Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy Noel - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Listy Noel - ebook

Kiedy myślała, że straciła wszystko – znalazła to, co najważniejsze.

Gdy do Noel, redaktorki nowojorskiego wydawnictwa, dociera wiadomość od umierającego ojca, jej uporządkowany świat rozsypuje się niczym domek z kart. A przecież wcale nie łączyła ich bliska relacja. Wraca jednak do rodzinnego miasta, a przewrotny los sprawia, że to, co początkowo miało być krótkim wyjazdem, przeradza się w zupełnie nowe życie…

Przytłoczona zmianami Noel zaczyna dostawać tajemnicze listy, które poruszają czułe struny jej serca. Wydaje się, że ich nadawca zna dziewczynę od lat i próbuje pomóc w uporaniu się z demonami przeszłości. W tym samym czasie w jej życiu ponownie pojawia się Dylan – ukochany z dawnych lat. Czy to on jest autorem listów? I czy miłość można odnaleźć nawet wtedy, gdy myślimy, że na nią nie zasługujemy?

Listy Noel to poruszająca opowieść o drodze do przebaczenia i o tym, jak prawda może nas wyzwolić. Nowa świąteczna powieść Richarda Paula Evansa – bestsellerowego autora, którego pokochały miliony czytelniczek i czytelników w Polsce i na świecie.

Słowo Noel pochodzi z łaciny i oznacza „narodzić się”. Seria z Noel to wyjątkowe historie o tym, że w każdym życiu mogą narodzić się miłość i dobro. Wystarczy tylko mocno w to wierzyć.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-9294-9
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Gdy byłam mała, ojciec podzielił się ze mną przenikliwą obserwacją na temat ludzkiej natury: „Kiedy będziesz wędrować przez życie, niech cię nie zdziwi, że ludzi poszukujących prawdy jest mniej od tych, którzy szukają potwierdzenia tego, w co już wierzą”. Miał rację. Wykonujemy najdziwniejsze mentalne akrobacje, aby tylko obronić własne przekonania – nawet jeśli są one naszym największym wrogiem. Często jest tak, że im słabsza jest nasza wiara, tym mocniej się jej trzymamy.

Nie tyle osądzam innych, ile samą siebie, ponieważ powyższe stwierdzenie idealnie odnosi się do mnie z czasów, kiedy rozgrywała się ta historia. To opowieść o pielęgnowanych przeze mnie kłamstwach i o tym, co się stało, kiedy poznałam prawdę. Można by powiedzieć, że to opowieść o moim przebudzeniu.

Od urodzenia noszę nazwisko Book. Pewnie dlatego zostałam pisarką. Wiem, że zabrzmiało to jak żart, ale nim nie jest. Badania naukowe dowiodły, że nasze imiona i nazwiska mają wpływ na to, co robimy w życiu. Na przykład nieprawdopodobnie duża liczba mężczyzn o imieniu Dennis zostaje dentystami. A osoby o nazwisku Cook1 dwadzieścia procent częściej niż noszący inne nazwiska wybierają zawód związany ze sztuką kulinarną. Takie są fakty, możecie sprawdzić.

Prawdziwość tego zjawiska na pewno potwierdza moje życie. Mój ojciec, Robert Book, miał księgarnię. A ja piszę książkę. Moje nazwisko, Noel Book, brzmi jak nazwa księgarni sprzedającej książki o tematyce bożonarodzeniowej albo jak nazwa wydawnictwa publikującego bożonarodzeniowe opowieści, co, jak na ironię, nie jest dalekie od prawdy. W czasach kiedy zaczyna się ta historia, pracowałam w Nowym Jorku jako redaktorka w jednym z wydawnictw należących do Wielkiej Piątki2. Zredagowałam tyle książek o tematyce świątecznej, że nie potrafię przypomnieć sobie ich liczby.

W rzeczywistości nazwisko Book nie ma nic wspólnego z literaturą. Wywodzi się od szkockiego czasownika _boak_, który znaczy „beknąć” albo „prawie wymiotować”. Z pewnością nie jest to słowo, które wzbudzałoby strach w sercach wrogów. Jak łatwo zgadnąć, w dzieciństwie byłam obiektem drwin. Cieszyłam się tylko, że nikt nigdy nie poznał prawdziwego znaczenia mojego nazwiska. Już i tak miałam niewielu przyjaciół.

Moją sytuację wśród rówieśników dodatkowo pogarszały używane przeze mnie wyszukane słowa, nietypowe jak na dziecko w moim wieku. Winę za to ponosił mój ojciec. Mówił, jakby czytał słownik. Nie chciał tym nikomu zaimponować, jak robią to niektórzy ludzie; on po prostu tak mówił. Jakby miał licencję na używanie większej liczby słów niż inni. Czasami miało się wrażenie, że mówi w obcym języku. Pamiętam, że kiedyś nawymyślał jakiemuś mężczyźnie, a tamten mu podziękował. Ojciec lubił zgłębiać znaczenia słów, ich pochodzenie i wzajemne powiązania, co chyba mam po nim.

Kiedy miałam osiem lat, sprawdzał moją znajomość słów za pomocą kwizów z działu Word Power w „Reader’s Digest”. Myślałam, że tak robią wszyscy rodzice. Skutek był taki, że mówiłam jak moi nauczyciele, a koledzy i koleżanki mi dokuczali. Jeden chłopak nazwał mnie Słownicą. Przezwisko bolało, ale do mnie przywarło. Było to w tym samym roku, kiedy moja mama zginęła w wypadku samochodowym. Jej śmierć zapoczątkowała serię okropnych zdarzeń, które złożyły się na moje życie.

W tym samym roku przestałam tańczyć. Również w tym samym roku zaczął się zarysowywać rozłam między mną a ojcem. Między tymi dwoma faktami oczywiście istniał związek. Ojciec uwielbiał patrzeć, jak tańczę, a ja przestałam kochać ojca.

Prawie dwadzieścia lat robiłam wszystko, aby utrzymać dystans między nami. Przyszedł jednak moment, kiedy wszystko się zmieniło. Dokładnie wtedy, gdy przyszły listy.

Jeśli zdecydujecie się przeczytać moją opowieść, proszę was o jedno. Nie jestem dumna z tego, jaka wtedy byłam. Proszę, nie osądzajcie mnie zbyt surowo ani zbyt pospiesznie. Sama to już zrobiłam. Moją karą są moje grzechy. Na szczęście jest kilka osób, które nie boją się prawdy. Jest też kilka osób, które wiedzą, jak kochać – nawet kogoś tak trudnego do kochania jak ja.

1 _Cook_ (ang.) – kucharz .

2 Big Five – w Stanach nazwą tą określa się następujące wydawnictwa: Penguin Random House, Hachette, Harper Collins, Simon & Schuster i Macmillan.ROZDZIAŁ 1

Jeśli mam ze sobą dobrą książkę, przez tydzień jestem w stanie wytrzymać wszystko.

Noel Book

Salt Lake City to pani miasto rodzinne? Spojrzałam na uśmiechniętą siwowłosą kobietę siedzącą tuż obok mnie na środkowym fotelu w naszym rzędzie. Właśnie wbiła dwa druty w leżącą na jej kolanach prostokątną, przypominającą koc robótkę. Uśmiechnęła się do mnie, już kiedy wsiadałyśmy do samolotu na lotnisku JFK, ale potem podczas całego lotu, zajęta dzierganiem, siedziała tak cicho, że zapomniałam o jej obecności. A może błądziłam w labiryncie swoich myśli. Tak czy owak, pytanie tej kobiety lekko mnie zirytowało. Nie byłam pewna, gdzie właściwie jest mój dom. Nie byłam nawet pewna, czy jeszcze znam znaczenie tego słowa.

– Tu się urodziłam – odparłam cicho. – Ale wyjechałam stąd osiemnaście lat temu.

– Ojej, to strasznie dawno. A dlaczego teraz pani wraca?

– Żeby zobaczyć się z ojcem.

Rozpromieniła się.

– Uwielbiam, kiedy ktoś wraca do domu. Po tak długim czasie musi się pani cieszyć na to spotkanie.

– Ojciec umiera.

Posmutniała.

– Współczuję ci, moja droga. Niech cię Bóg błogosławi.

– Dziękuję. – Ponownie spojrzałam przez okno na rozciągający się poniżej ośnieżony świat. Odbijająca się w zmrożonym puchu poświata zimowego księżyca miała matowy ciemnoniebieski kolor. Postrzępione szczyty gór Wasatch były wyższe, niż pamiętałam. Ciągnęły się niemal nieprzerwaną linią z północy na południe doliny niczym potężny zwał śniegu. Budynki w dole wydawały się małe, płaskie i swobodnie rozmieszczone, zupełnie inaczej niż w Nowym Jorku, gdzie każda ulica przypomina wąski kanion, a każdy budynek wygląda jak góra.

Dom. Powrót do domu. Jedna z koleżanek z wydawnictwa nazwała mnie „hobo”, co według niej jest skrótem od „wracający do domu”1. Oczywiście sprawdziłam to w słowniku. Mogła mieć rację. Ale _hobo_ mogło też powstać od _homeless boy_, a nawet być wyrazem pochodnym od miasta Hoboken w stanie New Jersey. To jedno z tych słów, które wpadły w zakamarki naszego kulturowego leksykonu bez odpowiedniej adnotacji.

Mój niepokój rósł z każdą upływającą minutą. Nawet nie wyjęłam książki z torby podręcznej, co wymownie świadczyło o moim stanie. Po tak długim czasie nie miałam pojęcia, co powiem ojcu. Jeszcze bardziej denerwowałam się tym, jakie słowa usłyszę od niego. Może czekał mnie tygodniowy koncert wyrzutów sumienia z umierającym człowiekiem. Po co przyjechałam? Gdybym mogła zawrócić samolot, to pewnie bym to zrobiła.

Rok wcześniej koleżanka opowiedziała mi o swoim wyjeździe do domu na Święto Dziękczynienia po raz pierwszy po pięciu latach. Liczyła na pojednanie z matką. Wyczekiwane odwiedziny nie trwały nawet godziny. To, co wtedy przeżyła, opisała jako emocjonalną zasadzkę. Siedem godzin później była z powrotem w Nowym Jorku i obchodziła Święto Dziękczynienia przy kupnej zapiekance z indyka w warzywach. Różnica między jej sytuacją a moją była taka, że mój ojciec umierał. Mogłam najwyżej liczyć na to, że przeszłość zostanie zamknięta w skrzyni i pogrzebana. Dosłownie i w przenośni.

Kiedy u ojca stwierdzono nowotwór, lekarz dawał mu pół roku życia, o czym ojciec powiadomił mnie dopiero dwa tygodnie temu, kiedy, jak się domyślam, w końcu pogodził się z tym, że toczy przegraną walkę. I wtedy oznajmił, że chce mnie zobaczyć po raz ostatni. „Pewne rzeczy muszą zostać powiedziane”. Te słowa przeraziły mnie najbardziej.

Zaprosił mnie do siebie, do domu mojego dzieciństwa, dodając, że mój pokój wygląda dokładnie tak samo jak w chwili, gdy zostawiłam go prawie dwadzieścia lat temu. Odrzuciłam zaproszenie, bo taki był mój _modus operandi_, ale ojciec tego się spodziewał. „Noel – powiedział – to nasza ostatnia szansa”. Czy mogłam odmówić? Prawda była też taka, że wolałam nie wydawać na hotel. Nowy Jork jest drogi, a redaktorzy literaccy nie są przesadnie wynagradzani. Ojciec zaproponował również, że zapłaci za mój bilet lotniczy i użyczy mi swojego samochodu, z którego najwyraźniej nie zamierzał korzystać podczas mojego pobytu. Z uwagi na jego stan prawdopodobnie już nigdy nie usiądzie za kierownicą.

Pocieszałam się, że zostanę tam tylko tydzień. Przez tydzień jestem w stanie znieść wszystko. Ojciec poprosił Wendy, kierowniczkę księgarni, aby odebrała mnie z lotniska. Poznałam ją, ale od naszego ostatniego spotkania minęło sporo czasu. Byłyśmy w mniej więcej tym samym wieku, Wendy jednak zawsze wydawała mi się znacznie starsza. Zaczęła pracować w księgarni na pół etatu kilka miesięcy przed moim wyjazdem i z czasem doszła do stanowiska kierowniczki. Zapamiętałam ją jako ładną dziewczynę o nieklasycznej urodzie. Drobna i tyczkowata jak figurka Lladró, z włosami w kolorze jasnopomarańczowym i harmonizującą z nimi cerą. Najbardziej utkwiło mi w pamięci, że ubóstwiała mojego ojca. Nawet w tamtych czasach uważałam, że zachowuje się czołobitnie – każde słowo ojca powtarzała z taką czcią, jakby był Platonem. Ona była w świcie Roberta. Ja nie. Przewidywałam, że pojawią się między nami tarcia.

Samolot był zatłoczony, jak zwykle w okresie świątecznym. Kiedy rozległ się dzwonek, większość pasażerów poderwała się z miejsc, jakby zostali wyrzuceni z katapulty. Ja nie. Nie spieszyło mi się, aby opuścić pokład. Nadałam dwie sztuki bagażu i wolałam posiedzieć samotnie w samolocie niż odbyć niezręczną rozmowę z kimś, kogo ledwo znałam i kto na pewno mnie nie lubił.

Nie spieszyło mi się też na spotkanie z ojcem – nie tylko dlatego, że bałam się zobaczyć go wyniszczonego chorobą. Bardziej stresowała mnie myśl, że usłyszę wymówki z powodu mojej długiej nieobecności w jego życiu. Można by to porównać do sytuacji, kiedy nie odbieramy od kogoś telefonu przez tydzień, a potem wpadamy na niego w galerii handlowej. Tylko że teraz okoliczności były tysiąc razy gorsze. „Pewne rzeczy muszą zostać powiedziane”.

– Powodzenia, moja droga – odezwała się starsza pani, podnosząc się z miejsca. Z ramienia zwisała jej plastikowa torba z logo sklepu spożywczego Trader Joe’s, do której wcisnęła włóczkę i druty.

Dopiero po prawie dziesięciu minutach samolot całkowicie opustoszał. Wyjęłam ze schowka swoją torbę podręczną i opuściłam pokład, kiedy pracownicy obsługi zaczynali zamiatać.

Minęło sporo czasu, odkąd byłam na lotnisku w Salt Lake. Dobrze zapamiętałam ten ostatni raz. Ktoś ukradł mi laptop, kiedy postawiłam torbę na podłodze w księgarni, aby poszukać książki jednego z moich autorów. Przesiadałam się w drodze do Los Angeles i ani na minutę nie opuściłam terminalu. Marc, mój były mąż, nigdy nie pozwolił mi o tym zdarzeniu zapomnieć. Wstąpiłam do Starbucksa obok bramki kontrolnej. Wypiłam venti latte i poszłam odebrać bagaż. Kiedy zjeżdżałam ruchomymi schodami, w wydzielonej dla oczekujących części zobaczyłam Wendy. Trzymała w ręku kartkę z moim nazwiskiem. Trochę się zdziwiłam, że od razu ją rozpoznałam, choć prawdę mówiąc, trudno było jej nie zauważyć. Miała na sobie jaskrawopomarańczową kurtkę narciarską, która jeszcze bardziej podkreślała rudość jej włosów, oraz czarne legginsy i wyściełane futrem botki. Z jej ramienia zwisała mała torebka. Wendy była ładniejsza, niż zapamiętałam. Wręcz olśniewała urodą.

Zeszłam z zatłoczonych schodów i ruszyłam w jej kierunku. Ona też mnie rozpoznała. Opuściła dłoń z kartką i zaczęła iść mi naprzeciw. Z bliska zauważyłam, że ma zapuchnięte i zaczerwienione oczy.

– Witaj, Noel. Jestem Wendy – przywitała się.

– Pamiętam cię.

– Minęło kilka lat – dodała cicho. Patrzyła na mnie posępnym wzrokiem. – Twój ojciec umarł cztery godziny temu.

Nie wiedziałam, jak zareagować. Nie byłam nawet pewna, co czuję.

– Bardzo mi przykro – powiedziała Wendy. Powoli wypuściła powietrze ustami, wyjęła rękę z kieszeni i wytarła oczy chusteczką higieniczną. Po dłuższej chwili spojrzała na moją torbę podręczną i zapytała: – Masz jeszcze jakiś bagaż?

– Dwie walizki.

– Taśmociąg numer osiem. Tędy. – Skierowała się do zachodniego krańca terminalu. Ruszyłam za nią, ciągnąc za sobą torbę podręczną. Taśmociąg był już w połowie pusty. Stanęłyśmy z Wendy obok siebie i patrzyłyśmy na wyjeżdżające z tunelu bagaże.

Po kilku minutach Wendy zapytała:

– Jak długo zostaniesz w Utah?

– Niedługo – odparłam.

Planowałam zostać tylko do śmierci ojca. Teraz, kiedy go już nie było, nie miałam pojęcia, jak długo tu się zatrzymam. Najkrócej jak się da. Było tu zbyt wiele przykrych wspomnień. Za dużo cierpienia.

Dziesięć minut później pojawiła się moja pierwsza walizka. Dwie walizy, które kupiłam, były tak duże, że „nadawałyby się do przewozu ciał”, jak stwierdził kasjer w Costco. Mimo to musiałam usiąść na nich, aby zapiąć suwaki. Mózg mi mówił, że to będzie krótki wyjazd, tymczasem zapakowałam tyle rzeczy, jakbym w Salt Lake miała spędzić kilka tygodni. Jestem pewna, że mój terapeuta nieźle by się ubawił. Kiedy mocowałam się z pierwszą walizką, pojawiła się druga.

– Ta brzydka fioletowo-wiśniowa też jest moja – rzuciłam do Wendy, kiedy torba mnie minęła.

Wendy podeszła, żeby ją zdjąć, wątpiłam jednak, aby dała radę, bo ta druga była większa od pierwszej i leżała na stosie innych bagaży. Wyręczył ją wysoki, brodaty mężczyzna w kurtce ratownika górskiego.

– Dziękuję – powiedziała do niego Wendy, kiedy postawił obok niej moją walizkę. – Bardzo pan uprzejmy.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odrzekł z uśmiechem dobrze widocznym spod krzaczastego zarostu.

Jestem pewna, że Wendy często zdarzały się takie sytuacje, lecz ona wydawała się nieświadoma tego, jakie wrażenie wywiera na mężczyznach. A może po prostu była znużona.

– Dwie walizki, tak? – upewniła się.

– Zgadza się.

Wendy chwyciła uchwyt jednej z walizek.

– W porządku. To idziemy.

Ruchomymi schodami dojechałyśmy do zadaszonego przejścia między budynkami i wyszłyśmy na krótkoterminowy parking. Wieczorne powietrze było ostre. Mróz ścinał mój oddech w białe obłoczki.

– Mój samochód stoi tam – rzekła Wendy, wskazując starszy model białego subaru kombi.

Kiedy do niego doszłyśmy, Wendy uniosła tylne drzwi i wstawiła moje walizki, które wypełniły cały tył auta. Otworzyła drzwi i jednocześnie zajęłyśmy miejsca. Na moim siedzeniu i pod nogami była kocia sierść. Właściwie była wszędzie. Wendy miała dwa koty syjamskie: Jennifur i Clawdię. Ojciec od czasu do czasu o nich wspominał. Miał uczulenie na kocią sierść. Ja też. Oczy zaczęły mi łzawić. Zapinając pasy, zerknęłam na Wendy. Mocno zacisnęła powieki, ale kilka łez spłynęło po jej policzkach.

– Dobrze się czujesz?

Nie odpowiedziała, ale znowu wytarła oczy. Potem westchnęła, pochyliła się do przodu i zapaliła silnik. Rozległy się dźwięki piosenki. Perry Como, znałam go, bo nasza rodzina słuchała go, kiedy byłam mała.

– Wcześnie zaczynają grać świąteczne utwory – zauważyłam. – W Nowym Jorku dopiero po Halloween.

– To CD. Poprawia mi nastrój – odparła, po czym dodała: – Potrzebuję teraz trochę lepszego nastroju. – Wyłączyła odtwarzacz i podkręciła ogrzewanie. Fala gorąca buchnęła hałaśliwie z wylotów klimatyzacji. – Powiedz, jak ci będzie za ciepło.

– Dziękuję.

Opuściłyśmy parking i ruszyłyśmy na południe w kierunku biegnącej na wschód I-80. Lotnisko Salt Lake leży niecałe dziesięć kilometrów na zachód od miasta w chyba najbardziej odludnej części doliny, na terenach otaczających Wielkie Jezioro Słone2. Jedyne, co wspaniałe w tym jeziorze, poza nazwą, to jego powierzchnia. Jeziora to zwykle miejsca przyciągające ludzi swoim urokiem. Wielkie Jezioro Słone wprost przeciwnie. Pomyślcie o nim jako o północnoamerykańskiej wersji Morza Martwego, a zrozumiecie, na czym polega jego brak atrakcyjności.

Rodzice po raz pierwszy zabrali mnie nad to jezioro, kiedy byłam dzieckiem. Pamiętam, że wydało mi się piękne z powodu błyszczących w słońcu kryształków soli. Mój zachwyt prysł w chwili, kiedy weszłam do wody i poczułam nieprzyjemne szczypanie na skórze. Niektóre rejony tego jeziora są dziesięć razy bardziej zasolone niż ocean, co oznacza, że poza paskudnymi mikrobami i żywiącymi się nimi solowcami nie występują tam inne formy życia. Jednym ze skutków ubocznych zasolenia jest siarkowodór, który ma zapach zgniłych jaj. Wielkie Jezioro Słone z pewnością nie przypomina jeziora Tahoe3.

Niewiele odzywałyśmy się w drodze do domu ojca. W milczeniu patrzyłam przez okno na przeobrażony krajobraz. Miasto zmieniło się w takim samym stopniu jak ja, odkąd z niego wyjechałam. W jednym z listów ojciec napisał mi, że centrum powiększyło się dwukrotnie, było więc imponujące, mimo to wypadało skromnie w porównaniu z Manhattanem. Międzystanową osiemdziesiątką dojechałyśmy do skrzyżowania z biegnącą na południe drogą numer 215, potem zjechałyśmy na wschód w Highland Drive. Kiedy wjechałyśmy na moje dawne osiedle, jedyną rzeczą, którą poznałam, był sklep 7-Eleven, do którego ojciec zabierał mnie w każdą niedzielę, aby kupić mi napój Slurpee i paczkę cytrynowych cukierków. Na rogu, gdzie kiedyś był Taco Bell4, teraz mieścił się gabinet dentystyczny – dziwna i rozczarowująca przemiana.

Podczas mojej osiemnastoletniej nieobecności drzewa i krzewy urosły, a wiekowe domy wyglądały, jakby się skurczyły. Wzdłuż mojej ulicy stały piękne drzewa. Status okolicy wyraźnie się podniósł po tym, jak starsze pokolenie odeszło, a młodzi właściciele starych domów przebudowali je lub zburzyli.

Część miasta, w której dorastałam, nazywała się Sugar House5 lub Sugarhouse, jak pisali miejscowi. Nazwa pochodziła od przetwórni buraków cukrowych, która istniała tam ponad wiek wcześniej. Sugarhouse było jednym z najstarszych osiedli w Salt Lake. Malutki dom, w którym spędziłam dzieciństwo, wybudowano przed drugą wojną światową na terenie, który kiedyś był sadem morelowym mormońskiego proroka Brighama Younga. Jedno z nielicznych zachowanych drzew nadal rosło w naszym ogrodzie. Co roku dawało obfite plony i pamiętam, jak rodzice zrywali morele i wkładali je do koszy, a ja potem sprzedawałam owoce przy drodze po dwa dolary za trzydzieści pięć litrów.

Ogród był zawsze dla mnie magiczną krainą – moim osobistym królestwem, w którym toczyłam bitwy z nikczemnikami i łotrami i rządziłam za pomocą miecza z kija od miotły. Sąsiadka, starsza pani, na którą mówiłam pani Betty, miała dwa ruchliwe białe pudle miniaturowe, które wystawiały noski przez szpary między sztachetami i lizały moje ręce, wprawiając mnie w niesamowity zachwyt. Szczekanie psów było dla pani Betty sygnałem, że jestem w ogrodzie, i po chwili słyszałam, jak rozsuwa drzwi, a potem z balkonikiem przemierza trawnik, aby się ze mną zobaczyć. Dziś myślę, że musiała się czuć bardzo samotna. Czasami przynosiła mi ciastka, które miały smak zjełczałego masła, ale były słodkie, więc chętnie je przyjmowałam. Pani Betty pragnęła rozmowy podobnie jak siedząca obok mnie w samolocie starsza pani. Przypomniałam sobie, co moja współpasażerka powiedziała o powrocie do domu.

Jakiś czas temu redagowałam książkę napisaną przez weterana wojny w Wietnamie. Była to emocjonalna relacja z podróży do miejsc, w których służył. Tam, gdzie kiedyś toczyła się zażarta walka, podczas której on sam stracił nogę, a dwóch jego najlepszych kolegów życie, teraz stał McDonald. Przypomniałam sobie, jakie uczucia wzbudziła we mnie ta książka. W pewnym sensie czułam to samo nerwowe oczekiwanie, kiedy Wendy powoli jechała ulicą mojego dzieciństwa.

W domu było ciemno. Nieruchoma bryła budynku wyglądała, jakby umarła razem z ojcem. Podwórko oświetlała tylko poświata małego jak naparstek październikowego księżyca oraz stylowa latarnia uliczna, stojąca pomiędzy domem ojca a porośniętym bluszczem ceglanym domostwem od strony południowej. W bladym świetle zobaczyłam, że pod drzwiami frontowymi ktoś postawił wazon z kwiatami.

Wendy wjechała na podjazd, zaciągnęła hamulec i wyłączyła silnik. Zapadła absolutna cisza. Nie tylko w samochodzie, ale w całym nowym dla mnie świecie. W centrum Nowego Jorku nigdy nie jest cicho, z czego człowiek zdaje sobie sprawę, dopiero kiedy stamtąd wyjedzie.

Nagle przyszło mi do głowy pytanie, czy ciało ojca nadal znajduje się w domu. Chyba nie zostawiliby go do czasu mojego przyjazdu? Wendy zdawała się czytać w moich myślach.

– Nie ma go. – I dodała: – Zabrała go firma pogrzebowa.

Obróciłam się do niej.

– Był przy nim ktoś, kiedy umierał?

– Ja. I pielęgniarka z hospicjum. Bardzo cierpiał, dlatego podawałyśmy mu morfinę w kroplówce.

Nie odwróciła głowy w moją stronę, mimo to zobaczyłam, jak ukradkiem ociera łzę z policzka.

– Wyjmę swój bagaż – powiedziałam.

Obeszłam auto i wyjęłam obie walizki oraz torbę podręczną. Wendy podeszła do bocznych drzwi domu, wyjęła brelok i wsunęła klucz w zamek. Pchnięciem otworzyła szeroko drzwi i wróciła, aby wziąć walizkę, którą zostawiłam.

Przestępując próg, czułam się, jakbym wkraczała do wehikułu czasu. Wchodząc do kuchni, zapaliłam światła. Pierwszą rzeczą, która przyciągnęła mój wzrok, był wiszący obok lodówki szwarcwaldzki zegar z kukułką. Rzeźbione w drewnie wahadło kołysało się rytmicznie z boku na bok nad mosiężnymi ciężarkami w kształcie sosnowych szyszek. W dzieciństwie wpatrywałam się w ten zegar zafascynowana. Ojciec przywiózł go z Niemiec. Nigdy wcześniej nie widziałam podobnego czasomierza. Na tarczy miał trzy niebieskie motyle, które poruszały się wraz z pozostałymi ruchomymi częściami mechanizmu. Bardzo długo myślałam, że motyle są prawdziwe. Był to stały element mojego magicznego myślenia w dzieciństwie.

Motyle były w całym domu. Ojciec kolekcjonował je, tak jak inni kolekcjonują naparstki lub pamiątkowe łyżeczki. Zbierał przedmioty przedstawiające motyle w każdej formie – od rzeźbionych w drewnie oliwnym po wykonane z plastiku. Kiedy byłam mała, powiedział mi, że to „latające kwiaty”, które oderwały się od łodyg i są teraz wolne. Uwierzyłam mu. Wierzyłam we wszystko, co mówił.

Wewnątrz czuć było środek odkażający i wilgoć, podobnie jak w domu starców lub innym miejscu, gdzie przebywają chorzy.

Wendy szła za mną, kiedy ruszyłam na obchód. Z kuchni przeszłam do niewielkiej wnęki w południowo-zachodniej części domu, gdzie mieściła się jadalnia. Stał tam ten sam dębowy stół i te same krzesła, na których siedziałam, jedząc płatki zbożowe przed wyjściem do szkoły. W jednym rogu stała gablota z porcelanowymi figurkami – miękko zaokrąglonymi niemieckimi „hummlami”6 i większymi, połyskliwymi posążkami Lladró. Większość eksponatów przedstawiała motyle lub dziewczynki z motylami. Pamiętałam je niemal wszystkie z dzieciństwa – a zwłaszcza figurkę ojca trzymającego córeczkę za rękę. Dostrzegłam tylko jedną, której nie pamiętałam. Była to postać panny młodej w welonie trzymającej bukiet róż. Trochę nie pasowała do reszty kolekcji. Byłam ciekawa, kiedy ojciec ją kupił.

Z jadalni przeszłam do pokoju frontowego. Przed wyłożonym kafelkami kominkiem z malowaną obudową stał stojak z brązu zakończony głowami lwa, a trochę dalej dwie sofy. Nad kominkiem wisiał mój duży portret. Nigdy go nie widziałam. Stojąc przed nim, przypomniałam sobie o kwiatach, które ktoś zostawił na werandzie. Ruszyłam, żeby wnieść je do domu, ale nagle zamarłam. W pamięci rozbłysnął mi obraz ojca trzymającego za rękę mamę, która krzyczała, aby ją puścił. Serce zaczęło mi walić jak młotem. Wspomnienie głęboko wryło się w moją pamięć i duszę. Wtedy po raz ostatni widziałam mamę żywą.

Otrząsnęłam się z nieprzyjemnych wspomnień i poszłam krótkim korytarzem prowadzącym do sypialni. Zajrzałam do łazienki. Stara tapeta w tulipany i młyny została zdarta, a ścianę pomalowano na neutralny szarobrązowy kolor. Ułożone na kształt plastra miodu czarno-białe kafelki zostały. Kiedy miałam siedem lat, odkryłam, że wzór na podłodze przypomina siatkę ogrodzeniową dla kur, i któregoś ranka zaczęłam wodzić mazakiem pomiędzy kafelkami. Dostałam wtedy od mamy lanie – rzadko stosowaną karę – i długi zakaz wychodzenia z domu.

Pokój obok łazienki należał do rodziców. Drzwi były zamknięte, tak jak zapamiętałam. Sypialnia rodziców była ich prywatnym pomieszczeniem i rzadko do niej wchodziłam. Chwyciłam mosiężną klamkę i pchnęłam drzwi. Uderzyła mnie fala zimnego powietrza. W pokoju panował lodowaty ziąb.

– Dlaczego tu jest tak zimno? – zapytałam Wendy.

– Otworzyłam okno, żeby dobrze wywietrzyć – wyjaśniła. – Brzydko pachniało.

Zrobiłam kilka kroków.

– To tu… – Urwałam.

Po chwili Wendy wyjaśniła:

– Pościel zdjęłam i wyprałam. Jest w suszarce.

– Dziękuję.

– Nie ma za co.

Minęła mnie, podeszła do okna w dalszej części pokoju i je zamknęła. Na mahoniowej komodzie zobaczyłam jeszcze jedną figurkę Lladró. Przedstawiała młodą dziewczynę trzymającą bukiet złożony z motyli. Obok stała oprawiona w srebrną ramkę fotografia wielkości pocztówki podpisana „Yellowstone”. Na zdjęciu staliśmy oboje z ojcem na tle Old Faithful. Miałam wtedy chyba cztery lata i siedząc na ramionach taty, wpatrywałam się w słup tryskającej wody. Zarówno zdjęcie, jak i bliskość między nami nie wywołały u mnie żadnego wzruszenia.

Wzięłam głęboki oddech i się odwróciłam. Zobaczyłam dość. Z pokoju ojca przeszłam do swojej dawnej sypialni, mieszczącej się po drugiej stronie korytarza. Otworzyłam drzwi i zapaliłam światło. Włącznik nadal znajdował się w środku nietuzinkowego, cudem zachowanego od czasów mojego dzieciństwa talerzyka z bajkowym obrazkiem przedstawiającym Mary z owieczką.

Zgodnie z tym, co powiedział ojciec, odkąd wyjechałam, w moim pokoju nie zmieniło się nic. Tu było najgęściej od wspomnień. Mój wzrok zatrzymał się dłużej na białym drewnianym łóżku z kolumnami i różowym baldachimem. Kiedy miałam trzynaście lat, wczołgałam się pod to łóżko tamtego strasznego wieczoru, kiedy mama uciekła z domu. Obudziłam się w swojej pościeli, ze snu wyrwała mnie tocząca się gdzieś niedaleko nerwowa rozmowa. Z niezrozumiałych dla mnie powodów w domu była siostra ojca. Mówiła coś ściszonym głosem do ojca, który potem wyszedł. Wciąż pamiętam dźwięk zatrzaskiwanych drzwi domu i wściekły ryk silnika odjeżdżającego samochodu. Najbardziej jednak wrył mi się w pamięć obezwładniający strach, że mama i tata nigdy nie wrócą.

Rano wyskoczyłam z łóżka, żeby sprawdzić, czy rodzice są w domu. Zobaczyłam tylko ciotkę, która piła kawę przy kuchennym stole. Miała poważną minę i poszarzałą twarz. Najwyraźniej czuła się tak źle jak ja. „Gdzie tata?”, zapytałam. „Jeszcze śpi, kochanie”, odparła. Miała zapuchnięte i przekrwione oczy, jakby płakała całą noc. „Jestem”, odezwał się ojciec, stając za moim plecami. Wyglądał jeszcze gorzej niż ciotka. „Noel, muszę ci coś powiedzieć”. Powoli wypuścił powietrze z płuc i dodał: „Chodź do mojego pokoju”. Poszłam za nim, zastanawiając się, gdzie jest mama. Oboje usiedliśmy na brzegu nieposłanego łóżka. Moje stopy zawisły nad podłogą. Przyglądałam się tacie i widziałam, jak do oczu napływają mu łzy. Próbowałam się domyślić, jakie straszne słowa popłyną z jego ust. Okazały się straszniejsze, niż przypuszczałam. Gorszych nie byłabym w stanie sobie wyobrazić. Miałam nadzieję, że koszmar się skończył, a on się dopiero zaczynał. Ojciec powiedział, że mama nie żyje. Potem nic już nie było takie samo.

Komoda, błyszcząco biała jak moje łóżko, była zastawiona moim zdjęciami. Większość z nich została zrobiona, kiedy byłam mała. Ojciec był entuzjastą fotografii w czasach, kiedy zdjęcia robiono aparatami fotograficznymi. Prawie każde zdjęcie przedstawiało mnie w tańcu. Było też widać postępującą z latami ewolucję moich strojów: od żółtego pierzastego kostiumu kaczuszki z pierwszego kursu tańca po różowe tutu i baletki z czasów, kiedy byłam nastolatką. Na jednej z fotografii miałam na sobie biret i złotą szarfę uczniowską.

Podeszłam do szafy i ją otworzyłam. Nadal wisiały w niej moje licealne ubrania. Nawet szarfa ze zdjęcia. Kiedyś czytałam, że wiktoriańska etykieta nakazywała, aby po śmierci dziecka rodzice zachowywali się tak, jakby dziecko żyło – mieli nawet stawiać na stole nakrycie dla zmarłego. Właśnie takie wrażenie sprawił na mnie dom. Był mauzoleum szczątków mojego dzieciństwa i początku rozpadu naszej rodziny. Wyłączyłam światło i wyszłam.

Znalazłam Wendy w kuchni. Znowu płakała. Kiedy się opanowała, powiedziała:

– Starał się wytrzymać ze względu na ciebie. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Powiedz Noel, że ją przepraszam”.

– Za co?

– Za to, że go nie było w twoim życiu.

Oparłam się o zlewozmywak.

– Nigdy nie myślałam, że tu wrócę.

– Twój ojciec też nie. Ale miał nadzieję. Do końca – dodała zmienionym głosem. Westchnęła głośno. – Wiele razy pokładał nadzieję nie tam, gdzie trzeba.

Nie potrafiłam stwierdzić, czy tą uwagą chciała mnie zawstydzić. Wyczuwałam w niej pewien chłód, ale może był to po prostu smutek. Właśnie straciła osobę, z którą spędziła więcej czasu niż ktokolwiek inny. Kogoś, kto najwyraźniej był jej bliski. W pewien sposób księgarnia była jej domem.

– Co zrobisz z księgarnią? – zapytałam.

– Będę ją prowadzić – odparła cicho. – Twój ojciec prosił, żebym się nią zajmowała do czasu, aż postanowisz, co chcesz z nią zrobić.

Spojrzałam na nią zaskoczona.

– Co ja chcę z nią zrobić?

– Zakładam, że zostawił ją dla ciebie.

Tego nigdy nie brałam pod uwagę.

– Powinien ją zostawić tobie – stwierdziłam.

– Krewny bliższy niż bliźni.

– Nie zawsze.

Zmarszczyła czoło.

– Muszę iść. Rano zaczynam inwenturę.

– Idziesz do pracy?

– Jest mnóstwo roboty.

Jej lojalność mnie zdumiała.

– Dziękuję, że odebrałaś mnie z lotniska.

– Drobiazg.

Rozejrzała się. W jej spojrzeniu było coś melancholijnego, jakby spodziewała się, że nigdy więcej nie zobaczy tego domu. Według mnie istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, że tak się stanie. Jej wzrok ponownie spoczął na mnie.

– Klucze twojego ojca leżą w szufladzie obok lodówki. Do samochodu, domu, szopy, wszystkie.

Ciekawe, skąd to wiedziała.

– Dziękuję.

– Zapisałam ci też hasło do wi-fi. Jest na tej złożonej kartce na lodówce.

– Dziękuję – powtórzyłam.

Odwróciła się i wyszła. Minutę później nadal nie słyszałam warkotu silnika. Przez kuchenne okno zobaczyłam, że Wendy pochyla się nad kierownicą. Zaczął padać śnieg i na jej aucie tworzyła się gruba warstwa puchu. Po kilku minutach Wendy zapaliła silnik, włączyła wycieraczki i wycofała samochód z podjazdu. Witamy w domu, pomyślałam.

Serce podskoczyło mi do gardła, kiedy ciszę w domu rozdarł hałas zegara z kukułką, która zaświergotała dwanaście razy przy akompaniamencie trzepotu skrzydełek motyli.

– Witaj, ptaszku – powiedziałam. Łączyły nas wspomnienia, tę kukułkę i mnie. W dzieciństwie wystawałam pod zegarem, czekając, aż się pojawi.

Na ścianie naprzeciwko mnie wisiał oprawiony w ramkę cytat:

Ciesz się małymi rzeczami,
bo pewnego dnia obejrzysz się za siebie
i uświadomisz sobie, że były wielkie.

Kurt Vonnegut

Ojciec zbierał złote myśli, a szczególnie cenił te autorstwa Vonneguta. Myślę, że najbardziej lubił następującą grę cytatów zestawioną przez pisarza:

To be is to do (Być to działać) – Sokrates
To do is to be (Działać to być) – Sartre
Do Be Do Be Do – Sinatra

Wszystkie emocje, od których uciekłam, wcale nie umarły, ale nadal żyły w tym niepoddającym się upływowi czasu miejscu. Przywarte do belek stropowych i tynku, czaiły się w oczekiwaniu na mój powrót, aby znowu ożyć.

Poszłam do swojej sypialni, położyłam się na łóżku i zaczęłam szlochać.

W nocy przyśniło mi się, że przy łóżku stoją moi rodzice. Trzymali się za ręce i patrzyli na mnie w milczeniu.

1 _Homeward bound_ (ang.).

2 W oryg. Great Salt Lake. „Great” oznacza zarówno wielkie, jak i wspaniałe.

3 Położone na granicy stanów Newada i Kalifornia jezioro znane jest ze swej przejrzystości i malowniczości.

4 Bar należący do sieci lokali szybkiej obsługi specjalizujących się w potrawach meksykańskich i meksykańsko-teksańskich.

5 _Sugar house_ (ang.) – cukrowy dom.

6 Porcelanowe figurki wzorowane na postaciach z ilustracji franciszkanki Marii Innocentii Hummel.ROZDZIAŁ 2

Idź do łóżka z dobrą książką – książki nie chrapią.

Thea Dorn

Środa, 28 października 2015

Obudziło mnie uporczywe kukanie mechanicznej kukułki. Stojące wysoko na niebie słońce rozświetlało opuszczone rolety. Sięgnęłam po leżący na nocnej szafce telefon, aby sprawdzić godzinę. Zapomniałam go naładować. Bateria padła.

Odrzuciłam pościel, wyjęłam z torby ładowarkę, podłączyłam telefon i poszłam do kuchni, spoglądając przelotnie na cichy już zegar z kukułką. Było południe. Spałam ponad dwanaście godzin.

Otworzyłam szafkę, w której ojciec kiedyś trzymał kawę. Nie zaskoczyło mnie, że nadal przechowywał ją w tym samym miejscu. Nie zmieniał swoich przyzwyczajeń. Miejsce było to samo, ale aromat był inny. Podobnie jak większość Amerykanów przestawił się z marki dostępnej w każdym sklepie spożywczym na bardziej egzotyczną – Konę o zapachu wanilii i orzechów makadamia.

Parząc kawę, usłyszałam sygnał swojego telefonu. Poszłam do pokoju sprawdzić, kto dzwonił. Miałam dwa SMS-y i cztery nieodebrane połączenia, w tym dwa z numerów miejscowych, których nie znałam. Były też trzy wiadomości głosowe. Pierwszy SMS przyszedł od Jeriki Bradley, jednej z moich bardziej popularnych autorek. Wiadomość była krótka:

Co myślisz o korekcie?? Wyrzuciłam OW.

OW. Skrót Jeriki od „obiektu westchnień”. Jeszcze nie czytałam, odpowiedziałam jej w myślach. Niektórzy z nas potrzebują snu. Drugi SMS przyszedł od numeru zaczynającego się od kierunkowego 801, ale był bez nazwiska:

Pogrzeb Twojego ojca odbędzie się w tę sobotę. Nagrałam Ci wiadomość.

Otworzyłam pocztę głosową. Pierwsza wiadomość była od mojej współlokatorki, Diany.

„Cześć, Noel, tu Diana. Mam nadzieję, że z Twoim ojcem jest okej. Przepraszam, że zawracam Ci teraz głowę, ale Darrin wprowadza się z powrotem w przyszłą środę, więc musisz zabrać swoje rzeczy. Kiedy wracasz?”

Jęknęłam i odtworzyłam następne nagranie.

„Noel, mówi Wendy. Pogrzeb twojego ojca odbędzie się w tę sobotę w kościele na Parleys Way albo Boulevard, bo tak też nazywają tę ulicę. To ten niedaleko domu. Trumna będzie wystawiona o dziewiątej rano, a pogrzeb zacznie się o jedenastej. Zajmę ci miejsce z przodu kaplicy. Ojciec szczegółowo zaplanował swój pogrzeb. Nie przewidział twojego udziału, ale prosił, żebym dała ci taką możliwość, jeśli zechcesz. Gdybyś miała pytania, zadzwoń do mnie na ten numer. Cześć”.

Szczegółowy plan własnego pogrzebu był w stylu mojego ojca. Zawsze wszystko planował.

Musiałam zatem tkwić tu do soboty. Zaletą tej sytuacji było jednak to, że nic nie powinno mnie rozpraszać, nie musiałabym chodzić na te wszystkie narady, na które nas ciągle zwoływała Natasha, moja kierowniczka, powinnam więc sporo zrobić. Miałam dużo książek do przeczytania.

Ostatnią wiadomość nagrała Jerica Bradley. Miała szorstki głos palaczki, który zawsze brzmiał, jakby jego właścicielka była wkurzona – co zasadniczo było prawdą. Należała do tych pisarzy, których chciał wydawać każdy wydawca, ale z którymi nikt nie miał ochoty współpracować. Najlepiej gdyby siedziała w piwnicy i pisała książki – nie po to, aby tworzyła ich więcej, ale dlatego że na spotkaniach zwykle obrażała lub rozczarowywała swoich czytelników. Poznawszy ją osobiście lepiej, jej długoletni fani z reguły przestawali kupować jej książki. Swój dokuczliwy charakter dawała poznać nie tylko czytelnikom i wydawcom. Kiedyś opuściła zielony pokój w Today dwanaście minut przed wejściem na wizję, oświadczywszy, że nie smakuje jej podana kawa, zostawiając mnie i Hannah, jej specjalistce od PR-u, zminimalizowanie strat i przeproszenie producentów. Nic dziwnego, że więcej jej nie zaprosili.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: