- W empik go
Listy o Galicyi do "Gazety Polskiej" 1875-1876 - ebook
Listy o Galicyi do "Gazety Polskiej" 1875-1876 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 368 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kraków, 4 lutego.
Życzycie więc sobie, ażebym 15-go każdego miesiąca zdawał sprawę z życia tutejszego społeczeństwa; że jednak zaległość moja względem was jest już znaczną, nie czekam do 15 bież… miesiąca i już 4-go wywiązuje się z dawno danego przyrzeczenia, wywiązuje ze wstydem za spóźnienie, na jaki tylko stać dziennikarza, któremu niestety w podobnych razach "wstyd już nie rumieni czoła".
Zdaje mi się, żeście się, nie zawiedli w wyborze, nie sprawozdawcy, ale miejsca, z którego chcecie mieć wiadomości o życiu i czynach społeczeństwa galicyjskiego. Nie posądzicie mnie zapewne, iżbym zapatrywał się na tutejsze sprawy ze stanowiska śmiesznego i politowania godnego a nieustającego antagonizmu pomiędzy Lwowem a Krakowem. Co o tym antagonizmie myślę, dowiecie się w następnych listach; ale zaprawdę spokojny Kraków jest niezaprzeczenie lepszym punktem, niż wiecznie rozczochrany Lwów, dla sprawozdawcy dziennika, który chce wydobyć dla swoich czytelników z tutejszego chaosu namiętności, pokrzywionych wyobrażeń, zabiegów, rywalizacyi, walk i burz w szklance wody, przynajmniej przybliżoną, skromną prawdą, jeżeli już nie ową prawdziwą prawdą, o którą Figaro upomina się u Zuzanny. Tę skromną prawdę o tutejszych stosunkach bądę się starał przesyłać z Krakowa, a wątpią czy ze Lwowa zdołałbym wam i takiej dostarczyć. Rozmaite są powody tej różnicy dwóch głównych miast tego kraju, powody, które w następnych listach wyjaśnią; jedną wszakże z główniejszych przyczyn upatrują w tem, że Kraków nierównie mniej trudni się polityką niż Lwów, a że w naszych czasach polityka i prawda najzupełniejszy z sobą wzięły rozbrat, im mniej polityki tem łatwiej o prawdą, i odwrotnie. Gdybym nie obawiał się, że mnie posądzicie o pochlebstwo, to dodałbym, że blizkość Warszawy i częstsze z nią stosunki także nader korzystnie wpływają na Kraków; a nareszcie ma on dawniejszą i nierównie lepszą tradycye niż Lwów, który jest wychowańcem biurokracyi austryackiej. Z góry was przestrzegam, że prawda, którą zamierzam wam przesyłać, będzie może czasem zabawną, ale rzadko wesołą a raczej pocieszającą; nie myślcie jednak, iżby to było skutkiem zbytniego spożywania przez waszego korespondenta homara; nie, doprawdy że nie; wyzywam ludzi zapatrujących się najróżowiej na świat, aby zdołali ztąd napisać coś wesołego i pocieszającego a zgodnego z najskromniejszą prawdą. Lecz nie uprzedzajmy taktów! Jeszcze na pierwszym planie, spostrzegam schodzącą zaledwie z porządku dziennego sprawę "Porcyi", słyszę jeszcze ostatnie akorda tej lokalnej opery, a raczej kociej muzyki. Co to za nieprzebrana kopalnia dla obserwatora, ta sprawa "Porcyi", o której i wy już coś zasłyszeliście, a która przez kilka miesięcy zajmowała wyłącznie tutejsze społeczeństwo! Jest ona dla tego godną uwagi, że jest najświeższą, a zdaniem mojem najdokładniejszą a stanowczą illustracyą tutejszych stosunków. Hr. Stanisław Tarnowski, jeden z rzadkich ludzi tutaj prawdziwie znakomitych, napisał w miesięcznem piśmie "Przegląd", artykuł p… t. "Porcye", w którym twierdził, że obywatelstwo w niektórych miejscowościach Galicyi ciągnie za pomocą pożyczek pieniężnych zbyt wielkie z włościan zyski w robociznie. Robocizna ta, wedle słów p. Tarnowskiego, odrabiana w procencie od wypożyczonych przez większych właścicieli sum włościanom, równać się miała największej lichwie, a zwyczaj ten miał się nazywać "Porcyami". Pojmiecie łatwo do jakich następstw, szczególniej na tutejszym gruncie, podobne układy ostatecznie doprowadzićby mogły. Okazało się przecież, że p. Tarnowski, nie znający dość dobrze wiejskich stosunków, a słusznie przerażony przesadzonemi i niedokładnemi opowiadaniami, zbyt gorąco, a może i trochę nierozważnie podjął te sprawę, i nadał jej rozmiary, których nie miała. Złe może zaledwie wyjątkowe rozciągnął on niemal do ogółu. Oczywiście, że należało, dla prawdy i słuszności, sprostować mylne, lecz w dobrej wierze postawione przez p. Tarnowskiego twierdzenia. Zamiast uczynić to spokojnie i poważnie, wzięto się do rzeczy namiętnie, obcesowo, brutalnie, rozpoczęto agitacyę, bez której nic tu nie umieją robić, puszczono wodze najgorszym namiętnościom w widocznym celu, nie sprostowania taktów, nie wyjaśnienia prawdy, ale dokuczenia p. Tarnowskiemu, skruszenia jego świetnego pióra i wykolejenia go z życia publicznego.
Z podziwienia godnym spokojem znosił pan Tarnowski wszystkie te następstwa artykułu swojego, a nawet odwołał i cofnął wszystko, co okazało się rzeczywiście mylnem w owym artykule. Lecz to nic nie pomogło; forma odwołania, nibyto nie podobała się; powtórne odwołanie ze strony "Przeglądu" także nie zadowolniło, agitacyą nie ustawała, protesta, polemiki i obelgi sypały się jak z rogu obfitości, bo nie szło o rzecz, ale o osobę. Miejcie raz na zawsze na uwadze, że główną wadą, główną plagą tutejszych stosunków jest, iż nigdy tu nie idzie o rzecz, lecz zawsze o osoby. Z wielkim zdziwieniem, żeby nie powiedzieć zgorszeniem, widziano jak najwyższy w kraju urzędnik, przez swój organ "Gazetę Lwowską", brat czynny udział w tej zaciętej przeciw panu Tarnowskiemu walce, w której powinien był przed innymi, zająć, jeżeli już nie rozjemcze, to przynajmniej neutralne stanowisko. Rzecz dziwna, ale dwa prądy, dwa obozy zawsze sobie w tym kraju przeciwne: pałac namiestnikowski i pałac książąt Sapiehów, przyłączyły się do akcyi prowadzącej ostatecznie do zdyskredytowania i zniszczenia znaczenia człowieka, nietylko z nieskalaną, ale z pełną zasług przeszłością, publicystę świetnego a niezależnego, słowem znakomitości jakiej drugiej w pewnym kierunku i w tych warunkach, Galicya z pewnością nie posiada. Rzucono obłudnie zarzewie niezgody, twierdząc że artykuł p. Tarnowskiego jest wojną wypowiedzianą wschodniej Galicyi przez zachodnią, dalej że jest wcieleniem teoryi przypisywanej nieodżałowanej pamięci p. Adamowi Potockiemu, a streszczającej się w słowach, których podobno nigdy nie powiedział: "pan i chłop", podburzano wszelkiemi środkami namiętności dobrodusznej szlachty i potworek demokracyi szlacheckiej, który już tyle złego na tej ziemi narobił a który mając wszystkie wady demokracyi, niema żadnej z zalet ani demokracyi, ani arystokracyi, rozhulał się i rozszalał na dobre w tej sprawie. Widząc te bezużyteczne zapasy i te niepotrzebną wojnę, a przypatrując się od dość dawna tutejszym sprawom, niepodobna się wstrzymać od uwagi, o ile by one korzystniej i świetniej stały, gdyby te energie, którą rozwinięto z powodu artykułu p. Tarnowskiego, zużytkowano od kilkunastu lat dla załatwienia najżywotniejszych kwestyi moralnych i materyalnych, które odłogiem leżą. Lecz tutaj umieją energicznie działać tylko ujemnie, nigdy dodatnio a rzecz godna uwagi, społeczeństwo tutejsze nie mogąc strawić prawdziwie znakomitych ludzi, wyrzuca ich z siebie po kolei, karmiąc się miernościami i tuzinkowemi osobistościami. To co dziś widzimy z powodu p. Tarnowskiego, niejednokrotnie już się zdarzyło, a mianowicie gdy pewna europejska znakomitość, słynny współpracownik "Revue des deux Mondes", osiadł tutaj. Wtedy także nie umiano czy nie chciano, należytego zrobić mu miejsca, i dopóty kłuto go szpilkami dopóki nie przeniósł asfaltu nad słodycze życia tutejszego. P. Tarnowski zbłądził, sam to przyznał, lecz gdyby nawet wina jego była stokrotnie większą niż nią jest rzeczywiście, czyż nie było rzeczą rozumnego i pojmującego własny interes społeczeństwa, nie sponiewierać człowieka tych zdolności i tego znaczenia! Tu przeciwnie uchwycono w lot sposobność, aby się go pozbyć, jeżeli się uda. Zatrzymałem się dłużej nad tą sprawą dlatego, że jest ona, niestety, najdokładniej architektonicznie przybudowanym krużgankiem do gmachu, po którym mam was oprowadzać.
Proces p. Offenheima zbyt dotyczy tutejszych stosunków; zbyt wiele osób, i to wysoko położonych z tej prowincyi, wmieszanych jest do niego, aby nie zajmował on tutaj umysłów i nie był przedmiotem rozmów. Proces ten głębokie robi tu wrażenie, a najfatalniej deprymująco oddziaływa na tutejsze społeczeństwo. Uczciwi ludzie z boleścią w sercu starają się jak najmniej o nim mówić, a szczególniej pisać. Dla innych, mianowicie dla paszkwilistów i kondotierów pióra jest on nieprzebraną kopalnią skandalów i osobistych zaczepek, z której wydobywają nie szlachetne metale, lecz stosy błota. Trudno dotąd rozpoznać się w tym ogromnym procesie, w którym oskarżony jak Tytan olbrzymich przedsiębierstw dzisiejszych, broni się i walczy z sądem i prokuratorem. To jednak pewna, że jakikolwiek bedzie skutek tego procesu, sprawa kolei czerniowieckiej pozostanie zawsze złą sprawą, dla tej prostej przyczyny, że jej koncesyonaryusze i naczelnicy podzielili się znacznemi zyskami, kiedy jednocześnie kolej ta źle i niedokładnie zbudowaną została; jest to zdaniem mojem główny punkt sprawy i czarny punkt. Ale z drugiej strony obwiniać tych panów o każdy zysk lub chęć zysku w przedsiębierstwie tego rodzaju, jest poprostu! dzieciństwem i zbyt fanatycznem ocknieniem się sumienia, aby ono mogło mieć rzeczywistą wartość. Wprawdzie ktoś dowcipniej niż słusznie powiedział, "że wiedziano iż nieraz dla zrobienia interesu trzeba przekupywać, lecz nie wiedziano żeby trzeba było dawać się przekupywać". Pomimo jednak zaczepek i paszkwilów, któremi stronnicze i niesumienne organa tutejsze obrzucają znaczne i znane osobistości krajowe wplątane w sprawę Offenheima, nie ulega wątpliwości, że w ogóle ich zeznania jako świadków zrobiły względnie dobre wrażenie nietylko na tutejszych nieuprzedzonych umysłach, ale także w Wiedniu. Mianowicie książę Leon Sapieha, o którego oczywiście głównie tu idzie i iść musi, z wielkim rozumem, z prostotą i stanowczością wytłómaczył przed sądem postępowanie swoje, a w Galicyi równie jak w Wiedniu zeznania jego zyskały ogólne uznanie. Kiedyś, może będą mógł wam wskazać o ile i w tej sprawie było wmieszanych osobistych nienawiści i osobistej zemsty, i o ile szło właśnie o to, aby powalić, a przynajmniej skalać taką osobistość jak książe Leon Sapieha. Czy to było mądrze i roztropnie? Sami osądźcie. Czy uczciwie? Śmiem stanowczo powiedzieć, że nie. Chcieć przeistoczyć usterki w zbrodnie, a za lada niepowodzeniem mazać całą zasłużoną i arcyużyteczną przeszłość i niszczyć wielką pozycyę, może być dziełem tylko złych i poziomych namiętności.
Przejdźmy chociaż na chwilą z dusznej atmosfery interesów do dziedziny sztuki. Tu oczywiście, na pierwszym planie przedstawia się nam
"Zawieszenie dzwonu Zygmuntowskiego'" p. Matejki. Czytałem w waszym dzienniku wzmiankę o nim. Znajdował się on tutaj przez kilkanaście dni na wystawie, teraz podobno jest w Wiedniu. Mniejszy od zwykłych obrazów Matejki, ma on wiele piękności, lecz w mojem przekonaniu nie stanowi postępu w zawodzie znakomitego artysty, a to dla tego, że nie uniknął w nim błędów, które mu słusznie zarzucają i wytykają znawcy. Piękną, ale tą pięknością, która wyzywa wszelką krytyką, jest grupa robotników wydobywająca dzwon z ziemi; jest tu muskularna siła Rubensa połączona z ogniem i samorodną potęgą kreacyi Matejki; wszystkie te postacie żyją, czują, myślą, pracują, wysilają się, pocą się; wszystko to, że tak powiem, pali się. Błędu nie dostrzeżesz tutaj. Środkowe figury są piękne, przepysznie malowane, lecz ich znaczenie niejasne, nieco zagadkowe i względnej wartości. Grupa naprzeciw robotników, to dwór patrzący się na poświęcenie i wzniesienie dzwonu; olśniewa on blaskiem, świetnością, a głównie przepychem strojów, owym przepychem, którego sekret posiada dziś chyba jeden p. Matejko, a który dał powód do twierdzenia: "iż jest on najpierwszym krawcem naszych czasów". Lecz tego wszystkiego jest zawiele w tej grupie, zawiele blasku, zawiele osób natłoczonych i cisnących się – "il y a du trop", a tem samem brak nieco dobrego smaku. Między postaciami obrazu jak zwykle portrety osób żyjących; burmistrz ówczesny, to dzisiejszy prezydent Zyblikiewicz; Bona, to znana żona artysty, powtarzająca się prawie w każdym jego obrazie; miedzy środkowemi postaciami widzimy portret pełnego talentu rzeźbiarza Gujskiego. Król Zygmunt bardzo majestatyczny, pełen spokoju i królewskiej godności, coś wyższego dominującego w całej postawie, aczkolwiek rysy twarzy więcej patryarchalne niż arystokratyczne. Ale przy tych pięknościach, niestety! błędy i to te, które po za Galicyą tak szkodzą Matejce, a które w Wiedniu podczas wystawy w zdumienie wprowadzały znawców, w połączeniu z objawami tak potężnego talentu. Zawsze tu ciasno i duszno, a dla czego, skoro rzecz dzieje się na świeżem powietrzu? Lekceważenie najzupełniejsze perspektywy; zamek przylepiony jest do pierwszego planu, a jakaś wieża, podobno "kurza stopa", zawadza o baldachim, pod którym siedzi królowa. U stóp tronu jest pazik trzymający dwa prześliczne pieski faworyty krolowej, ale gdyby ten pazik wstał byłby potwornym, wyglądałby jak na szczudłach. W całym obrazie widoczny brak wpatrzenia się w wielkie wzory! Stańczyk rozwalony na stopniach tronu z gołemi kolanami, jest w najwyższym stopniu nie estetycznym i jest uosobnieniem błędu, który nazwę bezmyślną myślą; widocznie ma coś znaczyć, a rzeczywiście nic nie znaczy, i niepodobna odgadnąć co miał znaczyć.
W chwili gdy się ukazał ten nowy utwór Matejki, zbierają się składki na zakupno innego obrazu, dla sali sejmowej we Lwowie. Dwa komitety, jeden we Lwowie, drugi w Krakowie, ten ostatni pod prezydencyą burmistrza Zyblikiewicza, zajmują się tą sprawą. Dotąd największą summę dał hr. Artur Potocki, który już przy wstępie do życia zdaje się chcieć iść, za pięknym przykładem zostawionym mu przez niewygasłej nigdy pamięci ojca.
W teatrze dwie nowości: "Żyd" pana Asnyka, "La belle au bois dormant" Feuilleta, przetłómaczona przez pana Sarneckiego pod tytułem: "Dwa światy", i powodzenie, nie tyle może dramatu pod tytułem "Hrabina de Somerive", jak raczej benefisu panny Urbanowicz, której talent i inteligentna gra, ma tu miedzy znawcami wielu zwolenników. "Żyd" pana Asnyka w ogniowej próbie przedstawienia, przeszedł najróżowsze nadzieje, a zadał kłam czarnym przewidywaniom, aczkolwiek sam jest czarny jak atrament, żeby nie powiedzieć jak piekło, co też jest jego największą wadą. Ktoś go określił Jako rzecz niepospolitą a nieudaną". Pomimo tego trzyma się desek i zajmuje. Prawda, że gra p. Bendy w tytułowej roli jest jednym z głównych żywiołów tego zajęcia; poprawny ten artysta gra tę rolę wyżej swojego talentu. Słyszałem że "Żyd" ma się ukazać w waszym dzienniku, powinszować by wam można tego nabytku; rzecz to bowiem godna głębszego zastanowienia i pobudzająca do niego. Co tylko nie zapomniałem o największem chwilowem powodzeniu teatralnem, o "Kapeluszu słomianym (La chapeau de paille d'Italie), zapełnia on od kilku dni teatr od góry do dołu; farsa to w całem tego słowa znaczeniu, ale najzupełniej udana, a na którą wszyscy młodzi i starzy, rozumni i mniej obdarzeni od natury, tłumnie spieszą; widziałem nawet Lucyana Siemieńskiego, który ręczę że na "Andromace" nie był. Komissya konkursowa miała już piąć posiedzeń i zakończyła przedwstępne prace, to jest oznaczenie sztuk, które warte są wspólnego głośnego czytania; znalazła ich przecież jedenaście; tylko te jedenaście ubiegać się mogą o liczne tegoroczne nagrody, z doświadczenia jednak lat poprzednich wiem, że i między temi jedenastoma powołanemi nie… wszystkie będą wybranemi. Nie zasiadając w tej komissyi, która, sądząc ze sprawozdań dzienników, pilnie pracuje, aby przyspieszyć ostateczny skutek konkursu, nie wiem czy jest nadzieja, aby która sztuka otrzymała pierwszą wielką nagrodę; zapewniano mnie jednak, że będą godne przedstawienia. Dowiaduję się, że po za konkursem znany i u was a wielce tu lubiony i ceniony Bartels, napisał jednoaktową komedyę, której podobno uczą się już tutejsi artyści.
Balów prywatnych, szczególniej w tak zwanem towarzystwie krakowskiem, prawie całkiem nie ma w tym roku; zaledwie wieczorki tańcujące, z których najzabawniejsze niedzielne u młodej a pełnej wdzięku gospodyni, niedawno dla Krakowa nabytej. Jak zwykle o tej porze, jeden lub dwa publiczne bale co tydzień na różne dobroczynne cele, niektóre z nich liczne, inne mniej, wszystkie nie tak świetne jak przed dwoma laty, to jest przed owym krachem, który ciąży jeszcze jak zmora na całej monarchii, a w Wiedniu podobno bardziej niż na prowincyi. Bohaterem, lub jeżeli wolicie lwem tegorocznym salonów, jest prezydent Zyblikiewicz; dzielny burmistrz, nietylko prezyduje w radzie miejskiej, ale także na zabawach i w towarzystwach, nietylko że bierze się energicznie do asfaltowania miasta i restauracyi Sukiennic, ale także usiłuje ożywić towarzyskie życie krakowskie, a sam daje najlepszy przykład wieczorami poniedziałkowemi, na które wszyscy tłumnie śpieszą. O tych wieczorach rozpiszę się później. Towarzystwo zaś tutejsze otacza zacnego prezydenta wielką sympatyą, a wszystkie znaczniejsze domy dają dla niego obiady. Słyszę o wielkim kuliku, gotującym się na ostatni wtorek, a mającym zajechać na Szlak, to jest do dawnego pałacyku hr. Leona Rzewuskiego, nabytego w tym roku przez hr. Stanisława Tarnowskiego, a w którym chwilowo mieszka ks. Marcelina Czartoryska. W ogóle liczne żałoby stanęły na przeszkodzie zabawom w tutejszym świecie; najpierwej śmierć hr. Andrzeja Zamoyskiego, teraz znowu śmierć pani Kisieleff; ta ostatnia boleśnie dotknęła w przededniu karnawału nietylko krewnych, ale i licznych tutejszych przyjaciół tej pani, która była tak znaną i typową postacią europejską; miała ona urok wielkiej damy w prawdziwem tego słowa znaczeniu, bo nieodłącznem od rozumnej kobiety. Krewni i przyjaciele odprawili w kościele OO. Kapucynów nabożeństwo za jej dusze, na którem całe wyższe towarzystwo znajdowało się Śmierć wyrwała także miłego a często złośliwie dowcipnego hr. Leona Skorupkę; było to dziecko Krakowa, a zarazem człowiek europejskiego wykształcenia i obejścia; miał wady i przymioty Krakowianina, lecz pierwsze sarn umiał nielitościwie wyśmiewać.II.
Kraków, 15 lutego.
Mniej może niż w Wiedniu, lecz i tu obudziła zajęcie wiadomość o przeniesieniu z pułku artyl – leryi stojącego w Temeswarze, do pułku piechoty Wilhelma stojącego w Krakowie, arcyksięcia Jana Salwatora; jestto bowiem wypadek nietylko lokalny, ale mający ogólniejsze znaczenie. Arcyksiąże ten jest synem wielkiego księcia toskańskiego, a znanym jest w Galicyi, gdyż dłuższy czas stał garnizonem we Lwowie. Młody, bo liczący lat dwadzieścia trzy, bystrego pojęcia, niezależnego charakteru, umie on wzbudzać sympatye i nadzieje na przyszłość; odznaczył się zaś świetnemi egzaminami. Przed rokiem przeniesiono go ze Lwowa do Temeswaru, w skutku zatargów z głównodowodzącym hr. Neupergiem. Opowiadają z owych czasów, że hr. Neuperg, który ma być nader przykrym dla podwładnych, nie oszczędzał wcale młodego arcyksięcia podczas musztry i ćwiczeń; arcyksiąże zaś mścił się bardzo grzecznie, bo nader częstemi wizytami u jenerała. Wiadomem jest, że etykieta nakazuje, aby za przybyciem i odjazdem członka domu panującego, gospodarz witał go i żegnał u ostatnich stopni schodów; ile razy wiec arcyksiąże dostał bure na mustrze, tyle razy śpieszył z wizytą do hr. Neuperga, i nie zwalniał go wcale z obowiązków gospodarza, a to aby zrównoważyć służbową surowość, przymusową grzecznością etykiety. Obecnie ukazała się, wprawdzie bezimienna, ale niewątpliwie pióra arcyksięcia broszura, krytykująca surowo, a nawet szydząca z komendy i całego zarządu artyl – leryi w Austryi; broszura ta zawiera przytem ustęp treści politycznej, w którym, mówiące o jedynie możliwych dla monarchii przymierzach, autor dowodzi, że przymierze z państwem stworzonem przez księcia Bismarka jest niemożliwem, i że raczej należy Austryi gotować się do wojny z niema szukać w innej stronie sprzymierzeńca. Pojmiecie jakie wrażenie zrobiła ta broszura; jest ono ogólnem, i przez tydzień tym wypadkiem zajmowano się przeważnie w Wiedniu i na prowincyi. Grom po gromie uderzał z Berlina w autora broszury, hałas, krzyk, jednem słowem skandal był wielkim. Nareszcie rozporządzeniem cesarskiem przeniesiono arcyksięcia z artylleryi do pułku piechoty stojącego w Krakowie, lecz półurzędownie położono szczególny nacisk na to, że nie za ustęp polityczny w broszurze, ale za krytykę dowódców artylleryi, która w zbyt trudnem położeniu postawiła arcyksięcia względem przełożonych. O ile mi są znane stosunki wiedeńskie, to rzeczywiście ustęp polityczny nie mógł złego zrobić wrażenia na tym, który ostateczne miał w tej sprawie wypowiedzieć słowo, przeciwnie; aczkolwiek bardzo być może, że chwilowe względy dyplomatyczne a może i parlamentarne, zmusiły do pozornej względem autora niełaski. Uderzającem jest jednak, iż ta niełaska czy też kara, dosięgła dostojnego publicystę dopiero po ukazaniu się drugiej edycyi broszury. Będzie więc
Kraków miał arcyksięcia, i to potomka tylu bohaterów, faworyta zwycięzcy z pod Custozzy, młodego, intelligentnego, usposobienia niezależnego, a nie zginającego czoła przed ks. Bismarkiem! Są to na dzisiaj jak najlepsze warunki powodzenia tutaj. Zapewne gdy arcyksiążę tu przybędzie (gdyż obecnie przypatruje się na wodach hiszpańskich zapasom floty wszech Niemiec z Karlistami), zawiąże stosunki z towarzystwem, a totem łatwiej, że już należy do niego, i bardzo mile jest tu widzianym jenerał ks. Windischgratz, który także przeniesionym tu został z Pragi, dla tego że nie mógł się zgodzić z dzisiejszym ministrem wojny baronem Kollerem.
Wiadomość ta zeszła się z ostatniemi dniami karnawału, które były huczniejszemi od poprzednich. Mm wspomnę o balach tutejszych, nadmienić muszę o balu danym przez Jego Ekscellencyę pana ministra Ziemiałkowskiego w Wiedniu; znajdowali się na nim wszyscy ministrowie, deputowani galicyjscy i inne znane w stolicy osobistości; ten nieco mieszany świat miał się dobrze bawić, a ogółne zajęcie obudził mazur prowadzony przez pana Leona Chrzanowskiego i gospodynię. Bal taki leży niejako w atrybucyach pana ministra bez teki, a tem łatwiej przyszło mu go dać, że podobno obecnie nie zbyt jest zajęty, ani obarczony sprawami publiczuemi. Przytaczają z tego powodu nieco cyniczne, ale dowcipne odezwa – nie się ministra spraw wewnętrznych p. Lassera. Gdy się uskarżał na wydatki i trudności uregu, łowania budżetu, ktoś poradził mu, jak zwykle oszczędności. "Ależ jakie?" zapytał minister. – "Znieście np. posadę Ziemiałkowskiego, przecież on nic nie robi."– Na co p. Lasser dał te charakterystyczną odpowiedź, którą muszą przytoczyć po niemiecku, gdyż w tłómaczeniu zbyt wiele traci." Das ist wahr, aber er macht die Polen confuss, und das ist doch zwolf Tausend Gulden werth" *).
W ostatni poniedziałek odbył się tu w sali hotelu Saskiego publiczny bal" na korzyść budowy szpitala dla dzieci". Gospodynią była opiekunka tego szpitala księżna Marcelina Czartoryska, słynna uczennica Chopina; bal ten świetnością przeszedł wszystkie tegoroczne, dziewięćdziesiąt par stanęło do mazura. Na drugi dzień kulik, o którym wspomniałem w przeszłym liście, ruszył z mieszkania ks. Lubeckich i najechał książąt Czartoryskich na Szlaku . Na czele wesela postępował tradycyonalny organista z "Krakowiaków i Górali;" w pierwszej zaś parze starostą (p. Bartels) ze starościną (księżna Drucka Lubecka), dalej państwo młodzi (księżniczka Jabłonowska i p. Wo- -
*) "To prawda, ale jego obecność w ministeryum bałamuci delegację galicyjską, a to warte jest przecież dwanaście tysięcy reńskich rocznie. "
żniakowski), następnie drużbowie i inne pary. Posypały się jak z rogu obfitości śpiewane krakowiaki, wiersze i oracye; nie trudno było odgadnąć autorów Bartelsa i Anczyca, było wiec tam wiele werwy, dowcipu, czucia i prawdy. Najznakomitszą była oracya wójta z Woli, willi należącej do ks. Czartoryskich, osobistości znanej w Krakowie, gdyż rozumem i zacnością wyszczególnia się miedzy okolicznemi włościanami; lecz tym razem niewątpliwie przemowę napisał mu autor "Chłopów Arystokratów". Nic nie brakło aby nadać kulikowi koloryt lokalny i właściwy, może nawet i to, że nie wszyscy wyuczyli się dobrze na pamięć oracyi i krakowiaków, i że kiedy jedni wołali polonez, drudzy upominali sięo mazura! Gdy zagrzmiał mazur a ochocze pary uderzyły w podkówki, widok był uroczy, a zabawa ożywiona i pełna ognia; trwała ona jednak tylko do dwunastej, lecz rozpoczęła się była o szóstej, a jeszcze pozostaje przypuszczenie, że może zatrzymano o jaką godziną zegary, lecz za to przypuszczenie nie biorę wcale odpowiedzialności. Na dowód że Kraków nie jest znów tak małem miastem, jak niektórzy twierdzą i jak sam w swej dumnej skromności czasem utrzymuje, dowiedzcie się, że w tym dniu i o tych samych godzinach było kilka innych zabaw prywatnych, był przepełniony teatr na "Gwałtu co się dzieje!" Fredry, i była dość liczna reduta w sali teatralnej. Redut takich było w tym roku kilkanaście; są to bale maskowe, które dawniej wielkiem cieszyły się powodzeniem, lecz które z każdym rokiem mniej są świetnemi, aczkolwiek zaprowadzono obecnie w ich urządzeniu korzystne zmiany, przeciw sobkowstwu i zbytniemu spospoliceniu tych zabaw.
Kulik zamknął tutejszy karnawał, a benefis pani Hoffman rozpoczął tutejszy post. Jestto uroczystość teatralna, która tu co rok, mniej więcej w ten sam sposób się powtarza z akompaniamentem różnego rodzaju owacyi dla najlepszej obecnie tutejszej artystki. Zwykle w dniu tym, a to najważniejsza, ukazuje się na scenie jakaś poważniejsza lub przynajmniej o lepszym estetycznym zakroju, sztuka. W tym roku przedstawiono sztukę, nie graną dotąd na żadnej scenie polskiej: "Begum Somru", tragedye w pięciu aktach Halma, przełożoną wierszem miarowym. Jak wam wiadomo, Halm jest pseudonimem br. Munch… v. Belinghausen, autora "Iskry" (Wildfeuer), "Szermierza z Rawenny," "Syna puszczy" i t… d. Urodził się on w Galicyi i dłuższy czas urzędował w Krakowie. "Begum Somru" jest jednym z ostatnich jego utworów. Poeta w "Synu puszczy", fantasta w "Wildfeuer", patryota germański w "Szermierzu", Halm w "Begum Somru" stał się mężem politycznym i bystrym obserwatorem namiętności ludzkich, nie przestając przecież być poetą. Pod względem wyłącznie scenicznym, jestto zapewne najlepszy jego utwór. Autor wprowadza nas tu walk Kompanii indyjskiej przy końcu ośmnastego stulecia (1782) z królestwami Indyi Wschodnich, a mianowicie przedstawia chwile, w której słynny Sir Warren Hastings kieruje sprawami Kompanii i okala siecią intryg i zręcznych a głębszych podstępów królestwo Serdany. W Serdanie panuje Alida Begum (księżna) Somru, wdowa po europejczyku, znakomitym i dzielnym wojowniku, przezwanym przez Indyan Somru, a który przed kilku laty zginął w zasadzce zastawionej przez Maratów. Na dworze Begum Somru znajduje się rezydent Kompanii Dyce, którego Alida namiętnie pokochała jeszcze za życia męża, acz pozostała mu do końca wierną. Alida ma syna Nadira, chorowitego i mistycznie usposobionego; przysięgła że po Somru on tylko panować będzie, i pragnie zachować mu tron. Dyce zaś nagli ją, aby zawarła z nim związki małżeńskie, nibyto dla odsunięcia niebezpieczeństwa ze strony Anglików. Na tak przygotowanym gruncie działa wytrawny i przebiegły Hastings, aby dojść do jedynego celu – zdobycia Serdany dla Kompanii. Trzy pierwsze akta poświęcone są tej politycznej intrydze, która zwolna, lecz misternie się rozwija; odrysowuje stę tu wybornie postać Hastingsa, jako uosobienie egoizmu, bezwzględności, a zarazem rozumu i zręczności politycznej, a szczególniej polityki specyficznie angielskiej. Hastings przecież nie jest tu tylko ideą, to człowiek, to osobistość, to charakter oryginalny i samoistny.
Jedną w tej części z najudatniejszych scen jest ta, w której Hastings ułożywszy swój plan i ukończywszy zręczną i szatańską intrygę, mówi, że teraz spocząć może i wyjmuje z kieszeni Horacyusza, którego właśnie odą do Deliusa "Aequam memento rebus in arduis senare mentem" tłómaczy; i najspokojniej zasiada pod cieniem palni do dalszego przekładu. Hastings gra jak prawdziwy wirtuoz na namiętnościach, i nieco słabych charakterach biednych Indyan. W pewnej chwili potrzebnem mu jest do jego planów usunięcie Dycego, o którego zamiarach wie, a który podwójną wciąż odgrywa rolą. Dyce, to znakomicie nakreślony typ awanturnika z XVIII wieku, ale awanturnika bez czci i wiary, człowieka miękkiego, słabego, miotanego żądzami, nie umiejącego nawet dążyć konsekwentnie i wytrwale do swojego celu; słowem, jest to charakter bez charakteru. Hastings o wszystkiem jest dobrze zawiadomiony, zatem wie co się dzieje na dworze Begum Somru, wie o zamiarze Dycego zaślubienia księżny, lecz zarazem dowiaduje się, że Dyce nie zupełnie jej jest wiernym, i że kocha się w Syrnie, jej wychowanicy. Natem więc, jak prawdziwy artysta opiera swoją polityczną intrygę; na zazdrości kobiecej; i dobrze obrachował swój plan, bo szlachetna Alida jest przedewszystkiem kobietą, i to kobietą wschodnią, namiętną. Za pomocą Komorana, fanatyka indyjskiego, który nienawidzi Dycego, Hastings daje Alidzie namacalne dowody niewierności rezydenta.Tu się zaczyna czwarty akt i prawdziwa tragedya, silna, wzruszająca, czasem nawet wspaniała. Zazdrość pożera Alidę, i oddycha ona tylko jednem uczuciem – zemstą; chce się zemścić strasznie, okrutnie, chce zakopać żywcem w dole obok altany, w której ujrzała Syrnę w objęciach Dycego, parę kochanków. Dyce jednak jest rezydentem angielskim, nie może wiec bez ściągnięcia strasznego na kraj odwetu karać go; ale ten cios złamał już zupełnie wrażliwą jej naturę, i pozostawił w jej sercu tylko uczucie zemsty; przekonała się zarazem, że jej syn nie zdolny do panowania, a poddani do walki, którą chciała wpierw prowadzić; tym wiec zwrotem nagłym a tak zwykłym u kobiet, szczególniej namiętnych, postanawia oddać Serdan w ręce Hastingsa pod pewnemi warunkami, przedewszystkiem żeby mogła rozporządzać życiem Dycego, i żeby trzy dni jeszcze panowała dla wydania na niego i Syrną publicznego wyroku. Tu następuje piąty i najpiękniejszy akt tragedyi. Alida z całą wściekłością zranionej lwicy wydaje publicznie wyrok zakopania w ziemi Dycego i Śyrny; straże odprowadzają ich; w tem słychać uderzenie bębna i wchodzi wezwany przez Begum Hastings, Dyce wyrywa się straży i blaga Hastingsa o ratunek, lecz on z niczem niezachwianą zimną krwią a nawet z szyderstwem odsyła go do Begum; Dyce widzi się zgubionym, lecz raz jeszcze probuję rozczulić Alidę, i aby przekonać ją o swej gorącej miłości, wyznaje, że on to namówił Maratów do morderstwa jej rnęża. Cel chybiony! Alida zamiast się rozczulić, przejęta jest zgrozą na widok tylu zbrodni, i na myśl że pośrednio z jej przyczyny mąż jej zginął, i tu następuje piękne, nadzwyczaj bohaterskie, a najmniej spodziewane rozwiązanie. Alida mówi: "Myślałam że przyszłam tu sądzić dwoje winnych, a jest ich tu troje" i Syrnie przebacza, Dycego oddaje w ręce Hastingsa, aby on go ukarał, samą zaś siebie powołuje przed własny trybunał, i przebija się sztyletem. Hastings widząc to mówi: "tego się nie spodziewałem", co dowodzi, że wszystko inne przewidział i obrachował, a co jest najwięcej charakterystycznem, zbliża się do leżącej na ziemi Alidy i mówi: "umarła! a teraz niech zatkną pełną chwały chorągiew Anglii na szczytach Serdany" – o tem ani na chwile nie zapomina. Cel dopięty. W utworze tym, którego tylko szkic podałem, jest wiele piękności i efektownych scen. Trzy pierwsze akta są nieco za długie i w ogóle za wiele i niepotrzebnie w nich mówią, przecież dla znawców mają one zalety i dużo politycznej finezyi; dwa ostatnie są dramatyczne, a może nawet jest w nich zbyt wielka obfitość effektów. Znakomicie jest przedstawionem zetkniecie się cywilizacyi europejskiej ze wschodnią, charakterów angielskich z nieco miękkiemi charakterami Indyan, zwycięzców ze społeczeństwem rozpadającem się i upadającem. Siła i rozum są po stronie angielskiej, lecz Hastings nie przebiera w środkach, aczkolwiek w imię cywilizacyi i postępu działa; położenie to cechują dobrze słowa Alidy do Komorana: "Ty mnie nie zdradziłeś, bo ty nie Anglik, nie gentleman." Kola Begum Somru, – jest jedną z najwięcej bohaterskich ról, jakie znam, – bohaterstwo do końca utrzymane, a przecież są w niej i ułomności kobiece, a więc jest prawda; jedyną jej wadą, że gdzieniegdzie Alida jest nie Indyanką ale Niemką; wada to, której nie umieją się ustrzedz najlepsi pisarze dramatyczni niemieccy, tak Halni jak i Grillparzer, gdy przedstawiają czy to starożytną, czy wschodnią kobietę. Alida jest Niemką, kiedy sentymentalnie nazywa Dycego marzycielem, lub gdy spostrzegłszy altanę, w której pierwszy raz zeszła się z nim, rozczula się i tkliwe wygłasza frazesa; ale są chwile, w których jest bengalską tygrysicą, wtedy szczególniej, gdy wre w niej zazdrość i żądza zemsty. Kolę tę odegrała pani Hoffmann, artystka utalentowana i oryginalna; talent p. Hoffmann jest samorodny, góruje w nim prawda i naturalność nie wolnym on jest przecież od niektórych wad; czasem gra tej artystki jest nieco szorstka, to znów niekiedy nierówna, w tragedyi nie zawsze dociąga strono tragiczną, lecz gra ta jest zawsze myślącą i ma wartość artystyczną, a główną jej zaletą, że nigdy nie wpada w przesadę. W Begum Somru artystka grała pierwsze akta nieco chłodno, i tu także może nie zawsze nuta tragiczna była wzięta dość wysoko; za to cały czwarty akt odegranym był z siłą, z przejęciem, nic mu zarzucić nie można. Dobrą była chwila, w której Alida po raz pierwszy domyśla się, że Dyce ją zdradza, obawa i boleść zostały właściwie oddane. Z trudności piątego aktu wyszła pani Hoffmann zwycięzko. Po niej najlepszym był pan Szymański w roli Komorana, prawdziwym był Indyaninem i fanatykiem, a charakter utrzymał konsekwentnie do końca. Pan Benda przepyszną role. Hastingsa odegrał z miarą, a nawet finezyą artystyczną, dużo rozumu, wiele ironii, nieco cynizmu politycznego. Inne role w przedstawieniu stanęły nierównie niżej od tych trzech. Całość szła poprawnie, nie rażąco. Ujrzeliśmy nowe, wcale ładne dekoracye, czem nie zwykł tutejszy teatrzyk psuć publiczności; że jednak wszędzie i zawsze są złośliwi, wiec i tym razem zapisali sobie dla pamięci, że właśnie do tego przedstawienia, dyrekcya sprawiła wbrew zwyczajowi tyle nowych dekoracyi. Proces Offenheima ma się ku końcowi; nie małe zrobiło wrażenie, że prokurator sam cofnął kilka punktów oskarżenia.
Dowiaduje się w tej chwili o fatalnym a barbarzyńskim i dzikim wypadku; jakiś psotnik czy zazdrośnik, czy też kretyn, poniszczył scyzorykiem kilka obrazów na wystawie Towarzystwa sztuk pięknych. Pojmujecie, jaki powstał popłoch miedzy artystami. Matejko, który przecież dziś jest główną osobistością w Towarzystwie, chciał w pierwszej chwili wycofać swoje obrazy; jednak odstąpił od tej myśli, a obmyślono – co oczywiście jest rozsądniejszem – zaradcze na przyszłość środki, które i przedtem nie byłyby zaszkodziły, postawiono baryerki około obrazów, i dodano stróżów bezpieczeństwa. Padły podobno ofiarą: jakiś obraz Gersona, inny Kotsisa, i Kossaka akwarella. Dotąd wypadek ten nie wyjaśniony i niezrozumiały. A kiedy mowa o obrazach, wspomną, że bawi tu od pewnego czasu pan Andrzej Grabowski, zamieszkujący zwykle Lwów; jest to portrecista, który w ostatnich latach znaczące zrobił postępy. Dawniej już wymalował on portret swej matki, prawdziwej artystycznej wartości, lecz następnie przez dłuższy czas nic lepszego nie stworzył. Teraz talent jego zdaje się na nowo obudzać, a łączy się harmonijnie z sumienną pracą. Wezwany przez Rade miejską tutejszą do zrobienia portretu p. Dietla, który na wieczną pamtątkę ma być zawieszony w sali radnej, wykończył już głowę znakomitego uczonego, a głowa ta jest bardzo piękną; inteligencya, rozum, błyskają z tych oczów, z tego wspaniałego jowiszowego czoła, w wyrazie jest pewne poczucie własnej wyższości, nie obce ex-prezydentowi. Jednocześnie p. Grabowski rozpoczął dwa inne portrety, które już dziś wiele obiecują: kasztelana Wężyka i artystki tutejszej pani Hoffmann; wykończył zaś za tej bytności w Krakowie portret Waligóry, owego wójta z Woli, który na kuligu tak wymownie przemawiał. P. Grabowski umie w drugiej części swojego zawodu nadawać myśl i duszą swoim portretom, umie cechować indywidualność osoby, to już bardzo wiele, teraz idzie jeszcze o wydoskonalenie techniki i o dobry smak.
Dwie komissye, artystyczna i techniczna, pracują nad planem odnowienia Sukiennic p. Prylińskiego. Aczkolwiek odbudowanie Sukiennic przeszło już w przysłowie, są przecież ludzie, którzy tyle mają wiary w energie prezydenta Zyblikiewicza, iż trzymają zakłady, że zostaną odnowionemi za pierwszego jego sześciolecia. Odbudowanie Sukiennic w krakowie i ostateczne urządzenie sprawy propinacyjnej w sejmie lwowskim, byłyby to prawdziwe na ziemi galicyjskiej cuda.
Jutro p. Matejko wystawia nowy obraz Wernyhora.