym byłem. Tu dopiero, niedaleko od katedralnej wieży i od zamku, wznosiła się ogromna Góra Św. Laurenta uwieńczona klasztorem i ubarwiona mnóstwem drzew i krzaków ubranych w różnobarwne jesieni szaty. Był to widok szczególny w swoim rodzaju. Zewsząd domy, pałace i ogromne miasto, a tu z jego środka wzbija się góra okryta liściem i dzikim lasem. Dwie przeciwności zdawały mi się przedstawiać w tej chwili. Cywilizacja i dzikość pierwotna. Z jednej strony kościoły i zamki, pomieszkania ludzi, ruch wielkiego zbioru ludności, a… tu z tej strony samotność, przyrodzenie i dzikość posępna. Zdawało się, że przyrodzenie odwieczne powstaje z łona cywilizacji, jak olbrzym wyzywający ją do walki i grożący jej wiecznie zagubą.
Odkrywała się także niedaleko Góra Biała, sławna prze – graną Fryderyka, palatyna Renu, 1620 r., podczas trzydziestoletniej wojny, otoczona śmiejącymi się okolicami. W oddali czerniały się pasma gór i skał. Chciwym wzrokiem sięgałem w nieskończoność przestrzeni. Wytężałem spojrzenia, jak gdybym mógł był ujrzeć Polskę z katedralnej wieży.
Wieczorem byłem z Fränklem na teatrze, gdzie śpiewali Tyrolczycy. Teatr wydał mi się nierównie od naszego gorszym, muzyka zaś lepsza.
20 października, wtorek.
Zdrowie p. Jakubowskiego znacznie było polepszone, lecz nie mógł jeszcze wychodzić. Do południa pisałem listy do Babuli i już wzwyż wymienionych osób, i do ks. Chiariniego, po obiedzie poszłem z p. Frankiem do jednego z sławnych biksmacherów obaczyć strzelby i, skuszony pięknością jednej z nich, kupiłem ją za 19 dukatów. Jest to pistonówka, dubeltówka i skończonej prześlicznej roboty. Także sprawiłem sobie duży, ciepły płaszcz, szary z długim kołnierzem, na drogę. Tego dnia jeździłem z Fränklem, który mię zapoznał z żoną swoją, bardzo grzeczną osobą, do Baumgarten, ulubionego spaceru praskich mieszkańców. Widziałem tam zamek gotycki, mieszkanie rządcy miasta w lecie. Jest to coś na kształt Luk"semburga. Byłem potem jeszcze w teatrze, gdzie dawali jakąś Zauberposse .
Niezmiernie był grzeczny p. Fränkel dla mnie i choć mówi tylko po niemiecku, dosyć się rozumieliśmy. Już był minął tydzień od mego wyjazdu; tego dnia nie mogłem odkryć w Pradze p. Grubińskiego, a zatem i oddać listu Babuli.
21 października, środa.
O ósmej wyruszyliśmy z Pragi przy pięknej pogodzie. Dzielnie nas unosiły konie po wybornej chaussée. Czeskie góry i lasy co chwila z oczu nam znikały, by inne odkryć widoki; piękna wokoło rozciągała się okolica, lecz nie byłem zdolny zbolałym sercem uczuć piękności przyrodzenia. Wszystkie władze, oprócz smutku i żalu, znikły z mojej duszy. Jeszcze zapomniałem nadmienić Papie, że widziałem w Pradze pałac Wallensteina dawnej struktury i poczerniałych murów, i najpiękniejszy budynek w całym mieście: pałac hr. Czernin, ale opuszczony. Szyby wybite pozwalają oku dojrzeć obnażonych ścian z obiciów. Dach się psuje. Trawa i mech porastają dziedzińce.
Zajmują dzieło ludzi w imię przyrodzenia
– jak mówi autor Sonetów. Długie korydarze stoją otworem, obrazy wilgocią zaszłe straciły swoje farby, a ich ramy leżą po podłogach. Wszędzie znać piętno niedbałości i opuszczenia.
Wracając do naszej drogi, przejechaliśmy Beraun i Rokicę i wieczorem o ósmej byliśmy w Pilsen, zdobnym piękną gotycką katedrą. Tuśmy wysiedli do austerii zwanej „Różowym Domem” i zjadłszy na wieczerzę bażanta położyliśmy się.
22 października, czwartek.
O siódmej z rana po napiciu się kawy opuściliśmy Pilsen i około południa przejechaliśmy Municheln, gdzie granica bawarska się zaczyna. Żadnej nam po podpisaniu paszportu nie czyniono trudności. Wjechaliśmy więc w Bawarią.
Nigdym nie widział brzydszego kraju na Polesiu. Wprawdzie są w nim góry, modrzewiowe lasy, łąki, rzeki, strumienie, ale układ tego wszystkiego tak dziwny, tak skąpiła natura wdzięków tej krainie, że wszystkie części, które by inaczej rozłożone piękny obraz złożyć mogły, przedstawiając się tak, jak są, oku, odrażają go od pierwszego razu. Cała część Bawarii przed Regensburgiem pełna jest wsiów i miasteczek, zawsze w. dołach i jarach budowanych. Pełno w nich błota i brudu, twarze mieszkańców nad wszelkie wyobrażenie brzydkie, a ich postacie niezgrabne. Konie pocztowe chude, godzinę na nich czekać trzeba, a postyliony jadą jak gdyby za pogrzebem „ lada wzgórek hamują, lada rozpadlina wstrzymują konie, lada piasek zsiadają z kozła. Tu nam dawano także dwa:
konie do pojazdu, jak wszędzie w Czechach. O ósmej wieczorem przybyliśmy na nocleg do Retz, miasteczka bawarskiego.
23 października, piątek.
Rano wyjechawszy z noclegu taką samą smutną i brzydką krainą jechaliśmy aż do piątej wieczorem do Regensburga, sławnego sejmami Rzeszy Niemieckiej i wybornym piwem..
Pierwszy raz Renu wody ujrzałem pod tym miastem. Piękne przedmieścia poprzedzają duże, sczerniałe, z ciasnymi ulicami i okopciałymi domami miasto. Wszędzie widać krużganki gotyckie i balkony dawnej formy, skąd piękności kiedyś rozdawały spojrzenia rycerzom i wieńce, jeśli kiedy były piękności w bawarskiej ziemi.
Katedra ogromna i czarna wzbija się wysoko z swoimi wieżami, strojnymi w maurytańskie arabeski i ozdoby. Jest także w Ratysbonie sławny budynek, gdzie dawniej zasiadali sejmujący książęta i panowie. Sala, gdzie się zbierali, tak jest wielka, że ośmiokonnym powozem w niej zawrócić można. Nocowaliśmy w gospodzie bardzo dobrej „Pod Trzema Hełmami”.
24 października, sobota. O ósmej z rana opuściliśmy Ratysbonę i za jej bramami zaczęła się okolica prawdziwie piękna i zdatna do marzeń poety. Przez dwie godziny jechaliśmy wzdłuż brzegów Renu, urozmaiconego wysepkami, jeszcze dotąd żywą zielonością zdobnymi. Jesienne słońce, wzbiwszy się na czysty błękit, ożywiało ostatkiem gorąca drzewa i murawę, jak gdyby, żegnając się z przyrodzeniem, ostatnimi go chciało obsypywać dary. Obie strony rzeki wystawiały co chwila zmienne i zachwycające obrazy. Skały i góry okryte czerwonawymi, żółtymi i zielonymi drzewami łudziły mile wzrok lubiący spoczywać na mieszanych barwach. Raz to dzikie odkrywało się ustronie, drugi raz rozwijała się okolica pełna wdzięków. Lały się strumienie pieniste ze szczytów gór, a nad nimi stały pochylone drzewa już z liści obnażone, wyciągające swoje białawe gałęzie jak skościałe szkielety. To znowu skały białej i szarawej barwy wznosiły się piętrami, a nad nimi bluszcze i wijące się rośliny roztaczały swoje sklepienia, dotąd zielone.
Pomiędzy tymi dziełami przyrodzenia ukazywały się niekiedy dzieła ludzi. Wsie czystości i białości wabiącej oko, spośród chat których wznosiła się odosobniona dzwonnica klasztoru lub wieża samotna, jedna pozostała ze zwalisk potężnego zamku. W innym stanie i położeniu duszy: lubiłbym patrzyć na tę okolicę i na niebo czyste jak radość unosząca serce, żadną nie skażone tęsknotą, ale teraz niemym był dla mnie głos pięknej, ale martwej natury i wolałem czarne chmury i posępne pola nad najpiękniejsze zieloności i góry, bo więcej w zgodzie były z moimi łzami i smutkiem.
Piękna okolica trwała, pókiśmy jechali brzegami Renu, a potem nieznacznie zmniejszyły się skały, znikły góry; szum strumieni i wodospadów zniknął w oddali i zastąpiło ich obszerne pole przedzielone to ścierniami, to uprawną rolą, i gdzieniegdzie sosnami porosłe. Już się było ściemniło i czarna noc wygnała dzień jasny; wjechaliśmy do miasta Neuburg i kazaliśmy się zawieźć do gospody – wtem nagle widziemy zapalone pochodnie migające się z daleka i tłum ludzi wokoło, słyszemy dźwięki muzyki pomieszane z świstem wiatru i do nich podobniejsze niż do harmonii muzycznej. Wysiadamy otoczeni pospólstwem na placu niedaleko katedry, której olbrzymią budowę żółtawym powlekały światłem dziegciowe pochodnie. Zdziwieni wchodzimy i dowiadujemy się, że to wszystko jest fetą wydaną przez mieszkańców dla księcia Wallenstein, jakiegoś komisarza powiatowego.
Jedliśmy kolację przy dźwięku trąb, bębnów i waltorni; w godzinę zmęczeni gracze trąbić, bębniący bębnić przestali, a my zasnęli, a ja się przeniósł do domu rodzinnego i ściskałem mego ojca. Taka była snów moich przez te wszystkie dni władza i tak się do rzeczywistości zbliżały, że zawsze budząc się przez jakiś czas niepewny byłem, co było złudzeniem: czy widziana we śnie Warszawa, czy miejsce, na które patrzyłem otworzywszy oczy.
25 października, niedziela.
O siódmej z rana opuściliśmy po kawie Neutaurg i nudną drogą jechaliśmy aż do Augsburga. Jest to miasto większe od Ratysbony, ale zupełnie w tym samym guście. Ślady gotyckich wieków okazują się wszędzie. Sławnym jest soborem protestantów za Karola V. Tuśmy wyborny obiad zjedli w oberży pod nazwiskiem „Grün' Hof”, a potem zrobiliśmy jeszcze jedną pocztę aż do Szwabmünchen, gdzie zanocowaliśmy u poczmistrza, który wielkie ma podobieństwo do Krasnodębskiego , a do tego ma trzy córki podobniejsze do furyj i do harpij niż do kobiet.
26 października, poniedziałek.
O ósmej z rana opuściliśmy z wielkim zadowoleniem całą familią pocztową Szwabmunchen i jechaliśmy złą dosyć drogą z gnuśnymi postylionami aż do granicy Wirtembergu. Tu się droga poprawiła, a z nią i poczta. Uradowani z opuszczenia Bawarii, gdzie ludzie i przyrodzenie dziwną mają postać, prędkośmy podróżowali. Nocleg nam przypadł w małym Marckfler, jak to zowią Niemcy, w Wurzach, gdzieśmy prostą, ale przedziwną zjadłszy wieczerzę, z kurcząt i sałaty z selerów złożoną, spać się położyli.
27 października, wtorek.
Wartkim pędem zbliżaliśmy się do jeziora Constance, już niedalekiego. Droga, pogoda, postyliony, wszystko nam służyło. Badeńską przejechaliśmy granicę i z nadbrzeżów okrytych winogradem ujrzałem po pierwszy raz ogromne jezioro Constance. Meersburg jest miasto nad jego brzegami i od niego wsiada się w statki dla przepłynięcia wody. O czwartej po południu w Meersburgu, wybudowanym na skałach i pagórkach i pełnym rowów i jarów, wtłoczono nasz pojazd na statek i zaczęliśmy unosić się po zielonawych falach jeziora.
Zdało mi się, że ten obszar wody jeszcze mnie bardziej od ojczyzny oddziela, że odbijając od brzegu badeńskiego opuszczam ziemię przynajmniej pasmem i ciągiem ziemi z moją połączoną, by udać się do kraju innym żywiołem od własnego oddzielonego. Potem moje myśli inny kierunek wzięły. Zdawało mi się, że widzę barkę na wodach płynącą i że na niej spostrzegam odważnego Husa, który, ufny w słowo cesarza, przepływał trzy wieki temu te same jezioro, by śmierć w nagrodę swojej ufności odebrać.
Dzień był pochmurny, wiatr dosyć chłodny i statek z rozwiniętym żaglem lekko i szybko unosił się ponad wodne tonie; Z obu stron wznosiły się góry mglistą powłoką odziane. Z łona jeziora wyzierała wyspa Mainau z dużym zamkiem i rozkosznymi ogrodami, niedawno nabyta od księcia badeńskiego przez księcia Esterhazy.
Po dwugodzinnej żegludze dobiliśmy do drugiego brzegu i udaliśmy się do Constance o pół mili stąd odległej. Tu stanęliśmy na poczcie, bo poczmistrz, pan Mayer, trzyma razem najlepszą w mieście gospodę „Pod Złotą Koroną". Tuśmy wieczerzając pili szampańskim winem zdrowie pana Wyleżyńskiego, gdyż nazajutrz było św. Tadeusza. Potem rozmówiliśmy się z poczmistrzem, który nam dał konie i furmana aż do Genewy, gdyż w Szwajcarii aż do Lauzanny nigdzie poczt nie ma. Dowiedziałem się także, że miejsce, gdzie Husa spalono, jest piękną łąką za miastem i nosi nazwisko Raju.
A więc mijał drugi tydzień po wyjeździe z Warszawy, kiedyśmy stanęli na pograniczu Szwajcarii. Zapomniałem wspomnieć Papie, żeśmy dlatego nie brali drogi na Ulm, bo dłuższą była o cztery poczty od przechodzącej przez Augsburg.
28 października, środa.
O ósmej pożegnaliśmy się z murami Konstancji i wjechaliśmy zaraz za jej bramami na helwecką ziemię, odznaczającą się od pierwszego rzutu oka czystością i pięknością swoich wsi i miasteczek. Góry jeszcze się nie poczynały i miałem czas myślić o przejechanych Niemcach. Ogółem wszycy poczmistrze i oberżyści niemieccy bardzo grzeczni byli dla nas, ale zato nad wszelkie wyobrażenie śmieszni i dziwni tak dalece, że pomimo ciągłego smutku nieraz musiałem się rozśmiać, kiedy obok gotyckich kościołów, ogromem swoim przypominających dzielność i powagę zeszłych wieków, obok budowli wszelkiego rodzaju, wytwornością i układem wzniosłe myśli budzących, widywałem podczas całej drogi małe niemieckie figurki w krótkich spodniach, w brudnych szarych pończochach i trzewikach zardzewiałą spiętych sprzączką, z uśmiechem niezgrabnym na ustach, z niskim czołem, źle zaczesanymi pokrytym włosami, siedzące przy stołach z waserzupą przed sobą lub kawą z cykorii i kuflem piwa, nieodłącznym towarzyszem ogromnego półmiska kapusty upstrzonej kilkoma niedopieczonymi kartoflami. Do tego dodając mowę prędką, niezrozumiałą dla różności dialektów, wiele miłości własnej przebijającej we wzroku wcale dowcip nie malującym i bety po łóżkach, i najbezecniejszy ubiór, i najbrzydsze twarze kobiet, dopełni się obraz nie mogący do żadnej szkoły, oprócz flamandzkiej, należeć.
Takie sobie roiłem myśli przez chwilę rozrywki, opuszczając granice Niemiec. Dosyć nudna była droga, bo często natrafiały się wzgórza na drodze. W nocy przybyliśmy do Zurych, piękne jest to miasto, rozpierzchłe po górach i dołach, z jeziorem we środku. Tuśmy tego dnia nocowali.
29 października, czwartek.
Obudziłem się z nieznośnym bolem głowy i pożegnawszy się ż Zurychu domami dalej jechałem wśród pięknej okolicy. Góry z obu stron drogi i wsie na nich błyszczące białością swoich chat widok składały. Cały ten dzień przebyłem z głową opartą o zakątek powozu, na pół zasypiając, na pół drzemiąc i ciągle myśląc o Warszawie; na nocleg wysiedliśmy do miasteczka Rotrist.
30 października, piątek.
Ujrzałem tego dnia góry sięgające obłoków i śniegiem okryte, przy blasku zachodzącego słońca. Myślałem zaraz o panu Suchodolskim; Nie wiem, co by się z nim tu stało. Umarłby albo przynajmniej gorączki dostał. Zaiste uroczysty był widok. Z dala wieczne śniegi błyszczące jak szata ze srebra na szczytach gór. Tu pod stopami miasto Bern w głębokim dole. Dzień pogodny zamieniał ten rzeczywisty widok w obraz panoramy. Kształty gór odznaczały się czysto na tle błękitnym niebios, których barwa dobrze odpowiadała barwie śniegu. Te dwa kolory, piękne same z siebie, pomnożonych nabierały wdzięków od jasnych promieni słońca, i cała okolica zdawała się pogrążona w strumieniach światłości.
Ponieważ dosyć późno przybyliśmy do Bern, nie mogliśmy zaraz udać się do pana Seweryna i przestaliśmy na oznajmieniu mu bilecikiem, że mamy list do oddania mu nazajutrz. Kazał nas prosić na jedenastą z rana.
31 października, sobota.
Przyjął nas niezmiernie grzecznie i dyplomatycznie pan Seweryn; oddałem mu list Papy i obiecał nam dziś kilka listów do Genewy, pytał się, czy mam chęć do wojska, i zwykłą odebrał odpowiedź o niepewnościach ukrytej pod nieprzejrzaną zasłoną przyszłości. Zaprosił nas także na wieczór, tj. na herbatę o ósmej z wieczora, bo nie mógł nas prosić na obiad, będąc sam gdzie indziej. Wróciwszy pisałem listy do Babuli, do Girardego, Wyleżyńskiego, Gaszyńskiego, Danielewicza, Stasia Krasińskiego. Wieczór nadszedł i udaliśmy się do pana Seweryn, który nas żonie prezentował, dość przyjemnej osobie. Rozmowa toczyła się, jak zwykle w salonach, o wielu rzeczach, które w jedno zebrane nic nie stanowią. Potem nastąpiła herbata, potem oddanie listów do Genewy, które są następujące: Do pana Rigaud, magnifique Syndic du louable Canton et République de Genéve; à Mr de Bonstetten (osiemdziesiąt sześć lat liczący i uczony, dawny Russa znajomy); a Mr Adolph Pictet, przyjaciel p. Seweryna, który długo był w Rosji; a Mr Naville, ancien Syndic du louable Canton et République, etc, etc; à Mr de Turretini. Podziękowawszy oddaliliśmy się i powróciwszy do gospody spać poszliśmy.
1 listopada, niedziela.
Górzysta i dzika kraina otaczała naszą drogę i niepogodne niebo chmurzyło się nad nami. Wody jeziora Morat błyszczały z daleka; kiedyś, w dniu na zawsze pamiętnym, bitne Karola Burgundzkiego szyki, dobór i kwiat rycerstwa całej Europy, tu szedł do bitwy, a z brzegów jeziora powiewała chorągiew najpotężniejszego pana w chrześcijaństwie. Przeciwko niemu stały pod niedalekim laskiem z modrzewów szeregi Helwetów, zbrojnych w niezgrabne hełmy ze skóry i pancerze z niehartownej stali, w długie i ciężkie kopie, w halebardy i miecze długie, którymi oburącz walczono. Najświetniejsze wojsko świata, najdzielniejsi wojownicy wieku, sztuką i liczbą przemożni, rozbici zostali od garstki góralów, wieśniaków, chłopów, jak ich Karol nazywał, i pan Burgundii i Flandrii ledwo życie mógł unieść z rozpacznego boju, by go wkrótce potem stracić pod Nancy. Dziwną to zagadką w historii jest przegrana pod Morat. A teraz na polach, gdzie tyle bohaterów skonało, rosną spokojnie modrzewia i sosny, a jezioro w tym dniu krwią oblane toczy dziś spokojnie swe szarawe fale. Pomnik tylko wystawiony przez Rzeczpospolitą Fryburską świadczy, że na tym miejscu startą została duma najpyszniejszego książęcia i najdzielniejszego rycerza. Pomnik ten jest kolumną, czyli raczej obelisk z ciosowego kamienia, z napisem świadczącym, że tu był grób Burgundii. Zdaje się przechodniowi, że czyta nagrobek Karola Zuchwałego.
Te wielkie wspomnienia wzruszyły moją duszę, powstałem z siedzenia i szukałem po polu błędnym wzrokiem, czy nie ujrzę ducha jakiego z wodzów, czy nie usłyszę głosu przeszłości wołającej na wieki teraźniejsze, by rozważały i dziwiły się. Zdało się uniesionej wyobraźni, że dostrzega z daleka świetne wojowników zbroje, że za drzewami widzi pływające pióra i kity szyszaków. Były to wody błyszczące jeziora, owiane małymi żaglami statków, nie podniósł się żaden rycerz z grobu na moje wezwanie. Prochy Karola i jego mężnych towarzyszy nie dosłyszały moich próśb pod zimną ziemią, co ich kryje, a głos jedyny, który ożywił okolicę tak martwą dzisiaj, a tak ożywioną kiedyś, było krakanie przelatującej wrony wśród zamglonego powietrza. Wyrwał on mnie z zadumania i wrócił do rzeczywistości, i jechaliśmy dalej..
Przepraszam Papę, jeśli go nudzę częstymi epizodami, ale Papa kazał mi opowiedzieć sobie nie tylko moje wypadki, ale i czucia, i myśli, a ja się ściśle trzymam rozkazu. Tego dnia nocowaliśmy w miasteczku Moudon.
2 listopada, poniedziałek.
Odkryło się nam jezioro Leman tego dnia, jeśli tak mówić można, w całej swojej chwale. Nieprzejrzany obszar wody ściśniony między dwóma pasmami gór ciągnie się do Genewy i już jego brzegów nie opuszczaliśmy aż do tego miasta. Dzień był jasny i światłości potoki lały się na wieczne śniegi Helwecji i na mglistą szatę powlekającą gór boki. Srebro nie piękniej odbija promienie słońca od fal jeziora Lemanu, a lilii barwa gaśnie przy śniegach i lodach kryształowych, które się piętrzą po… górach. Wszystko w tym obrazie było uroczystym, wzniosłym. O ileż dusza nieśmiertelna wzbić się może, kiedy nędzny proch, materia, ziemia takiej dochodzi wysokości, że dotyka się stopami poziomu, a szczytem roztrąca chmury, w których burze huczą i piorun się kołysze. Ale trzeba być wesołym i radośnym, by należycie uczuć te piękności. Źle się wydają najpiękniejsze obrazy, kiedy łzy zaciemniają oczy, a serce pełne żałości woli o moralnych myślić uczuciach niż gubić się w zapatrywaniu się na materialne ogromy. Polska ze swoimi piaskami pod bardziej wabiącymi stawiała mi się farbami niż góry szwajcarskie, i za Jezioro Genewskie nie odstąpiłbym wspomnienia o stawie opinogórskim.
Zajechaliśmy na nocleg do Nyion o 2 mile od Genewy.
3 listopada, wtorek.
Trzy tygodnie dopełniały się od naszego wyjazdu i o jedenastej z rana stanęliśmy w Genewie i zajechaliśmy do oberży „Pod Wagą”; daliśmy znać p. Lombardowi, że przyjedziem zaraz do niego. Uprzedził nas i przysłał swego syna, młodego człowieka bardzo grzecznego. Ten nas po obiedzie zaprowadził do pensji, gdzie stać mieliśmy.
Pani domu jest wdową liczącą blisko sześćdziesiąt pięć lat, zupełnie podobną z twarzy do służącej Babuli, którą zwano „Trupią głową”; ma dwie córki, z których każda liczy do czterdziestu lat mniej więcej, a jeszcze niezamężne, i syna równego wieku, który długo mieszkał w Odessie. Imię pani jest Reviliiod. Wszyscy dość grzeczni. Córki obie brzydkie, każda w swoim rodzaju, bo jedna mała, chuda, śniada, blada, szczebiotliwa jak sroka, druga wysoka, otyła, czerwona, milcząca; od tej trudno słowa wyciągnąć, od tamtej oderwać się nie można, bo gada przez całe godziny. Obie nie mają wiele dowcipu, matka głucha i niezrozumiale wymawia, co trudną czyni z nią rozmowę. Zbiór więc tych wdzięków nie jest sposobny podać w zapomnienie wdzięki panny Marianny. Czynię tę uwagę, by Papa się rozśmiał.
Dali nam dwa pokoje obszerne przy sobie i wygodne, ale nie warte pieniędzy, które za nie się płaci. Tylko tu trzeba uwagę uczynić, że wszystko niezmiernie drogim w Szwajcarii, cośmy doznali w podróży po gościnach i co sprawiło, że nie wystarczyły nam dane pieniądze od Papy w Warszawie, i pan Lombard musiał nam dodać 30 dukatów dla zapłacenia furmana, co nas przywiózł z Konstancji.
Śniadanie składające się z kawy i czokolady, i szynki, i zimnej cielęciny, i baraniny jest en familie 55 o dziewiątej z rana, obiad o czwartej z południa, herbata o dziewiątej wieczorem. Już dwa wieczory spędziłem u pani Rśvilliod, ale tak mnie odraziła jedna swoim milczeniem, druga gadatliwością, trzecia niepodobieństwem rozmawiania z nią, że teraz, ile będę mógł, tyle będę wieczorem siedział w stancji u siebie, jeśli nikt inny nas nie zaprosi.
Właśnie pan Lombard dzisiaj, to jest
5 listopada, czwartek, zaprosił nas na wieczór. Pan Lombard stary jest człowiekiem sześćdziesiąt pięć lat mającym, nosi puder na głowie i krótkie spodnie, i trzewiki ze sprzączkami; wielkie ma widać rozumienie o sobie, ale zresztą bardzo grzeczny. Co do metrów, już się ułożyłem, by wziąść: 1. angielskiego; 2. francuskiego, to jest do mowy dyplomatycznej francuskiej; 3. do fortepiana; 4. do matematyki, to jest raczej do zrozumienia trochę taktyki wojskowej, co może się zdać czytając dzieła. Angielski będzie co dzień bywał, francuski raz na tydzień, fortepianista trzy razy na tydzień, a matematyk raz także na tydzień.
Śmiem tu zanosić prośbę do Papy. Pan Jakubowski czytał mi w swojej instrukcji, że Papa zabronił mi metra fechtunku, dlatego że to sprowadza złą kompanią." Zaręczam Papie, że ją całymi siłami unikać będę i że tylko dla wzmocnienia ręki i ciała chciałbym brać lekcje na pałasze. Oczekuję w tej mierze decyzją kochanego Papy. Mam być także prezentowany panom Pourtalés, synom tego, którego dawniej znał Papa.
Co do wygód życia, bardzo nam dobrze jest w tym domu; mieszkamy w pokojach, z których piękny odkrywa się widok na spacery w alejach i góry śniegowe. Jedzenie jest dobre, ale kompania, choć bardzo grzeczna, nudna trochę z przyczyn wzwyż nadmienionych. Łatwo jednak temu zaradzić siedząc w pokoju u siebie albo bywając gdzie indziej, co ad futura, nie ad feliciora tempora . donieść Papie odkładam. Co do słowa felidtas, dopiero go sobie przypomnę, kiedy ujrzę Papę i wrócę do Warszawy.