- W empik go
Listy ostatnie - ebook
Listy ostatnie - ebook
Książka „Listy ostatnie” złożona z fikcyjnych listów pozostawionych przez samobójców, pisana dla siebie, zawiera na tyle ważne, końcowe przesłanie, że po dwudziestu latach autor zdecydował się na jej wydanie. Samobójstwo to tragedia osobista, jednak niewiele jest pozycji beletrystycznych, które zmuszają czytelnika do refleksji nad tym problemem. A o spowodowanie takiej refleksji u zagubionych czy zdesperowanych ludzi tutaj chodzi. Książka dla osób pełnoletnich.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-723-0 |
Rozmiar pliku: | 592 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mamo piszę do Ciebie wiersz,
Może ostatni, na pewno pierwszy.
Jest głęboka, ciemna noc,
Siedzę w łóżku a obok śpi ona
I tak spokojnie oddycha.
Dobiega mnie jakaś muzyka,
Nie to tylko w mej głowie szum.
Siedzę i tonę i tonę we łzach,
Bo jest mi smutno, bo jestem sam.
Dławi mnie strach.
Samotność to taka straszna trwoga,
Ogarnia mnie, przenika mnie.
Wiesz Mamo, wyobraziłem sobie, że
Że nie ma Boga, nie ma nie!
Spokojny jest tylko mój dom,
Gdzie Ty jesteś a mnie tam nie ma.
Gdzie nie wrócę już chyba, chyba nie.
Mamo bardzo Cię kocham, kocham Cię!
Myślałem, że Ty skrzywdziłaś mnie,
A to ja skrzywdziłem Ciebie.
Szkoda, że tak późno pojąłem to.
Tak późno to, to zrozumiałem.
Zrozumiałem to.
Samotność to taka straszna trwoga,
Ogarnia mnie, przenika mnie.
Wiesz Mamo, wyobraziłem sobie, że
Że nie ma Boga, nie ma nie!
Ludzie kolekcjonują różne rzeczy. Począwszy od znaczków pocztowych i numizmatów, przez nalepki na pudełka zapałek czy karty telefoniczne, wynajdywane na „pchlich targach” bibeloty z epok minionych, po najbardziej oryginalne książki czy manuskrypty innych, tych znanych i tych bezimiennych.
Przez wiele lat przyjaźniłem się z policjantem, pochodzącym z małej wioski inteligentnym i bystrym człowiekiem, który po wielu służbowych przeprowadzkach z miasta do miasta, osiadł w końcu na stałe w pewnym z miast wojewódzkich, a który przed śmiercią doszedł do stopnia inspektora w Wydziale Kryminalnym tamtejszej komendy.
Spędziliśmy razem setki godzin na niekończących się opowieściach, o tym, jakie ludzkie życie jest, a jakim — według niego — powinno być. Na moje pytanie, dlaczego jest zagorzałym starym kawalerem, odpowiadał zawsze tak samo: „Zbyt brudne to bagno w którym żyjemy, bym śmiał wierzyć, że moje prywatne życie nie stanie się takim bagienkiem. Nie chcę mieć dzieci, bo nie chcę by taplały się w bagnie. To wszystko.”
Pewnego wieczoru wyznał mi swój sekret: od lat zbierał listy samobójców. Choć — jak twierdził — większość desperatów nie pisze nic albo jedno zdanie z prośbą o przebaczenie im przez bliskich, zdarza się, że targani emocjami piszą tekst będący rodzajem spowiedzi, rodzajem rozliczenia z tragicznym losem.
Wbrew przepisom o tajemnicy służbowej robił prywatne kserokopie, gdyż zawsze chciał pojąć, co na krawędzi życia kieruje nawet najbardziej upokorzonym, nie widzącym dla siebie żadnego innego wyboru człowiekiem niszczącym własne życie. Mimo swej teorii „bagna” nie potrafił nigdy tego zrozumieć, on, którego obowiązywało ratowanie życia za wszelką cenę.
Parę dni po tym jak zabrał go rak, dostałem zaadresowaną do siebie kopertę. Z ostatnim, pożegnalnym listem przyjaciela i owymi kserokopiami. W liście prosił mnie bym je opublikował: może ku przestrodze, może ku zastanowieniu, może by ocalić choćby jedno istnienie kogoś absolutnie przez życie upokorzonego. Prosił też, abym starannie unikał nazw własnych: miast, nazwisk, imion, itp. Nawet po śmierci nie chciał łamać tajemnicy do której zobowiązywała go służba, ani też powodować bolesnych wspomnień u krewnych osób które tak tragicznie odeszły.
Spełniam zatem jego życzenie i stąd ta książka. Spoczywaj w pokoju przyjacielu…
Autor
† † †
Suko! Należy Ci się to słowo. Właśnie teraz. Bo mnie za już chwilę na tym gównianym świecie nie będzie. Suko! To twoje łajdactwo… Ci twoi gnoje… To cała ty. Kurwiłaś się od zawsze. I wierzę, że ojciec przez to zaczął pić i zachlał się na śmierć tylko przez to.
Ale jeszcze przedtem — w tych chwilach gdy był trzeźwy — mnie kochał. Kochał w ogóle. To on nauczył mnie robić stateczki z kory, to on potrafił mnie pogłaskać, uczył jazdy na rowerze, puszczał ze mną latawce, nauczył grać w szachy…
I milczał gdy pytałem czemu tak jest między wami. I płakał gdy był pijany.
To przez ciebie by wyrwać się z tego piekła, z tej nory którą nazywałaś domem, z nory z której wyganiałaś mnie na mróz, gdy przychodzili „wujkowie” by się z tobą pieprzyć do upadłego, przez ciebie jestem w poprawczaku. To sąsiedzi z litości dożywiali syna „tej dziwki z sutereny”. To przez ciebie zacząłem pić, ćpać, kraść…
I wiem, że nawet gdybym miał wyjść będę mętem jak ty. A ja nie chcę siedzieć w kiciu. Dość już tutaj zniosłem upokorzeń. Nigdy mnie nie przytuliłaś, zawsze szturchałaś, biłaś, zawsze ci stałem na drodze do twego skurwiałego trwania. Zabiłaś mojego ojca moralnie, teraz zabijasz mnie. Zgnij w piekle.
† † †
Gdy urodzisz się na Ząbkowskiej, na przeklętej Pradze, musisz zostać złodziejem. Zaczynasz od doliniarstwa, uczysz się pasówek, potem kroisz fury, i obrabiasz kwadraty. Powiedziałem Ci kim jestem zanim pierwszy raz Cię pocałowałem. Zanim się tamtej czerwcowej nocy pierwszy raz kochaliśmy. Wiedziałaś zostając na tych dwadzieścia lat ze mną, rodząc trójkę naszych dzieci, że żyjesz z przestępcą. Wiedziałaś, że nie bierzemy ślubu dlatego, żeby tego co nakradnę, Tobie i rodzinie nie zabrali. Wiesz, kiedyś był taki film, którego tytułu nie pamiętam, z Philem Collinsem. On też kradł dla rodziny, ale żona go kochała. Bardzo mi utkwiła w sercu piosenka „Groovy Kind of Love”, piosenka z tego filmu, o takiej rutynowej, smutnej, codziennej miłości tych dwojga. Bardzo. I myślałem, że tak jest z nami.
Że mimo wszystko, mimo piętna konkubiny złodzieja zrozumiałaś, że ja nic innego nie potrafię, i że to co robię, robię dla nas, czy dla was. Dla dzieci. Żeby nie szły w moje ślady. Żeby nie prześladowało ich piętno Kawęczyńskiej, bazaru Różyckiego, żeby rosły w spokoju, żeby wyrosły na wykształconych, „normalnych” ludzi. Dla Was to wszystko robiłem.
Nie zdradzałem Cię, chociaż „chłopcy z miasta” śmiali się ze mnie. Ale po prostu Cię kochałem. Wiem, że miałaś romanse podczas moich odsiadek, ale wybaczałem, no bo samotna kobieta czasem ma takie załamania. Wybaczałem, i starałem się zrozumieć, choć bolało bardzo.
Nie wyobrażam sobie życia bez Ciebie, bez dzieci, bez naszego zaniedbanego mieszkania. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Życia bez azylu, gdzie między kolejnymi odsiadkami, mogłem spać u Twojego boku, bez koszmarów, stalowych drzwi bez klamek, kibla bez klapy, chrzęstu sprężyn w łóżkach „kumpli spod celi”, bez bydlaków klawiszy, bez smrodu i poniżenia.
Ale ten gryps jest ostatni. Bo tego, że bierzesz ślub z innym, że przez tych sześć lat które mi zostały nie będziesz przychodzić na widzenia, a może bardzo rzadko, że moje dzieci będą miały ojczyma nie zniosę. Może to i wartościowy człowiek, ale one przecież mają ojca. Ułomnego kryminalistę, ale jednak ojca. A są już na tyle duże, że oswoiły się z tym. I inny mężczyzna w naszym domu jest im niepotrzebny.
Dlaczego mi to zrobiłaś? Na starość chciałaś sobie przypiąć etykietkę „żony”? Czy tez „żony porządnego człowieka”? Nie ma na świecie ludzi porządnych. Są tylko mniej lub bardziej załgane szumowiny. Uwierz złodziejowi, który życie poznał od najczarniejszych stron. Ten Twój „nowy” to podobno prezes jakiejś spółki… Wierzysz w cuda? Przecież tacy ludzie też dorobili się na złodziejstwie. Tyle, że zgodnym z literą prawa. Zaczynali od przemytu spirytusu „Royal” czy „Cameli”, potem prali te pieniądze, otwierali lipne restauracje, zakładali legalne firmy… Czy po dwudziestu latach mam uwierzyć, że jesteś aż tak naiwna? Że wierzysz w uczciwe zdobywanie fortun? A może to nasze skromne mieszkanko to dla Ciebie za mało… A może chcesz rezydencji, „mesiów” i Harley’ów? Może na starość to Cię kręci?
Prawie osiem lat naszego wspólnego trwania przesiedziałem. Dla nas.
Ty widzisz w tym tylko winę. Zamiast zrozumieć.
To gorzkie po prawie ćwierćwieczu zrozumieć, że kobieta dla której się tyle lat przecierpiało, nie umie, nie chce, nie potrafi tego docenić. Że jak kurz pod dywan zamiata tyle wspólnych lat…
Przez kraty okna w mojej celi świeci popołudniowe Słońce. Ostatni raz w moim życiu. Nieba nie widzę, okienko jest wysoko… Zrobiłem powróz z prześcieradeł. Kumple są na spacerniaku, ja wymówiłem się biegunką.
Popatrzę chwilę jeszcze na ten krwisty poblask zorzy na niebie, a potem…
Zawiodłaś mnie, ucałuj dzieci ode mnie na pożegnanie. Żegnaj i oby z nim było Ci lepiej.
† † †
Księżyc w Pełni czasami wydaje się tak duży, że chciałoby się wyciągnąć rękę i go dotknąć. Dziś, o trzeciej nad ranem, jest na tle granatowego, bezchmurnego, rozgwieżdżonego nieba wyjątkowo piękny. Taki żółtawy i taki bliski. Wiesz o tym, że urodziłem się na dzień przed pełnią, i że strasznie mnie pełnie Księżyca dołują. Pamiętasz jak kiedyś w środku nocy, w sosnowym lesie, podziwialiśmy jak świeci swym srebrnym wówczas, odbitym od Słońca światłem? Jak tuliłaś się do mnie? Jak mnie całowałaś? No ale to dziś już nieważne…
Piszę celowo nocą, gdy śpisz i wyślę to mailem, byś nie przeczytała zbyt wcześnie. Bo wtedy usiłowałabyś zadzwonić czy przyjechać, by odwieść mnie od tego co już postanowione. A jeszcze muszę po wysłaniu listu sformatować dysk. Bo to jedyna skarbnica wspomnień, która zawiera moje najintymniejsze wzruszenia. I nie chcę, by ktoś to czytał. To nie dla tych, którzy tu mieszkają, a którym oddałem ponad połowę dorosłego życia, nie dla moich dzieci ani ich nieznoszącej mnie matki… To dla nikogo, to wyłącznie moje.
Łzy spływają na klawiaturę, oby nie doszło do zwarcia… Chociaż to przecież też już teraz nieważne. Nie potrafię dziś nie płakać, tak jak nie umiałem powstrzymać łez wiele razy przy Tobie, tak jak owego pięknego majowego dnia dokładnie na dzień przed moimi czterdziestymi czwartymi urodzinami… Gdy wszystko zaczynało się na poważnie…
Każda świeca musi się wypalić. Najmocniej, najjaśniej, najcieplej płonie na początku, lecz w miarę gdy spływają z niej stearynowe łzy, kurczy się maleje, a jej płomień przygasa. Aż w końcu zostaje smutny ogarek — wspomnienie istnienia, które umarło. Z miłością bywa podobnie. Im gorętsza, tym mniej ma szans na przetrwanie. Tak było i z naszą.
Gdyśmy się poznali na owym forum dyskusyjnym: Ty — studentka drugiego roku botaniki, ja — przegrany facet w kryzysie wieku średniego, nie przypuszczałem co nas spotka… Pamiętasz jeszcze jak zafascynowany „Kochanką” Wiśniewskiego, który napisał, że każda róża ma kolce, ale też każdy kolec ma swoją różę, zapytałem, jak to właściwie z ewolucją tych kolców było? I jak Ty — przy swej wielkiej jak na tak młodą dziewczynę wiedzy — przez kilkanaście postów wyjaśniałaś mi wszystko: poczynając od rozwoju pierwszych roślin w epoce kambru ponad 500 milionów lat temu, poprzez odkrycia skamieniałych paprotników w szkockim Rhenie, rozwój lasów Gilboa i wreszcie pojawienie się roślin okrytozalążkowych. O obronnej roli kolców i cierni.
Wiesz, wtedy właśnie pomyślałem, że moja samotność to taki kolec obronny przed tą chłodną, nienawidzącą kobietą, przed coraz bardziej buntowanymi przez nią, dorosłymi już prawie, dziećmi. Pomyśl: ona przecież przez dziesiątki lat była moją Różą…
Pisałaś o tysiącach spraw, o których dotąd nie miałem pojęcia, aż przeszliśmy do pisania maili — bo drażniło nas wtrącanie się na forum innych do naszych coraz bardziej prywatnych postów. Pamiętasz, prawda? Odchodziliśmy od botaniki, a rodziła się nasza przyjaźń: faceta u schyłku życia z dzieckiem, które próg dojrzałości chciało przekroczyć. Nie ukrywałem od początku swojego wieku i sytuacji — i dziś Ci powiem, że w tym okresie czułem się dla Ciebie bardziej ojcem niż przyjacielem. Ty radziłaś się często jak dać sobie radę z kolokwiami, z wykładowcami, którzy na bzdurach z górnego dewonu potrafili „wyciąć” połowę studentów z roku, jak przetrwać przy nadmiernie konserwatywnym i surowym ojcu, pisałaś o kłopotach siostry czy brata, o kwitnieniu czereśni przed domem, o swoich lękach i kompleksach. Pamiętasz ten początek? Bo to akurat dziś dla mnie ważne… Pamiętasz jak wyżalałem się na kobietę, która zagarnęła mi ponad dwadzieścia lat życia, uczucia, tożsamość i cały majątek, chciała mnie społecznie unicestwić?
Istotne i to, że oboje byliśmy biedni. Bo nic — absolutnie nic — tak nie sprzyja temu co miało nadejść — Miłości — jak bieda. Bogactwo — co już wtedy wiedziałem z autopsji — jest najlepszym mordercą tego uczucia.
Maile, komunikatory, smsy, a potem telefony tworzyły nasz bardzo ważny, bardzo bogaty świat aż do chwili pierwszego spotkania. Choć, pamiętasz, istniały również potem. Pierwsze spotkanie — spacer po mieście po tym jak podarowałem Ci płyty z ukochanymi piosenkami — podpatrzył pewien „życzliwy” i niezwłocznie doniósł byłej żonie. Ta wmówiła mi detektywów, podsłuchy na telefonie i w pokoju, zaczęła pranie mózgu w temacie „panienka” — a wszystko tylko za to, że Ciebie na pożegnanie przytuliłem na „misia” i pocałowałem w policzki. Choć domowe szykany się nasilały nie poddałem się. Przecież już wiedzieliśmy, że to Miłość. Miłość beznadziejna — bo przy tej różnicy wieku i biedzie, w tym kołtuńskim, zakłamanym, opartym na schematach typu: „zdradzaj na boku i po cichu” świecie, nie mająca szans na przetrwanie. No ale z Miłością jest tak, że jej płomień musi się palić.
Pamiętasz? Naszym domem były lasy, parki, kawiarenki. Spotykaliśmy się co kilka dni z wieczną świadomością że nie mamy szans. Wiele było tych naszych przytuleń i pocałunków, pieszczot, ale ważniejsza była dobroć i czułość. I zaufanie. I słowa. Ty czytywałaś mi w oryginale „Władcę pierścieni”, ja opowiadałem historie o swym szczęśliwym na początku małżeństwie, o dobrych latach z małymi dziećmi, o tym co przeminęło.
A to zapamiętałaś? Było to akurat na tarasie małej kawiarenki oplecionym szczelnie winobluszczem. Ta scena utkwiła mi mocno w pamięci — pamiętasz może, że stwierdziłem, że to jak z Almodovara, bo gdy rozpadał się ciepły, lipcowy, rzęsisty deszcz, a kelnerka zaproponowała, że przeniesie nasze nakrycia do wewnętrznej salki, ty rozpięłaś swój parasol o tęczowych barwach, i czytałaś dalej Tolkiena. I choć deszcz lał się nam na plecy, czuliśmy się tak bliscy, tak bezpieczni, tak sobie niezbędni, tacy dla siebie stworzeni…
A pamiętasz jak chciałaś zaprosić mnie do domu na Wigilię, lecz rodzice się nie zgodzili? Między wieczerzą a Pasterką wsiadłaś w samochód i przywiozłaś mi trochę potraw z wigilijnego stołu… Bo już wtedy mnie kochałaś i wiedziałaś, że jak od wielu lat Wigilię spędzam samotnie.
Pamiętasz jak w naszym klubie bilardowym, dwa dni przed Twoim wyjazdem na praktyki, gdy płakałem, mówiąc, że już nie mam siły, głaskałaś mnie czule po ręce, i po raz kolejny wypowiedziałaś swą pocieszycielską mantrę, że: „Niebo jest zawsze niebieskie”. Nie znaliśmy jeszcze „Zahiru” Coelho, nie wiedzieliśmy nic o filozofii tengri, o tym, że niebo jest zawsze błękitne, nawet gdy zasłaniają je szare chmury…
Tak wiele chciałbym dziś naszych wspomnień przywołać, ale czasu mniej i mniej — boję się że mogę zmienić swe postanowienie, jak się wyryczę. A moje niebo naprawdę zamyka się już na zawsze chmurami z ołowiu — jak pancerz bomby, jak pojemnik na coś przerażającego, tak przerażającego jak tylko przerażającym potrafi być życie…
Muszę się streszczać, wybacz.
Coraz częściej — dziś napiszę, że wbrew sobie — namawiałem byś znalazła chłopca w swym wieku, byś realizowała odwieczny durny schemat, bo ze mną przy ponad dwudziestu latach różnicy przecież nie masz szans. Gdyby choć jedno z nas było zamożne ucieklibyśmy — choćby do mojej ukochanej Francji — i żyli szczęśliwie aż do mojej śmierci. Bo tam nikt za taką parą nie ogląda się na ulicy. Ale cóż, byliśmy biedni…
Wiem, że masz mi za złe że popadłem w alkoholizm — wtedy gdy wyjeżdżałaś na praktyki a moja samotność wyła, tak, to szczególnie wtedy, z tą naszą z góry skazaną na rozstanie miłością nie mogłem się pogodzić. Przerosło mnie to, przerósł mój brak dojrzałości, przerastało to przecież i Ciebie…
W końcu gdy pobity lipcowego wieczora przez bandytów, trafiłem pijany do szpitala, to Ty mnie odwiedzałaś, myłaś włosy, przywoziłaś jabłka, pożyczyłaś telefon komórkowy… Właśnie Ty — i ten okres naszej miłości najbardziej mnie wzrusza i rozczula. Nie bałaś się spojrzeń innych pacjentów, pielęgniarek czy lekarzy, nie wstydziłaś się mnie: łazarza w lazarecie.
Muszę kończyć, muszę, dławi mnie ten płacz, boję się że rozładuje mnie na tyle, że nie zrobię tego o czym marzę od tylu lat. A dziś ta Pełnia, ten nastrój…
Muszę. Muszę. Muszę.
Jeszcze tylko o jesieni: i tej przyrodniczej i tej naszego uczucia. To dobrze, że w szpitalnym parku wśród odgłosów lasu, kującego korę dzięcioła, nawoływań sójek, szumu opadających liści, zdecydowałaś się, że zostaniesz z chłopcem, którego poznałaś. I dobrze, że ja w tej decyzji Cię utwierdziłem. Bo tak już jest.
Stare drzewa padają, a na ich zmurszałych pniach rodzi się nowe, bujne, zielone i soczyste życie — wiesz przecież. I naprawdę, choć boli, że mimo naszych deklaracji dozgonnej przyjaźni twoje maile czy smsy są coraz rzadsze i coraz bardziej lakoniczne, dobrze żeś tak wybrała. Cieszę się waszym szczęściem. Bo wasze w tym zdaniu znaczy: Twoje, a nikogo nigdy tak mocno nie kochałem…
Przez tamte dwa lata na moich oczach i z moją pomocą z dziecka stałaś się kobietą — bo taki jest porządek tego świata. Pełną życia młodą kobietą, choć — jeśli po śmierci coś istnieje — wspominał Cię będę jako wystraszone życiem, dorastające dziecko, dla którego mogłem być duchowym ojcem. Kochałem Cię, ale świeca naszej Miłości dopaliła się. Został martwy, rozlany jak morze łez, niepotrzebny nikomu ogarek…
Jeszcze jedno — już zresztą prawie świta — nigdy, przenigdy nawet w małym stopniu nie wiń siebie za moje odejście. Wiem, mówiliśmy o tym wiele razy, ale rozmawiać o samobójstwie z żyjącym nadal mimo kalectwa człowiekiem to jedno, a stać nad jego grobem to drugie. Pamiętaj: Nieważne, które z nas pierwsze przekroczyło granicę, nieważne, że się rozpiłem z rozpaczy, nieważne, że byłem kaleką… Ważne, że staremu, smutnemu, przegranemu mężczyźnie na kilka lat rozświetliłaś świat, że wlałaś cały swój dziewczęcy optymizm w jego martwe do dnia spotkania Ciebie serce, że przytulałaś płaczącego, że…
Odchodzę moja Mała…
A zawsze gdy spojrzysz w niebo pomyśl o mnie, o tym, że jeśli Miłość istnieje, to tak piękna i czuła zdarza się raz na milion lat. I o tym, że jeśli istnieją Aniołowie to zawsze będę czuwał nad Twoim szczęściem. A do mojego grobu — jak obiecywałaś — wrzuć czerwoną kalię. Idę spać Kochana — tym razem wreszcie usnę. Na dobre i bez koszmarów. Dobrej Nocy…
† † †