- W empik go
Listy do Zygmunta Krasińskiego - ebook
Listy do Zygmunta Krasińskiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 323 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trudno mi napisać Ci szczegółowo, co według mnie powinieneś czynić. Nie trać jednak z oczu istotnego Twego celu, P. Przybliż się do niej, na ile zdołasz. Jeśli chcesz mojej rady, opuść Włochy, jak tylko będziesz mógł.
We wczorajszym liście podałem Ci za mało szczegółów o Zamoyskim: wiemy już teraz, że jechał z umarła. Ja zaś słusznie twierdziłem, że przywiązanie, miłość braterska nie wygaśnie nigdy. I tak się właśnie stało: ona, która tak niewiele pojmowała z namiętności, nie tylko pojęła, co to przyjaźń, ale doświadczyła jej sercem. Widzę, jak inni składają jej hołdy, jak zabiegają o jej rękę; ja żądam więcej, żądam jej przyjaźni. I przyjaźń ta jest moim udziałem, bo ona tejże chwili, gdy przestałem być jej kochankiem, stała mi się przyjaciółką.
Czas wielkich wstrząsów przeminął już w moim życiu. Opadam znowu tam, skąd się wzbiłem. Nie byłem stworzony do wielkiego szczęścia ani do cierpienia bez celu. Cierpieć dla rozgłosu, dla sławy, to kupować drogo towar dość mało użyteczny. Ale tu właśnie dotykam głównej między nami rozbieżności. Chcę jeszcze tylko dodać, że moim zdaniem znacznie więcej dobra wyświadczyłbyś Twojej ojczyźnie i ludzkości, gdybyś mniej starał się o własne. Żegnaj, drogi przyjacielu. Odpisz niezwłocznie.
H R
Genewa, 5 lutego 1831
Do P Hrabiego Z Krasińskiego, Rzym, Babuino 40, poste restante.Czwartek, 19 maja 1831
Tak więc, mój drogi, znalazłem się z dala od Ciebie, z dala od wszystkiego, co przez trzy długie lata było mi drogie. Powiodłem wzrokiem dokoła siebie, wzdłuż horyzontu, tego ogromnego kręgu, którego obwód nie da się oznaczyć, a którego środkiem ja sam, i nie ujrzałem ni gór, ni jezior, ni lasów, ani niczego, na czym mógłbym zatrzymać błądzące spojrzenie; czuję całą siłą, że stąpam po kuli ziemskiej, a tymczasem moje wspomnienia wiążą mnie jakby z jakąś piękną gwiazdą, gdzie wszystko było wielkie i niespodziewane, gdy tu wszystko jest monotonne jak żywot mieszkańców tych okolic; i smutno czuć się na tak wielkim bezmiarze bardziej samotny niż ten, co samotny. Zdaje mi się, że widzę wszystko, a przecież Jej nie widzę, ani Jej, ani przyjaciół z dni szczęśliwych. No cóż, prysły ostatnie ogniwa łańcucha; przecież dopiero dwa dni temu podziwialiśmy razem ów wspaniały widok w Saint-Cergue, a dziś mówię, że łańcuch prysł. Nie rozumiem tego wcale. Jechaliśmy tutaj z Saint-Cergue dniem i nocą, nie zatrzymując się ani razu, toteż dziś obiecuję sobie spać jak kamień. Kiedy ostatni raz układałem się do snu, byliśmy jeszcze razem.
Czuję się zupełnie wytrącony z równowagi: po pierwsze dlatego, że została zachwiana moja równowaga duchowa, po drugie, że moja istota fizyczna jest znużona; zresztą w tych północnych krainach panuje diabelne zimno: kazałem w moim pokoju rozpalić wielki ogień na kominku.
Komorę celną przeszliśmy dość gładko dzięki moim fajkom, które dostarczyły czcigodnym panom celnikom niemałej rozrywki.
Już nie mogę, mój drogi, sen mnie morzy. Tysiące pozdrowień dla Bineta, Lombarda, itd., itd., a zwłaszcza dla Jakubowskiego i Lintnera. Za cztery, pięć dni napiszę do Ciebie z Paryża. Bądź zdrów, bądź zdrów.
H Reeve
Do Pfana] Hrabiego Krasińskiego, w Genewie, poste restante.Paryż, 23 maja 1831
Dopiero tydzień minął, mój drogi Zygmuncie, jak byliśmy razem, a oto znajduję się tu niby we śnie. Nigdy nie mogłem pojąć tych tak nagłych zmian miejsca pobytu; ale zaczynam odczuwać, czego mi brak – otóż wszystkiego. Przewidywałem wcześniej ten spleen, co mi teraz ciąży, to brzemię samotności, które mnie zmienia w wielbłąda wędrującego bez pożywienia przez rozpaloną pustynię. Wielbłąd podobno jest zwierzęciem godnym prawdziwego szacunku. Wspomniałem Ci w paru słowach o małej oberży w Burgundii, gdzieśmy się zatrzymali na jedną noc; od tego miejsca jechaliśmy bez chwili postoju. Kiedy w uchu nie brzmi niczyj przyjazny głos, żaden dźwięk mówiący nam o szczęściu, turkot kół ma na sobie coś miłego.
Od chwili mego tu przyjazdu szczególnie zbliżyliśmy się z moją kuzynką. I ona także, jako młoda kobieta, zawiązała w Genewie serdeczne przyjaźnie, a dla mnie to wiele, że mogę z nią o tym wszystkim rozmawiać;
poza tym jestem stale otoczony gromadą małych kuzynków, którzy przez cały dzień zabawiają się, pociągając za ubranie i nawołując swojego starszego kuzyna. Bogu dzięki, że nie mam ani braci, ani sióstr, ani chrześniaków, zupełnie dość mam kuzynów.
Jednakowoż wziąłem się trochę do pisania i kończąc jeden z aktów mojego życia, zakończyłem też jedną część mojej pieśni.
Nadeszła pora rozstania, lecz ja rozpinam żagle
I zwracam swą łódź ku tobie, wielkie, spienione morze.
Idźmy więc razem w góry, aby na pożegnanie
Zachłysnąć się choć raz radosnym uniesieniem.
Bo kiedy rozdzieleni żyć będziemy samotnie,
Ono, w świątyni Pamięci być może przechowane,
Przywróci słodycz sercu, które gorycz przepełnia,
I słabym doda siły. Nadeszła pora rozstania,
Lecz ty wciąż jesteś ze mną; inni dawno odeszli,
Ale i ty mnie opuścisz? Zaprawdę, nasze dusze
Wiąże siła przemożna jak gdyby w jedną całość,
A teraz rozstać by się miały, w czas najstraszliwszej burzy,
Gdy szalony huragan rozmiótł niby obłoki
Tych, co nam byli drodzy, a nawet bóstwa domowe
Strzegące serc świątyni… Przyjacielu, daj rękę,
A choć słabi na pozór, przecież sił sobie dodamy,
Widziałeś, jak, jeden po drugim, rzucali cię przyjaciele,
Jak sława od ciebie odbiegła, a kraj rozdarty złupiono,
Aż wyschło źródło życia bijące w twoim sercu,
A czoło gorączką spłonęło. Chodź tu, na mojej piersi
Płacz, gdy łzy ci zostały. A teraz, gdy rozstać się trzeba,
Pozwólmy naszym oczom oglądać tę dolinę,
Miejsce spotkań ostatnich. Patrz na przestwór błękitu,
Na śnieżne żagle, co suną po szerokim jeziorze,
A wysoko na górze, ponad pasmem znajomym
Najwyższy szczyt, potężny monarcha okolicy,
Przepasany chmur wstęgą, w diademie wiecznych śniegów.
W oddali widzę miasto w girlandzie lekkich dymów,
A dookoła wioski, rozsiane po obu brzegach,
Drzewa, dalekie potoki. Wszystko to drogowskazy,
Co oczom miejsca wskazują, gdzie biegły szczęścia godziny,
Tak jak na oceanie boje ów szlak wskazują,
Kędy łódź mknęła złocista. Ta dolina jest dla nas
Świątynią, której ściany słyszały nasze modlitwy,
Słowa nadziei, miłości i nasze radosne pieśni.
Jak święty król Izraela, co w miejscu świętym świętych
Śpiewał w radosnej ekstazie, tak myśmy się żegnali
Niby u stóp ołtarza. Niech Bóg cię błogosławi.
Przyjacielu, bądź zdrowy i żegnaj, żegnaj mi.
Co o tym sądzisz? To oczywiste, że żegnając się z moją piękną Szwajcarią, wróciłem myślą do ostatniej z Tobą wspólnie spędzonej chwili. Wczoraj odwiedziłem pewnego paryżanina, który zaprowadził mnie do swojego ogrodu i wskazując kilkaset szarobiałych pokrytych kurzem domów, a w oddali jakieś wzgórze z rodzaju tych, które nazywają Kalwarią, spytał: „Czy nie uważa pan, że to wspaniały widok?” Dreszcz mnie przebiegł: to samo mówiliśmy tamtego wieczoru, na jeziorze, spoglądając na długi łańcuch Alp, na czarną ścianę Jury, na chmury purpurowe i całe czarodziejstwo zachodzącego słońca.
Przez całą drogę zdawało mi się, że widzę wyraźnie owe tajemnicze litery ze światła i obłoków, które spostrzegliśmy w ostatnich czasach, a kiedym zbliżał się do Paryża, całe niebo, przedtem pogodne, zaciągnęło się czarnymi chmurami zwiastującymi burzę. Tylko to słowo jaśniało wciąż w górze, niby wyrok śmierci wydany na to miasto ogromne, nierządnicę pośród narodów. Czyżbym się stawał przesądny? Favre Bertrand nazywa to mistycyzmem. Pozdrów ode mnie tego wielkiego człowieka. Byłem wczoraj u Olszowskiego, alem go nie zastał. Wybiorę się tam raz jeszcze dzisiaj i napiszę do Ciebie jutro lub pojutrze. Nie wyjedziemy z Paryża wcześniej niż we wtorek 31 , powiedz to Binetowi itd, żeby tu do mnie napisali. Nie zapomnij przysłać mi kwiatka z Bourdigny; poza tym mam wszystko, czego mi trzeba.
Kłaniaj się ode mnie wszystkim. Rogetowi opowiedz o mnie.
Chcę dziś wieczorem gdzieś posłuchać muzyki. Poza tym nic nie będę w Paryżu oglądał. Czy może być coś równie nudnego jak zwiedzać to, czego oglądanie nie daje przecież wiedzy. Wieczny kalamburzysta ze mnie! Bądź zdrów, mój drogi przyjacielu. Ściskam Cię z całego serca. Serdeczności dla Jacky'ego itd., Lintnera.
H R
Paryż, 24 maja 1831
Mój drogi przyjacielu, byłem u Olszowskiego, który istotnie okazał się zacnym chłopcem. Powiedziałem mu, żeś chory, że nie masz ani paszportu, ani pieniędzy i obraz ten ubarwiłem jeszcze kwiecistym i pięknym opisem kataplazmów, synapizmów i pijawek, które rzekomo stosujesz bezustannie. Uważałem, żeby nie wspomnieć ni słowem o Twoim ojcu; zresztą cokolwiek bym o nim powiedział, nie zmieniłoby to opinii, jaką tu o nim mają: wszyscy są po Twojej stronie. Wczoraj wieczór byłem u Tortoniego, gdzie zobaczyłem dwóch Polaków; zdawało mi się, że w ich rozmowie dosłyszałem Twoje nazwisko. Od razu więc poprosiłem, aby mnie im przedstawiono, a jeden z nich (pan Gurowski, jak mi się zdaje) powiedział, że nie zna Cię, ale wie, że jesteś prawym człowiekiem i prawym Polakiem. Wszyscy, których tu spotkałem, zapewniają mnie, że najlepsze, co mógłbyś zrobić dla dobra własnego i Twojego ojca, to wrócić do Polski. Los Królestwa Polskiego jest rozstrzygnięty: nie ulega wątpliwości, że ta część dawnej Polski swoją sprawę wygrała. Chodzi teraz tylko o to, czy Polska będzie krajem wielkim i potężnym jak za jej najlepszych czasów, czy zostanie ograniczona do małego ksiąstewka, jak Księstwo Warszawskie. To najgorsze, co może was spotkać. Tak mówią ludzie najlepiej poinformowani, a najmniej skłonni do uniesień spośród komitetu polskiego. W tym komitecie najzręczniejszym człowiekiem jest Plater. Olszowski twierdzi, że nie całkiem mu ufają, ponieważ był swego czasu urzędnikiem rosyjskim. Komitet ma tu sześćset tysięcy franków w gotowiźnie. Walewski (który jest posłem w Londynie) ma trzysta tysięcy, ponadto dwieście tysięcy w papierach rosyjskich, których nikt nie chce brać. Rosjan się tu w przyzwoitych domach już nie przyjmuje. Wściekają się ze złości.
Mówią o zmianie gabinetu: Sebastiani ma odejść, zastąpi go Kazimierz Perier, a prezesem rady ministrów zostanie Guizot. Pan Decazes i ludzie złotego środka weszliby również w skład gabinetu; jednakowoż ta zmiana oznacza bodajże natychmiastową wojnę.
Słowem, mój drogi Zygmuncie, zważywszy informacje, za które ręczę (a mianowicie, że czekają Cię tu dwa tysiące franków i paszport), radzę Cl tu przyjeżdżać.
Będę dziś na obiedzie z panem Jermo… (nie znam jego nazwiska, ale mówię o owym oficerze, z którym miałeś razem odbyć podróż i który był na Elbie), jutro obszerniej Ci o tym napiszę. Nie myśl, że mówiąc z całym spokojem, abyś tu przyjeżdżał, nie pamiętam o wszystkich trudnościach, które piętrzą się na drodze, ale wiedzie ona do celu, do którego dążysz. Nie waham się więc powiedzieć: przyjacielu, tędy prowadzi droga obowiązku. Wstąp na nią!
Masz oto list na wskroś polityczny. Zapomniałem Ci jeszcze napisać, że rząd polski na skutek układów z pewnym angielskim domem handlowym otrzymuje pożyczkę stu milionów franków, czterech milionów funtów sterlingów. Wygląda to na dobry interes. Nie powtarzaj tej wiadomości tym, co węszą koniunkturę.
Bądź zdrów.
H R
Do P Hrabiego Krasińskiego, Genewa, poste restante.25 maja 1831
Drogi Zygmuncie, byłem wczoraj na obiedzie w restauracji Perigord z mnóstwem Polaków. Z Morawskim, pułkownikiem , który był na Elbie; z p Gurowskim, ultra-romantycznym dziennikarzem polskim, wielbicielem Mickiewicza, nieco zbyt republikańskim dla dzisiejszego rządu; dalej z Olszowskim i z p Brykczyńskim (cóż za nazwisko!!!) mówiliśmy wiele o Tobie i wszystko, co mi już opowiadał Olszowski, potwierdziło się najzupełniej. Przyjechawszy tutaj, ujrzysz się otoczony przyjaciółmi. W Genewie nie jesteś jeszcze Polakiem; musisz coś poświęcić. Jeśli wyjazd grozi Ci aresztowaniem, daj się aresztować: dwieście franków wystarczy na drogę do Paryża, przejdziesz granicę pieszo, w nocy, a kiedy miniesz już Morez, nikt nie zapyta Cię o paszport. Co do mnie, mój drogi, okazałem się złym przyjacielem i człowiekiem niezwykle słabym. W chwili, kiedy trzeba było słuchać tylko własnego rozumu i pytać tylko własnego sumienia, uległem energii Jakubowskiego, życzliwości starego Lombarda, a przede wszystkim niezdecydowanej postawie Mickiewicza. Powinienem Cię był za wszelką cenę zabrać ze sobą. To wielki błąd. Jednakże, choć wedle słów Morawskiego każdy dzień, który mija, jest dla Ciebie straconą wiecznością, nie wszystko jeszcze stracone i nie jest jeszcze za późno: wrota zbawienia zamykają się z wolna; jeszcze się przez nie przemkniesz. Od dawna wiedziano tu, że Twój ojciec jest w Sankt-Petersburgu; ale pułkownik wczoraj powiedział mi, co o nim usłyszał od pewnego Rosjanina: że jest w zupełnej rozpaczy, nie chce nikogo widzieć, tylko po całych dniach płacze. To nie akademicy rzucili się na niego w czasie Rewolucji, przeciwnie, oni go bronili przed tłumem, który go ściągnął z konia.
Nie przejmuj się tym; takie rzeczy idą w zapomnienie. Z całą pewnością, mój drogi, Twój przyjazd to jedyny sposób naprawienia zła. Synowie Haukego w kwadrans po śmierci ojca stanęli w szeregach liberałów. Twoja sprawa wygląda inaczej. Zamoyski-ojciec jest w Petersburgu; a gdzie jego pięciu synów? Kocham Cię, przyjacielu, jak nigdy nikogo nie kochałem i nie pokocham. I dlatego popycham Cię do działania, tak jakbym smagał Cię nieustannie. Idź tą drogą, a nie będziesz sam.
Pułkownik Jerzmanowski jedzie do Anglii równocześnie ze mną. Ściska Cię z całego serca. To szczery, dzielny żołnierz, który pamięta, jak dziesięć lat temu przychodziłeś prosić jego żonę o francuską zupę.
Dostałem Twój list z 20 . Pozdrów ode mnie biednego Chlustina. Z Claparede'a korzystaj: tego właśnie dziś potrzeba. Piszę z ogromnym pośpiechem.
Bądź zdrów. Bądź zdrów.
H R
Wyjeżdżam stąd 31 , a w Londynie będę 4 lub 5 czerwca. Pisz do mnie jak najczęściej. Do Bineta napiszę jutro; powiedz mu to, jeśli go zobaczysz.
Morawskiemu powiedziałem, żeś chory. „Jeśli nie umiera – odparł – może ruszyć w drogę, a jeśli umiera, niech się każe nieść, aby umrzeć na wolnej ziemi polskiej.” Pułkownik wyjeżdża do Anglii w tym samym czasie, co i ja. Morawski jutro rusza do Polski. Jerzmanowski wyda w restauracji Perigord wielki obiad dla uczczenia Twojego przyjazdu.
Jeszcze raz bądź zdrów.
Do P Hrabiego Krasińskiego, w Genewie, poste restante.Calais, 2 czerwca 1831
Mój drogi Zygmuncie, lord Gram stanął na brzegu morza, na granicy swojego ojczystego kraju, a za parę godzin między nim i Tobą, między nim i nią, między nim i tym wszystkim, co w Genewie miłe i drogie sercu, rozciągnie się przestwór słonej wody: słona woda to rzecz straszna.
Jeszcze chwilę poświęćmy wspomnieniom. Śniłem dzisiejszej nocy wiele: przez cały czas jej obraz unosił się gdzieś koło mnie; potem widziałem Ciebie: „Dostałem list od Henriety” mówiłeś, a potem: „Konstancja śpiewała” i w okamgnieniu znaleźliśmy się w kostnicy w Glis, a Lombard, na stronie, przyrządzał zupę kartoflaną. Ejże, panowie naczelni wykładacze tajemnic wiary chrześcijańskiej, wytłumaczcie mi mój sen, a „będziesz dla mnie wielki jak Apollo”. A przecie, jak Ci pisałem, sny to rodzone dzieci radości: to prawda.
Pisząc do mnie, postaraj się podać mi, jaki jest kierunek wiatru, kiedy o mnie myślisz. Nim Twój list do mnie dojdzie, wiatr się odmieni, bo nie jest tak regularny jak poczta. Ale mniejsza z tym: będę miał wrażenie, że z trudem posuwam się pod wiatr lub że moja łódź sunie z wiatrem wzdłuż brzegów Paquis, z dziobem białym od piany i wydętymi żaglami. Teraz, skoro już jesteśmy przy sprawach żeglugi, lord Gram pozwoli sobie na kilka uwag dotyczących powiastki, w której jest wiele rzeczy sprzecznych, nieprawdopodobnych i niemożliwych. Skoczywszy na pokład, jak skoczyłby Wilhelm Tell, gdyby zawrócił z drogi – o czym już zamilczę – lord pyta kapitana, jakie jest zanurzenie jego statku. „Szesnaście” – odpowiada Romur. – „Szesnaście?” – „Szesnaście.” Szesnaście, ależ, mój drogi, to nonsens, nonsens wierutny! Jakże u diabła, chcesz, aby statek, który ma szesnaście stóp zanurzenia, wszedł w ogóle do przystani genewskiej, skoro płytsza część jeziora, pomiędzy Bellerive i Eaux-Vives, nie ma nigdzie ponad dwadzieścia stóp, a często nie więcej niż sześć, jak na przykład na wprost Port-Boissier? Dalej Wasza Dostojność przewiduje rozbicie statku o głaz w Saint-Gingolph. Nie pytam, w jaki sposób Romur znajdzie się w Saint-Gingolph zamiast w Vevey, ale pytam Cię, skąd się wzięła ta kamienna Latona i jak może się znajdować w Saint-Gingolph, gdzie jezioro ma przy samym brzegu czterysta czy pięćset stóp głębokości! Głaz, który miałby trzysta osiemdziesiąt cztery stopy (co razem z szesnastoma daje czterysta), taki głaz! Ależ, mój drogi, to co najmniej dzwonnica sztrasburska! – Nie lękaj się więc, mężny kapitanie! A ciebie, milordzie, co udajesz wytrawnego żeglarza, przeraża chyba tylko chorągiewka, wskazująca kierunek wiatru. – Resztę historyjki pomijamy.
Co się mnie tyczy, mój kochany, to dziękuję Ci za rolę, którą w niej odgrywam; lecz odrzucam fatalne przewidywania co do Twojej przyszłości. Myśląc o szaleństwie, człowiek nie zostaje jeszcze szaleńcem: rodzi się ono z nagłej rozpaczy lub z długiej bezczynności, zupełnej bezczynności ciała i umysłu. Z tego stanu musisz się wyrwać: to konieczne i to realne. Musiałeś z pewnością otrzymać trzy albo cztery listy, które do Ciebie pisałem z Paryża, zawierające wszystkie wiadomości, jakie tylko mogłem zebrać. Później widziałem się z Chodźką, który pytał mnie o Ciebie; powiedziałem mu to, co mówię wszystkim: że niebawem tu będziesz.
Byłem z wizytą u księżnej Sapieżyny, która mi pokazała list od Augusta : jest oficerem i bar – dzo kontent. Księżna rusza lada dzień do Polski, sama, z trojgiem małych dzieci i służbą. To bohaterka, czy powiedzmy raczej – Zamoyska.
Biedna Sara! Zmartwiła się moim wyjazdem. Starałem się być dla niej starszym bratem: ma tylko młodszych, a to zupełnie co innego. Podziwiam Twój zmysł intrygi w sprawie włosów, ale mam je już i noszę w medalioniku na szyi. Nocą zasypiam tuląc ten drogi skarb do ust, a w dzień, kiedy ich dotykam, czuję dreszcz jak gdybym dotknął jej dłoni. Jestem naprawdę zakochany…
Proszę Cię, nie mów nikomu, zwłaszcza Lombardowi, że mam ten pukiel. Dałem słowo, że nikt o tym nie będzie wiedział. Jeśli Lombard przyśle mi portret, będę szalał z radości, jak Jacopo Ortis w tym pięknym liście: Portret! portret! Przeczytaj Jacopo, proszę Cię; jest tłumaszenie francuskie.
Napisałem wiersz o ludzkości. Jest to wizja. Widzę najpierw przed sobą jakieś istoty, odzianych w chmury tytanów, ludzi o duchach potężnych, bo każdy z nich ma w piersi duszę całego narodu, którego jest ojcem i założycielem. – Następnie tytani umierają. – Potem wrzawa trąb, burza, błyskawice. – Góra Synaj. – Znów burza. –
A wtedy ród ludzki,
Zdrętwiałe strachem dłonie wyciągał, nie wiedząc do kogo,
Wołając, że nie zna modlitwy.
Potem bluźnierstwa, plagi: wojna, zaraza, głód. –
Chmara barbarzyńców znika jak unosząca się kurtyna. –
Potem starcy białobrodzi z Ewangelią w dłoni.
A u ich boku
Stał krzyż, ów święty symbol potężnej tajemnicy
Miłości odkupiającej. Na ziemi drżącej radością
Spoczęła Boża stopa; na umęczonych narodach