Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Listy do Zygmunta Krasińskiego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy do Zygmunta Krasińskiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 323 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mój dro­gi Zyg­mun­cie, pi­sa­łem do Cie­bie wczo­raj, a dziś ode­bra­łem Twój list z 22 , któ­ry mnie uspo­ko­ił, ale za­ra­zem prze­ko­nał, że źle wy­ra­zi­łem to, co chcia­łem Ci po­wie­dzieć w li­ście, któ­ry otrzy­ma­łeś z pew­no­ścią, nim Cię ten do­szedł. Po­wie­dzia­łem w nim zbyt wie­le – i zbyt mało; spal ten list. Ach, od­da­le­nie le­gło oło­wiem na na­szych ser­cach, a jego cię­żar po­mna­ża jesz­cze oba­wa, że gdy źle się zro­zu­mie­my, nie ode­zwie się głos przy­jaź­ni, by na­pro­sto­wać błąd! Lecz je­śli moje sło­wa Cię wzbu­rzą, sam, wła­snym wy­sił­kiem, sta­raj się mnie zro­zu­mieć. Ko­niec koń­ców, ję­zyk to rzecz umow­na, uży­tecz­na o tyle tyl­ko, o ile umie­my wła­ści­wie się nią po­słu­gi­wać. Wid­no­krąg po­li­tycz­ny co dzień bar­dziej się chmu­rzy, lecz Pol­sce nie trze­ba już sło­necz­ne­go, bla­sku; ostrza jej mie­czów i lanc za­lśnić mu­szą w bla­sku bły­ska­wic woj­ny. Otrzy­ma­łem li­sty z Fran­cji i An­glii i wiem, że nie­chyb­nie dojść musi do woj­ny eu­ro­pej­skiej. Je­śli tak się rze­czy mają, P jest oca­lo­na. To­bie zaś oso­bi­ście pra­gnę przy­po­mnieć, dro­gi przy­ja­cie­lu, że masz przed sobą swo­ją wła­sną przy­szłość. Na tym wła­śnie po­le­ga zna­mię czło­wie­czeń­stwa. Czło­wiek od­rzu­ca te­raź­niej­szość jak zno­szo­ną odzież. Jego oba­wy, na­dzie­je, je­śli chcesz – złu­dze­nia, cią­żą­ku przy­szło­ści. A ta przy­szłość cze­ka na Cie­bie, bo cze­ka na każ­de­go z nas. Nie po­dą­żaj jed­nak śle­po na jej spo­tka­nie. Choć masz zna­leźć się w koń­cu w ra­mio­nach swe­go Stwór­cy (przy­po­mi­nasz so­bie te sło­wa), nie rzu­caj się w nie jak sza­le­niec. Trze­ba Ci siły i wy­trwa­nia i bę­dziesz je miał, je­śli po­dej­miesz wal­kę z sobą, je­śli po­wścią­gniesz śmia­łą ręką swój nie­okieł­za­ny en­tu­zjazm. To praw­da, że wszy­scy sto­imy na sa­mot­nych ska­łach, wśród bi­ją­cych o nie fal Oce­anu, któ­ry prę­dzej czy póź­niej nas po­chło­nie. Te fale to czas, w któ­rym ży­je­my, a czas to po­wierzch­nia wiecz­no­ści. Nie masz śmia­ło­ści pa­trzeć na nie? Mu­sisz pa­trzeć i nie wol­no Ci do­znać za­wro­tu gło­wy. Nie sądź, że ludź­mi moż­na tyl­ko gar­dzić lub oka­zy­wać im ni­ską słu­żal­czość, że nie ma rze­czy po­śred­nich; są, owszem, i tam wła­śnie po­wi­nie­neś dzia­łać. Od­kry­jesz je, je­śli dzia­ła­jąc za­po­mnisz o lu­dziach. Wów­czas wła­sne su­mie­nie sta­nie się dla Cie­bie ludz­ko­ścią.

Trud­no mi na­pi­sać Ci szcze­gó­ło­wo, co we­dług mnie po­wi­nie­neś czy­nić. Nie trać jed­nak z oczu istot­ne­go Twe­go celu, P. Przy­bliż się do niej, na ile zdo­łasz. Je­śli chcesz mo­jej rady, opuść Wło­chy, jak tyl­ko bę­dziesz mógł.

We wczo­raj­szym li­ście po­da­łem Ci za mało szcze­gó­łów o Za­moy­skim: wie­my już te­raz, że je­chał z umar­ła. Ja zaś słusz­nie twier­dzi­łem, że przy­wią­za­nie, mi­łość bra­ter­ska nie wy­ga­śnie nig­dy. I tak się wła­śnie sta­ło: ona, któ­ra tak nie­wie­le poj­mo­wa­ła z na­mięt­no­ści, nie tyl­ko po­ję­ła, co to przy­jaźń, ale do­świad­czy­ła jej ser­cem. Wi­dzę, jak inni skła­da­ją jej hoł­dy, jak za­bie­ga­ją o jej rękę; ja żą­dam wię­cej, żą­dam jej przy­jaź­ni. I przy­jaźń ta jest moim udzia­łem, bo ona tej­że chwi­li, gdy prze­sta­łem być jej ko­chan­kiem, sta­ła mi się przy­ja­ciół­ką.

Czas wiel­kich wstrzą­sów prze­mi­nął już w moim ży­ciu. Opa­dam zno­wu tam, skąd się wzbi­łem. Nie by­łem stwo­rzo­ny do wiel­kie­go szczę­ścia ani do cier­pie­nia bez celu. Cier­pieć dla roz­gło­su, dla sła­wy, to ku­po­wać dro­go to­war dość mało uży­tecz­ny. Ale tu wła­śnie do­ty­kam głów­nej mię­dzy nami roz­bież­no­ści. Chcę jesz­cze tyl­ko do­dać, że moim zda­niem znacz­nie wię­cej do­bra wy­świad­czył­byś Two­jej oj­czyź­nie i ludz­ko­ści, gdy­byś mniej sta­rał się o wła­sne. Że­gnaj, dro­gi przy­ja­cie­lu. Od­pisz nie­zwłocz­nie.

H R

Ge­ne­wa, 5 lu­te­go 1831

Do P Hra­bie­go Z Kra­siń­skie­go, Rzym, Ba­bu­ino 40, po­ste re­stan­te.Czwar­tek, 19 maja 1831

Tak więc, mój dro­gi, zna­la­złem się z dala od Cie­bie, z dala od wszyst­kie­go, co przez trzy dłu­gie lata było mi dro­gie. Po­wio­dłem wzro­kiem do­ko­ła sie­bie, wzdłuż ho­ry­zon­tu, tego ogrom­ne­go krę­gu, któ­re­go ob­wód nie da się ozna­czyć, a któ­re­go środ­kiem ja sam, i nie uj­rza­łem ni gór, ni je­zior, ni la­sów, ani ni­cze­go, na czym mógł­bym za­trzy­mać błą­dzą­ce spoj­rze­nie; czu­ję całą siłą, że stą­pam po kuli ziem­skiej, a tym­cza­sem moje wspo­mnie­nia wią­żą mnie jak­by z ja­kąś pięk­ną gwiaz­dą, gdzie wszyst­ko było wiel­kie i nie­spo­dzie­wa­ne, gdy tu wszyst­ko jest mo­no­ton­ne jak ży­wot miesz­kań­ców tych oko­lic; i smut­no czuć się na tak wiel­kim bez­mia­rze bar­dziej sa­mot­ny niż ten, co sa­mot­ny. Zda­je mi się, że wi­dzę wszyst­ko, a prze­cież Jej nie wi­dzę, ani Jej, ani przy­ja­ciół z dni szczę­śli­wych. No cóż, pry­sły ostat­nie ogni­wa łań­cu­cha; prze­cież do­pie­ro dwa dni temu po­dzi­wia­li­śmy ra­zem ów wspa­nia­ły wi­dok w Sa­int-Cer­gue, a dziś mó­wię, że łań­cuch prysł. Nie ro­zu­miem tego wca­le. Je­cha­li­śmy tu­taj z Sa­int-Cer­gue dniem i nocą, nie za­trzy­mu­jąc się ani razu, to­też dziś obie­cu­ję so­bie spać jak ka­mień. Kie­dy ostat­ni raz ukła­da­łem się do snu, by­li­śmy jesz­cze ra­zem.

Czu­ję się zu­peł­nie wy­trą­co­ny z rów­no­wa­gi: po pierw­sze dla­te­go, że zo­sta­ła za­chwia­na moja rów­no­wa­ga du­cho­wa, po dru­gie, że moja isto­ta fi­zycz­na jest znu­żo­na; zresz­tą w tych pół­noc­nych kra­inach pa­nu­je dia­bel­ne zim­no: ka­za­łem w moim po­ko­ju roz­pa­lić wiel­ki ogień na ko­min­ku.

Ko­mo­rę cel­ną prze­szli­śmy dość gład­ko dzię­ki moim faj­kom, któ­re do­star­czy­ły czci­god­nym pa­nom cel­ni­kom nie­ma­łej roz­ryw­ki.

Już nie mogę, mój dro­gi, sen mnie mo­rzy. Ty­sią­ce po­zdro­wień dla Bi­ne­ta, Lom­bar­da, itd., itd., a zwłasz­cza dla Ja­ku­bow­skie­go i Lint­ne­ra. Za czte­ry, pięć dni na­pi­szę do Cie­bie z Pa­ry­ża. Bądź zdrów, bądź zdrów.

H Re­eve

Do Pfa­na] Hra­bie­go Kra­siń­skie­go, w Ge­ne­wie, po­ste re­stan­te.Pa­ryż, 23 maja 1831

Do­pie­ro ty­dzień mi­nął, mój dro­gi Zyg­mun­cie, jak by­li­śmy ra­zem, a oto znaj­du­ję się tu niby we śnie. Nig­dy nie mo­głem po­jąć tych tak na­głych zmian miej­sca po­by­tu; ale za­czy­nam od­czu­wać, cze­go mi brak – otóż wszyst­kie­go. Prze­wi­dy­wa­łem wcze­śniej ten sple­en, co mi te­raz cią­ży, to brze­mię sa­mot­no­ści, któ­re mnie zmie­nia w wiel­błą­da wę­dru­ją­ce­go bez po­ży­wie­nia przez roz­pa­lo­ną pu­sty­nię. Wiel­błąd po­dob­no jest zwie­rzę­ciem god­nym praw­dzi­we­go sza­cun­ku. Wspo­mnia­łem Ci w paru sło­wach o ma­łej obe­rży w Bur­gun­dii, gdzie­śmy się za­trzy­ma­li na jed­ną noc; od tego miej­sca je­cha­li­śmy bez chwi­li po­sto­ju. Kie­dy w uchu nie brzmi ni­czyj przy­ja­zny głos, ża­den dźwięk mó­wią­cy nam o szczę­ściu, tur­kot kół ma na so­bie coś mi­łe­go.

Od chwi­li mego tu przy­jaz­du szcze­gól­nie zbli­ży­li­śmy się z moją ku­zyn­ką. I ona tak­że, jako mło­da ko­bie­ta, za­wią­za­ła w Ge­ne­wie ser­decz­ne przy­jaź­nie, a dla mnie to wie­le, że mogę z nią o tym wszyst­kim roz­ma­wiać;

poza tym je­stem sta­le oto­czo­ny gro­ma­dą ma­łych ku­zyn­ków, któ­rzy przez cały dzień za­ba­wia­ją się, po­cią­ga­jąc za ubra­nie i na­wo­łu­jąc swo­je­go star­sze­go ku­zy­na. Bogu dzię­ki, że nie mam ani bra­ci, ani sióstr, ani chrze­śnia­ków, zu­peł­nie dość mam ku­zy­nów.

Jed­na­ko­woż wzią­łem się tro­chę do pi­sa­nia i koń­cząc je­den z ak­tów mo­je­go ży­cia, za­koń­czy­łem też jed­ną część mo­jej pie­śni.

Na­de­szła pora roz­sta­nia, lecz ja roz­pi­nam ża­gle

I zwra­cam swą łódź ku to­bie, wiel­kie, spie­nio­ne mo­rze.

Idź­my więc ra­zem w góry, aby na po­że­gna­nie

Za­chły­snąć się choć raz ra­do­snym unie­sie­niem.

Bo kie­dy roz­dzie­le­ni żyć bę­dzie­my sa­mot­nie,

Ono, w świą­ty­ni Pa­mię­ci być może prze­cho­wa­ne,

Przy­wró­ci sło­dycz ser­cu, któ­re go­rycz prze­peł­nia,

I sła­bym doda siły. Na­de­szła pora roz­sta­nia,

Lecz ty wciąż je­steś ze mną; inni daw­no ode­szli,

Ale i ty mnie opu­ścisz? Za­praw­dę, na­sze du­sze

Wią­że siła prze­moż­na jak gdy­by w jed­ną ca­łość,

A te­raz roz­stać by się mia­ły, w czas naj­strasz­liw­szej bu­rzy,

Gdy sza­lo­ny hu­ra­gan roz­miótł niby ob­ło­ki

Tych, co nam byli dro­dzy, a na­wet bó­stwa do­mo­we

Strze­gą­ce serc świą­ty­ni… Przy­ja­cie­lu, daj rękę,

A choć sła­bi na po­zór, prze­cież sił so­bie do­da­my,

Wi­dzia­łeś, jak, je­den po dru­gim, rzu­ca­li cię przy­ja­cie­le,

Jak sła­wa od cie­bie od­bie­gła, a kraj roz­dar­ty złu­pio­no,

Aż wy­schło źró­dło ży­cia bi­ją­ce w two­im ser­cu,

A czo­ło go­rącz­ką spło­nę­ło. Chodź tu, na mo­jej pier­si

Płacz, gdy łzy ci zo­sta­ły. A te­raz, gdy roz­stać się trze­ba,

Po­zwól­my na­szym oczom oglą­dać tę do­li­nę,

Miej­sce spo­tkań ostat­nich. Patrz na prze­stwór błę­ki­tu,

Na śnież­ne ża­gle, co suną po sze­ro­kim je­zio­rze,

A wy­so­ko na gó­rze, po­nad pa­smem zna­jo­mym

Naj­wyż­szy szczyt, po­tęż­ny mo­nar­cha oko­li­cy,

Prze­pa­sa­ny chmur wstę­gą, w dia­de­mie wiecz­nych śnie­gów.

W od­da­li wi­dzę mia­sto w gir­lan­dzie lek­kich dy­mów,

A do­oko­ła wio­ski, roz­sia­ne po obu brze­gach,

Drze­wa, da­le­kie po­to­ki. Wszyst­ko to dro­go­wska­zy,

Co oczom miej­sca wska­zu­ją, gdzie bie­gły szczę­ścia go­dzi­ny,

Tak jak na oce­anie boje ów szlak wska­zu­ją,

Kędy łódź mknę­ła zło­ci­sta. Ta do­li­na jest dla nas

Świą­ty­nią, któ­rej ścia­ny sły­sza­ły na­sze mo­dli­twy,

Sło­wa na­dziei, mi­ło­ści i na­sze ra­do­sne pie­śni.

Jak świę­ty król Izra­ela, co w miej­scu świę­tym świę­tych

Śpie­wał w ra­do­snej eks­ta­zie, tak my­śmy się że­gna­li

Niby u stóp oł­ta­rza. Niech Bóg cię bło­go­sła­wi.

Przy­ja­cie­lu, bądź zdro­wy i że­gnaj, że­gnaj mi.

Co o tym są­dzisz? To oczy­wi­ste, że że­gna­jąc się z moją pięk­ną Szwaj­ca­rią, wró­ci­łem my­ślą do ostat­niej z Tobą wspól­nie spę­dzo­nej chwi­li. Wczo­raj od­wie­dzi­łem pew­ne­go pa­ry­ża­ni­na, któ­ry za­pro­wa­dził mnie do swo­je­go ogro­du i wska­zu­jąc kil­ka­set sza­ro­bia­łych po­kry­tych ku­rzem do­mów, a w od­da­li ja­kieś wzgó­rze z ro­dza­ju tych, któ­re na­zy­wa­ją Kal­wa­rią, spy­tał: „Czy nie uwa­ża pan, że to wspa­nia­ły wi­dok?” Dreszcz mnie prze­biegł: to samo mó­wi­li­śmy tam­te­go wie­czo­ru, na je­zio­rze, spo­glą­da­jąc na dłu­gi łań­cuch Alp, na czar­ną ścia­nę Jury, na chmu­ry pur­pu­ro­we i całe cza­ro­dziej­stwo za­cho­dzą­ce­go słoń­ca.

Przez całą dro­gę zda­wa­ło mi się, że wi­dzę wy­raź­nie owe ta­jem­ni­cze li­te­ry ze świa­tła i ob­ło­ków, któ­re spo­strze­gli­śmy w ostat­nich cza­sach, a kie­dym zbli­żał się do Pa­ry­ża, całe nie­bo, przed­tem po­god­ne, za­cią­gnę­ło się czar­ny­mi chmu­ra­mi zwia­stu­ją­cy­mi bu­rzę. Tyl­ko to sło­wo ja­śnia­ło wciąż w gó­rze, niby wy­rok śmier­ci wy­da­ny na to mia­sto ogrom­ne, nie­rząd­ni­cę po­śród na­ro­dów. Czyż­bym się sta­wał prze­sąd­ny? Fa­vre Ber­trand na­zy­wa to mi­sty­cy­zmem. Po­zdrów ode mnie tego wiel­kie­go czło­wie­ka. By­łem wczo­raj u Ol­szow­skie­go, alem go nie za­stał. Wy­bio­rę się tam raz jesz­cze dzi­siaj i na­pi­szę do Cie­bie ju­tro lub po­ju­trze. Nie wy­je­dzie­my z Pa­ry­ża wcze­śniej niż we wto­rek 31 , po­wiedz to Bi­ne­to­wi itd, żeby tu do mnie na­pi­sa­li. Nie za­po­mnij przy­słać mi kwiat­ka z Bo­ur­di­gny; poza tym mam wszyst­ko, cze­go mi trze­ba.

Kła­niaj się ode mnie wszyst­kim. Ro­ge­to­wi opo­wiedz o mnie.

Chcę dziś wie­czo­rem gdzieś po­słu­chać mu­zy­ki. Poza tym nic nie będę w Pa­ry­żu oglą­dał. Czy może być coś rów­nie nud­ne­go jak zwie­dzać to, cze­go oglą­da­nie nie daje prze­cież wie­dzy. Wiecz­ny ka­lam­bu­rzy­sta ze mnie! Bądź zdrów, mój dro­gi przy­ja­cie­lu. Ści­skam Cię z ca­łe­go ser­ca. Ser­decz­no­ści dla Jac­ky'ego itd., Lint­ne­ra.

H R

Pa­ryż, 24 maja 1831

Mój dro­gi przy­ja­cie­lu, by­łem u Ol­szow­skie­go, któ­ry istot­nie oka­zał się za­cnym chłop­cem. Po­wie­dzia­łem mu, żeś cho­ry, że nie masz ani pasz­por­tu, ani pie­nię­dzy i ob­raz ten ubar­wi­łem jesz­cze kwie­ci­stym i pięk­nym opi­sem ka­ta­pla­zmów, sy­na­pi­zmów i pi­ja­wek, któ­re rze­ko­mo sto­su­jesz bez­u­stan­nie. Uwa­ża­łem, żeby nie wspo­mnieć ni sło­wem o Two­im ojcu; zresz­tą co­kol­wiek bym o nim po­wie­dział, nie zmie­ni­ło­by to opi­nii, jaką tu o nim mają: wszy­scy są po Two­jej stro­nie. Wczo­raj wie­czór by­łem u Tor­to­nie­go, gdzie zo­ba­czy­łem dwóch Po­la­ków; zda­wa­ło mi się, że w ich roz­mo­wie do­sły­sza­łem Two­je na­zwi­sko. Od razu więc po­pro­si­łem, aby mnie im przed­sta­wio­no, a je­den z nich (pan Gu­row­ski, jak mi się zda­je) po­wie­dział, że nie zna Cię, ale wie, że je­steś pra­wym czło­wie­kiem i pra­wym Po­la­kiem. Wszy­scy, któ­rych tu spo­tka­łem, za­pew­nia­ją mnie, że naj­lep­sze, co mógł­byś zro­bić dla do­bra wła­sne­go i Two­je­go ojca, to wró­cić do Pol­ski. Los Kró­le­stwa Pol­skie­go jest roz­strzy­gnię­ty: nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że ta część daw­nej Pol­ski swo­ją spra­wę wy­gra­ła. Cho­dzi te­raz tyl­ko o to, czy Pol­ska bę­dzie kra­jem wiel­kim i po­tęż­nym jak za jej naj­lep­szych cza­sów, czy zo­sta­nie ogra­ni­czo­na do ma­łe­go ksią­stew­ka, jak Księ­stwo War­szaw­skie. To naj­gor­sze, co może was spo­tkać. Tak mó­wią lu­dzie naj­le­piej po­in­for­mo­wa­ni, a naj­mniej skłon­ni do unie­sień spo­śród ko­mi­te­tu pol­skie­go. W tym ko­mi­te­cie naj­zręcz­niej­szym czło­wie­kiem jest Pla­ter. Ol­szow­ski twier­dzi, że nie cał­kiem mu ufa­ją, po­nie­waż był swe­go cza­su urzęd­ni­kiem ro­syj­skim. Ko­mi­tet ma tu sześć­set ty­się­cy fran­ków w go­to­wiź­nie. Wa­lew­ski (któ­ry jest po­słem w Lon­dy­nie) ma trzy­sta ty­się­cy, po­nad­to dwie­ście ty­się­cy w pa­pie­rach ro­syj­skich, któ­rych nikt nie chce brać. Ro­sjan się tu w przy­zwo­itych do­mach już nie przyj­mu­je. Wście­ka­ją się ze zło­ści.

Mó­wią o zmia­nie ga­bi­ne­tu: Se­ba­stia­ni ma odejść, za­stą­pi go Ka­zi­mierz Pe­rier, a pre­ze­sem rady mi­ni­strów zo­sta­nie Gu­izot. Pan De­ca­zes i lu­dzie zło­te­go środ­ka we­szli­by rów­nież w skład ga­bi­ne­tu; jed­na­ko­woż ta zmia­na ozna­cza bo­daj­że na­tych­mia­sto­wą woj­nę.

Sło­wem, mój dro­gi Zyg­mun­cie, zwa­żyw­szy in­for­ma­cje, za któ­re rę­czę (a mia­no­wi­cie, że cze­ka­ją Cię tu dwa ty­sią­ce fran­ków i pasz­port), ra­dzę Cl tu przy­jeż­dżać.

Będę dziś na obie­dzie z pa­nem Jer­mo… (nie znam jego na­zwi­ska, ale mó­wię o owym ofi­ce­rze, z któ­rym mia­łeś ra­zem od­być po­dróż i któ­ry był na El­bie), ju­tro ob­szer­niej Ci o tym na­pi­szę. Nie myśl, że mó­wiąc z ca­łym spo­ko­jem, abyś tu przy­jeż­dżał, nie pa­mię­tam o wszyst­kich trud­no­ściach, któ­re pię­trzą się na dro­dze, ale wie­dzie ona do celu, do któ­re­go dą­żysz. Nie wa­ham się więc po­wie­dzieć: przy­ja­cie­lu, tędy pro­wa­dzi dro­ga obo­wiąz­ku. Wstąp na nią!

Masz oto list na wskroś po­li­tycz­ny. Za­po­mnia­łem Ci jesz­cze na­pi­sać, że rząd pol­ski na sku­tek ukła­dów z pew­nym an­giel­skim do­mem han­dlo­wym otrzy­mu­je po­życz­kę stu mi­lio­nów fran­ków, czte­rech mi­lio­nów fun­tów ster­lin­gów. Wy­glą­da to na do­bry in­te­res. Nie po­wta­rzaj tej wia­do­mo­ści tym, co wę­szą ko­niunk­tu­rę.

Bądź zdrów.

H R

Do P Hra­bie­go Kra­siń­skie­go, Ge­ne­wa, po­ste re­stan­te.25 maja 1831

Dro­gi Zyg­mun­cie, by­łem wczo­raj na obie­dzie w re­stau­ra­cji Pe­ri­gord z mnó­stwem Po­la­ków. Z Mo­raw­skim, puł­kow­ni­kiem , któ­ry był na El­bie; z p Gu­row­skim, ul­tra-ro­man­tycz­nym dzien­ni­ka­rzem pol­skim, wiel­bi­cie­lem Mic­kie­wi­cza, nie­co zbyt re­pu­bli­kań­skim dla dzi­siej­sze­go rzą­du; da­lej z Ol­szow­skim i z p Bryk­czyń­skim (cóż za na­zwi­sko!!!) mó­wi­li­śmy wie­le o To­bie i wszyst­ko, co mi już opo­wia­dał Ol­szow­ski, po­twier­dzi­ło się naj­zu­peł­niej. Przy­je­chaw­szy tu­taj, uj­rzysz się oto­czo­ny przy­ja­ciół­mi. W Ge­ne­wie nie je­steś jesz­cze Po­la­kiem; mu­sisz coś po­świę­cić. Je­śli wy­jazd gro­zi Ci aresz­to­wa­niem, daj się aresz­to­wać: dwie­ście fran­ków wy­star­czy na dro­gę do Pa­ry­ża, przej­dziesz gra­ni­cę pie­szo, w nocy, a kie­dy mi­niesz już Mo­rez, nikt nie za­py­ta Cię o pasz­port. Co do mnie, mój dro­gi, oka­za­łem się złym przy­ja­cie­lem i czło­wie­kiem nie­zwy­kle sła­bym. W chwi­li, kie­dy trze­ba było słu­chać tyl­ko wła­sne­go ro­zu­mu i py­tać tyl­ko wła­sne­go su­mie­nia, ule­głem ener­gii Ja­ku­bow­skie­go, życz­li­wo­ści sta­re­go Lom­bar­da, a przede wszyst­kim nie­zde­cy­do­wa­nej po­sta­wie Mic­kie­wi­cza. Po­wi­nie­nem Cię był za wszel­ką cenę za­brać ze sobą. To wiel­ki błąd. Jed­nak­że, choć we­dle słów Mo­raw­skie­go każ­dy dzień, któ­ry mija, jest dla Cie­bie stra­co­ną wiecz­no­ścią, nie wszyst­ko jesz­cze stra­co­ne i nie jest jesz­cze za póź­no: wro­ta zba­wie­nia za­my­ka­ją się z wol­na; jesz­cze się przez nie prze­mkniesz. Od daw­na wie­dzia­no tu, że Twój oj­ciec jest w Sankt-Pe­ters­bur­gu; ale puł­kow­nik wczo­raj po­wie­dział mi, co o nim usły­szał od pew­ne­go Ro­sja­ni­na: że jest w zu­peł­nej roz­pa­czy, nie chce ni­ko­go wi­dzieć, tyl­ko po ca­łych dniach pła­cze. To nie aka­de­mi­cy rzu­ci­li się na nie­go w cza­sie Re­wo­lu­cji, prze­ciw­nie, oni go bro­ni­li przed tłu­mem, któ­ry go ścią­gnął z ko­nia.

Nie przej­muj się tym; ta­kie rze­czy idą w za­po­mnie­nie. Z całą pew­no­ścią, mój dro­gi, Twój przy­jazd to je­dy­ny spo­sób na­pra­wie­nia zła. Sy­no­wie Hau­ke­go w kwa­drans po śmier­ci ojca sta­nę­li w sze­re­gach li­be­ra­łów. Two­ja spra­wa wy­glą­da in­a­czej. Za­moy­ski-oj­ciec jest w Pe­ters­bur­gu; a gdzie jego pię­ciu sy­nów? Ko­cham Cię, przy­ja­cie­lu, jak nig­dy ni­ko­go nie ko­cha­łem i nie po­ko­cham. I dla­te­go po­py­cham Cię do dzia­ła­nia, tak jak­bym sma­gał Cię nie­ustan­nie. Idź tą dro­gą, a nie bę­dziesz sam.

Puł­kow­nik Jerz­ma­now­ski je­dzie do An­glii rów­no­cze­śnie ze mną. Ści­ska Cię z ca­łe­go ser­ca. To szcze­ry, dziel­ny żoł­nierz, któ­ry pa­mię­ta, jak dzie­sięć lat temu przy­cho­dzi­łeś pro­sić jego żonę o fran­cu­ską zupę.

Do­sta­łem Twój list z 20 . Po­zdrów ode mnie bied­ne­go Chlu­sti­na. Z Cla­pa­re­de'a ko­rzy­staj: tego wła­śnie dziś po­trze­ba. Pi­szę z ogrom­nym po­śpie­chem.

Bądź zdrów. Bądź zdrów.

H R

Wy­jeż­dżam stąd 31 , a w Lon­dy­nie będę 4 lub 5 czerw­ca. Pisz do mnie jak naj­czę­ściej. Do Bi­ne­ta na­pi­szę ju­tro; po­wiedz mu to, je­śli go zo­ba­czysz.

Mo­raw­skie­mu po­wie­dzia­łem, żeś cho­ry. „Je­śli nie umie­ra – od­parł – może ru­szyć w dro­gę, a je­śli umie­ra, niech się każe nieść, aby umrzeć na wol­nej zie­mi pol­skiej.” Puł­kow­nik wy­jeż­dża do An­glii w tym sa­mym cza­sie, co i ja. Mo­raw­ski ju­tro ru­sza do Pol­ski. Jerz­ma­now­ski wyda w re­stau­ra­cji Pe­ri­gord wiel­ki obiad dla uczcze­nia Two­je­go przy­jaz­du.

Jesz­cze raz bądź zdrów.

Do P Hra­bie­go Kra­siń­skie­go, w Ge­ne­wie, po­ste re­stan­te.Ca­la­is, 2 czerw­ca 1831

Mój dro­gi Zyg­mun­cie, lord Gram sta­nął na brze­gu mo­rza, na gra­ni­cy swo­je­go oj­czy­ste­go kra­ju, a za parę go­dzin mię­dzy nim i Tobą, mię­dzy nim i nią, mię­dzy nim i tym wszyst­kim, co w Ge­ne­wie miłe i dro­gie ser­cu, roz­cią­gnie się prze­stwór sło­nej wody: sło­na woda to rzecz strasz­na.

Jesz­cze chwi­lę po­święć­my wspo­mnie­niom. Śni­łem dzi­siej­szej nocy wie­le: przez cały czas jej ob­raz uno­sił się gdzieś koło mnie; po­tem wi­dzia­łem Cie­bie: „Do­sta­łem list od Hen­rie­ty” mó­wi­łeś, a po­tem: „Kon­stan­cja śpie­wa­ła” i w oka­mgnie­niu zna­leź­li­śmy się w kost­ni­cy w Glis, a Lom­bard, na stro­nie, przy­rzą­dzał zupę kar­to­fla­ną. Ejże, pa­no­wie na­czel­ni wy­kła­da­cze ta­jem­nic wia­ry chrze­ści­jań­skiej, wy­tłu­macz­cie mi mój sen, a „bę­dziesz dla mnie wiel­ki jak Apol­lo”. A prze­cie, jak Ci pi­sa­łem, sny to ro­dzo­ne dzie­ci ra­do­ści: to praw­da.

Pi­sząc do mnie, po­sta­raj się po­dać mi, jaki jest kie­ru­nek wia­tru, kie­dy o mnie my­ślisz. Nim Twój list do mnie doj­dzie, wiatr się od­mie­ni, bo nie jest tak re­gu­lar­ny jak pocz­ta. Ale mniej­sza z tym: będę miał wra­że­nie, że z tru­dem po­su­wam się pod wiatr lub że moja łódź su­nie z wia­trem wzdłuż brze­gów Pa­qu­is, z dzio­bem bia­łym od pia­ny i wy­dę­ty­mi ża­gla­mi. Te­raz, sko­ro już je­ste­śmy przy spra­wach że­glu­gi, lord Gram po­zwo­li so­bie na kil­ka uwag do­ty­czą­cych po­wiast­ki, w któ­rej jest wie­le rze­czy sprzecz­nych, nie­praw­do­po­dob­nych i nie­moż­li­wych. Sko­czyw­szy na po­kład, jak sko­czył­by Wil­helm Tell, gdy­by za­wró­cił z dro­gi – o czym już za­mil­czę – lord pyta ka­pi­ta­na, ja­kie jest za­nu­rze­nie jego stat­ku. „Szes­na­ście” – od­po­wia­da Ro­mur. – „Szes­na­ście?” – „Szes­na­ście.” Szes­na­ście, ależ, mój dro­gi, to non­sens, non­sens wie­rut­ny! Jak­że u dia­bła, chcesz, aby sta­tek, któ­ry ma szes­na­ście stóp za­nu­rze­nia, wszedł w ogó­le do przy­sta­ni ge­new­skiej, sko­ro płyt­sza część je­zio­ra, po­mię­dzy Bel­le­ri­ve i Eaux-Vi­ves, nie ma nig­dzie po­nad dwa­dzie­ścia stóp, a czę­sto nie wię­cej niż sześć, jak na przy­kład na wprost Port-Bo­is­sier? Da­lej Wa­sza Do­stoj­ność prze­wi­du­je roz­bi­cie stat­ku o głaz w Sa­int-Gin­golph. Nie py­tam, w jaki spo­sób Ro­mur znaj­dzie się w Sa­int-Gin­golph za­miast w Ve­vey, ale py­tam Cię, skąd się wzię­ła ta ka­mien­na La­to­na i jak może się znaj­do­wać w Sa­int-Gin­golph, gdzie je­zio­ro ma przy sa­mym brze­gu czte­ry­sta czy pięć­set stóp głę­bo­ko­ści! Głaz, któ­ry miał­by trzy­sta osiem­dzie­siąt czte­ry sto­py (co ra­zem z szes­na­sto­ma daje czte­ry­sta), taki głaz! Ależ, mój dro­gi, to co naj­mniej dzwon­ni­ca sztras­bur­ska! – Nie lę­kaj się więc, męż­ny ka­pi­ta­nie! A cie­bie, mi­lor­dzie, co uda­jesz wy­traw­ne­go że­gla­rza, prze­ra­ża chy­ba tyl­ko cho­rą­giew­ka, wska­zu­ją­ca kie­ru­nek wia­tru. – Resz­tę hi­sto­ryj­ki po­mi­ja­my.

Co się mnie ty­czy, mój ko­cha­ny, to dzię­ku­ję Ci za rolę, któ­rą w niej od­gry­wam; lecz od­rzu­cam fa­tal­ne prze­wi­dy­wa­nia co do Two­jej przy­szło­ści. My­śląc o sza­leń­stwie, czło­wiek nie zo­sta­je jesz­cze sza­leń­cem: ro­dzi się ono z na­głej roz­pa­czy lub z dłu­giej bez­czyn­no­ści, zu­peł­nej bez­czyn­no­ści cia­ła i umy­słu. Z tego sta­nu mu­sisz się wy­rwać: to ko­niecz­ne i to re­al­ne. Mu­sia­łeś z pew­no­ścią otrzy­mać trzy albo czte­ry li­sty, któ­re do Cie­bie pi­sa­łem z Pa­ry­ża, za­wie­ra­ją­ce wszyst­kie wia­do­mo­ści, ja­kie tyl­ko mo­głem ze­brać. Póź­niej wi­dzia­łem się z Chodź­ką, któ­ry py­tał mnie o Cie­bie; po­wie­dzia­łem mu to, co mó­wię wszyst­kim: że nie­ba­wem tu bę­dziesz.

By­łem z wi­zy­tą u księż­nej Sa­pie­ży­ny, któ­ra mi po­ka­za­ła list od Au­gu­sta : jest ofi­ce­rem i bar – dzo kon­tent. Księż­na ru­sza lada dzień do Pol­ski, sama, z troj­giem ma­łych dzie­ci i służ­bą. To bo­ha­ter­ka, czy po­wiedz­my ra­czej – Za­moy­ska.

Bied­na Sara! Zmar­twi­ła się moim wy­jaz­dem. Sta­ra­łem się być dla niej star­szym bra­tem: ma tyl­ko młod­szych, a to zu­peł­nie co in­ne­go. Po­dzi­wiam Twój zmysł in­try­gi w spra­wie wło­sów, ale mam je już i no­szę w me­da­lio­ni­ku na szyi. Nocą za­sy­piam tu­ląc ten dro­gi skarb do ust, a w dzień, kie­dy ich do­ty­kam, czu­ję dreszcz jak gdy­bym do­tknął jej dło­ni. Je­stem na­praw­dę za­ko­cha­ny…

Pro­szę Cię, nie mów ni­ko­mu, zwłasz­cza Lom­bar­do­wi, że mam ten pu­kiel. Da­łem sło­wo, że nikt o tym nie bę­dzie wie­dział. Je­śli Lom­bard przy­śle mi por­tret, będę sza­lał z ra­do­ści, jak Ja­co­po Or­tis w tym pięk­nym li­ście: Por­tret! por­tret! Prze­czy­taj Ja­co­po, pro­szę Cię; jest tłu­ma­sze­nie fran­cu­skie.

Na­pi­sa­łem wiersz o ludz­ko­ści. Jest to wi­zja. Wi­dzę naj­pierw przed sobą ja­kieś isto­ty, odzia­nych w chmu­ry ty­ta­nów, lu­dzi o du­chach po­tęż­nych, bo każ­dy z nich ma w pier­si du­szę ca­łe­go na­ro­du, któ­re­go jest oj­cem i za­ło­ży­cie­lem. – Na­stęp­nie ty­ta­ni umie­ra­ją. – Po­tem wrza­wa trąb, bu­rza, bły­ska­wi­ce. – Góra Sy­naj. – Znów bu­rza. –

A wte­dy ród ludz­ki,

Zdrę­twia­łe stra­chem dło­nie wy­cią­gał, nie wie­dząc do kogo,

Wo­ła­jąc, że nie zna mo­dli­twy.

Po­tem bluź­nier­stwa, pla­gi: woj­na, za­ra­za, głód. –

Chma­ra bar­ba­rzyń­ców zni­ka jak uno­szą­ca się kur­ty­na. –

Po­tem star­cy bia­ło­bro­dzi z Ewan­ge­lią w dło­ni.

A u ich boku

Stał krzyż, ów świę­ty sym­bol po­tęż­nej ta­jem­ni­cy

Mi­ło­ści od­ku­pia­ją­cej. Na zie­mi drżą­cej ra­do­ścią

Spo­czę­ła Boża sto­pa; na umę­czo­nych na­ro­dach
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: