Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Listy dwóch młodych mężatek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy dwóch młodych mężatek - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 438 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERW­SZA I DO PAN­NY RE­NA­TY DE MAU­COM­BE

Pa­ryż, we wrze­śniu.

Moja dro­ga sa­ren­ko, ja też je­stem na swo­bo­dzie! A je­śliś nie na­pi­sa­ła do mnie do Blo­is, sta­wi­łam się rów­nież pierw­sza na na­szym mi­łym li­stow­nym spo­tka­niu. Unieś te­raz pięk­nych czar­nych oczu utkwio­nych w pierw­szym zda­niu i po­wstrzy­maj okrzyk zdzi­wie­nia aż do li­stu, w któ­rym zwie­rzę ci się ze swo­jej pierw­szej mi­ło­ści. Mówi się za­wsze o pierw­szej mi­ło­ści… – by­łaż­by więc i dru­ga? Ci­cho, bądź! – od­po­wiesz mi; i za­py­tasz ra­czej, ja­kem wy­do­sta­ła się z tego klasz­to­ru, gdzie mia­łam zło­żyć ślu­by. Moja dro­ga, u kar­me­li­ta­nek dzie­ją się naj­róż­niej­sze rze­czy, ale cud mo­je­go oswo­bo­dze­nia do naj­na­tu­ral­niej­szych spraw na­le­ży. Głos prze­ra­żo­ne­go su­mie­nia za­trium­fo­wał wresz­cie nad na­ka­za­mi nie­ugię­tej po­li­ty­ki, ot i wszyst­ko. Nie mo­gąc pa­trzeć, jak umie­ram z ża­ło­ści, ciot­ka prze­ko­na­ła wresz­cie moją mat­kę, któ­ra prze­pi­sy­wa­ła mi od daw­na no­wi­cjat jako naj­sku­tecz­niej­sze le­kar­stwo na moją cho­ro­bę. Czar­na me­lan­cho­lia, na któ­rą po Two­im za­pa­dłam wy­jeź­dzie, przy­spie­szy­ła to szczę­sne za­koń­cze­nie. Je­stem te­raz, mój anie­le, w Pa­ry­żu, a to szczę­ście za­wdzię­czam To­bie. Moja Re­nat­ko, gdy­byś mo­gła mnie wi­dzieć owe­go dnia, kie­dym zna­la­zła się bez Cie­bie, mia­ła­byś pra­wo pysz­nić się nad­zwy­czaj głę­bo­kim afek­tem, jaki w moim bar­dzo mło­dym ser­cu obu­dzić zdo­ła­łaś. Ty­le­śmy wspól­nie ma­rzy­ły, tyle razy roz­wi­ja­ły­śmy skrzy­dła do lotu i tyle go­dzin spę­dzi­ły­śmy z sobą, że du­sze na­sze złą­czy­ły się, przy­po­mi­na­jąc owe dwie sio­stry wę­gier­skie, zro­śnię­te od uro­dze­nia, o któ­rych śmier­ci opo­wia­dał nam pan Be­au­vi­sa­ge, nie za­słu­gu­ją­cy z pew­no­ścią na to na­zwi­sko: trud­no było le­piej wy­brać klasz­tor­ne­go le­ka­rza. Czyż nie cho­ro­wa­łaś w tym sa­mym cza­sie co i Two­ja go­łąb­ka? Opa­no­wa­na bez­na­dziej­nym przy­gnę­bie­niem, mo­głam tyl­ko roz­pa­mię­ty­wać łą­czą­ce nas wię­zy; na myśl, że roz­łą­ka ze­rwa­ła je może, ogar­nę­ło mnie znie­chę­ce­nie do ży­cia, niby osa­mot­nio­ną tur­kaw­kę, śmierć wy­da­ła mi się uko­je­niem i po­wo­lut­ku za­czę­łam umie­rać. Nie mieć ni­ko­go bli­skie­go i być u kar­me­li­ta­nek w Blo­is, lę­kać się okrop­nie, że ślu­bów mo­ich nic po­prze­dzi ów roz­głos, jaki to­wa­rzy­szył ob­łó­czy­nom pan­ny La Yal­lie­re, i że nie bę­dzie wte­dy przy mnie mo­jej Re­na­ty! – ależ sama ta trwo­ga była już cho­ro­bą, śmier­tel­ną cho­ro­bą. To mo­no­ton­ne ży­cie, w któ­rym każ­da go­dzi­na przy­wo­dzi do obo­wiąz­ku, mo­dli­twy, pra­cy, tak nie­zmien­nych, że za­wsze po­wie­dzieć moż­na, co robi kar­me­li­tan­ka o tej czy owej go­dzi­nie dnia lub n ocy; owo strasz­ne by­to­wa­nie, wśród któ­re­go obo­jęt­nie­je­my na to, czy ota­cza­ją­cy nas świat ist­nie­je, czy nie, sta­ło się dla nas jed­nym z naj­bar­dziej uroz­ma­ico­nych; po­ry­wy na­szych dusz za­po­mnia­ły o ja­kich­kol­wiek gra­ni­cach, fan­ta­zja dała nam klucz do swo­je­go kró­le­stwa, jed­na z nas była dla dru­giej cza­ro­dziej­skim hi­po­gry­fem, rzeź­wiej­sza bu­dzi­ła bar­dziej ospa­łą, a du­sze na­sze igra­ły do woli, bio­rąc w po­sia­da­nie ów świat, któ­re­go nam wzbro­nio­no. Wszyst­ko, na­wet „Ży­wo­ty Świę­tych”, po­ma­ga­ło nam do zro­zu­mie­nia naj­bar­dziej se­kret­nych spraw! Owe­go dnia, kie­dy od­ję­to mi Two­je naj­mil­sze to­wa­rzy­stwo, sta­łam się tym, kim jest w na­szych oczach kar­me­li­tan­ka, te­raź­niej­szą Da­na­idą, co za­miast sta­rać się o na­peł­nie­nie becz­ki bez dna, do­by­wa co­dzien­nie, nie wiem z ja­kiej stud­ni, pu­ste wia­dro, li­cząc na to, że wy­cią­gnie peł­ne. Ciot­ka nic nie wie­dzia­ła o na­szym ży­ciu we­wnętrz­nym. Nie sta­ra­ła się wy­tłu­ma­czyć mo­je­go znie­chę­ce­nia do ży­cia, ona, co utwo­rzy­ła so­bie świat nie­biań­ski na obej­mu­ją­cej dwie mor­gi po­wierzch­ni swe­go klasz­to­ru. Kto, moja dro­ga sa­ren­ko, chce w na­szym wie­ku po­jąć do głę­bi ży­cie re­li­gij­ne, musi zdo­być się na nie­opi­sa­ną pro­sto­tę, któ­rej brak nam obu, albo prze­jąć się du­chem pło­mien­nej ofia­ry, czy­nią­cym z mo­jej ciot­ki isto­tę wznio­słą. Ciot­ka po­świę­ci­ła się dla uko­cha­ne­go bra­ta; ale któż może po­świę­cać się dla ob­cych lu­dzi lub ide­ałów?

Od dwóch ty­go­dni bez mała tyle tłu­mię sza­lo­nych słów, tyle po­grze­ba­łam w ser­cu me­dy­ta­cyj, tyle mam do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia spo­strze­żeń i tyle do opo­wie­dze­nia rze­czy, któ­re mo­żesz usły­szeć Ty jed­na, że udu­si­ła­bym się, gdy­by nie te pi­sa­ne zwie­rze­nia, ja­ki­mi – w bra­ku cze­goś lep­sze­go – za­stą­pi­ły­śmy na­sze ulu­bio­ne po­ga­węd­ki. Ja­kież ko­niecz­ne jest dla nas ży­cie ser­ca!

Za­czy­nam swój dzien­nik tego ran­ka, ima­gi­nu­jąc, że i Twój jest za­czę­ty i że nie­dłu­go za­miesz­kam w głę­bi Two­jej pięk­nej do­li­ny Ge­me­nos, o któ­rej wiem tyl­ko tyle, coś mi po­wie­dzia­ła, a Ty za­miesz­kasz w Pa­ry­żu, zna­nym Ci tyl­ko z na­szych wspól­nych ro­jeń.

Otóż moja ślicz­na, pew­ne­go po­ran­ku, co w księ­dze ży­cia mo­je­go na za­wsze ró­żo­wą za­kład­ką zo­sta­nie, przy­by­ła z Pa­ry­ża pan­na do to­wa­rzy­stwa ra­zem z Fi­li­pem, ostat­nim po­ko­jow­cem mo­jej bab­ki, wy­sła­ni, żeby mnie stąd za­brać. Kie­dy we­zwaw­szy mnie do swo­jej celi ciot­ka oznaj­mi­ła mi tę no­wi­nę, za­nie­mó­wi­łam z ra­do­ści i spo­glą­da­łam na ciot­kę niby nie­speł­na ro­zu­mu. „Moje dzie­cię – rze­kła swo­im gar­dło­wym gło­sem – wi­dzę, że opusz­czasz mnie bez żalu; ale to nie ostat­nie po­że­gna­nie, zo­ba­czy­my się jesz­cze: Bóg ozdo­bił two­je czo­ło zna­mie­niem wy­bra­nych, jest w to­bie py­cha wio­dą­ca za­rów­no do nie­ba jak i do pie­kła, lecz za wie­le w to­bie szla­chet­no­ści, że­byś upa­dła! Znam cię le­piej, niż ty znasz sie­bie: na­mięt­ność nie bę­dzie u cie­bie tym, czym bywa u ko­biet po­spo­li­tych". Przy­cią­gnę­ła mnie ła­god­nie i uca­ło­wa­ła w czo­ło, prze­le­wa­jąc we mnie ów tra­wią­cy ją ogień, od któ­re­go sczer­niał la­zur jej oczu; zwiot­cza­ły po­wie­ki, po­two­rzy­ły się zmarszcz­ki na śnia­dych skro­niach i zżół­kło pięk­ne ob­li­cze. Za­trząsł mną dreszcz, do­sta­łam gę­siej skór­ki. Za­nim od­po­wie­dzia­łam, uca­ło­wa­łam jej ręce. „Dro­ga ciot­ko – od­rze­kłam – mimo prze­dziw­nej do­bro­ci two­jej, twój Pa­ra­klet nie oka­zał się zba­wien­ny dla cia­ła ani miły ser­cu mo­je­mu, a w ta­kim ra­zie mu­sia­ła­bym prze­lać tyle łez, aby tu wró­cić, że nie po­win­naś ży­czyć so­bie po­now­nej mo­jej byt­no­ści. Ze­chcia­ła­bym zno­wu prze­kro­czyć te pro­gi tyl­ko bę­dąc – zdra­dzo­ną przez mo­je­go Lu­dwi­ka XIV, a je­śli tra­fi mi się taki, je­dy­nie śmierć wy­drzeć mi go zdo­ła! Nie boję się żad­nej pani de Mon­te­span!" – „Idź­że już, sza­lo­na gło­wo – od­par­ła z uśmie­chem – nie zo­sta­wiaj tu tych świec­kich my­śli, za­bierz je wszyst­kie; i wiedz, że je­steś bar­dziej pa­nią Mon­te­span niż pan­ną La­Val­lie­re.” Uca­ło­wa­łam ciot­kę. Bie­dacz­ka nie mo­gła się po­wstrzy­mać, żeby nie od­pro­wa­dzić mnie do ka­re­ty, a oko jej to na mnie, to na her­bach na­sze­go rodu spo­czy­wa­ło.

Noc za­sta­ła mnie w Be­au­gen­cy, po­grą­żo­ną w odrę­twie­niu psy­chicz­nym, któ­re spo­wo­do­wa­ne było tym dziw­nym po­że­gna­niem. Cze­go za­znam w tym świe­cie, któ­re­gom tak moc­no pra­gnę­ła? Przede wszyst­kim nie spo­tka­łam ni­ko­go, kto by mnie przy­wi­tał, da­rem­nie więc na­peł­ni­łam ser­ce czu­ło­ścią: mat­ka była w La­sku Bu­loń­skim, a oj­ciec na po­sie­dze­niu, mój brat, ksią­żę de Rhe­to­re, wra­ca – jak mi oznaj­mio­no – za­wsze w ostat­niej chwi­li, żeby się prze­brać do obia­du. Pan­na Grif­fith (ma ona pa­zu­ry) i Fi­lip za­wie­dli mnie do mo­ich apar­ta­men­tów.

Owe apar­ta­men­ta to te same, co na­le­ża­ły do uko­cha­nej mo­jej bab­ki, księż­nej de Vau­re­mont, któ­rej za­wdzię­czam nie­ja­ką for­tu­nę, choć nikt nie na­po­mknął mi o tym. Czy­ta­jąc te sło­wa, po­dziel ze mną smu­tek, któ­re­gom do­zna­ła na tym miej­scu, uświę­co­nym mo­imi wspo­mnie­nia­mi. Po­ko­je wy­glą­da­ły tak samo, jak je zo­sta­wi­ła! Mia­łam spać w łóż­ku, na któ­rym umar­ła. Siadł­szy na brze­gu szez­lon­ga, pła­ka­łam, nie wi­dząc, że w po­ko­ju jest ktoś jesz­cze, i wspo­mi­na­łam, jak czę­sto klę­ka­łam tu­taj, aby sły­szeć ją le­piej. Wi­dzia­łam stąd jej twarz to­ną­cą w zru­dzia­łych ko­ron­kach i wy­chu­dłą za­rów­no wsku­tek po­de­szłe­go wie­ku, jak i cier­pień ko­na­nia. Zda­wa­ło mi się, że ten po­kój bu­cha jesz­cze cie­płem, któ­re ona tu – utrzy­my­wa­ła. Jak­że się to sta­ło, że pan­na Ar­man­da Lu­dwi­ka Ma­ria de Chau­lieu musi, ni­czym wie­śniacz­ka, po­ło­żyć się do łóż­ka bab­ki nie­mal w dzień jej śmier­ci? – uro­iło mi się bo­wiem, że księż­na, któ­ra zmar­ła jesz­cze w roku 1817, sko­na­ła za­le­d­wie wczo­raj. Na­tknę­łam się w tym po­ko­ju na przed­mio­ty, któ­rych tu­taj być nie po­win­no, świad­czą­ce, jak lu­dzie po­chło­nię­ci spra­wa­mi mo­nar­chii mało się trosz­czą o swo­ich naj­bliż­szych i jak nie­wie­le my­śla­no o tej szla­chet­nej ko­bie­cie, jed­nej z naj­wy­bit­niej­szych nie­wiast osiem­na­ste­go wie­ku, sko­ro już zna­la­zła się w gro­bie. Fi­lip zro­zu­miał jak­by przy­czy­nę łez mo­ich. Oznaj­mił, że księż­na za­pi­sa­ła mi w te­sta­men­cie wszyst­kie me­ble. Oj­ciec zo­sta­wił zresz­tą pa­rad­ne po­ko­je w ta­kim sta­nie, do ja­kie­go do­pro­wa­dzi­ła je re­wo­lu­cja.

Wsta­łam tedy, a Fi­lip otwarł przede mną drzwi ma­łe­go sa­lo­nu są­sia­du­ją­ce­go z apar­ta­men­ta­mi re­cep­cyj­ny­mi, gdziem uj­rza­ła zna­ną mi ru­inę: po­nad drzwia­mi, we fra­mu­gach wid­nia­ły nie­gdyś cen­ne ob­ra­zy, a te­raz te ramy zia­ły pust­ką, mar­mu­ry po­tłu­czo­no i zra­bo­wa­no lu­stra. Daw­niej ba­łam się cho­dzić głów­ny­mi scho­da­mi, wę­dro­wać przez te opusz­czo­ne, prze­stron­ne i wy­so­kie sale i uda­wa­łam się do księż­nej wą­ski­mi schod­ka­mi, wio­dą­cy­mi pod skle­pie­niem głów­nych scho­dów do ukry­tych drzwi jej ubie­ral­ni.

Apar­ta­ment zło­żo­ny z sa­lo­nu, sy­pial­ni i owe­go ślicz­ne­go, zło­to­czer­wo­ne­go ga­bi­ne­ci­ku, o któ­rym ci mó­wi­łam, mie­ści się w pa­wi­lo­nie od stro­ny In­wa­li­dów. Pa­łac od­dzie­la od bul­wa­ru je­dy­nie mur okry­ty pną­cza­mi i wspa­nia­ła ale­ja, ocie­nio­na rzę­dem drzew, któ­rych ko­ro­ny łą­czą się z li­sto­wiem mło­dych wią­zów ro­sną­cych wzdłuż uli­cy. Gdy­by nie błę­kit­na i zło­ta ko­pu­ła, gdy­by nie sza­ry ma­syw In­wa­li­dów, mo­gła­byś po­my­śleć, że je­steś w le­sie. Styl owych trzech po­koi oraz ich po­ło­że­nie świad­czą, że były tu nie­gdyś pa­rad­ne apar­ta­men­ta księż­nych de Chau­lieu, apar­ta­men­ta zaś ksią­żąt mu­sia­ły znaj­do­wać się w pa­wi­lo­nie na­prze­ciw; oba te pa­wi­lo­ny są roz­dzie­lo­ne, jak na­ka­zu­je oby­czaj, dwo­ma głów­ny­mi bu­dyn­ka­mi oraz pa­wi­lo­nem sta­no­wią­cym fa­sa­dę, gdzie miesz­czą się te mrocz­ne i dźwię­czą­ce echem sale, któ­re po­ka­zał mi Fi­lip, sale odar­te z daw­nej świet­no­ści, ta­kie, ja­kiem w dzie­ciń­stwie wi­dzia­ła. Spo­strze­gł­szy zdzi­wie­nie ma­lu­ją­ce się na moim licu, Fi­lip wdał się ze mną w po­uf­ną roz­mo­wę. Moja dro­ga, w tym domu dy­plo­ma­tów służ­ba jest po­wścią­gli­wa i ta­jem­ni­cza. Oznaj­mił mi tedy, że tyl­ko pa­trzeć usta­wy, na mocy któ­rej emi­gran­tom bę­dzie wy­pła­co­na rów­no­war­tość prze­pa­dłych ma­jąt­ków. Oj­ciec zwle­ka z re­mon­tem pa­ła­cu do chwi­li, kie­dy otrzy­ma rze­czo­ne od­szko­do­wa­nie. Ar­chi­tekt kró­lew­ski okre­ślił już kosz­ta, a mają one wy­no­sić trzy­sta ty­się­cy liw­rów. W gło­wie mi się od tego zwie­rze­nia za­krę­ci­ło i pa­dłam na sofę w moim sa­lo­nie. Jak to! Za­miast prze­zna­czyć ową sumę na mój po­sag, oj­ciec po­grze­bał mnie żyw­cem w klasz­to­rze? Oto jaki wy­snu­łam wnio­sek sta­nąw­szy w pro­gu tych drzwi. Ach, Re­na­to, ileż razy wspie­ra­łam gło­wę na Two­im ra­mie­niu, wspo­mi­na­jąc owe dni, kie­dy dzię­ki mo­jej bab­ce ży­cie tęt­ni­ło w tych dwóch po­ko­jach! Ona, ist­nie­ją­ca już tyl­ko w moim ser­cu, Ty, któ­ra prze­by­wasz w Mau­com­be, o dwie­ście mil ode mnie, oto je­dy­ne oso­by, co mnie ko­cha­ją albo ko­cha­ły. Ta dro­ga sta­rusz­ka o spoj­rze­niu try­ska­ją­cym mło­do­ścią od­ży­wa­ła na dźwięk mo­je­go gło­su. Ro­zu­mia­ły­śmy się wy­bor­nie! Pod wpły­wem tych wspo­mnień od­mie­nił się na­gle na­strój, w ja­kim tu przy­by­łam. W tym, co wy­da­ło mi się zra­zu pro­fa­na­cją, od­kry­łam coś – trud­no to bli­żej okre­ślić – świę­te­go. Wy­da­ło mi się, że miło bę­dzie wdy­chać nie­uchwyt­ny za­pach pu­dru do wło­sów, któ­ry prze­trwał tu jesz­cze, że miło bę­dzie spać w mro­ku tych ko­tar z żół­te­go ada­masz­ku w bia­łe wzo­ry, gdzie spoj­rze­nia i od­dech mo­jej bab­ki mu­sia­ły po­zo­sta­wić coś z jej du­szy. Po­le­ci­łam Fi­li­po­wi, żeby przy­wró­cił znaj­du­ją­cym się tu przed­mio­tom ich daw­ny blask, na­peł­nił mój apar­ta­ment ży­ciem, uczy­nił go spo­sob­nym do za­miesz­ka­nia. Wska­za­łam sama, jak­bym się chcia­ła tu urzą­dzić, wy­zna­cza­jąc miej­sce dla każ­de­go me­bla. Obej­rza­łam wszyst­ko, a wcho­dząc w stan po­sia­da­nia, nie omi­nę­łam żad­ne­go dro­bia­zgu i po­wie­dzia­łam, jak­by moż­na od­mło­dzić te moje ulu­bio­ne sta­ro­cia. Sy­pial­nia jest bia­ła, ale czas tę bia­łość zma­to­wił i spod zło­ta fan­ta­zyj­nych ara­be­sek prze­zie­ra gdzie­nieg­dzie czer­wień; jed­nak to pod­nisz­cze­nie har­mo­ni­zu­je z wy­bla­kły­mi ko­lo­ra­mi dy­wa­nu po­cho­dzą­ce­go z warsz­ta­tów la Sa­von­ne­rie, a bę­dą­ce­go upo­min­kiem od Lu­dwi­ka XV, któ­ry ofia­ro­wał,bab­ce rów­nież i swój por­tret. Ze­gar jest da­rem od mar­szał­ka de Saxe. Por­ce­la­na na ko­min­ku to pre­zent od mar­szał­ka de Ri­che­lieu. Por­tret bab­ki, ma­lo­wa­ny, kie­dy mia­ła dwa­dzie­ścia pięć lat, wisi w owal­nej ra­mie na­prze­ciw por­tre­tu kró­la. Nie ma tu nig­dzie por­tre­tu księ­cia. Po­do­ba mi się to za­po­mnie­nie wol­ne od ob­łu­dy, w któ­rym od­bi­ja się cały jej uro­czy cha­rak­ter. Kie­dy pew­ne­go razu bab­ka cięż­ko za­nie­mo­gła, spo­wied­nik jął na­sta­wać, aby ze­zwo­li­ła wejść mę­żo­wi, cze­ka­ją­ce­mu w sa­lo­nie. „Z le­ka­rzem i jego re­cep­ta­mi” – od­par­ła. Łóż­ko ma bal­da­chim i wy­ście­ła­ne opar­cia; ko­ta­ry, wy­so­ko za­wie­szo­ne, ukła­da­ją się w sute fał­dy; me­ble są ze zło­co­ne­go drze­wa, obi­te owym żół­tym ada­masz­kiem w bia­łe kwia­ty zdo­bią­cym rów­nież okna, a te za­sło­ny pod­szy­to bia­łą je­dwab­ną ma­te­rią, po­dob­ną do mory. Su­pra­por­ty ma­lo­wał nie zna­ny mi ar­ty­sta, wy­obra­ża­jąc na nich wschód słoń­ca i peł­nię księ­ży­ca. Ko­mi­nek urzą­dzo­no z nad­zwy­czaj­nym sta­ra­niem. Wi­dać, że w ze­szłym stu­le­ciu wie­le go­dzin przy ogniu spę­dza­no. Roz­gry­wa­ły się tu naj­waż­niej­sze wy­pad­ki. Pły­ta z po­zła­ca­nej mie­dzi za­li­cza się do cu­dów sztu­ki rzeź­biar­skiej, ob­ra­mo­wa­nie z sub­tel­nym wy­ko­na­no kunsz­tem, ło­pat­kę i szczyp­ce prze­ślicz­nie wy­ku­to, a mie­szek to ist­ne cac­ko. Ta­pi­se­ria na ekra­nie po­cho­dzi z Go­be­lins i jak­że wdzięcz­ną dano jej opra­wę: za­chwy­ca­ją­cy jest ów ko­ro­wód roz­tań­czo­nych fi­gu­rek, co bie­gną wzdłuż ca­łej ramy, jej roz­ga­łę­zień i prę­tu do opar­cia nóg; każ­dą z po­sta­ci po­trak­to­wa­no nad­zwy­czaj dro­bia­zgo­wo, jak­by na wa­chla­rzu. Cie­ka­wa je­stem, kto po­da­ro­wał jej ten maj­stersz­tyk, co tak lu­bi­ła. Ileż razy wi­dzia­łam bab­kę, jak sie­dząc głę­bo­ko w fo­te­lu, z nogą wspar­tą o ów pręt i suk­nią unie­sio­ną po ko­la­na – suk­nia ukła­da­ła się tak sama dzię­ki po­zy­cji, któ­rą przy­bie­ra­ła księż­na – bra­ła co chwi­la, od­kła­da­ła i zno­wu chwy­ta­ła ta­ba­kier­kę, le­żą­cą na sto­li­ku mię­dzy pu­deł­kiem pa­sty­lek a je­dwab­ny­mi mi­ten­ka­mi. Czy była ko­kiet­ką? Aż do dnia śmier­ci dba­ła o sie­bie tak, jak­by wczo­raj ów pięk­ny por­tret ma­lo­wa­no, jak­by ocze­ki­wa­ła na kwiat szlach­ty dwor­skiej, co ci­snął się do niej. Ten fo­tel przy­po­mi­nał mi, z jaką nie­opi­sa­ną gra­cją ukła­da­ły się jej spód­ni­ce, gdy weń za­pa­da­ła. Pa­nie mi­nio­nych cza­sów za­bra­ły ze sobą pew­ne se­kre­ty od­ma­lo­wu­ją­ce ich epo­kę. Księż­na trzy­ma­ła dum­nie gło­wę, na swój spo­sób rzu­ca­ła sło­wa i spoj­rze­nia, po­słu­gi­wa­ła się so­bie tyl­ko wła­ści­wym ję­zy­kiem, któ­re­gom ani śla­du nie od­na­la­zła u mat­ki: była w nim fi­ne­zja po­łą­czo­na z do­bro­dusz­no­ścią, za­mysł, ale ja­kiż bez­pre­ten­sjo­nal­ny; dys­kur­sa jej były roz­wle­kłe, a za­ra­zem la­ko­nicz­ne, opo­wia­da­ła wy­bor­nie i ma­lo­wa­ła w trzech sło­wach. Przede wszyst­kim od­zna­cza­ła się ową swo­bo­dą sądu, co z pew­no­ścią na ukształ­to­wa­nie mo­je­go umy­słu wpły­nę­ło. Prze­by­wa­łam z nią usta­wicz­nie od siód­me­go do dzie­sią­te­go roku żyda; lu­bi­ła mnie zwa­biać do sie­bie, tak samo jak ja lu­bi­łam przy­cho­dzić do niej. Ta sym­pa­tia była przy­czy­ną nie­jed­nej kłót­ni mię­dzy nią a moją mat­ką. A prze­cież nic tak nie pod­sy­ca uczu­cia jak lo­do­wa­ty wiew prze­śla­do­wań. Z ja­kimż wdzię­kiem po­wia­da­ła do mnie: „A, je­steś już, mała fi­lut­ko!”, kie­dy, za­po­ży­czyw­szy ru­chów od węża cie­ka­wo­ści, prze­śli­zgi­wa­łam się mię­dzy drzwia­mi i wresz­cie do­cie­ra­łam do niej. Czu­ła, że ją ko­cham, ko­cha­ła moją na­iw­ną mi­łość, co roz­świe­tla­ła jej zimę sło­necz­nym pro­mie­niem. Nie wiem, co się dzia­ło u niej wie­czo­ra­mi, ale by­wa­ło tam mnó­stwo osób; kie­dym rano skra­da­ła się na pal­cach, żeby zo­ba­czyć, czy u bab­ki od­sło­nię­to już okna, wśród me­bli jej sa­lo­nu pa­no­wał nie­ład, sto­li­ki do gry były roz­ło­żo­ne, a gdzie­nieg­dzie wa­lał się roz­sy­pa­ny ty­toń. Ów sa­lon utrzy­ma­no w tym­że sty­lu co i sy­pial­nię, tyl­ko me­ble mają tu wiel­ce oso­bli­wy ry­su­nek, wklę­słe gzym­sy i nogi przy koń­cu roz­dwo­jo­ne. Bo­ga­to i z wy­kwint­nym gu­stem rzeź­bio­ne gir­lan­dy kwie­cia wiją się na tle zwier­cia­deł i opa­da­ją dłu­gi­mi fe­sto­na­mi. Na kon­so­lach sto – ją ślicz­ne chiń­skie wa­zo­ni­ki. W ume­blo­wa­niu do­mi­nu­je ko­lor pą­so­wy i bia­ły. Bab­ka była ciem­ną i na­der po­nęt­ną bru­net­ką, a z do­bo­ru tych barw ła­two od­gad­nąć, jaką mia­ła kar­na­cję. Od­na­la­złam w tym sa­lo­nie biu­recz­ko ozdo­bio­ne fi­gur­ka­mi, od któ­rych nie­gdyś nie mo­głam ode­rwać oczu; jest wy­kła­da­ne cy­ze­lo­wa­nym sre­brem, a po­da­ro­wał je bab­ce nie­ja­ki pan Lo­mel­li­ni z Ge­nui. Na ścia­nach owe­go biu­recz­ka przed­sta­wio­no za­ję­cia wła­ści­we da­nej po­rze roku; po­sta­ci są wy­pu­kłe i roi się od nich na każ­dym ob­raz­ku. Spę­dzi­łam sa­mot­nie dwie go­dzi­ny, przy­wo­łu­jąc po ko­lei wspo­mnie­nia, w tym sank­tu­arium, gdzie jed­na z ko­biet naj­sław­niej­szych na dwo­rze Lu­dwi­ka XV, naj­sław­niej­szych za­rów­no dzię­ki uro­dzie, jak i dow­ci­po­wi, wy­da­ła ostat­nie tchnie­nie. Wiesz, jak mnie z nią na­gle roz­łą­czo­no, za­nim się obej­rza­łam, w roku 1816. „Po­że­gnaj się z bab­ką” – rze­kła do mnie mat­ka. Za­sta­łam księż­nę wca­le moim od­jaz­dem nie zdzi­wio­ną i na po­zór obo­jęt­ną. Przy­wi­ta­ła mnie jak zwy­kle. „Je­dziesz, mój skar­bie, do klasz­to­ru – po­wie­dzia­ła – za­zna­jo­misz się tam z two­ją ciot­ką, oso­bą nie­zwy­kłych za­let. Ale ja do­pil­nu­ję, żeby cię nie po­świę­co­no, bę­dziesz nie­za­leż­na, a na­wet bę­dziesz w sta­nie po­ślu­bić, kogo ze­chcesz”. W pół roku po­tem umar­ła; po­wie­rzy­ła te­sta­ment naj­wier­niej­sze­mu ze swo­ich sta­rych przy­ja­ciół, księ­ciu de Tal­ley­rand, któ­ry ba­wiąc z wi­zy­tą u pan­ny de Char­ge­bo­euf zna­lazł spo­sób, aby mnie po­wia­do­mić, że bab­ka wzbro­ni­ła mi zło­że­nia ślu­bów. Mam na­dzie­ję, że prę­dzej czy póź­niej spo­tkam księ­cia i na pew­no do­wiem się cze­goś wię­cej od nie­go. Tak to, moja pięk­na sa­ren­ko, lubo nikt nie wy­szedł mi na przy­wi­ta­nie, po­cie­szył mnie cień dro­giej księż­nej i mo­głam wy­peł­nić je­den z punk­tów na­szej umo­wy, w któ­rym, jak so­bie przy­po­mi­nasz, umy­śli­ły­śmy wta­jem­ni­czać się na­wza­jem w choć­by i naj­błah­sze szcze­gó­ły ty­czą­ce za­rów­no na­szych fa­mi­lii, jak i na­sze­go ży­cia. Co za roz­kosz wie­dzieć, jak żyje i gdzie się ob­ra­ca dro­ga nam isto­ta! Od­ma­luj mi do­kład­nie naj­drob­niej­sze rze­czy; któ­re Cię ota­cza­ją, od­ma­luj wszyst­ko, na­wet grę świa­teł za­cho­dzą­ce­go słoń­ca wśród wiel­kich drzew.

10 paź­dzier­ni­ka.

Przy­je­cha­łam o trze­ciej po po­łu­dniu. Oko­ło wpół do szó­stej Róża oznaj­mi­ła mi o po­wro­cie mo­jej mat­ki, ze­szłam więc na dół, aby po­wi­tać ją z na­leż­nym re­spek­tem. Mat­ka zaj­mu­je na par­te­rze apar­ta­ment miesz­czą­cy się, jak i mój, w tym sa­mym pa­wi­lo­nie. Miesz­kam nad mat­ką i słu­żą nam te same bocz­ne scho­dy. Oj­ciec re­zy­du­je w pa­wi­lo­nie na­prze­ciw; ale że od stro­ny dzie­dziń­ca zo­sta­ło wię­cej prze­strze­ni – w na­szym pa­wi­lo­nie zaj­mu­ją to miej­sce pa­rad­ne scho­dy – apar­ta­ment ojca jest znacz­nie ob­szer­niej­szy niż na­sze. I lubo z po­wro­tem Bur­bo­nów spo­czę­ły zno­wu na mo­ich ro­dzi­cach daw­ne obo­wiąz­ki, nie­od­łącz­ne od ich po­zy­cji, oj­ciec i mat­ka nie tyl­ko nie ru­szy­li się z par­te­ru, lecz mogą tam przyj­mo­wać, tak ob­szer­ne są domy na­szych przod­ków. Za­sta­łam mat­kę w sa­lo­nie, gdzie nic się nie zmie­ni­ło. Była w wie­czo­ro­wej suk­ni. Scho­dząc wol­no po stop­niach, gło­wi­łam się, jak mnie przyj­mie ta ko­bie­ta, co ra­czej obo­jęt­ną mat­ką była, od któ­rej przez osiem lat otrzy­ma­łam tyl­ko dwa – zna­ne Ci – li­sty. Są­dząc, że by­ła­bym nie­god­na sie­bie uda­jąc tkli­we uczu­cia, któ­rych ży­wić mi nie­spo­sób, zro­bi­łam minę za­hu­ka­nej i głu­piej mnisz­ki i we­szłam nie bez we­wnętrz­ne­go za­kło po­ta­nia. Owo za­kło­po­ta­nie wpręd­ce mi­nę­ło. Mat­ka za­cho­wa­ła się z cza­ru­ją­cym tak­tem: nie oka­za­ła mi fał­szy­wej czu­ło­ści, ale też i nie była ozię­błą, nie od­nio­sła się do mnie jak do ob­cej, ale też i nie przy­tu­li­ła mnie do łona, niby uko­cha­ną cór­kę; po­wi­ta­ła mnie tak, jak­by­śmy się wczo­raj po­że­gna­ły, była naj­mil­szą i naj­po­ufal­szą przy­ja­ciół­ką; naj­pierw po­ca­ło­wa­ła mnie w czo­ło, a po­tem zwró­ci­ła się do mnie jak do do­ro­słej ko­bie­ty. „Moja dro­ga có­recz­ko – rze­kła – mia­łaś już co praw­da umrzeć w klasz­to­rze, le­piej jed­nak, że bę­dziesz żyć po­śród nas. Po­krzy­żo­wa­łaś pla­ny ojca i moje, ale mi­nę­ły cza­sy, kie­dy oka­zy­wa­no ro­dzi­com śle­pe po­słu­szeń­stwo. Za­mia­ry mo­je­go mał­żon­ka, a two­je­go ojca, zga­dza­ją się z mo­imi: po­sta­no­wi­li­śmy nie za­nie­dbać ni­cze­go, abyś wio­dła przy­jem­ne ży­cie i zo­ba­czy­ła świat. Gdy­bym była w two­im wie­ku, my­śla­ła­bym tak samo jak ty, to­też nie mam do cie­bie żad­nej pre­ten­sji: nie zdo­łasz po­jąć, cze­go­śmy od cie­bie żą­da­li. Nig­dy nie do­znasz ode mnie śmiesz­nej su­ro­wo­ści. Je­śli zwąt­pi­łaś o moim ser­cu, prze­ko­nasz się nie­ba­wem, żeś była w błę­dzie. Lubo pra­gnę ci zo­sta­wić zu­peł­ną wol­ność, są­dzę, że po­stą­pisz roz­sąd­nie sto­su­jąc się w pierw­szych mo­men­tach do wska­zó­wek mat­ki, któ­ra cię bę­dzie trak­to­wać jak sio­strę." Księż­na mó­wi­ła ła­god­nie, po­pra­wia­jąc moją pe­le­ryn­kę klasz­tor­nej pen­sjo­nar­ki. Uję­ła mnie. W trzy­dzie­stym ósmym roku ży­cia jest pięk­na jak anioł; ma czar­ne oczy o błę­kit­nym bla­sku, je­dwa­bi­ste rzę­sy, czo­ło bez jed­nej zmarszcz­ki, płeć tak ró­żo­wą i bia­łą, jak­by uży­wa­ła blan­szu i różu, nad po­dziw ślicz­ną pierś i ra­mio­na, ta­lię cien­ką i kształt­nie wy­gię­tą jak u Cie­bie, rękę rzad­kiej uro­dy – to bia­łość mle­ka; w pa­znok­ciach wciąż mi­go­cze świa­tło, ta­kie są wy­po­le­ro­wa­ne; mały pa­lec z lek­ka od­chy­lo­ny, duży – de­li­kat­ny jak­by z ko­ści sło­nio­wej. No i sto­pa god­na dło­ni, hisz­pań­ska sto­pa pan­ny de Van­de­nes­se. Sko­ro tak wy­glą­da do­bie­ga­jąc czter­dziest­ki, bę­dzie jesz­cze pięk­na w sześć­dzie­sią­tym roku ży­cia.

Od­po­wie­dzia­łam, moja sa­ren­ko, jak na ule­głą cór­kę przy­sta­ło. Oka­za­łam jej to, co i ona mi oka­za­ła, a na­wet wię­cej; za­wo­jo­wa­na uro­dą mat­ki, prze­ba­czy­łam tę nie­dba­łość o mnie, zro­zu­miaw­szy, że taką ko­bie­tę jak ona po­chło­nę­ła rola kró­lo­wej. Oznaj­mi­łam jej to na­iw­nie, tak jak­bym ga­wę­dzi­ła z Tobą. Nie spo­dzie­wa­ła się pew­nie, że cór­ka prze­mó­wi do niej z taką mi­ło­ścią. Szcze­re hoł­dy mo­jej ad­mi­ra­cji na­peł­ni­ły ją nie­opi­sa­nym wzru­sze­niem: od­mie­ni­ła spo­sób by­cia, czy­niąc go jesz­cze wdzięcz­niej­szym i mniej ce­re­mo­nial­nym. „Do­bre z cie­bie dziec­ko – rze­kła – mam na­dzie­ję, że bę­dzie­my przy­ja­ciół­ka­mi.” Sło­wa te wy­da­ły mi się peł­ny­mi ślicz­nej pro­sto­ty. Nie po­ka­za­łam po so­bie, jak je przy­ję­łam, chcia­łam bo­wiem, aby się łu­dzi­ła, że jest o wie­le sub­tel­niej­szą i dow­cip­niej­szą niż cór­ka. Uda­łam więc głup­ta­ka, a ona była mną za­chwy­co­na. Uca­ło­wa­łam kil­ka­krot­nie je j ręce, za­pew­nia­jąc, iż nie po­sia­dam się ze szczę­ścia dzię­ki ta­kie­mu wła­śnie trak­to­wa­niu, że prze­sta­łam się czuć skrę­po­wa­na, a na­wet zwie­rzy­łam się ze swo­ich obaw. Uśmiech­nę­ła się, ob­ję­ła mnie tkli­wie za szy­ję i po­ca­ło­wa­ła w czo­ło. „Dro­gie dzie­cię – rze­kła – mamy dziś go­ści na obie­dzie, przy­znasz mi więc pew­nie ra­cję, że le­piej za­cze­kać, aż szwacz­ka ubie­rze cię tak, abyś mo­gła god­nie po raz pierw­szy wy­stą­pić w świe­cie; ja­koż, zo­ba­czyw­szy się z oj­cem i bra­tem, wró­cisz do sie­bie.” Przy­sta­łam ze szcze­re­go ser­ca. Za­chwy­ca­ją­ca to­a­le­ta mat­ki była pierw­szym ob­ja­wie­niem tego świa­ta, o któ­rym nam się ma­rzy­ło; ale też nie przy­ła­pa­łam się na choć­by i naj­lżej­szym od­ru­chu za­zdro­ści. Wszedł oj­ciec. „Oto pań­ska cór­ka” – oświad­czy­ła księż­na. Oj­ciec jął oka­zy­wać mi na­gle nie­wia­ry­god­ną czu­łość; ode­grał rolę ojca tak wy­bor­nie, żem w jego ser­ce uwie­rzy­ła. „Je­steś na­resz­cie, mała bun­tow­ni­co!” – po­wie­dział uj­mu­jąc mnie za ręce i ob­sy­pu­jąc je po­ca­łun­ka­mi, w któ­rych było wię­cej ga­lan­te­rii niż oj­cow­skich uczuć. Przy­cią­gnął mnie do sie­bie, ob­jął wpół i przy­gar­nął, żeby po­ca­ło­wać w czo­ło i po­licz­ki. „Za­smu­ci­ło nas wiel­ce, żeś od­mie­ni­ła po­wo­ła­nie, ale uko­isz ten smu­tek ra­do­ścią, jaką nam spra­wią two­je suk­ce­sy to­wa­rzy­skie. Czy wiesz pani, że ona jest bar­dzo ład­na i że nie­ba­wem bę­dziesz mo­gła się nią szczy­cić? A, zja­wił się twój brat, Rhéto­ré. Al­fon­sie – zwró­cił się do pięk­ne­go mło­dzień­ca, co wszedł wła­śnie – oto two­ja sio­stra, za­kon­ni­ca, któ­ra po­sta­no­wi­ła rzu­cić ha­bit w po­krzy­wy.” Brat zbli­żył się do mnie bez po­śpie­chu i uści­snął mi dłoń. „Uca­łuj­że sio­strę” – po­wie­dział ksią­żę. I Al­fons uca­ło­wał mnie w oba po­licz­ki. „Cie­szę się ogrom­nie, że wi­dzę cię, moja sio­stro – po­wie­dział – trzy­mam two­ją stro­nę prze­ciw ojcu…”. Po­dzię­ko­wa­łam, lecz–jak mi się zda­je, po­wi­nien był od­wie­dzić mnie w Blo­is, kie­dy je­chał z wi­zy­tą do na­sze­go bra­ta, mar­ki­za, ofi­ce­ra gar­ni­zo­nu w Or­le­anie. Wy­co­fa­łam się w oba­wie przed go­ść­mi. Zro­bi­łam u sie­bie tro­chę po­rząd­ków, a na pą­so­wym ak­sa­mi­cie, któ­rym przy­kry­to mój pięk­ny stół, uło­ży­łam wszyst­ko co trze­ba, żeby pi­sać do Cie­bie, roz­wa­ża­jąc moją nową po­zy­cję.

Oto, moja pięk­na bia­ła sa­ren­ko, ni mniej, ni wię­cej wszyst­ko, co za­szło od po­wro­tu osiem­na­sto­let­niej pan­ny – po dzie­wię­cio­let­niej nie­byt­no­ści – w jed­nym z naj­zna­mie­nit­szych ro­dów kró­le­stwa. Zmę­czy­ła mnie ta po­dróż, a tak­że wzru­sze­nia po­wro­to­wi w ro­dzin­ne pro­gi to­wa­rzy­szą­ce: po­ło­ży­łam się więc spać o ósmej, za­raz po ko­la­cji, jak w klasz­to­rze. Za­cho­wa­ło się wszyst­ko, na­wet na­kry­cie z sa­skiej por­ce­la­ny na jed­ną oso­bę, któ­rym po­słu­gi­wa­ła się ta dro­ga księż­na, kie­dy przy­szła jej fan­ta­zja, żeby jeść u sie­bie.II LU­DWI­KA DO RE­NA­TY

25 li­sto­pa­da.

Zbu­dziw­szy się na­za­jutrz, za­sta­łam swój apar­ta­ment wy­sprzą­ta­ny i przy­stro­jo­ny dzię­ki gor­li­wo­ści sta­re­go Fi­li­pa, któ­ry po­wsta­wiał kwia­ty do wa­zo­nów. Za­in­sta­lo­wa­łam się wresz­cie. Tyl­ko nikt nie do­my­ślił się, że pu­pil­ka kar­me­li­ta­nek jest głod­na od sa­me­go rana, i Róża mia­ła mnó­stwo trud­no­ści, aby spro­ku­ro­wać mi śnia­da­nie. „Pa­nien­ka po­szła spać o tej po­rze, kie­dy po­da­ją obiad, a wsta­ła w mo­men­cie, gdy ja­śnie pan zwykł po­wra­cać” – rze­kła do mnie. Za­bra­łam się do pi­sa­nia. Oko­ło pierw­szej oj­ciec za­stu­kał do drzwi mo­je­go sa­lo­ni­ku, py­ta­jąc, czy mogę go

przy­jąć; otwar­łam drzwi, a on wszedł za­sta­jąc mnie nad tym li­stem. „Moja dro­ga, po­win­naś się ubrać i urzą­dzić; znaj­dziesz dwa­na­ście ty­się­cy fran­ków w tej sa­kiew­ce. To rocz­ny do­chód, któ­ry prze­zna­czam na two­je utrzy­ma­nie. Po­ro­zu­miesz się z mat­ką w spra­wie no­wej, sto­sow­niej­szej och­mi­strzy­ni, je­śli nie po­do­ba ci się miss Grif­fith, gdyż pani de Chau­lieu nie bę­dzie mia­ła cza­su do­trzy­my­wać ci to­wa­rzy­stwa przed po­łu­dniem. Bę­dziesz mia­ła na roz­ka­zy po­wóz i lo­ka­ja.” „Nie­chże mi oj­ciec zo­sta­wi Fi­li­pa” – od­par­łam. „Zgo­da – rzekł na to – i pa­mię­taj, abyś o nic się nie tro­ska­ła: two­ja for­tu­na jest tak znacz­na, że nie bę­dziesz cię­ża­rem ani mat­ce, ani mnie”. „Czy… po­peł­ni­ła­bym nie­sto­sow­ność py­ta­jąc ojca, jaką jest owa for­tu­na?” „Ależ skąd, moje dziec­ko – od­po­wie­dział – bab­ka za­pi­sa­ła ci pięć­set ty­się­cy fran­ków swo­ich oszczęd­no­ści, gdyż nie chcia­ła ode­brać ro­dzi­nie ani jed­ne­go ka­wał­ka zie­mi. Sumę tę ulo­ko­wa­no w pa­pie­rach pań­stwo­wych. Dzię­ki pro­cen­tom skła­da­nym masz dziś mniej wię­cej czter­dzie­ści ty­się­cy fran­ków ren­ty. Za­mie­rza­łem uczy­nić z tych pie­nię­dzy pod­sta­wę bytu mo­je­go młod­sze­go syna, po­krzy­żo­wa­łaś bar­dzo moje pla­ny; ale kto wie, czy za ja­kiś czas nie oka­żesz mi po­mo­cy: wie­le spo­dzie­wam się po to­bie, a wszyst­ko od cie­bie za­le­ży. Wy­da­jesz mi się roz­sąd­niej­szą, niż przy­pusz­cza­łem. Nie po­trze­bu­ję ci mó­wić, jak win­na po­stę­po­wać pan­na de Chau­lieu; duma bi­ją­ca z lic two­ich jest dla mnie naj­pew­niej­szym gwa­ran­tem. Lu­dzie ni­skie­go sta­nu strze­gą pil­nie swo­ich có­rek, ale tro­skli­wość taka by­ła­by w na­szej ro­dzi­nie obe­lgą. Ob­mo­wę cie­bie do­ty­czą­cą przy­pła­cił­by ży­ciem ten, kto by so­bie na nią po­zwo­lił, albo je­den z two­ich bra­ci, je­śli by nie­bo oka­za­ło się nie­spra­wie­dli­wym. Wię­cej w tej kwe­stii nie po­wiem. Do wi­dze­nia, ko­cha­nie.” Po­ca­ło­wał mnie w czo­ło i wy­szedł. Nie ro­zu­miem, cze­mu po­rzu­co­no owe za­my­sły, po dzie­wię­ciu la­tach upo­ru. Lu­bię tę ja­sność, z któ­rą wy­ra­żał się oj­ciec.

Nie było w jego sło­wach nic dwu­znacz­ne­go. Mój ma­ją­tek po­wi­nien przy­paść jego sy­no­wi, mar­ki­zo­wi. Ko­góż więc ru­szy­ło su­mie­nie? Mat­kę, czy ojca? A może bra­ta?

Prze­sie­dzia­łam dłu­go na so­fie bab­ki, z okiem utkwio­nym w owej sa­kiew­ce, któ­rą oj­ciec zo­sta­wił na ko­min­ku, rada a za­ra­zem nie­kon­ten­ta, żem z taką uwa­gą my­śli swo­je na pie­nią­dzach sku­pia­ła. To praw­da, że nie po­win­nam już za­przą­tać się nimi: roz­wia­ły się moje wąt­pli­wo­ści i prze­cież to za­cnie, że oszczę­dzo­no mi cier­pień, któ­rych duma moja mu­sia­ła­by do­znać w tym wzglę­dzie. Fi­lip bie­gał przez dzień cały od­wie­dza­jąc naj­roz­ma­it­szych kup­ców i rze­mieśl­ni­ków, co mają spra­wić moją me­ta­mor­fo­zę. Była już u mnie słyn­na kraw­czy­ni, nie­ja­ka Wik­to­ry­na, a tak­że szwacz­ka, spe­cja­list­ka od bie­li­zny, i szewc. Nie­cier­pli­wię się jak dziec­ko, pil­no mi bo­wiem zo­ba­czyć sie­bie bez tego wor­ka, któ­rym spo­wi­ja­ła nas klasz­tor­na suk­nia; ale tym wszyst­kim rze­mieśl­ni­kom' trze­ba wie­le cza­su: gor­se­ciarz musi mieć osiem dni, je­śli nie chcę ze­psuć so­bie ta­lii. Spra­wa przy­bie­ra po­waż­ny ob­rót: mam­że więc ta­lię? Jar­fs­sen, szewc Ope­ry, oświad­czył mi z ca­łym prze­ko­na­niem, że mam sto­pę mo­jej mat­ki. Cały ra­nek ze­szedł na tych do­nio­słych za­ję­ciach. Zja­wił się na­wet rę­ka­wicz­nik, żeby wziąć mia­rę. Szwacz­ka jest na moje roz­ka­zy. Kie­dy sia­dłam do obia­du – o tej po­rze je­dzą tu­taj śnia­da­nie – mat­ka po­wie­dzia­ła mi, że weź­mie mnie ze sobą do mo­dy­stek, abym wy­ro­biw­szy so­bie do­bry gust pod jej okiem, mo­gła w przy­szło­ści sama za­ma­wiać ka­pe­lu­sze. Oszo­ło­mił mnie ten po­czą­tek nie­za­wi­sło­ści, jak ślep­ca osza­ła­mia przy­wró­ce­nie wzro­ku. Wi­dzę te­raz, czym jest kar­me­li­tan­ka w po­rów­na­niu ze świa­to­wą pan­ną: róż­ni­ca jest tak wiel­ka, że nig­dy by­śmy jej nie po­ję­ły. W trak­cie owe­go śnia­da­nia oj­ciec był ja­kiś roz­tar­gnio­ny, to­też po­zo­sta­wi­ły­śmy go wła­snym my­ślom; jest jed­nym z naj­po­ufal­szych kon­fi­den­tów mo­nar­chy. Po­pa­dłam w cał­ko­wi­te za­po­mnie­nie, ale przy – po­mni so­bie o mnie, kie­dy mu będę nie­odzow­na – wiem o tym. Oj­ciec jest cza­ru­ją­cym męż­czy­zną mimo swo­ich pięć­dzie­się­ciu lat: ma fi­gu­rę mło­dzień­ca i pięk­ną po­sta­wę, jest blon­dy­nem, a w za­cho­wa­niu jego i ru­chach peł­no nie­opi­sa­ne­go wdzię­ku; ob­li­cze jego jest wy­mow­ne, a jed­no­cze­śnie za­mknię­te, jak u dy­plo­ma­ty; nos cien­ki i dłu­gi, oko brą­zo­we. Co za ślicz­na para! Ileż obie­gło mnie szcze­gól­nych my­śli, kie­dym so­bie ja­sno uprzy­tom­ni­ła, że tych dwo­je lu­dzi, rów­nych szla­chet­nym uro­dze­niem, bo­gac­twem i wy­jąt­ko­wy­mi za­le­ta­mi, nie łą­czy żad­ne po­ży­cie, a no­szą tyl­ko to samo na­zwi­sko, za­cho­wu­jąc po­zo­ry wię­zi mał­żeń­skiej je­dy­nie dla świa­ta. Ba­wił u nich wczo­raj kwiat dwo­ru i dy­plo­ma­cji. Za kil­ka dni idę na bal do księż­nej de Mau­fri­gneu­se, i będę przed­sta­wio­na temu świa­tu, któ­ry tak bar­dzo chcia­łam po­znać. Co rano bę­dzie przy­cho­dził metr tań­ca: mu­szę wy­uczyć się tań­czyć w mie­siąc, gdyż in­a­czej nie ma mowy o ba­lach. Przed obia­dem we­szła mat­ka, żeby po­ro­zu­mieć się ze mną w spra­wie och­mi­strzy­ni. Za­trzy­ma­łam miss Grif­fith, przy­ję­tą z po­rę­ki am­ba­sa­do­ra an­giel­skie­go. Owa miss jest cór­ką pa­sto­ra: ode­bra­ła jak naj­sta­ran­niej­sze wy­cho­wa­nie, gdyż jej mat­ka była szlach­cian­ką; ma trzy­dzie­ści sześć lat i na­uczy mnie po an­giel­sku. Moja pan­na Grif­fith jest dość pięk­ną na to, żeby być w pre­ten­sjach; jest ubo­ga, ale dum­na, po­cho­dzi ze Szko­cji, bę­dzie moją przy­zwo­it­ką, a sy­pial­nię urzą­dzi jej się w po­ko­ju Róży. Róża bę­dzie pod­le­gać pan­nie Grif­fith. Spo­strze­głam od razu, że owi­nę so­bie koło pal­ca moją och­mi­strzy­nię. Zna­my się wpraw­dzie tyl­ko sześć dni, lecz ona po­ję­ła wy­bor­nie, że tyl­ko ja mogę za­in­te­re­so­wać się jej lo­sem; a ja, lubo ona jest nie­wzru­szo­na niby po­sąg, po­ję­łam, że w każ­dym wy­pad­ku pój­dzie mi na rękę. Wy­da­je mi się stwo­rze­niem po­czci­wym, acz­kol­wiek skry­tym. Nie mo­głam z niej wy­do­być, jaka mię­dzy nią a moją mat­ką za­pa­dła umo­wa.

Inna wia­do­mość o nie­wiel­kim, jak mi się zda­je, zna­cze­niu! Dziś rano oj­ciec od­rzu­cił pro­po­no­wa­ną mu tekę… mi­ni­stra. Stąd jego wczo­raj­sza za­du­ma. Po­wia­da, że woli sta­no­wi­sko am­ba­sa­do­ra od przy­kro­ści zwią­za­nych z pu­blicz­ny­mi dys­pu­ta­mi. Uśmie­cha mu się Hisz­pa­nia. Do­wie­dzia­łam się o tych no­wi­nach przy śnia­da­niu, gdyż je­dy­ny to mo­ment w cią­gu ca­łe­go dnia, kie­dy moi ro­dzi­ce i brat ga­wę­dzą swo­bod­niej. Służ­ba zja­wia się wte­dy tyl­ko na dzwo­nek. Po­tem mój brat jest nie­obec­ny do wie­czo­ra, tak samo jak oj­ciec. Mat­ka ubie­ra się, a wi­dy­wać ją moż­na tyl­ko od dru­giej do czwar­tej: o czwar­tej wy­ru­sza na go­dzin­ną prze­chadz­kę; przyj­mu­je mię­dzy szó­stą a siód­mą, je­śli nie wy­bie­ra się na pro­szo­ny obiad; resz­tę dnia od­da­je roz­ryw­kom, ja­dąc na bal albo do te­atru, na kon­cert albo z wi­zy­tą. Krót­ko mó­wiąc, ży­cie jej jest tak wy­peł­nio­ne, że nie są­dzę, aby mia­ła kwa­drans dla sie­bie. Musi po­świę­cać znacz­ną część swe­go cza­su na po­ran­ną to­a­le­tę, bo­wiem przy śnia­da­niu, do któ­re­go sia­da­my, za­nim wy­bi­je po­łu­dnie, wy­glą­da jak bó­stwo. Za­czy­nam roz­róż­niać od­gło­sy do­la­tu­ją­ce mnie z jej po­ko­jów: naj­sam­pierw bie­rze ką­piel, pra­wie zim­ną, po­tem wy­pi­ja fi­li­żan­kę zim­nej kawy ze śmie­tan­ką, a na ko­niec się ubie­ra; nie bu­dzą jej nig­dy przed dzie­wią­tą, z wy­jąt­kiem nad­zwy­czaj­nych oko­licz­no­ści; w let­nie po­ran­ki za­ży­wa kon­nej prze­jażdż­ki. O dru­giej przyj­mu­je mło­dzień­ca, któ­re­gom jesz­cze obej­rzeć nie zdo­ła­ła. Oto na­sze ży­cie ro­dzin­ne. Spo­ty­ka­my się wszy­scy przy śnia­da­niu i przy obie­dzie, czę­sto jed­nak ja­da­my z mat­ką tyl­ko we dwie. Prze­czu­wam, że jesz­cze czę­ściej będę ja­dać obia­dy u sie­bie, je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie pan­ny Grif­fith, jak to czy­ni­ła moja bab­ka. Mat­ka jada czę­sto obia­dy na mie­ście. Nie dzi­wi mnie już ta ozię­błość, jaką oka­zu­je mi ro­dzi­na. Moja dro­ga, w Pa­ry­żu tak rzad­ko je­ste­śmy sami z sobą, że mi­łość do ota­cza­ją­cych nas lu­dzi wy­ma­ga he­ro­izmu. I jak­że ła­two w tym mie­ście za­po­mi­na się o nie – obec­nych! A prze­cież nie ru­szy­łam się jesz­cze z domu i nic nie wi­dzia­łam; cze­kam, aż na­bio­rę po­lo­ru, aż moje ma­nie­ry i wy­gląd za­czną har­mo­ni­zo­wać z tym świa­tem, któ­re­go ży­cie już mnie za­dzi­wia, lubo gwar jego z da­le­ka tyl­ko do­la­tu­je mo­ich uszu. Na ra­zie wy­cho­dzę je­dy­nie do ogro­du. Za kil­ka dni' za­czną śpie­wać Wło­si. Mat­ka ma u nich lożę. Od­cho­dzę od przy­tom­no­ści, tak bym chcia­ła usły­szeć wło­ski śpiew i zo­ba­czyć fran­cu­ską ope­rę. Za­czy­nam już wy­zby­wać się klasz­tor­nych przy­zwy­cza­jeń, a wcią­gać się w oby­cza­je ży­cia świa­to­we­go. Pi­szę ten list wie­czo­rem i nie prze­sta­nę – aż w mo­men­cie, kie­dy pój­dę spać, któ­ry to mo­ment prze­su­nął się te­raz do dzie­sią­tej: o tej po­rze mat­ka wy­cho­dzi, je­śli nie wy­bie­ra się na spek­takl. W Pa­ry­żu mamy dwa­na­ście te­atrów. Je­stem okrop­nym nie­ukiem, czy­tam więc masę, ale bez wy­bo­ru. Jed­na książ­ka pro­wa­dzi mnie do dru­giej. "Wy­naj­du­ję ty­tu­ły na okład­ce czy­ta­ne­go dzie­ła; ale że nie ma ni­ko­go, kto udzie­lił­by mi wska­zó­wek, tra­fiam na strasz­li­we nu­dziar­stwa. Wszyst­ko, com z te­raź­niej­szej li­te­ra­tu­ry wy­czy­ta­ła, ob­ra­ca się wo­kół mi­ło­ści, a ten przed­miot po­chła­niał nas tak bar­dzo, bo­wiem całe na­sze ist­nie­nie jest przez męż­czy­znę i dla męż­czy­zny stwo­rzo­ne; lecz iluż au­to­rom da­le­ko do dwóch dziew­cząt, z któ­rych jed­ną bia­łą sa­ren­ką, a dru­gą piesz­czot­ką prze­zwa­no, do Re­na­ty i Lu­dwi­ki! Ach! dro­gi anie­le, ja­kież oni przed­sta­wia­ją ubo­gie zda­rze­nia i ja­kie dzi­wac­twa, jak pod­le wy­ra­ża­ją swo­je sen­ty­men­ta! A jed­nak dwie książ­ki prze­dziw­nie mi się spodo­ba­ły: jed­na to Ko­ryn­na, a dru­ga Adolf. W związ­ku z tym spy­ta­łam ojca, czy mo­gła­bym po­znać pa­nią de Sta­ël. Mat­ka, oj­ciec i Al­fons wy­buch­nę­li śmie­chem. Al­fons po­wie­dział: „Czy ona spa­dła z księ­ży­ca?”. Oj­ciec od­rzekł: „Gdzież ten głup­tas miał na­brać ro­zu­mu? Wró­ci­ła po pro­stu od kar­me­li­ta­nek.” „Moja cór­ko, pani de Sta­ël daw­no nie żyje” – oznaj­mi­ła do­bro­tli­wie księż­na. „Jak­że to ko­bie­ta może być oszu­ka­ną?” – spy­ta­łam miss Grif­fith, koń­cząc Adol­fa. „A no cóż, kie­dy ko­cha…” – od­par­ła miss Grif­fith. Nie dzi­wi cię, Re­na­to, że męż­czy­zna mógł­by oszu­kać?… Miss Grif­fith do­strze­gła wresz­cie, że je­stem tyl­ko na poły głup­ta­sem, a edu­ka­cja moja jest za­po­zna­na: my­ślę o tej edu­ka­cji, któ­rej udzie­la­ły­śmy so­bie na­wza­jem re­zo­nu­jąc bez pa­mię­ci. Po­ję­ła, że moja nie­wie­dza do­ty­czy tyl­ko ze­wnętrz­ne­go świa­ta. Bied­ne stwo­rze­nie otwar­ło przede mną ser­ce. Ta la­ko­nicz­na od­po­wiedź, w któ­rej sku­pi­ły się wszyst­kie nie­szczę­ścia, ja­kie so­bie tyl­ko wy­obra­zić moż­na, prze­ję­ła mnie lek­kim drże­niem. Pan­na Grif­fith na­po­mi­na mnie, abym żad­nym po­wa­bom tego świa­ta olśnić się nie dała i nie ufa­ła ni­cze­mu, oso­bli­wie zaś wy­strze­ga­ła się tego, co mi się naj­bar­dziej spodo­ba. Wię­cej nie wie i nie może mi po­wie­dzieć. Sło­wa te były na­zbyt mo­no­ton­ne. Przy­po­mi­na­ją sza­ro­ścią głos pta­ka, co śpie­wa tyl­ko na jed­ną nutę.III LU­DWI­KA DO RE­NA­TY

Gru­dzień.

Moje złot­ko, otom już go­to­wa, żeby wy­stą­pić w świe­cie; a że wkrót­ce będę mu­sia­ła przy­brać wo­bec nie­go na­le­ży­tą po­wa­gę, da­łam te­raz wo­dze pew­nym sza­leń­stwom. Dziś rano po wie­lu pró­bach stwier­dzi­łam, że je­stem wresz­cie na­le­ży­cie wy­gor­se­to­wa­na, obu­ta, ści­śnię­ta, ucze­sa­na, ubra­na i ozdo­bio­na klej­no­ta­mi. Po­stą­pi­łam ni­czym za­pa­śnik przed wal­ką: ćwi­czy­łam się przy drzwiach za­mknię­tych.' Chcia­łam się wi­dzieć pod bro­nią i z nie­ma­łym ukon­ten­to­wa­niem spo­strze­głam u sie­bie zwy­cię­ską i trium­fu­ją­cą min­kę, na wi­dok któ­rej prze­ciw­nik się pod­da. Zba­da­łam się i osą­dzi­łam. Do­ko­na­łam prze­glą­du swo­ich sił, wpro­wa­dza­jąc w czyn pięk­ną mak­sy­mę sta­ro­żyt­nych: po­znaj sa mą sie­bie. Za­wie­ra­niu owej zna­jo­mo­ści to­wa­rzy­szy­ły nie­opi­sa­ne roz­ko­sze. Tyl­ko miss Grif­fith wie o tej mo­jej se­kret­nej za­ba­wie w lal­kę. By­łam jed­no­cze­śnie lal­ką i dziec­kiem. My­ślisz, że mnie znasz? Wca­le nie!

Oto, Re­nat­ko,wi­ze­ru­nek Two­jej sio­stry, prze­bra­nej nie­gdyś za kar­me­li­tan­kę, sio­stry, co zmar­twych­wsta­ła w po­sta­ci pło­chej i świa­to­wej pan­ny. Je­stem jed­ną z naj­pięk­niej­szych Fran­cu­zek, a pięk­niej­szą niż ja oso­bę zna­la­zła­byś tyl­ko w Pro­wan­sji. Wy­da­je mi się to istot­ną tre­ścią mi­łe­go te­ma­tu, któ­ry po­ru­szam. Mam wady, to praw­da, ale gdy­bym była męż­czy­zną, po­ko­cha­ła­bym je. Wady te wy­ni­ka­ją z na­dziei, ja­kie bu­dzę. Je­śli ktoś, moja dro­ga, za­chwy­cał się przez dwa ty­go­dnie prze­ślicz­ną krą­gło­ścią ra­mion swo­jej mat­ki, a ta mat­ka jest księż­ną de Chau­lieu, zmar­twi się sro­dze wi­dząc u sie­bie chu­de ra­mio­na; po­cie­szy się jed­nak, od­kryw­szy u swej ręki de­li­kat­ny prze­gub, a w za­głę­bie­niach zwa­nych „sol­nicz­ka­mi” pew­ną mięk­kość li­nii, świad­czą­cą, że atła­so­we cia­ło wy­peł­ni je kie­dyś, za­okrą­gli i wy­mo­de­lu­je. Co­kol­wiek za ostry ry­su­nek znaj­dziesz nie tyl­ko w ra­mio­nach, lecz i w ple­cach. Praw­dę mó­wiąc, nie mam ple­ców, ale dwie twar­de ło­pat­ki, co two­rzą dwie po­trą­ca­ją­ce o sie­bie płasz­czy­zny. Moja ki­bić jest rów­nież po­zba­wio­na gięt­ko­ści, a boki mam sztyw­ne. Uf! Po­wie­dzia­łam wszyst­ko. Ale te za­ry­sy są de­li­kat­ne i zwar­te, zdro­wie prze­ni­ka ży­wym i czy­stym pło­mie­niem te jędr­ne kształ­ty, ży­cie i błę­kit­na krew pły­ną niby ob­fi­ty stru­mień pod prze­zro­czy­stą skó­rą. Ależ naj­biel­sza z cór ja­sno­wło­sej Ewy jest przy mnie Mu­rzyn­ką! Mam nogę ga­ze­li! I te wszyst­kie wią­za­nia są de­li­kat­ne, a rysy mam re­gu­lar­ne jak na grec­kim ry­sun­ku. Kar­na­cja cia­ła nie jest ma­to­wą, to praw­da, moja pan­no; ale peł­no w niej ży­cia: je­stem ślicz­nym zie­lo­nym owo­cem i mam jego zie­lo­ne wdzię­ki. Krót­ko mó­wiąc, przy­po­mi­nam po­stać, co w sta­rym msza­le mo­jej bab­ki wy­fru­wa z fioł­ko­wej li­lii. Moje nie­bie­skie oczy nie są głu­pie, ale dum­ne, tę­czów­ka opra­wio­na jak­by w lśnią­cą masę per­ło­wą, le­ciut­ko przy­ciem­nio­ną, na któ­rej tle dłu­gie i gę­ste rzę­sy są po­dob­ne je­dwab­nej frędz­li. Czo­ło moje ja­śnie­je oko­lo­ne roz­kosz­ną li­nią wło­sów, ukła­da­ją­cych się w drob­ne fale bla­de­go zło­ta, kasz­ta­no­wa­tych ku środ­ko­wi, skąd wy­my­ka­ją się bun­tow­ni­cze loki, któ­re świad­czą do­wod­nie, że nie je­stem mdłą blon­dy­ną skłon­ną do omdleń, ale blon­dyn­ką po­łu­dnio­wą, krwi­stą, blon­dyn­ką, co pierw­sza ude­rza, za­miast cze­kać na sku­tecz­ny atak. Fry­zjer chciał je wy­gła­dzić w dwa pa­snia, a czo­ło ustro­ić per­łą za­wie­szo­ną na zło­tym łań­cusz­ku, mó­wiąc, że nada w ten spo­sób mo­jej uro­dzie śre­dnio­wiecz­ny cha­rak­ter. „Wiedz pan, że nie do­ro­słam jesz­cze do śred­nie­go wie­ku, nie po­trze­bu­ję za­tem od­mła­dza­ją­cych ozdób!” Nos mam cien­ki, noz­drza ład­nie wy­cię­te i od­dzie­lo­ne ślicz­ną ró­żo­wą prze­gród­ką; nos wład­czy i kpią­cy, a ko­niec jego jest tak od­por­ny, że nig­dy nie zgru­bie­je ani nie sczer­wie­nie­je. Moja dro­ga sa­ren­ko, je­śli to nie wy­star­czy, żeby wziąć pan­nę bez po­sa­gu, to się na ni­czym nie znam. Mam uszy o za­lot­nym wy­gię­ciu, a naj­biel­sza per­ła, do ich ko­niusz­ków przy­cze­pio­na, żół­tą się wyda. Moja szy­ja jest dłu­ga: ileż na­da­je, dzię­ki wę­żo­wym ru­chom, ma­je­sta­tu! W mro­ku bia­łość jej na­bie­ra zło­ta­wych od­cie­ni. Ach! – mam po­dob­no za duże usta, ale peł­ne wy­ra­zu, war­gi prze­ślicz­nym od­zna­cza­ją się ko­lo­rem, a ząb­ki tak wdzięcz­nie błysz­czą w uśmie­chu. Poza tym, moja dro­ga, wszyst­ko we mnie jest har­mo­nij­ne: nie brak mi ani po­sta wy, ani gło­su! Pa­mię­tam, z jaką gra­cją bab­ka umia­ła po­ru­szać spód­ni­ca­mi, nie mu­snąw­szy ich ręką; sło­wem, je­stem pięk­na i wdzięcz­na. Je­śli mi przyj­dzie fan­ta­zja, mogę śmiać się tak, ja­ke­śmy się czę­sto śmia­ły, nie do­pusz­cza­jąc ni­ko­go do po­ufa­ło­ści: w owych do­łecz­kach, któ­ry­mi de­li­kat­ne pal­ce bo­gi­ni żar­tu na­zna­czy­ły moje lica, ist­nie­je coś, sama nie wiem co, przej­mu­ją­ce­go re­spek­tem. Mogę spu­ścić oczy i zmro­ziw­szy od­ruch ser­ca spra­wić, żeby pod moim śnież­nym czo­łem za­go­ści­ła myśl lo­do­wa­ta. Mogę wy­giąć me­lan­cho­lij­nie ła­bę­dzią szy­ję, a upo­zo­wa­na tym spo­so­bem na Ma­don­nę, za­ćmię dzie­wi­ce ze świę­tych ob­ra­zów; w nie­bie kró­lo­wać będę nad nimi. Męż­czy­zna bę­dzie mu­siał umu­zycz­nić swój głos, aby prze­mó­wić do mnie.

Na ni­czym prze­to w moim rynsz­tun­ku nie zby­wa i mogę wo­dzić dło­nią po kla­wia­tu­rze ko­kie­te­rii od nut naj­niż­szych aż do naj­cień­szych wio­li­nów. Ogrom­na to nad in­ny­mi prze­wa­ga mieć w so­bie tyle cech roz­ma­itych. Moja mat­ka nie jest pło­chą i nie za­cho­wa­ła nic z po­wa­bów dziew­czę­cych; jest nade wszyst­ko god­ną, im­po­nu­ją­cą; ko­bie­ta tego cha­rak­te­ru w lwi­cę tyl­ko zmie­nić się może; je­śli ko­muś zada ranę, nie­chęt­nie ją ule­czy; a ja będę umia­ła i ra­nić, i le­czyć. Je­stem cał­ko­wi­cie róż­ną od mat­ki. Z tego wzglę­du ry­wa­li­za­cja mię­dzy nami nie zro­dzi się nig­dy, o ile nie po­wa­śni­my się o mniej­szą lub więk­szą do­sko­na­łość do­ty­czą­cą na­szych, jak­że po­dob­nych, rąk i nóg. Przy­po­mi­nam ojca, to czło­wiek sub­tel­ny i by­stry. Ma­nie­ry odzie­dzi­czy­łam po bab­ce. Prze­ka­za­ła mi swój urze­ka­ją­cy ton gło­su, ostry w mo­men­cie na­tę­że­nia, me­lo­dyj­ny i ni­ski przy spo­koj­nej po­gwar­ce we dwo­je. Czu­ję się tak, jak­bym dziś opu­ści­ła klasz­tor. Nie ist­nie­ję jesz­cze dla świa­ta, świat nie zna mnie. O roz­kosz­na chwi­lo! Na­le­żę do sie­bie niby kwiat, któ­re­go nie do­strze­gło ni­czy­je oko, gdyż roz­wi­nął się wła­śnie. Otóż, mój anioł­ku, kie­dym spa­ce­ro­wa­ła po swo­im sa­lo­nie, pa­trząc z uwa­gą w zwier­cia­dło, wzrok mój spo­czął nie­spo­dzia­nie na skrom­nej su­kien­ce pen­sjo­nar­ki i wte­dy coś za­drga­ło w ser­cu moim – sama nie wiem, jak to okre­ślić: może to była tę­sk­no­ta za prze­szło­ścią, nie­po­kój o przy­szłość, lęk przed świa­tem, a kto wie, czym nie że­gna­ła tego dnia bla­dych sto­kro­tek, któ­re­śmy tak nie­win­nie zry­wa­ły i swa­wol­nie odzie­ra­ły z płat­ków; było w tym afek­cie po tro­chu z tego wszyst­kie­go, ale było rów­nież cos z owych fan­ta­stycz­nych ro­jeń, któ­re spy­cham w głąb du­szy, do­kąd nie śmiem się za­pusz­czać, a one prze­cież stam­tąd się bio­rą.

Moja Re­nat­ko, mam już wy­pra­wę pan­ny mło­dej! Wszyst­ko to pięk­nie uper­fu­mo­wa­ne i po­se­gre­go­wa­ne leży w szu­fla­dach ce­dro­wej ko­mo­dy, ozdo­bio­nej na przo­dzie laką, a sto­ją­cej w mo­jej prze­ślicz­nej ubie­ral­ni. Mam wstąż­ki, pan­to­fle, rę­ka­wicz­ki, wszyst­kie­go pod do­stat­kiem. Oj­ciec – bar­dzo to miło z jego stro­ny – po­da­ro­wał mi mnó­stwo ca­cek nie­zbęd­nych w go­spo­dar­stwie mło­dej pan­ny: ne­se­ser, to­a­let­kę, ka­dziel­nicz­kę po­ko­jo­wą, wa­chlarz, pa­ra­sol­kę, książ­kę do na­bo­żeń­stwa, zło­ty łań­cuch i szal kasz­mi­ro­wy; obie­cał, że będę się uczyć kon­nej jaz­dy. I na­resz­cie umiem tań­czyć! Ju­tro, tak, ju­trzej­sze­go wie­czo­ru wpro­wa­dzą mnie w świat. Będę mia­ła suk­nię z bia­łe­go mu­śli­nu. Gło­wę przy­stro­ję wian­kiem bia­łych róż upię­tych na grec­ką mo­dłę. Upo­zu­ję się na Ma­don­nę: po­sta­no­wi­łam uda­wać na­iw­ną, gdyż dzię­ki temu zjed­nam so­bie ko­bie­ty. Mat­ka wszyst­kie­go by się po mnie spo­dzie­wa­ła, ale nie tego, co do Cie­bie pi­szę, gdyż uwa­ża mnie za nie­zdol­ną do ja­kie­go­kol­wiek my­śle­nia. Gdy­by prze­czy­ta­ła ten list, za­mie­ni­ła­by się w słup soli. Brat za­szczy­ca mnie głę­bo­ką po­gar­dą i nadal uprzej­mą obo­jęt­no­ścią ra­czy. To pięk­ny mło­dzie­niec, ale dzi­wak i me­lan­cho­lik. Prze­nik­nę­łam jego se­kret, któ­re­go nie od­ga­dli ro­dzi­ce. Lubo jest księ­ciem i lubo jest mło­dy, za­zdro­ści ojcu: nic nie zna­czy w ży­ciu pu­blicz­nym, nie pia­stu­je żad­nej god­no­ści u dwo­ru, nie może po­wie­dzieć: „Idę do Par­la­men­tu”. Ja jed­na w tym domu mam szes­na­ście go­dzin na roz­my­śla­nia: ojca po­chła­nia­ją spra­wy pu­blicz­ne i roz­ryw­ki, a mat­ka jest tak­że za­ję­ta; nikt tu nie za­sta­na­wia się nad sobą, bo i kie­dy, wszy­scy są wciąż poza do­mem, nie mają na­wet dość cza­su, żeby żyć. Pali mnie sza­lo­na cie­ka­wość, aby do­wie­dzieć się, ja – kimi to nie­od­par­ty­mi po­wa­ba­mi świat zmu­sza tych lu­dzi do czu­wa­nia mię­dzy dzie­wią­tą wie­czór a trze­cią nad ra­nem, do tylu wy­dat­ków i tylu nu­żą­cych za­cho­dów. Pra­gnąc tego świa­ta, nie wy­obra­ża­łam so­bie po­dob­nych osa­mot­nień i ta­kich upo­jeń; ale, po praw­dzie, za­po­mi­nam, że cho­dzi o Pa­ryż. Oka­zu­je się, że moż­na miesz­kać ra­zem, two­rzyć ro­dzi­nę i nie znać się wza­jem­nie. Zja­wia się nie­do­szła mnisz­ka i po dwóch ty­go­dniach wi­dzi w domu to, cze­go nie do­strzegł mąż sta­nu. A może i do­strzegł, ale uda­je ślep­ca, mi­ło­ścią oj­cow­ską po­wo­do­wa­ny. Wy­pe­ne­tru­ję, co się w tym ciem­nym ką­cie tai.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: