Listy lady Lucy - ebook
Listy lady Lucy - ebook
Lady Lucy MacMorlan przysięgła nigdy nie wychodzić za mąż. Wykształcona i oczytana, chętnie pomaga pisywać miłosne listy bratu. Gdyby Lucy wiedziała, że jego wybranką jest narzeczona markiza Mathvena, nigdy by się nie zgodziła. Kiedy markiz dowiaduje się o korespondencji, postanawia za wszelką cenę odnaleźć autora listów, by dać mu nauczkę. Czy lady Lucy zdoła ochronić brata i zapobiec skandalowi?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1110-9 |
Rozmiar pliku: | 777 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Forres Castle, Szkocja
Czerwiec 1803 roku
Ta letnia noc była jakby stworzona do czarów. Blask księżyca w pełni srebrzył taflę morza, a wiatr szemrał w koronach sosen. Balsamiczne, przesycone zapachem soli powietrze wdzierało się przez otwarte okno do pokoju.
– Lucy! Chodź, popatrz!
Lady Lucy MacMorlan przewróciła się na drugi bok i szczelniej okryła kołdrą. W łóżku było ciepło i przyjemnie, nie zamierzała wystawiać się na ziąb, stając przy oknie, a przede wszystkim nie chciała uczestniczyć w głupiej i niebezpiecznej zabawie. Czy Alice tego nie pojmuje?
– Nie zawracaj mi głowy – powiedziała do siostry. – Nie chcę męża.
– Nie wierzę – odparła Alice.
Spośród szesnastoletnich bliźniaczek to Alice uwielbiała bale, stroje i flirt. Przed udaniem się na spoczynek trzy razy okrążyła stary słoneczny zegar w zamkowych ogrodach, recytując miłosne zaklęcie. Zabiegi te miały sprawić, że wraz z nowym księżycem ukaże się jej mężczyzna, którego los przeznaczył jej na męża. W tym czasie Lucy zaszyła się w bibliotece i oddała lekturze Traktatu o naturze ludzkiej autorstwa Davida Hume’a.
– Przecież wyjdziesz za mąż. – Alice nie dawała za wygraną. – Co innego mogłabyś zrobić?
Czytać, pisać i studiować, pomyślała Lucy. To dużo ciekawsze niż zamążpójście.
– Wszystkie kobiety wychodzą za mąż, rodzą i wychowują dzieci. Rola książęcych córek polega na cementowaniu sojuszów rodzinnych. Przecież wiesz o tym.
Lucy była świadoma oczekiwań ojca i krewnych i starała się podchodzić do nich racjonalnie, podobnie jak do wszystkiego. Wyobrażała sobie, że gdyby mama żyła, nakłaniałaby ją do przyjęcia oświadczeń jednego ze starających się dżentelmenów i założenia rodziny. Umarła, gdy bliźniaczki miały zaledwie po kilka lat, ale Lucy zewsząd słyszała peany na temat wytwornej córki hrabiego Stratharnona, która wyszła świetnie za mąż i urodziła piękne dzieci. Mairi, starsza siostra Lucy i Alice, miała osiemnaście lat i już była zamężna. Lucy nie była przeciwna małżeństwu. Uważała jedynie, że przyszły towarzysz życia powinien zainteresować ją bardziej niż książki. Szkopuł w tym, skąd takiego wziąć. Z zadumy wyrwał ją podniesiony głos siostry.
– Lucy! Panowie wychodzą z kieliszkami na taras! – zawołała podekscytowana i oznajmiła: – Pierwszy, który ukaże mi swoją twarz, będzie moją miłością.
– Masz sieczkę w głowie, skoro wierzysz w takie brednie – orzekła Lucy.
Alice była zbyt przejęta, by obrazić się na siostrę. Tego wieczoru ich ojciec, książę Forres, wydawał proszoną kolację, ale wciąż niedopuszczane do udziału w życiu towarzyskim bliźniaczki musiały wcześnie pożegnać się z gośćmi i udać na spoczynek.
– Któż to?! – wykrzyknęła Alice i dodała zmartwiona: – Nie widzę wyraźnie jego twarzy.
– Pewnie jest odwrócony tyłem. Pamiętasz, co mówi zaklęcie? Jeśli stanie do ciebie tyłem, to znaczy, że cię zawiedzie.
– To jeden z synów lorda Purnella, tylko który?
– Wszyscy są dla ciebie za starzy. Uważaj, żeby nikt cię nie zobaczył. Papa będzie zły, gdy się dowie, że córka w koszuli nocnej wygląda z okna. Będziesz miała zrujnowaną opinię, zanim zostaniesz oficjalnie wprowadzona do towarzystwa.
Alice nigdy nie słuchała przestróg Lucy. W przeciwieństwie rozsądnej siostry była lekkomyślna i kapryśna. Niczym piękny i beztroski motyl fruwała po świecie, nie zastanawiając się nad życiem.
– To Hamish Purnell – poinformowała rozczarowana. – Jest żonaty.
– Sama widzisz, że to brednie – powiedziała Lucy.
– Oni się kłócą – zauważyła z ożywieniem Alice, zmienna w nastrojach i kapryśna. Jeszcze bardziej wychyliła się z okna. – Chodź!
Do uszu Lucy dobiegły z dołu podniesione głosy. Tacy są mężczyźni, pomyślała. Zdawałoby się mili i kulturalni, a potrafią się złościć i wściekać, a nawet uciekać do przemocy. Wstała z łóżka i podeszła do klęczącej na parapecie siostry, która w napięciu obserwowała scenę rozgrywającą się pod oknem.
Mężczyźni stali zwróceni bokiem do przyglądających się im dziewcząt.
– Co ty tu robisz? – padło wypowiedziane wielkopańskim tonem pytanie.
Lucy rozpoznała głos kuzyna Wilfreda.
– Jako młodszy syn jesteś nikim. Jak wuj mógł cię zaprosić? – kontynuował z pogardą Wilfred.
– Wilfred jest grubiański i arogancki! – stwierdziła oburzona Alice. – Nie cierpię go!
Lucy też nie znosiła kuzyna, osiemnastoletniego spadkobiercę hrabiego Cardross. W pełni korzystał ze swojego statusu i rodzinnych koligacji z księciem Forres. Ubiegły rok spędził w Londynie i jak plotkowano, przeputał osobisty majątek na popijawy, karty i kobiety. Był pyszałkowatym snobem i gburem, ale w otoczeniu krewniaków i pochlebców wydawało mu się, że jest kimś ważnym.
– Może książę mnie zaprosił, bo mam lepsze maniery niż jego krewny – zauważył mężczyzna, którego postponował Wilfred. Mówił niskim głosem ze śladem szkockiego akcentu.
Odwrócił się i wtedy Lucy dostrzegła jego twarz o wyrazistych surowych rysach. Był wysoki i barczysty. Oceniła, że może mieć nie więcej niż dziewiętnaście, dwadzieścia lat.
Szmer przeszedł wśród panów obecnych na tarasie. Zrobiło się nieprzyjemnie, wręcz powiało wrogością. Alice przestraszyła się i schowała za grubą aksamitną kotarę.
– To Robert Methven – szepnęła. – Ciekawe, co on tu robi?
– Papa go zaprosił – wyjaśniła szeptem Lucy. – Stwierdził, że czas zakończyć stare waśnie. Uważa, że nie przystoją ludziom cywilizowanym.
Klany Forresów i Methvenów dzieliła odwieczna wrogość. Forresowie i ich pobratymcy, Cardrossowie, byli od niepamiętnych czasów zwolennikami szkockiej Korony. Osiadli na północy buntowniczy Methvenowie, potomkowie wikingów z Orkadów, nie uznawali innego prawa, oprócz własnego. Byli gwałtowni i pierwotni jak ich protoplaści. Trwające od wieków wojny klanów obecnie należały do przeszłości, ale nie tak znowu odległej.
– Nadejdzie właściwa pora – Wilfred niezmordowanie szukał zaczepki – a odbiorę ci ziemie skradzione przez twoją rodzinę mojemu klanowi, a ty, Methven, osobiście za to zapłacisz.
– Czekam. Zanim jednak do tego dojdzie, może jeszcze napijemy się wspaniałej brandy, którą serwuje nam książę – odparł Robert Methven, najwyraźniej lekceważąc młodego Cardrossa.
Wyminął go, dając do zrozumienia, że uznaje rozmowę za zakończoną. Wilfred pospieszył, żeby wyprzedzić go w drzwiach do salonu. Methven zastawił mu drogę szerokimi barami.
– Zmarzłam, idę do łóżka – oznajmiła Alice.
Lucy wychyliła się, żeby zamknąć okno, i demonstracyjnie westchnęła. Siostra niezmiennie ulegała impulsom i postępowała lekkomyślnie, a ona jak zwykle musiała po niej wprowadzać porządek lub łagodzić sytuację.
– Hamish Purnell jest całkiem przystojny – usłyszała głos Alice.
– Jest żonaty – przypomniała jej Lucy. – Zwracam ci uwagę, że stał do ciebie tyłem, gdy go ujrzałaś.
– Potem odwrócił się do mnie twarzą. Będzie moją miłością, bo jego żona może umrzeć – odparła uparta Alice i dodała: – Zamknij dokładnie okno.
Lucy nie mogła sobie poradzić z oknem, bo jak na złość się zacięło. Usiłując jednak je zamknąć, potrąciła łokciem biało-niebieski porcelanowy wazon, stojący na półce obok okna. Wazon zachwiał się, chciała go złapać, ale wymknął się jej z dłoni i wypadł przez otwarte okno na taras, gdzie nieuchronnie się rozbił. Wyjrzała i z ulgą stwierdziła, że nikt nie wyszedł na taras.
– Musisz pójść i pozbierać skorupy – dobiegł ją głos siostry. – Jak je znajdą, będą wiedzieli, że podsłuchiwałyśmy.
– Ty pójdziesz! – zażądała wzburzona Lucy.
– Ja go nie strąciłam – sprzeciwiła się Alice.
– Ja też nie! Idź. To tobie zachciało się wyglądać przez okno.
– Jak mnie przyłapią, będę w tarapatach. Ojciec ciągle mi wypomina, że przynoszę wstyd rodzinie. Mówi, że gdyby mama żyła, bardzo by się mną martwiła.
Lucy zrobiło się żal siostry, i poczuła, że mięknie. Narzekała, ale za każdym razem wyciągała Alice z tarapatów. Nie zrobiłby tego dla nikogo, nawet dla najlepszej przyjaciółki. Sięgnęła z westchnieniem po szlafrok i domowe pantofle.
– Jeśli zejdziesz na dół schodami w Czarnej Wieży, to będziesz szybciej i nikt cię nie zauważy – doradziła Alice.
– Wiem! – odparła zirytowana Lucy.
Wzięła świecę i uchyliła nieznacznie drzwi, aby prześlizgnąć się na korytarz, którym dotarła do wieży. Zamek nie przerażał jej, ponieważ przebywając w nim od dziecka, poznała każdy zakamarek i wszystkie sekrety. Nie bała się duchów ponoć błąkających się po ciemnych korytarzach, a jedynie istot z krwi i kości. Była zrównoważona i rozsądna, ale gdy odciągnęła zasuwę ciężkich drzwi u stóp schodów i ostrożnie je pchnęła, by się otworzyły, uległa czarowi letniej nocy. Poczuła na twarzy powiew delikatnej bryzy, niosącej zapachy morza i janowca. Szum fal zlewał się ze skrzypieniem sosen. Okrągły księżyc wisiał na ciemnym niebie. A może by tak pobiec między trawnikami nad brzeg morza, brodzić bosymi stopami w chłodnym piasku, wejść po kolana do wody? – przyszło jej do głowy. Nie, jednak nie ulegnę pokusie, zdecydowała.
Schyliła się i zaczęła zbierać skorupy błękitno-białego wazonu. Ojciec by się zdenerwował, gdyby służba doniosła mu o rozbitym wazonie, doszła do wniosku Lucy, ponieważ mama bardzo go lubiła. Zaczęłoby się dochodzenie i musiałyby z Alice skłamać. Naturalnie, przyznałyby, że zbiły wazon, ale w żadnym wypadku nie wyjawiłyby, jak do tego doszło.
– Mogę pomóc?
Zaskoczona Lucy drgnęła i skorupy wypadły jej z dłoni. Naprzeciwko niej, tyłem do morza, stał Robert Methven. Z bliska wydawał się wyższy i szerszy w ramionach.
– Nie wiedziałam, że ktoś tu jest – wykrztusiła.
– Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć – odparł z uśmiechem.
Pochylił się i podał Lucy kilka kawałków rozbitego wazonu.
– Najlepiej, gdyby położyła je pani na balustradzie, zanim je znowu upuści – doradził.
– Nie, muszę iść – powiedziała, ale nie ruszyła się z miejsca. – Czemu stoi pan sam w ciemnościach?
– Towarzystwo mi nie odpowiada.
– Domyślam się, że chodzi o Wilfreda. Przykro mi, jest rzeczywiście nieznośny.
– W gruncie rzeczy jest mi to obojętne, ale nie zaprosiłbym go do wspólnego spędzania czasu.
– Ja też nie. Niestety, to mój kuzyn.
– To ci pech. Pani jest…
– Lucy MacMorlan.
– Miło mi poznać, lady Lucy.
– A pan jest Robertem Methvenem.
Ukłonił się.
– Jest pan miły.
– Dziękuję.
– Czy nie powinniśmy być wrogami?
– Chciałaby pani tego?
– Ależ nie, to stare dzieje.
– Stare dzieje niekiedy rzutują na teraźniejszość. Wrogość między naszymi rodami przechodziła z pokolenia na pokolenie.
– Papa uważa, że najwyższa pora z tym skończyć – oznajmiła Lucy.
Nie mogła oderwać wzroku od twarzy Roberta; światło księżyca wydobywało z niej pewne fragmenty, kryjąc w mroku inne.
– Zgadzam się z nim i dlatego tu jestem. Jak do tego doszło? – zapytał Robert Methven, kierując wzrok na skorupy.
– Och… – Lucy spłonęła rumieńcem. – Okno było otwarte, powiała bryza i zasłona strąciła wazon.
Roześmiał się.
– Mnie i bratu Gregorowi ciągle przytrafiają się rozmaite przypadki.
– Nie wierzę, przecież pan jest dorosły.
– Może pani myśleć, co chce, ale nasz dziadek jest wyjątkowym pedantem. Nieustannie mu się narażamy, łamiąc ustanowione przez niego reguły.
Lucy zaczynały marznąć palce u stóp obutych w cienkie jedwabne pantofelki i uprzytomniła sobie, że mając na sobie koszulę nocną, rozmawia na tarasie z Robertem Methvenem.
– Muszę iść – powiedziała.
– Dobranoc, lady Lucy.
Zatrzymała się w drzwiach.
– Pan mnie nie wyda?
– Oczywiście, że nie.
– Obiecuje pan?
Methven podszedł bliżej i Lucy poczuła zapach dymu i świeżego powietrza. W uśmiechu błysnęły białe zęby.
– Obiecuję – powiedział, po czym musnął ustami wargi Lucy.
Oniemiała z wrażenia.
– To pani pierwszy pocałunek? – zapytał.
– Tak – przyznała. Była zbyt szczera i niewinna, by skłamać.
– Podobało się pani?
Zmarszczyła brwi, niepewna, co właściwie czuje.
– Nie wiem – odparła.
– Chciałaby pani jeszcze raz spróbować, aby móc zadecydować?
– Tak – szepnęła, nagle podekscytowana.
Robert wyjął z jej dłoni skorupy wazonu i położył je na kamiennej balustradzie. Otoczył ją ramionami i przyciągnął do siebie. Onieśmielona, w pierwszej chwili chciała go odepchnąć, ale gdy ją pocałował, ogarnęło ją przyjemne ciepło. Po chwili Robert delikatnie wypuścił ją z ramion. Księżyc oświetlił jego twarz, na której malowało się zdziwienie, a być może zakłopotanie, jednak gdy przemówił, jego głos zabrzmiał tak samo jak wcześniej.
– Dziękuję – powiedział.
Lucy nie wiedziała, jak należy zachować się po pocałunku, i znowu ogarnęła ją nieśmiałość, chwyciła więc pozostałości po wazonie, wykrztusiła „dobranoc” i potykając się o obręb koszuli nocnej, popędziła na górę kamiennymi schodami, myśląc jedynie o tym, co właśnie ją spotkało.
Okazało się, że Alice zdążyła zasnąć, na co Lucy zareagowała uśmiechem. Nie zwykła długo gniewać się na siostrę, bo ją kochała. Była pod wieloma względami inna od niej, ale bliższa niż druga połowa jabłka. Po cichu ułożyła kawałki wazonu na półce i wsunęła się pod kołdrę. Przyśnił się jej księżyc wiszący nad powierzchnią morza w tę magiczną noc, w czasie której Robert Methven dwa razy ją pocałował. Wiedziała, że on jej nie zdradzi, bo od tej pory są ze sobą związani.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Forres Castle, Szkocja
Luty 1812 roku
– Lucy, muszę cię prosić o przysługę.
Pióro lady Lucy MacMorlan zatrzymało się i na papierze pojawił się kleks. Właśnie dokonywała skomplikowanych obliczeń matematycznych, gdy do biblioteki wpadł jej brat Lachlan, a wraz z nim powiało zimne powietrze. Załopotały tapiserie na ścianach, z kamiennej podłogi wzniósł się tuman kurzu. Ogień zatrzaskał i zasyczał, gdy w kominie osunęła się na palenisko kolejna porcja zlodowaciałego śniegu.
– Proszę, zamknij drzwi, Lachlanie – powiedziała grzecznie Lucy.
Brat zrobił, o co prosiła, zajął fotel przy kominku i oznajmił:
– Potrzebuję twojej pomocy.
Dlaczego nieustannie muszę wyciągać starszego o dwa lata brata z tarapatów? – zadała sobie w duchu pytanie zirytowana Lucy. Lachlan miał wiele uroku osobistego, lecz był lekkomyślny i żył w przekonaniu, że za każdym razem, gdy narobi sobie kłopotów, ktoś go z nich wyciągnie. Nieodmiennie tym kimś okazywała się Lucy.
W ich rodzinie każde dziecko odznaczało się innym charakterem. Angus, najstarszy syn i dziedzic ojca, był nadęty i pozbawiony wyobraźni. Christina, najstarsza córka, która została starą panną, a po śmierci matki zajęła się wychowaniem rodzeństwa i przejęła obowiązki pani domu, była łagodna i pełna poświęcenia. Mairi, młodsza od Christiny, lecz starsza od bliźniaczek, choć już wdowa, kochała życie i lubiła błyszczeć. Lucy była grzecznym, nieprzysparzającym zmartwień dzieckiem, potem zrównoważoną, rozsądną panienką, wreszcie niemal w każdym calu doskonałą debiutantką. Zdążyła zaręczyć się ze starszym dżentelmenem, szlachcicem i uczonym, który jednak nie dożył dnia ślubu. Gdy umarł, ogłosiła, że nie interesuje jej zamążpójście.
– Lucy? – zawołał Lachlan, żeby zwrócić na siebie uwagę siostry.
Spojrzała na niego z niecierpliwością.
– Nad czym pracujesz?
– Próbowałam przeprowadzić dowód wielkiego twierdzenia Fermata.
– Po co to robisz?
– Lubię wyzwania.
– Dobrowolnie nie ślęczałbym nad matematyką.
– Oczywiście. Najchętniej nad niczym byś nie ślęczał – odgryzła się Lucy.
Lachlan uśmiechnął się, jakby siostra go skomplementowała.
– To prawda. Jak ci idzie pisanie?
– Pracuję nad poradnikiem, który ma pomóc damom rozpoznać doskonałego dżentelmena – oznajmiła z godnością.
Wiedziała, że Lachlan się z niej podśmiewa i zainteresowanie przelewaniem myśli na papier traktuje jak dziwaczne hobby. Wszystkie córki księcia Forres posiadły łatwość wypowiadania się na piśmie, a tę umiejętność odziedziczyły po matce, znanej sawantce. Synowie, dla kontrastu, nie interesowali się ani czytaniem, ani pisaniem i nie sięgali po książki. Lucy darzyła siostrzaną miłością Lachlana, mimo że często ją irytował. Starała się żywić podobne uczucie do nudnego Angusa. Niestety, żaden z nich nie był intelektualistą.
– Jak rozpoznać doskonałego dżentelmena? – Lachlan głośno się roześmiał. – A co możesz o tym wiedzieć?
– Byłam zaręczona właśnie z takim dżentelmenem.
– Duncana MacGillivraya trudno było nazwać doskonałym dżentelmenem, a co ważniejsze – dodał Lachlan poważnym tonem – nie pasował do ciebie, bo był za stary.
– Jesteś grubianinem – odrzekła urażona Lucy.
– Nie, po prostu mówię prawdę. Zgodziłaś się za niego wyjść, bo papa tego sobie życzył, a ty ciągle opłakiwałaś Alice i było ci wszystko jedno.
Lucy odniosła wrażenie, że przez szparę pod drzwiami do pokoju wdarł się chłodny powiew, bo nagle przebiegł ją zimny dreszcz. Szczelniej otuliła się wełnianą chustą. Chociaż Alice nie żyła od ośmiu lat, nie było dnia, żeby Lucy nie myślała o siostrze i nie ubolewała nad jej brakiem. Zdawało się jej, że bez bliźniaczki stała się niepełna, a czasami czuła się wręcz osierocona. Nieobecność Alice sprawiała jej nieustanny ból, którego nie łagodził upływ czasu. Nie zamierzała rozmawiać o tym akurat z Lachlanem.
– Dobrze wiem, co składa się na zachowanie dżentelmeńskie, a co ważniejsze – spojrzała z wyższością na brata – orientuję się, co nim nie jest.
– Potrafisz zrobić użytek z francuskich i włoskich książek z biblioteki ojca – stwierdził z przekornym uśmiechem Lachlan – a erotyki, które pisywałaś, cieszyły się większym wzięciem i były bardziej popłatne niż wszystko inne, co wyszło spod twojego pióra. Dlaczego przestałaś się tym zajmować?
– Zapomniałeś, że mieliśmy o tym nie rozmawiać? Nikt inny nie powinien się o tym dowiedzieć. Chcesz, żebym miała poważne kłopoty?
– Skądże! Nikomu nie pisnąłem ani słowa.
Lucy przyznała w duchu, że nie powinna obciążać brata całą winą, ponieważ sama okazała się lekkomyślna i naiwna. Niemniej zawiódł jej zaufanie. Przed rokiem, podobnie jak dzisiaj, zwrócił się do niej, prosząc o przysługę. Chodziło o napisanie miłosnego listu do pewnej damy, którą Lachlan zamierzał uwieść. Zgodziła się, bo potrzebowała pieniędzy, a wysławiała się na piśmie o wiele swobodniej niż brat. Okrasiła list paroma cytatami z Szekspira i dodała trochę własnej poezji. Lachlan wyśmiał ją i powiedział, że potrzebuje czegoś bardziej przekonującego. Wtedy Lucy przypomniała sobie o erotykach, na które natknęła się w zamkowej bibliotece, uznawanej przez nią za miejsce pełne skarbów.
Przetrząsała jej półki od czasu, gdy nauczyła się czytać. Pochłonęła kolekcję książek, które przywiózł ich dziadek z podróży po Europie. Pewnego dnia pośród opasłych tomów na temat historii politycznej kontynentu natknęła się na coś o wiele bardziej rozpalającego wyobraźnię niż polityka, a mianowicie na kilka foliałów pełnych rysunków i szkiców mężczyzn i kobiet w najwymyślniejszych erotycznych pozycjach. Niektóre wydawały się Lucy niemożliwe z anatomicznego punktu widzenia, oglądała je jednak, odwracając rysunki do góry nogami i na boki, aby upewnić się, czy należycie rozumie przedstawione detale. Oprócz rysunków książki zawierały zmysłowe opowiadania. Właśnie o nich przypomniała sobie Lucy, gdy brat poprosił ją o coś bardziej przekonującego niż Szekspir, i w nich poszukała natchnienia.
Lachlan był zadowolony z efektów pracy siostry i nawet pochwalił się przyjaciołom, spośród których kilku zwróciło się do niej o podobną pomoc w uwodzeniu. Lucy spełniała ich prośby. Wkrótce doszło do nieszczęścia. O skandalu Lucy usłyszała po raz pierwszy na spotkaniu w Stowarzyszeniu Błękitnych Pończoch. Stowarzyszenie powstało w połowie XVIII wieku w Anglii za sprawą dam z wyższych sfer, które organizowały spotkania w celu popularyzowania literatury, nauk ścisłych i przyrodniczych. Nazwa wzięła się prawdopodobnie stąd, że pewnego prelegenta – naukowca, tłumacza i wydawcę w jednej osobie – nie stać było na wieczorowy strój, którego częścią były czarne jedwabne pończochy. Wystąpił w niebieskich wełnianych pończochach. Nazwą Błękitna Pończocha określano kobiety o zainteresowaniach intelektualnych, bardziej znane jako sawantki lub emancypantki. Członkinie tego gremium rozmawiały o tajemniczym autorze zmysłowych listów okraszonych erotyczną poezją, którymi posługiwali się złoci młodzieńcy z edynburskiej socjety, aby ułatwić sobie miłosne podboje. Okazało się, że Lachlan uwikłał się w przygodę z tancerką z opery, a jego przyjaciele siali zgorszenie bezwstydnym zachowaniem.
Lucy wyrzucała sobie, że nie wykazała się ostrożnością i dokładnie nie wypytała brata, zanim zaczęła pisać owe listy. Samokrytycznie orzekła, że perspektywa zarobku stępiła jej wrodzony rozsądek. W zaistniałej sytuacji pozostało jej żywić nadzieję, że nikt nie odkryje, kim jest tajemniczy autor listów, bo gdyby to nastąpiło, jej reputacja ległaby w gruzach. Przyrzekła sobie, że więcej nie przyłoży ręki do podobnych przedsięwzięć, nieprzystających pannie z dobrej rodziny i jej niegodnych. Uznała, że w razie potrzeby rozejrzy się za innym sposobem zarobkowania.
– Zapomnijmy o tym, co było, i porozmawiajmy o mnie – zaproponował Lachlan, wyrywając siostrę z zadumy. – Zakochałem się.
– Znowu? – Lucy nakazała sobie w duchu zachować czujność. – Kim tym razem jest szczęśliwa wybranka?
– Dulcibella Brodrie. Kocham ją i chciałbym się z nią ożenić.
Lucy pomyślała, że Dulcibella nie jest jej wymarzoną kandydatką na bratową. Była piękna, to prawda, ale także pozbawiona energii życiowej i bezwolna wobec innych, co było irytujące. Bez trudu domyśliła się, że bez wątpienia ta kombinacja urody i uległości przyciągnęła Lachlana.
– Ma słodkie usposobienie – przyznała.
Uważała siebie za osobę życzliwą innym, cieszyło ją więc, że może powiedzieć coś pozytywnego o wybrance brata. Uznała, że prawdopodobnie Dulcibella to rozkapryszona egocentryczka i ciągnie ją do lustra jak pszczołę do miodu, ale zapewne dałoby się doszukać w niej zalet. Rzuciła bratu baczne spojrzenie i spostrzegła, że wyraz jego szczerej twarzy przypomina zawiedzioną minę spaniela, któremu nie pozwolono usiąść na kolanach pana.
– Z tym że ona nie jest wolna – dodał z westchnieniem Lachlan. – Niebacznie zaręczyła się z Robertem Methvenem i już został spisany kontrakt małżeński.
Robert Methven, powtórzyła w myślach Lucy i mimowolne się zarumieniła. Na szczęście brat nie odznaczał się spostrzegawczością i był zanadto zajęty sobą, by zauważyć jej zmieszanie.
– Jesteś pewny? – zapytała.
– Tak. To katastrofa. Kocham Dulcibellę i zamierzałem się jej oświadczyć, ale uprzedził mnie Methven.
– Ambicje lorda Brodrie związane z jedynaczką sięgają zapewne wyżej niż młodszego syna.
– Ale ja jestem młodszym synem księcia Forres!
– Lord Methven jest markizem, i tym samym stanowi lepszą partię – zauważyła Lucy, nie okazując po sobie, jak bardzo poruszyła ją wiadomość o zaręczynach Methvena.
Była zaskoczona własną reakcją. Wkrótce po przypadkowym spotkaniu na tarasie Forres Castle doszło do nieszczęścia w rodzinie Roberta i opuścił on Szkocję. Udał się do Kanady, gdzie, jak głosiła fama, zbił fortunę na handlu drewnem. Działo się to tuż po śmierci Alice i zdruzgotana Lucy nie miała głowy do niczego, tym bardziej do plotek. Po pewnym czasie doszły ją słuchy, że zmarł dziadek Roberta Methvena, po którym dziedziczył tytuł, i rzeczywiście Robert wrócił do Szkocji. Lucy widywała go sporadycznie, uczestnicząc w zimowych spotkaniach towarzyskich w Edynburgu, i czasem wymieniali kilka słów. Świeżo upieczony markiz onieśmielał Lucy także z powodu swojej postury. W jej rodzinie mężczyźni byli wysocy i szczupli, natomiast Robert był nie tylko słusznego wzrostu, ale odznaczał się potężną budową. Miał muskularne ciało, a także surowe rysy twarzy, w której uwagę zwracały ciemnoniebieskie oczy o przenikliwym spojrzeniu.
Oceniła, że zmienił się od pamiętnego wieczoru, podczas którego pocałował ją na tarasie. Stracił młodzieńczy wdzięk, a jego oczy utraciły blask. Stał się ponury i odnosiło się wrażenie, że jest groźny i niedostępny. Lucy zastanawiała się, co było przyczyną tej niekorzystnej przemiany, bo Robert przykuwał jej uwagę, mimo że obecnie nie mieli ze sobą nic wspólnego.
Siedziała przy biurku i mimowolnie wygładzała drżącymi dłońmi leżące na blacie papiery. Była świadoma, że ulega nieznanemu dotychczas uczuciu. Nie jestem zazdrosna, powiedziała sobie w duchu, to niegodne damy. Zdało się to na nic, bo jednak zazdrościła Dulcibelli narzeczonego. Ścisnęła skronie palcami. To bez sensu, pomyślała, przecież nie chcę wyjść za mąż, a nawet gdybym się zdecydowała, Robert Methven nie jest idealnym kandydatem na męża ani doskonałym dżentelmenem.
– Co, twoim zdaniem, powinienem zrobić? – zapytał Lachlan, ponownie skupiając na sobie uwagę siostry. – Dulcibella mnie kocha, ale nie śmie sprzeciwić się woli ojca, jest na to za delikatna.
„Delikatna” nie było określeniem, które wybrałaby Lucy. W jej opinii ta dziewczyna była osobą pozbawioną charakteru i siły woli.
– Nic – ucięła ostro Lucy i dodała dla osłody: – Przykro mi, Lachlanie.
– Chciałbym, żebyś napisała do niej taki list, jak to potrafisz. Pomóż mi ją przekonać, proszę cię.
– Nie i jeszcze raz nie. Zapomniałeś, co mówiłam ostatnim razem?
– Przepraszam, że wtedy tak się pogmatwało. – Lachlan starał się stworzyć pozory skruchy.
– Wątpię, byś naprawdę żałował.
Wzruszył ramionami, przyznając się do kłamstwa.
– Niech ci będzie. Uwierz mi, tym razem moje intencje są szlachetne. Kocham Dulcibellę i pragnę się z nią ożenić. Proszę…
– Nie – powtórzyła Lucy. – Niezależnie od innych okoliczności, nie sądzę, by Dulcibelli spodobał się tego rodzaju list, bo z tego, co wiem, jest pruderyjna.
– Mogłabyś stonować argumentację – odparł Lachlan, zadowolony, że pojawiła się szansa przekonania siostry do jego pomysłu.
– Nie – po raz kolejny powiedziała Lucy. – Przecież oni są zaręczeni i wysłanie listu byłoby bardzo niewłaściwe.
– Naprawdę kocham Dulcibellę – powtórzył z uporem Lachlan. – Poza wszystkim, czy zazna szczęścia z Methvenem? To dzikus zupełnie niepodobny do mnie.
– Rzeczywiście w niczym cię nie przypomina – przyznała Lucy.
Chociaż demonstracyjna surowa męskość Roberta wzbudzała w niej niepokój, nie potrafiła pozostać wobec niego obojętna.
– Nie mogę ci pomóc, a ty powinieneś zrezygnować – oświadczyła.
Lachlan przybrał minę, którą Lucy zapamiętała z czasów, gdy był dzieckiem i zabraniano mu robić, co mu się żywnie podobało.
– Nie rozumiem, dlaczego odmawiasz, skoro nikt się o niczym nie dowie.
– Bo to naganne.
Nawet jeśli zaangażowanie uczuciowe brata było autentyczne, nie należało rozbijać narzeczeństwa Roberta Methvena, uznała Lucy. Poza tym lepiej nie wchodzić w paradę markizowi, o którym mówiło się, że jest bezkompromisowy i niebezpieczny. Znalazłaby się w nie lada opałach, gdyby on wykrył, jaką rolę odegrała w intrydze.
– Potrzebujesz pieniędzy. Podobno narzekałaś, że zdążyłaś wydać kwartalne kieszonkowe.
Rzeczywiście Lucy została bez pieniędzy, bo całe kieszonkowe przekazała na rzecz pewnej ochronki i szpitala. Brat zapewne przypuszczał, że wydała je na fatałaszki, co w jego mniemaniu było naturalne, a ona nie wyprowadziła go z błędu. Nie miał pojęcia, że wszystkie pieniądze, jakimi dysponowała, przeznaczała na cele dobroczynne, pragnąc zadośćuczynić za odejście Alice, za której śmierć wciąż się obwiniała.
– Zafunduję ci ten kapelusz z zielonymi kokardami, który wczoraj tak ci się podobał na Princess Street – kusił Lachlan.
– Wolałabym gotówkę.
Nie pozbyła się wątpliwości, czy powinna ulec prośbom brata, ale wyobraziła sobie, ile mogłaby kupić ubrań, butów, książek i zabawek dla dzieci, i szybko je stłumiła. Zaczęła sobie tłumaczyć, że pozostanie bezpieczna, ponieważ pod listami będzie podpisany Lachlan i póki będzie trzymał język za zębami, nic jej nie grozi. Co ważne, kupi dodatkowe lekarstwa dla dzieci pozostających w szpitalu. Tegoroczna zima zbiera wśród nich wyjątkowo obfite żniwo.
– Ile? – zapytał Lachlan.
– Dziesięć szylingów z list – odparła szybko, żeby się nie rozmyślić.
– Aż tyle? Sam je napiszę.
– Życzę powodzenia.
Mierzyli się wzrokiem, lecz Lucy wiedziała, że Lachlan ustąpi.
– Mogłabyś to zrobić z siostrzanej miłości – bąknął.
– Gotówka ma dla mnie większą wartość.
– Pięć szylingów, i niech będą na najwyższym poziomie.
– Siedem – dobiła targu. – Jakość gwarantuję.
Lachlan poszedł po pieniądze, a Lucy wyjęła z szuflady biurka nowe pióro, zaostrzyła je umiejętnie i dolała inkaustu do kałamarza. Pomyślała, że doradzi bratu przepisanie listów z użyciem zielonego atramentu. Powinny być romantyczne nie tylko w treści, lecz i w formie.
Za oknem szalała zadymka śnieżna, a w kominku zawył wiatr. Lucy ogarnął chłód. Oczami wyobraźni ujrzała surową, jak wyciosaną z kamienia, twarz Roberta Methvena i jego ciemnoniebieskie tęczówki zimne jak woda w górskim strumieniu. Źle robię, pomagając Lachlanowi odebrać mu Dulcibellę, pomyślała, i to nie tylko z moralnego punktu widzenia. Ten czyn niepotrzebnie wywoła napięcie między dwoma klanami. Lucy wiedziała o długoletnim sporze prawnym między Robertem Methvenem a jej kuzynem Wilfredem, obecnie hrabią Cardross. Odebranie Methvenowi narzeczonej przez Lachlana będzie dolaniem oliwy do ognia. Mogła się wycofać, ale szpital bardzo potrzebował pieniędzy na lekarstwa. Chwyciła pióro, pocieszając się w duchu, że nie napyta sobie kłopotów, bo markiz nie dowie się, kto napisał miłosne listy do jego narzeczonej.