- W empik go
Listy dwóch młodych mężatek - ebook
Listy dwóch młodych mężatek - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 438 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Paryż, we wrześniu.
Moja droga sarenko, ja też jestem na swobodzie! A jeśliś nie napisała do mnie do Blois, stawiłam się również pierwsza na naszym miłym listownym spotkaniu. Unieś teraz pięknych czarnych oczu utkwionych w pierwszym zdaniu i powstrzymaj okrzyk zdziwienia aż do listu, w którym zwierzę ci się ze swojej pierwszej miłości. Mówi się zawsze o pierwszej miłości… – byłażby więc i druga? Cicho, bądź! – odpowiesz mi; i zapytasz raczej, jakem wydostała się z tego klasztoru, gdzie miałam złożyć śluby. Moja droga, u karmelitanek dzieją się najróżniejsze rzeczy, ale cud mojego oswobodzenia do najnaturalniejszych spraw należy. Głos przerażonego sumienia zatriumfował wreszcie nad nakazami nieugiętej polityki, ot i wszystko. Nie mogąc patrzeć, jak umieram z żałości, ciotka przekonała wreszcie moją matkę, która przepisywała mi od dawna nowicjat jako najskuteczniejsze lekarstwo na moją chorobę. Czarna melancholia, na którą po Twoim zapadłam wyjeździe, przyspieszyła to szczęsne zakończenie. Jestem teraz, mój aniele, w Paryżu, a to szczęście zawdzięczam Tobie. Moja Renatko, gdybyś mogła mnie widzieć owego dnia, kiedym znalazła się bez Ciebie, miałabyś prawo pysznić się nadzwyczaj głębokim afektem, jaki w moim bardzo młodym sercu obudzić zdołałaś. Tyleśmy wspólnie marzyły, tyle razy rozwijałyśmy skrzydła do lotu i tyle godzin spędziłyśmy z sobą, że dusze nasze złączyły się, przypominając owe dwie siostry węgierskie, zrośnięte od urodzenia, o których śmierci opowiadał nam pan Beauvisage, nie zasługujący z pewnością na to nazwisko: trudno było lepiej wybrać klasztornego lekarza. Czyż nie chorowałaś w tym samym czasie co i Twoja gołąbka? Opanowana beznadziejnym przygnębieniem, mogłam tylko rozpamiętywać łączące nas więzy; na myśl, że rozłąka zerwała je może, ogarnęło mnie zniechęcenie do życia, niby osamotnioną turkawkę, śmierć wydała mi się ukojeniem i powolutku zaczęłam umierać. Nie mieć nikogo bliskiego i być u karmelitanek w Blois, lękać się okropnie, że ślubów moich nic poprzedzi ów rozgłos, jaki towarzyszył obłóczynom panny La Yalliere, i że nie będzie wtedy przy mnie mojej Renaty! – ależ sama ta trwoga była już chorobą, śmiertelną chorobą. To monotonne życie, w którym każda godzina przywodzi do obowiązku, modlitwy, pracy, tak niezmiennych, że zawsze powiedzieć można, co robi karmelitanka o tej czy owej godzinie dnia lub n ocy; owo straszne bytowanie, wśród którego obojętniejemy na to, czy otaczający nas świat istnieje, czy nie, stało się dla nas jednym z najbardziej urozmaiconych; porywy naszych dusz zapomniały o jakichkolwiek granicach, fantazja dała nam klucz do swojego królestwa, jedna z nas była dla drugiej czarodziejskim hipogryfem, rzeźwiejsza budziła bardziej ospałą, a dusze nasze igrały do woli, biorąc w posiadanie ów świat, którego nam wzbroniono. Wszystko, nawet „Żywoty Świętych”, pomagało nam do zrozumienia najbardziej sekretnych spraw! Owego dnia, kiedy odjęto mi Twoje najmilsze towarzystwo, stałam się tym, kim jest w naszych oczach karmelitanka, teraźniejszą Danaidą, co zamiast starać się o napełnienie beczki bez dna, dobywa codziennie, nie wiem z jakiej studni, puste wiadro, licząc na to, że wyciągnie pełne. Ciotka nic nie wiedziała o naszym życiu wewnętrznym. Nie starała się wytłumaczyć mojego zniechęcenia do życia, ona, co utworzyła sobie świat niebiański na obejmującej dwie morgi powierzchni swego klasztoru. Kto, moja droga sarenko, chce w naszym wieku pojąć do głębi życie religijne, musi zdobyć się na nieopisaną prostotę, której brak nam obu, albo przejąć się duchem płomiennej ofiary, czyniącym z mojej ciotki istotę wzniosłą. Ciotka poświęciła się dla ukochanego brata; ale któż może poświęcać się dla obcych ludzi lub ideałów?
Od dwóch tygodni bez mała tyle tłumię szalonych słów, tyle pogrzebałam w sercu medytacyj, tyle mam do zakomunikowania spostrzeżeń i tyle do opowiedzenia rzeczy, które możesz usłyszeć Ty jedna, że udusiłabym się, gdyby nie te pisane zwierzenia, jakimi – w braku czegoś lepszego – zastąpiłyśmy nasze ulubione pogawędki. Jakież konieczne jest dla nas życie serca!
Zaczynam swój dziennik tego ranka, imaginując, że i Twój jest zaczęty i że niedługo zamieszkam w głębi Twojej pięknej doliny Gemenos, o której wiem tylko tyle, coś mi powiedziała, a Ty zamieszkasz w Paryżu, znanym Ci tylko z naszych wspólnych rojeń.
Otóż moja śliczna, pewnego poranku, co w księdze życia mojego na zawsze różową zakładką zostanie, przybyła z Paryża panna do towarzystwa razem z Filipem, ostatnim pokojowcem mojej babki, wysłani, żeby mnie stąd zabrać. Kiedy wezwawszy mnie do swojej celi ciotka oznajmiła mi tę nowinę, zaniemówiłam z radości i spoglądałam na ciotkę niby niespełna rozumu. „Moje dziecię – rzekła swoim gardłowym głosem – widzę, że opuszczasz mnie bez żalu; ale to nie ostatnie pożegnanie, zobaczymy się jeszcze: Bóg ozdobił twoje czoło znamieniem wybranych, jest w tobie pycha wiodąca zarówno do nieba jak i do piekła, lecz za wiele w tobie szlachetności, żebyś upadła! Znam cię lepiej, niż ty znasz siebie: namiętność nie będzie u ciebie tym, czym bywa u kobiet pospolitych". Przyciągnęła mnie łagodnie i ucałowała w czoło, przelewając we mnie ów trawiący ją ogień, od którego sczerniał lazur jej oczu; zwiotczały powieki, potworzyły się zmarszczki na śniadych skroniach i zżółkło piękne oblicze. Zatrząsł mną dreszcz, dostałam gęsiej skórki. Zanim odpowiedziałam, ucałowałam jej ręce. „Droga ciotko – odrzekłam – mimo przedziwnej dobroci twojej, twój Paraklet nie okazał się zbawienny dla ciała ani miły sercu mojemu, a w takim razie musiałabym przelać tyle łez, aby tu wrócić, że nie powinnaś życzyć sobie ponownej mojej bytności. Zechciałabym znowu przekroczyć te progi tylko będąc – zdradzoną przez mojego Ludwika XIV, a jeśli trafi mi się taki, jedynie śmierć wydrzeć mi go zdoła! Nie boję się żadnej pani de Montespan!" – „Idźże już, szalona głowo – odparła z uśmiechem – nie zostawiaj tu tych świeckich myśli, zabierz je wszystkie; i wiedz, że jesteś bardziej panią Montespan niż panną LaValliere.” Ucałowałam ciotkę. Biedaczka nie mogła się powstrzymać, żeby nie odprowadzić mnie do karety, a oko jej to na mnie, to na herbach naszego rodu spoczywało.
Noc zastała mnie w Beaugency, pogrążoną w odrętwieniu psychicznym, które spowodowane było tym dziwnym pożegnaniem. Czego zaznam w tym świecie, któregom tak mocno pragnęła? Przede wszystkim nie spotkałam nikogo, kto by mnie przywitał, daremnie więc napełniłam serce czułością: matka była w Lasku Bulońskim, a ojciec na posiedzeniu, mój brat, książę de Rhetore, wraca – jak mi oznajmiono – zawsze w ostatniej chwili, żeby się przebrać do obiadu. Panna Griffith (ma ona pazury) i Filip zawiedli mnie do moich apartamentów.
Owe apartamenta to te same, co należały do ukochanej mojej babki, księżnej de Vauremont, której zawdzięczam niejaką fortunę, choć nikt nie napomknął mi o tym. Czytając te słowa, podziel ze mną smutek, któregom doznała na tym miejscu, uświęconym moimi wspomnieniami. Pokoje wyglądały tak samo, jak je zostawiła! Miałam spać w łóżku, na którym umarła. Siadłszy na brzegu szezlonga, płakałam, nie widząc, że w pokoju jest ktoś jeszcze, i wspominałam, jak często klękałam tutaj, aby słyszeć ją lepiej. Widziałam stąd jej twarz tonącą w zrudziałych koronkach i wychudłą zarówno wskutek podeszłego wieku, jak i cierpień konania. Zdawało mi się, że ten pokój bucha jeszcze ciepłem, które ona tu – utrzymywała. Jakże się to stało, że panna Armanda Ludwika Maria de Chaulieu musi, niczym wieśniaczka, położyć się do łóżka babki niemal w dzień jej śmierci? – uroiło mi się bowiem, że księżna, która zmarła jeszcze w roku 1817, skonała zaledwie wczoraj. Natknęłam się w tym pokoju na przedmioty, których tutaj być nie powinno, świadczące, jak ludzie pochłonięci sprawami monarchii mało się troszczą o swoich najbliższych i jak niewiele myślano o tej szlachetnej kobiecie, jednej z najwybitniejszych niewiast osiemnastego wieku, skoro już znalazła się w grobie. Filip zrozumiał jakby przyczynę łez moich. Oznajmił, że księżna zapisała mi w testamencie wszystkie meble. Ojciec zostawił zresztą paradne pokoje w takim stanie, do jakiego doprowadziła je rewolucja.
Wstałam tedy, a Filip otwarł przede mną drzwi małego salonu sąsiadującego z apartamentami recepcyjnymi, gdziem ujrzała znaną mi ruinę: ponad drzwiami, we framugach widniały niegdyś cenne obrazy, a teraz te ramy ziały pustką, marmury potłuczono i zrabowano lustra. Dawniej bałam się chodzić głównymi schodami, wędrować przez te opuszczone, przestronne i wysokie sale i udawałam się do księżnej wąskimi schodkami, wiodącymi pod sklepieniem głównych schodów do ukrytych drzwi jej ubieralni.
Apartament złożony z salonu, sypialni i owego ślicznego, złotoczerwonego gabineciku, o którym ci mówiłam, mieści się w pawilonie od strony Inwalidów. Pałac oddziela od bulwaru jedynie mur okryty pnączami i wspaniała aleja, ocieniona rzędem drzew, których korony łączą się z listowiem młodych wiązów rosnących wzdłuż ulicy. Gdyby nie błękitna i złota kopuła, gdyby nie szary masyw Inwalidów, mogłabyś pomyśleć, że jesteś w lesie. Styl owych trzech pokoi oraz ich położenie świadczą, że były tu niegdyś paradne apartamenta księżnych de Chaulieu, apartamenta zaś książąt musiały znajdować się w pawilonie naprzeciw; oba te pawilony są rozdzielone, jak nakazuje obyczaj, dwoma głównymi budynkami oraz pawilonem stanowiącym fasadę, gdzie mieszczą się te mroczne i dźwięczące echem sale, które pokazał mi Filip, sale odarte z dawnej świetności, takie, jakiem w dzieciństwie widziała. Spostrzegłszy zdziwienie malujące się na moim licu, Filip wdał się ze mną w poufną rozmowę. Moja droga, w tym domu dyplomatów służba jest powściągliwa i tajemnicza. Oznajmił mi tedy, że tylko patrzeć ustawy, na mocy której emigrantom będzie wypłacona równowartość przepadłych majątków. Ojciec zwleka z remontem pałacu do chwili, kiedy otrzyma rzeczone odszkodowanie. Architekt królewski określił już koszta, a mają one wynosić trzysta tysięcy liwrów. W głowie mi się od tego zwierzenia zakręciło i padłam na sofę w moim salonie. Jak to! Zamiast przeznaczyć ową sumę na mój posag, ojciec pogrzebał mnie żywcem w klasztorze? Oto jaki wysnułam wniosek stanąwszy w progu tych drzwi. Ach, Renato, ileż razy wspierałam głowę na Twoim ramieniu, wspominając owe dni, kiedy dzięki mojej babce życie tętniło w tych dwóch pokojach! Ona, istniejąca już tylko w moim sercu, Ty, która przebywasz w Maucombe, o dwieście mil ode mnie, oto jedyne osoby, co mnie kochają albo kochały. Ta droga staruszka o spojrzeniu tryskającym młodością odżywała na dźwięk mojego głosu. Rozumiałyśmy się wybornie! Pod wpływem tych wspomnień odmienił się nagle nastrój, w jakim tu przybyłam. W tym, co wydało mi się zrazu profanacją, odkryłam coś – trudno to bliżej określić – świętego. Wydało mi się, że miło będzie wdychać nieuchwytny zapach pudru do włosów, który przetrwał tu jeszcze, że miło będzie spać w mroku tych kotar z żółtego adamaszku w białe wzory, gdzie spojrzenia i oddech mojej babki musiały pozostawić coś z jej duszy. Poleciłam Filipowi, żeby przywrócił znajdującym się tu przedmiotom ich dawny blask, napełnił mój apartament życiem, uczynił go sposobnym do zamieszkania. Wskazałam sama, jakbym się chciała tu urządzić, wyznaczając miejsce dla każdego mebla. Obejrzałam wszystko, a wchodząc w stan posiadania, nie ominęłam żadnego drobiazgu i powiedziałam, jakby można odmłodzić te moje ulubione starocia. Sypialnia jest biała, ale czas tę białość zmatowił i spod złota fantazyjnych arabesek przeziera gdzieniegdzie czerwień; jednak to podniszczenie harmonizuje z wyblakłymi kolorami dywanu pochodzącego z warsztatów la Savonnerie, a będącego upominkiem od Ludwika XV, który ofiarował,babce również i swój portret. Zegar jest darem od marszałka de Saxe. Porcelana na kominku to prezent od marszałka de Richelieu. Portret babki, malowany, kiedy miała dwadzieścia pięć lat, wisi w owalnej ramie naprzeciw portretu króla. Nie ma tu nigdzie portretu księcia. Podoba mi się to zapomnienie wolne od obłudy, w którym odbija się cały jej uroczy charakter. Kiedy pewnego razu babka ciężko zaniemogła, spowiednik jął nastawać, aby zezwoliła wejść mężowi, czekającemu w salonie. „Z lekarzem i jego receptami” – odparła. Łóżko ma baldachim i wyściełane oparcia; kotary, wysoko zawieszone, układają się w sute fałdy; meble są ze złoconego drzewa, obite owym żółtym adamaszkiem w białe kwiaty zdobiącym również okna, a te zasłony podszyto białą jedwabną materią, podobną do mory. Supraporty malował nie znany mi artysta, wyobrażając na nich wschód słońca i pełnię księżyca. Kominek urządzono z nadzwyczajnym staraniem. Widać, że w zeszłym stuleciu wiele godzin przy ogniu spędzano. Rozgrywały się tu najważniejsze wypadki. Płyta z pozłacanej miedzi zalicza się do cudów sztuki rzeźbiarskiej, obramowanie z subtelnym wykonano kunsztem, łopatkę i szczypce prześlicznie wykuto, a mieszek to istne cacko. Tapiseria na ekranie pochodzi z Gobelins i jakże wdzięczną dano jej oprawę: zachwycający jest ów korowód roztańczonych figurek, co biegną wzdłuż całej ramy, jej rozgałęzień i prętu do oparcia nóg; każdą z postaci potraktowano nadzwyczaj drobiazgowo, jakby na wachlarzu. Ciekawa jestem, kto podarował jej ten majstersztyk, co tak lubiła. Ileż razy widziałam babkę, jak siedząc głęboko w fotelu, z nogą wspartą o ów pręt i suknią uniesioną po kolana – suknia układała się tak sama dzięki pozycji, którą przybierała księżna – brała co chwila, odkładała i znowu chwytała tabakierkę, leżącą na stoliku między pudełkiem pastylek a jedwabnymi mitenkami. Czy była kokietką? Aż do dnia śmierci dbała o siebie tak, jakby wczoraj ów piękny portret malowano, jakby oczekiwała na kwiat szlachty dworskiej, co cisnął się do niej. Ten fotel przypominał mi, z jaką nieopisaną gracją układały się jej spódnice, gdy weń zapadała. Panie minionych czasów zabrały ze sobą pewne sekrety odmalowujące ich epokę. Księżna trzymała dumnie głowę, na swój sposób rzucała słowa i spojrzenia, posługiwała się sobie tylko właściwym językiem, któregom ani śladu nie odnalazła u matki: była w nim finezja połączona z dobrodusznością, zamysł, ale jakiż bezpretensjonalny; dyskursa jej były rozwlekłe, a zarazem lakoniczne, opowiadała wybornie i malowała w trzech słowach. Przede wszystkim odznaczała się ową swobodą sądu, co z pewnością na ukształtowanie mojego umysłu wpłynęło. Przebywałam z nią ustawicznie od siódmego do dziesiątego roku żyda; lubiła mnie zwabiać do siebie, tak samo jak ja lubiłam przychodzić do niej. Ta sympatia była przyczyną niejednej kłótni między nią a moją matką. A przecież nic tak nie podsyca uczucia jak lodowaty wiew prześladowań. Z jakimż wdziękiem powiadała do mnie: „A, jesteś już, mała filutko!”, kiedy, zapożyczywszy ruchów od węża ciekawości, prześlizgiwałam się między drzwiami i wreszcie docierałam do niej. Czuła, że ją kocham, kochała moją naiwną miłość, co rozświetlała jej zimę słonecznym promieniem. Nie wiem, co się działo u niej wieczorami, ale bywało tam mnóstwo osób; kiedym rano skradała się na palcach, żeby zobaczyć, czy u babki odsłonięto już okna, wśród mebli jej salonu panował nieład, stoliki do gry były rozłożone, a gdzieniegdzie walał się rozsypany tytoń. Ów salon utrzymano w tymże stylu co i sypialnię, tylko meble mają tu wielce osobliwy rysunek, wklęsłe gzymsy i nogi przy końcu rozdwojone. Bogato i z wykwintnym gustem rzeźbione girlandy kwiecia wiją się na tle zwierciadeł i opadają długimi festonami. Na konsolach sto – ją śliczne chińskie wazoniki. W umeblowaniu dominuje kolor pąsowy i biały. Babka była ciemną i nader ponętną brunetką, a z doboru tych barw łatwo odgadnąć, jaką miała karnację. Odnalazłam w tym salonie biureczko ozdobione figurkami, od których niegdyś nie mogłam oderwać oczu; jest wykładane cyzelowanym srebrem, a podarował je babce niejaki pan Lomellini z Genui. Na ścianach owego biureczka przedstawiono zajęcia właściwe danej porze roku; postaci są wypukłe i roi się od nich na każdym obrazku. Spędziłam samotnie dwie godziny, przywołując po kolei wspomnienia, w tym sanktuarium, gdzie jedna z kobiet najsławniejszych na dworze Ludwika XV, najsławniejszych zarówno dzięki urodzie, jak i dowcipowi, wydała ostatnie tchnienie. Wiesz, jak mnie z nią nagle rozłączono, zanim się obejrzałam, w roku 1816. „Pożegnaj się z babką” – rzekła do mnie matka. Zastałam księżnę wcale moim odjazdem nie zdziwioną i na pozór obojętną. Przywitała mnie jak zwykle. „Jedziesz, mój skarbie, do klasztoru – powiedziała – zaznajomisz się tam z twoją ciotką, osobą niezwykłych zalet. Ale ja dopilnuję, żeby cię nie poświęcono, będziesz niezależna, a nawet będziesz w stanie poślubić, kogo zechcesz”. W pół roku potem umarła; powierzyła testament najwierniejszemu ze swoich starych przyjaciół, księciu de Talleyrand, który bawiąc z wizytą u panny de Chargeboeuf znalazł sposób, aby mnie powiadomić, że babka wzbroniła mi złożenia ślubów. Mam nadzieję, że prędzej czy później spotkam księcia i na pewno dowiem się czegoś więcej od niego. Tak to, moja piękna sarenko, lubo nikt nie wyszedł mi na przywitanie, pocieszył mnie cień drogiej księżnej i mogłam wypełnić jeden z punktów naszej umowy, w którym, jak sobie przypominasz, umyśliłyśmy wtajemniczać się nawzajem w choćby i najbłahsze szczegóły tyczące zarówno naszych familii, jak i naszego życia. Co za rozkosz wiedzieć, jak żyje i gdzie się obraca droga nam istota! Odmaluj mi dokładnie najdrobniejsze rzeczy; które Cię otaczają, odmaluj wszystko, nawet grę świateł zachodzącego słońca wśród wielkich drzew.
10 października.
Przyjechałam o trzeciej po południu. Około wpół do szóstej Róża oznajmiła mi o powrocie mojej matki, zeszłam więc na dół, aby powitać ją z należnym respektem. Matka zajmuje na parterze apartament mieszczący się, jak i mój, w tym samym pawilonie. Mieszkam nad matką i służą nam te same boczne schody. Ojciec rezyduje w pawilonie naprzeciw; ale że od strony dziedzińca zostało więcej przestrzeni – w naszym pawilonie zajmują to miejsce paradne schody – apartament ojca jest znacznie obszerniejszy niż nasze. I lubo z powrotem Burbonów spoczęły znowu na moich rodzicach dawne obowiązki, nieodłączne od ich pozycji, ojciec i matka nie tylko nie ruszyli się z parteru, lecz mogą tam przyjmować, tak obszerne są domy naszych przodków. Zastałam matkę w salonie, gdzie nic się nie zmieniło. Była w wieczorowej sukni. Schodząc wolno po stopniach, głowiłam się, jak mnie przyjmie ta kobieta, co raczej obojętną matką była, od której przez osiem lat otrzymałam tylko dwa – znane Ci – listy. Sądząc, że byłabym niegodna siebie udając tkliwe uczucia, których żywić mi niesposób, zrobiłam minę zahukanej i głupiej mniszki i weszłam nie bez wewnętrznego zakło potania. Owo zakłopotanie wprędce minęło. Matka zachowała się z czarującym taktem: nie okazała mi fałszywej czułości, ale też i nie była oziębłą, nie odniosła się do mnie jak do obcej, ale też i nie przytuliła mnie do łona, niby ukochaną córkę; powitała mnie tak, jakbyśmy się wczoraj pożegnały, była najmilszą i najpoufalszą przyjaciółką; najpierw pocałowała mnie w czoło, a potem zwróciła się do mnie jak do dorosłej kobiety. „Moja droga córeczko – rzekła – miałaś już co prawda umrzeć w klasztorze, lepiej jednak, że będziesz żyć pośród nas. Pokrzyżowałaś plany ojca i moje, ale minęły czasy, kiedy okazywano rodzicom ślepe posłuszeństwo. Zamiary mojego małżonka, a twojego ojca, zgadzają się z moimi: postanowiliśmy nie zaniedbać niczego, abyś wiodła przyjemne życie i zobaczyła świat. Gdybym była w twoim wieku, myślałabym tak samo jak ty, toteż nie mam do ciebie żadnej pretensji: nie zdołasz pojąć, czegośmy od ciebie żądali. Nigdy nie doznasz ode mnie śmiesznej surowości. Jeśli zwątpiłaś o moim sercu, przekonasz się niebawem, żeś była w błędzie. Lubo pragnę ci zostawić zupełną wolność, sądzę, że postąpisz rozsądnie stosując się w pierwszych momentach do wskazówek matki, która cię będzie traktować jak siostrę." Księżna mówiła łagodnie, poprawiając moją pelerynkę klasztornej pensjonarki. Ujęła mnie. W trzydziestym ósmym roku życia jest piękna jak anioł; ma czarne oczy o błękitnym blasku, jedwabiste rzęsy, czoło bez jednej zmarszczki, płeć tak różową i białą, jakby używała blanszu i różu, nad podziw śliczną pierś i ramiona, talię cienką i kształtnie wygiętą jak u Ciebie, rękę rzadkiej urody – to białość mleka; w paznokciach wciąż migocze światło, takie są wypolerowane; mały palec z lekka odchylony, duży – delikatny jakby z kości słoniowej. No i stopa godna dłoni, hiszpańska stopa panny de Vandenesse. Skoro tak wygląda dobiegając czterdziestki, będzie jeszcze piękna w sześćdziesiątym roku życia.
Odpowiedziałam, moja sarenko, jak na uległą córkę przystało. Okazałam jej to, co i ona mi okazała, a nawet więcej; zawojowana urodą matki, przebaczyłam tę niedbałość o mnie, zrozumiawszy, że taką kobietę jak ona pochłonęła rola królowej. Oznajmiłam jej to naiwnie, tak jakbym gawędziła z Tobą. Nie spodziewała się pewnie, że córka przemówi do niej z taką miłością. Szczere hołdy mojej admiracji napełniły ją nieopisanym wzruszeniem: odmieniła sposób bycia, czyniąc go jeszcze wdzięczniejszym i mniej ceremonialnym. „Dobre z ciebie dziecko – rzekła – mam nadzieję, że będziemy przyjaciółkami.” Słowa te wydały mi się pełnymi ślicznej prostoty. Nie pokazałam po sobie, jak je przyjęłam, chciałam bowiem, aby się łudziła, że jest o wiele subtelniejszą i dowcipniejszą niż córka. Udałam więc głuptaka, a ona była mną zachwycona. Ucałowałam kilkakrotnie je j ręce, zapewniając, iż nie posiadam się ze szczęścia dzięki takiemu właśnie traktowaniu, że przestałam się czuć skrępowana, a nawet zwierzyłam się ze swoich obaw. Uśmiechnęła się, objęła mnie tkliwie za szyję i pocałowała w czoło. „Drogie dziecię – rzekła – mamy dziś gości na obiedzie, przyznasz mi więc pewnie rację, że lepiej zaczekać, aż szwaczka ubierze cię tak, abyś mogła godnie po raz pierwszy wystąpić w świecie; jakoż, zobaczywszy się z ojcem i bratem, wrócisz do siebie.” Przystałam ze szczerego serca. Zachwycająca toaleta matki była pierwszym objawieniem tego świata, o którym nam się marzyło; ale też nie przyłapałam się na choćby i najlżejszym odruchu zazdrości. Wszedł ojciec. „Oto pańska córka” – oświadczyła księżna. Ojciec jął okazywać mi nagle niewiarygodną czułość; odegrał rolę ojca tak wybornie, żem w jego serce uwierzyła. „Jesteś nareszcie, mała buntownico!” – powiedział ujmując mnie za ręce i obsypując je pocałunkami, w których było więcej galanterii niż ojcowskich uczuć. Przyciągnął mnie do siebie, objął wpół i przygarnął, żeby pocałować w czoło i policzki. „Zasmuciło nas wielce, żeś odmieniła powołanie, ale ukoisz ten smutek radością, jaką nam sprawią twoje sukcesy towarzyskie. Czy wiesz pani, że ona jest bardzo ładna i że niebawem będziesz mogła się nią szczycić? A, zjawił się twój brat, Rhétoré. Alfonsie – zwrócił się do pięknego młodzieńca, co wszedł właśnie – oto twoja siostra, zakonnica, która postanowiła rzucić habit w pokrzywy.” Brat zbliżył się do mnie bez pośpiechu i uścisnął mi dłoń. „Ucałujże siostrę” – powiedział książę. I Alfons ucałował mnie w oba policzki. „Cieszę się ogromnie, że widzę cię, moja siostro – powiedział – trzymam twoją stronę przeciw ojcu…”. Podziękowałam, lecz–jak mi się zdaje, powinien był odwiedzić mnie w Blois, kiedy jechał z wizytą do naszego brata, markiza, oficera garnizonu w Orleanie. Wycofałam się w obawie przed gośćmi. Zrobiłam u siebie trochę porządków, a na pąsowym aksamicie, którym przykryto mój piękny stół, ułożyłam wszystko co trzeba, żeby pisać do Ciebie, rozważając moją nową pozycję.
Oto, moja piękna biała sarenko, ni mniej, ni więcej wszystko, co zaszło od powrotu osiemnastoletniej panny – po dziewięcioletniej niebytności – w jednym z najznamienitszych rodów królestwa. Zmęczyła mnie ta podróż, a także wzruszenia powrotowi w rodzinne progi towarzyszące: położyłam się więc spać o ósmej, zaraz po kolacji, jak w klasztorze. Zachowało się wszystko, nawet nakrycie z saskiej porcelany na jedną osobę, którym posługiwała się ta droga księżna, kiedy przyszła jej fantazja, żeby jeść u siebie.II LUDWIKA DO RENATY
25 listopada.
Zbudziwszy się nazajutrz, zastałam swój apartament wysprzątany i przystrojony dzięki gorliwości starego Filipa, który powstawiał kwiaty do wazonów. Zainstalowałam się wreszcie. Tylko nikt nie domyślił się, że pupilka karmelitanek jest głodna od samego rana, i Róża miała mnóstwo trudności, aby sprokurować mi śniadanie. „Panienka poszła spać o tej porze, kiedy podają obiad, a wstała w momencie, gdy jaśnie pan zwykł powracać” – rzekła do mnie. Zabrałam się do pisania. Około pierwszej ojciec zastukał do drzwi mojego saloniku, pytając, czy mogę go
przyjąć; otwarłam drzwi, a on wszedł zastając mnie nad tym listem. „Moja droga, powinnaś się ubrać i urządzić; znajdziesz dwanaście tysięcy franków w tej sakiewce. To roczny dochód, który przeznaczam na twoje utrzymanie. Porozumiesz się z matką w sprawie nowej, stosowniejszej ochmistrzyni, jeśli nie podoba ci się miss Griffith, gdyż pani de Chaulieu nie będzie miała czasu dotrzymywać ci towarzystwa przed południem. Będziesz miała na rozkazy powóz i lokaja.” „Niechże mi ojciec zostawi Filipa” – odparłam. „Zgoda – rzekł na to – i pamiętaj, abyś o nic się nie troskała: twoja fortuna jest tak znaczna, że nie będziesz ciężarem ani matce, ani mnie”. „Czy… popełniłabym niestosowność pytając ojca, jaką jest owa fortuna?” „Ależ skąd, moje dziecko – odpowiedział – babka zapisała ci pięćset tysięcy franków swoich oszczędności, gdyż nie chciała odebrać rodzinie ani jednego kawałka ziemi. Sumę tę ulokowano w papierach państwowych. Dzięki procentom składanym masz dziś mniej więcej czterdzieści tysięcy franków renty. Zamierzałem uczynić z tych pieniędzy podstawę bytu mojego młodszego syna, pokrzyżowałaś bardzo moje plany; ale kto wie, czy za jakiś czas nie okażesz mi pomocy: wiele spodziewam się po tobie, a wszystko od ciebie zależy. Wydajesz mi się rozsądniejszą, niż przypuszczałem. Nie potrzebuję ci mówić, jak winna postępować panna de Chaulieu; duma bijąca z lic twoich jest dla mnie najpewniejszym gwarantem. Ludzie niskiego stanu strzegą pilnie swoich córek, ale troskliwość taka byłaby w naszej rodzinie obelgą. Obmowę ciebie dotyczącą przypłaciłby życiem ten, kto by sobie na nią pozwolił, albo jeden z twoich braci, jeśli by niebo okazało się niesprawiedliwym. Więcej w tej kwestii nie powiem. Do widzenia, kochanie.” Pocałował mnie w czoło i wyszedł. Nie rozumiem, czemu porzucono owe zamysły, po dziewięciu latach uporu. Lubię tę jasność, z którą wyrażał się ojciec.
Nie było w jego słowach nic dwuznacznego. Mój majątek powinien przypaść jego synowi, markizowi. Kogóż więc ruszyło sumienie? Matkę, czy ojca? A może brata?
Przesiedziałam długo na sofie babki, z okiem utkwionym w owej sakiewce, którą ojciec zostawił na kominku, rada a zarazem niekontenta, żem z taką uwagą myśli swoje na pieniądzach skupiała. To prawda, że nie powinnam już zaprzątać się nimi: rozwiały się moje wątpliwości i przecież to zacnie, że oszczędzono mi cierpień, których duma moja musiałaby doznać w tym względzie. Filip biegał przez dzień cały odwiedzając najrozmaitszych kupców i rzemieślników, co mają sprawić moją metamorfozę. Była już u mnie słynna krawczyni, niejaka Wiktoryna, a także szwaczka, specjalistka od bielizny, i szewc. Niecierpliwię się jak dziecko, pilno mi bowiem zobaczyć siebie bez tego worka, którym spowijała nas klasztorna suknia; ale tym wszystkim rzemieślnikom' trzeba wiele czasu: gorseciarz musi mieć osiem dni, jeśli nie chcę zepsuć sobie talii. Sprawa przybiera poważny obrót: mamże więc talię? Jarfssen, szewc Opery, oświadczył mi z całym przekonaniem, że mam stopę mojej matki. Cały ranek zeszedł na tych doniosłych zajęciach. Zjawił się nawet rękawicznik, żeby wziąć miarę. Szwaczka jest na moje rozkazy. Kiedy siadłam do obiadu – o tej porze jedzą tutaj śniadanie – matka powiedziała mi, że weźmie mnie ze sobą do modystek, abym wyrobiwszy sobie dobry gust pod jej okiem, mogła w przyszłości sama zamawiać kapelusze. Oszołomił mnie ten początek niezawisłości, jak ślepca oszałamia przywrócenie wzroku. Widzę teraz, czym jest karmelitanka w porównaniu ze światową panną: różnica jest tak wielka, że nigdy byśmy jej nie pojęły. W trakcie owego śniadania ojciec był jakiś roztargniony, toteż pozostawiłyśmy go własnym myślom; jest jednym z najpoufalszych konfidentów monarchy. Popadłam w całkowite zapomnienie, ale przy – pomni sobie o mnie, kiedy mu będę nieodzowna – wiem o tym. Ojciec jest czarującym mężczyzną mimo swoich pięćdziesięciu lat: ma figurę młodzieńca i piękną postawę, jest blondynem, a w zachowaniu jego i ruchach pełno nieopisanego wdzięku; oblicze jego jest wymowne, a jednocześnie zamknięte, jak u dyplomaty; nos cienki i długi, oko brązowe. Co za śliczna para! Ileż obiegło mnie szczególnych myśli, kiedym sobie jasno uprzytomniła, że tych dwoje ludzi, równych szlachetnym urodzeniem, bogactwem i wyjątkowymi zaletami, nie łączy żadne pożycie, a noszą tylko to samo nazwisko, zachowując pozory więzi małżeńskiej jedynie dla świata. Bawił u nich wczoraj kwiat dworu i dyplomacji. Za kilka dni idę na bal do księżnej de Maufrigneuse, i będę przedstawiona temu światu, który tak bardzo chciałam poznać. Co rano będzie przychodził metr tańca: muszę wyuczyć się tańczyć w miesiąc, gdyż inaczej nie ma mowy o balach. Przed obiadem weszła matka, żeby porozumieć się ze mną w sprawie ochmistrzyni. Zatrzymałam miss Griffith, przyjętą z poręki ambasadora angielskiego. Owa miss jest córką pastora: odebrała jak najstaranniejsze wychowanie, gdyż jej matka była szlachcianką; ma trzydzieści sześć lat i nauczy mnie po angielsku. Moja panna Griffith jest dość piękną na to, żeby być w pretensjach; jest uboga, ale dumna, pochodzi ze Szkocji, będzie moją przyzwoitką, a sypialnię urządzi jej się w pokoju Róży. Róża będzie podlegać pannie Griffith. Spostrzegłam od razu, że owinę sobie koło palca moją ochmistrzynię. Znamy się wprawdzie tylko sześć dni, lecz ona pojęła wybornie, że tylko ja mogę zainteresować się jej losem; a ja, lubo ona jest niewzruszona niby posąg, pojęłam, że w każdym wypadku pójdzie mi na rękę. Wydaje mi się stworzeniem poczciwym, aczkolwiek skrytym. Nie mogłam z niej wydobyć, jaka między nią a moją matką zapadła umowa.
Inna wiadomość o niewielkim, jak mi się zdaje, znaczeniu! Dziś rano ojciec odrzucił proponowaną mu tekę… ministra. Stąd jego wczorajsza zaduma. Powiada, że woli stanowisko ambasadora od przykrości związanych z publicznymi dysputami. Uśmiecha mu się Hiszpania. Dowiedziałam się o tych nowinach przy śniadaniu, gdyż jedyny to moment w ciągu całego dnia, kiedy moi rodzice i brat gawędzą swobodniej. Służba zjawia się wtedy tylko na dzwonek. Potem mój brat jest nieobecny do wieczora, tak samo jak ojciec. Matka ubiera się, a widywać ją można tylko od drugiej do czwartej: o czwartej wyrusza na godzinną przechadzkę; przyjmuje między szóstą a siódmą, jeśli nie wybiera się na proszony obiad; resztę dnia oddaje rozrywkom, jadąc na bal albo do teatru, na koncert albo z wizytą. Krótko mówiąc, życie jej jest tak wypełnione, że nie sądzę, aby miała kwadrans dla siebie. Musi poświęcać znaczną część swego czasu na poranną toaletę, bowiem przy śniadaniu, do którego siadamy, zanim wybije południe, wygląda jak bóstwo. Zaczynam rozróżniać odgłosy dolatujące mnie z jej pokojów: najsampierw bierze kąpiel, prawie zimną, potem wypija filiżankę zimnej kawy ze śmietanką, a na koniec się ubiera; nie budzą jej nigdy przed dziewiątą, z wyjątkiem nadzwyczajnych okoliczności; w letnie poranki zażywa konnej przejażdżki. O drugiej przyjmuje młodzieńca, któregom jeszcze obejrzeć nie zdołała. Oto nasze życie rodzinne. Spotykamy się wszyscy przy śniadaniu i przy obiedzie, często jednak jadamy z matką tylko we dwie. Przeczuwam, że jeszcze częściej będę jadać obiady u siebie, jedynie w towarzystwie panny Griffith, jak to czyniła moja babka. Matka jada często obiady na mieście. Nie dziwi mnie już ta oziębłość, jaką okazuje mi rodzina. Moja droga, w Paryżu tak rzadko jesteśmy sami z sobą, że miłość do otaczających nas ludzi wymaga heroizmu. I jakże łatwo w tym mieście zapomina się o nie – obecnych! A przecież nie ruszyłam się jeszcze z domu i nic nie widziałam; czekam, aż nabiorę poloru, aż moje maniery i wygląd zaczną harmonizować z tym światem, którego życie już mnie zadziwia, lubo gwar jego z daleka tylko dolatuje moich uszu. Na razie wychodzę jedynie do ogrodu. Za kilka dni' zaczną śpiewać Włosi. Matka ma u nich lożę. Odchodzę od przytomności, tak bym chciała usłyszeć włoski śpiew i zobaczyć francuską operę. Zaczynam już wyzbywać się klasztornych przyzwyczajeń, a wciągać się w obyczaje życia światowego. Piszę ten list wieczorem i nie przestanę – aż w momencie, kiedy pójdę spać, który to moment przesunął się teraz do dziesiątej: o tej porze matka wychodzi, jeśli nie wybiera się na spektakl. W Paryżu mamy dwanaście teatrów. Jestem okropnym nieukiem, czytam więc masę, ale bez wyboru. Jedna książka prowadzi mnie do drugiej. "Wynajduję tytuły na okładce czytanego dzieła; ale że nie ma nikogo, kto udzieliłby mi wskazówek, trafiam na straszliwe nudziarstwa. Wszystko, com z teraźniejszej literatury wyczytała, obraca się wokół miłości, a ten przedmiot pochłaniał nas tak bardzo, bowiem całe nasze istnienie jest przez mężczyznę i dla mężczyzny stworzone; lecz iluż autorom daleko do dwóch dziewcząt, z których jedną białą sarenką, a drugą pieszczotką przezwano, do Renaty i Ludwiki! Ach! drogi aniele, jakież oni przedstawiają ubogie zdarzenia i jakie dziwactwa, jak podle wyrażają swoje sentymenta! A jednak dwie książki przedziwnie mi się spodobały: jedna to Korynna, a druga Adolf. W związku z tym spytałam ojca, czy mogłabym poznać panią de Staël. Matka, ojciec i Alfons wybuchnęli śmiechem. Alfons powiedział: „Czy ona spadła z księżyca?”. Ojciec odrzekł: „Gdzież ten głuptas miał nabrać rozumu? Wróciła po prostu od karmelitanek.” „Moja córko, pani de Staël dawno nie żyje” – oznajmiła dobrotliwie księżna. „Jakże to kobieta może być oszukaną?” – spytałam miss Griffith, kończąc Adolfa. „A no cóż, kiedy kocha…” – odparła miss Griffith. Nie dziwi cię, Renato, że mężczyzna mógłby oszukać?… Miss Griffith dostrzegła wreszcie, że jestem tylko na poły głuptasem, a edukacja moja jest zapoznana: myślę o tej edukacji, której udzielałyśmy sobie nawzajem rezonując bez pamięci. Pojęła, że moja niewiedza dotyczy tylko zewnętrznego świata. Biedne stworzenie otwarło przede mną serce. Ta lakoniczna odpowiedź, w której skupiły się wszystkie nieszczęścia, jakie sobie tylko wyobrazić można, przejęła mnie lekkim drżeniem. Panna Griffith napomina mnie, abym żadnym powabom tego świata olśnić się nie dała i nie ufała niczemu, osobliwie zaś wystrzegała się tego, co mi się najbardziej spodoba. Więcej nie wie i nie może mi powiedzieć. Słowa te były nazbyt monotonne. Przypominają szarością głos ptaka, co śpiewa tylko na jedną nutę.III LUDWIKA DO RENATY
Grudzień.
Moje złotko, otom już gotowa, żeby wystąpić w świecie; a że wkrótce będę musiała przybrać wobec niego należytą powagę, dałam teraz wodze pewnym szaleństwom. Dziś rano po wielu próbach stwierdziłam, że jestem wreszcie należycie wygorsetowana, obuta, ściśnięta, uczesana, ubrana i ozdobiona klejnotami. Postąpiłam niczym zapaśnik przed walką: ćwiczyłam się przy drzwiach zamkniętych.' Chciałam się widzieć pod bronią i z niemałym ukontentowaniem spostrzegłam u siebie zwycięską i triumfującą minkę, na widok której przeciwnik się podda. Zbadałam się i osądziłam. Dokonałam przeglądu swoich sił, wprowadzając w czyn piękną maksymę starożytnych: poznaj sa mą siebie. Zawieraniu owej znajomości towarzyszyły nieopisane rozkosze. Tylko miss Griffith wie o tej mojej sekretnej zabawie w lalkę. Byłam jednocześnie lalką i dzieckiem. Myślisz, że mnie znasz? Wcale nie!
Oto, Renatko,wizerunek Twojej siostry, przebranej niegdyś za karmelitankę, siostry, co zmartwychwstała w postaci płochej i światowej panny. Jestem jedną z najpiękniejszych Francuzek, a piękniejszą niż ja osobę znalazłabyś tylko w Prowansji. Wydaje mi się to istotną treścią miłego tematu, który poruszam. Mam wady, to prawda, ale gdybym była mężczyzną, pokochałabym je. Wady te wynikają z nadziei, jakie budzę. Jeśli ktoś, moja droga, zachwycał się przez dwa tygodnie prześliczną krągłością ramion swojej matki, a ta matka jest księżną de Chaulieu, zmartwi się srodze widząc u siebie chude ramiona; pocieszy się jednak, odkrywszy u swej ręki delikatny przegub, a w zagłębieniach zwanych „solniczkami” pewną miękkość linii, świadczącą, że atłasowe ciało wypełni je kiedyś, zaokrągli i wymodeluje. Cokolwiek za ostry rysunek znajdziesz nie tylko w ramionach, lecz i w plecach. Prawdę mówiąc, nie mam pleców, ale dwie twarde łopatki, co tworzą dwie potrącające o siebie płaszczyzny. Moja kibić jest również pozbawiona giętkości, a boki mam sztywne. Uf! Powiedziałam wszystko. Ale te zarysy są delikatne i zwarte, zdrowie przenika żywym i czystym płomieniem te jędrne kształty, życie i błękitna krew płyną niby obfity strumień pod przezroczystą skórą. Ależ najbielsza z cór jasnowłosej Ewy jest przy mnie Murzynką! Mam nogę gazeli! I te wszystkie wiązania są delikatne, a rysy mam regularne jak na greckim rysunku. Karnacja ciała nie jest matową, to prawda, moja panno; ale pełno w niej życia: jestem ślicznym zielonym owocem i mam jego zielone wdzięki. Krótko mówiąc, przypominam postać, co w starym mszale mojej babki wyfruwa z fiołkowej lilii. Moje niebieskie oczy nie są głupie, ale dumne, tęczówka oprawiona jakby w lśniącą masę perłową, leciutko przyciemnioną, na której tle długie i gęste rzęsy są podobne jedwabnej frędzli. Czoło moje jaśnieje okolone rozkoszną linią włosów, układających się w drobne fale bladego złota, kasztanowatych ku środkowi, skąd wymykają się buntownicze loki, które świadczą dowodnie, że nie jestem mdłą blondyną skłonną do omdleń, ale blondynką południową, krwistą, blondynką, co pierwsza uderza, zamiast czekać na skuteczny atak. Fryzjer chciał je wygładzić w dwa pasnia, a czoło ustroić perłą zawieszoną na złotym łańcuszku, mówiąc, że nada w ten sposób mojej urodzie średniowieczny charakter. „Wiedz pan, że nie dorosłam jeszcze do średniego wieku, nie potrzebuję zatem odmładzających ozdób!” Nos mam cienki, nozdrza ładnie wycięte i oddzielone śliczną różową przegródką; nos władczy i kpiący, a koniec jego jest tak odporny, że nigdy nie zgrubieje ani nie sczerwienieje. Moja droga sarenko, jeśli to nie wystarczy, żeby wziąć pannę bez posagu, to się na niczym nie znam. Mam uszy o zalotnym wygięciu, a najbielsza perła, do ich koniuszków przyczepiona, żółtą się wyda. Moja szyja jest długa: ileż nadaje, dzięki wężowym ruchom, majestatu! W mroku białość jej nabiera złotawych odcieni. Ach! – mam podobno za duże usta, ale pełne wyrazu, wargi prześlicznym odznaczają się kolorem, a ząbki tak wdzięcznie błyszczą w uśmiechu. Poza tym, moja droga, wszystko we mnie jest harmonijne: nie brak mi ani posta wy, ani głosu! Pamiętam, z jaką gracją babka umiała poruszać spódnicami, nie musnąwszy ich ręką; słowem, jestem piękna i wdzięczna. Jeśli mi przyjdzie fantazja, mogę śmiać się tak, jakeśmy się często śmiały, nie dopuszczając nikogo do poufałości: w owych dołeczkach, którymi delikatne palce bogini żartu naznaczyły moje lica, istnieje coś, sama nie wiem co, przejmującego respektem. Mogę spuścić oczy i zmroziwszy odruch serca sprawić, żeby pod moim śnieżnym czołem zagościła myśl lodowata. Mogę wygiąć melancholijnie łabędzią szyję, a upozowana tym sposobem na Madonnę, zaćmię dziewice ze świętych obrazów; w niebie królować będę nad nimi. Mężczyzna będzie musiał umuzycznić swój głos, aby przemówić do mnie.
Na niczym przeto w moim rynsztunku nie zbywa i mogę wodzić dłonią po klawiaturze kokieterii od nut najniższych aż do najcieńszych wiolinów. Ogromna to nad innymi przewaga mieć w sobie tyle cech rozmaitych. Moja matka nie jest płochą i nie zachowała nic z powabów dziewczęcych; jest nade wszystko godną, imponującą; kobieta tego charakteru w lwicę tylko zmienić się może; jeśli komuś zada ranę, niechętnie ją uleczy; a ja będę umiała i ranić, i leczyć. Jestem całkowicie różną od matki. Z tego względu rywalizacja między nami nie zrodzi się nigdy, o ile nie powaśnimy się o mniejszą lub większą doskonałość dotyczącą naszych, jakże podobnych, rąk i nóg. Przypominam ojca, to człowiek subtelny i bystry. Maniery odziedziczyłam po babce. Przekazała mi swój urzekający ton głosu, ostry w momencie natężenia, melodyjny i niski przy spokojnej pogwarce we dwoje. Czuję się tak, jakbym dziś opuściła klasztor. Nie istnieję jeszcze dla świata, świat nie zna mnie. O rozkoszna chwilo! Należę do siebie niby kwiat, którego nie dostrzegło niczyje oko, gdyż rozwinął się właśnie. Otóż, mój aniołku, kiedym spacerowała po swoim salonie, patrząc z uwagą w zwierciadło, wzrok mój spoczął niespodzianie na skromnej sukience pensjonarki i wtedy coś zadrgało w sercu moim – sama nie wiem, jak to określić: może to była tęsknota za przeszłością, niepokój o przyszłość, lęk przed światem, a kto wie, czym nie żegnała tego dnia bladych stokrotek, któreśmy tak niewinnie zrywały i swawolnie odzierały z płatków; było w tym afekcie po trochu z tego wszystkiego, ale było również cos z owych fantastycznych rojeń, które spycham w głąb duszy, dokąd nie śmiem się zapuszczać, a one przecież stamtąd się biorą.
Moja Renatko, mam już wyprawę panny młodej! Wszystko to pięknie uperfumowane i posegregowane leży w szufladach cedrowej komody, ozdobionej na przodzie laką, a stojącej w mojej prześlicznej ubieralni. Mam wstążki, pantofle, rękawiczki, wszystkiego pod dostatkiem. Ojciec – bardzo to miło z jego strony – podarował mi mnóstwo cacek niezbędnych w gospodarstwie młodej panny: neseser, toaletkę, kadzielniczkę pokojową, wachlarz, parasolkę, książkę do nabożeństwa, złoty łańcuch i szal kaszmirowy; obiecał, że będę się uczyć konnej jazdy. I nareszcie umiem tańczyć! Jutro, tak, jutrzejszego wieczoru wprowadzą mnie w świat. Będę miała suknię z białego muślinu. Głowę przystroję wiankiem białych róż upiętych na grecką modłę. Upozuję się na Madonnę: postanowiłam udawać naiwną, gdyż dzięki temu zjednam sobie kobiety. Matka wszystkiego by się po mnie spodziewała, ale nie tego, co do Ciebie piszę, gdyż uważa mnie za niezdolną do jakiegokolwiek myślenia. Gdyby przeczytała ten list, zamieniłaby się w słup soli. Brat zaszczyca mnie głęboką pogardą i nadal uprzejmą obojętnością raczy. To piękny młodzieniec, ale dziwak i melancholik. Przeniknęłam jego sekret, którego nie odgadli rodzice. Lubo jest księciem i lubo jest młody, zazdrości ojcu: nic nie znaczy w życiu publicznym, nie piastuje żadnej godności u dworu, nie może powiedzieć: „Idę do Parlamentu”. Ja jedna w tym domu mam szesnaście godzin na rozmyślania: ojca pochłaniają sprawy publiczne i rozrywki, a matka jest także zajęta; nikt tu nie zastanawia się nad sobą, bo i kiedy, wszyscy są wciąż poza domem, nie mają nawet dość czasu, żeby żyć. Pali mnie szalona ciekawość, aby dowiedzieć się, ja – kimi to nieodpartymi powabami świat zmusza tych ludzi do czuwania między dziewiątą wieczór a trzecią nad ranem, do tylu wydatków i tylu nużących zachodów. Pragnąc tego świata, nie wyobrażałam sobie podobnych osamotnień i takich upojeń; ale, po prawdzie, zapominam, że chodzi o Paryż. Okazuje się, że można mieszkać razem, tworzyć rodzinę i nie znać się wzajemnie. Zjawia się niedoszła mniszka i po dwóch tygodniach widzi w domu to, czego nie dostrzegł mąż stanu. A może i dostrzegł, ale udaje ślepca, miłością ojcowską powodowany. Wypenetruję, co się w tym ciemnym kącie tai.