Listy pełne marzeń - ebook
Listy pełne marzeń - ebook
Maryla Jędrzejewska ma już siedemdziesiąt lat, ale dopiero teraz czerpie z życia pełnymi garściami. Można by się zastanowić, jak można czerpać z życia, gdy się siedzi tylko w domu, a wychodzi jedynie po jedzenie dla kota i dla siebie. I to dokładnie w tej kolejności.
Ale Maryla ma wreszcie w życiu cel. Wieczorami siada przy swoim sekretarzyku, za każdym razem wahając się, czy otworzyć kolejny list. Wie, że przepadłby, gdyby go wrzuciła do wysyłanych listów na poczcie. Może nawet dotarłby do Mikołaja, który gdzieś tam, w Laponii, zarabia na byciu świętym. Ale jedno jest pewne...
To ona mogła spełniać marzenia. Ten fałszywy biznesmen z Laponii z pewnością by tego nie zrobił...
"Nie ma na świecie nic piękniejszego niż dziecięce marzenia".
Fundacja Świętego Mikołaja (partner charytatywny książki)
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-369-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 2018 roku wysłano 502 tys. tradycyjnych listów, podczas gdy w 1985 roku było ich 20 milionów. Najwięcej listów do Świętego Mikołaja pisanych jest z Polski – 100 tys. (według danych z 2018 roku), dzieci z Włoch wysłały 95 tys., z Chin – 90 tys., z Wielkiej Brytanii – 70 tys., z Japonii – 30 tys., z Finlandii – 25 tys., z krajów rosyjskojęzycznych – 10 tys. – poinformowała poczta.
Polskie dzieci najczęściej proszą o klocki Lego. Bardzo popularne są też tablety. Wielu chłopców prosi o konsole do gier, dziewczynki też pytają o gry, ale przeważają jednak lalki.
Co ważne, wcale nie trzeba znać dokładnego adresu, aby wysłać listę życzeń. Pocztowcy na całym świecie wiedzą, że jeżeli list jest zaadresowany do Świętego Mikołaja, to trzeba go wysłać do Rovaniemi w Finlandii.
https://pl.sputniknews.com/swiat/2019121611512905-polacy-pisza-listy-do-sw-mikolaja-na-potege/
http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/993963,Duzo-listow-do-swietego-Mikolaja-pochodzi-z-Polski1
Maryla Jędrzejewska
Wigilia 2019
Maryla Jędrzejewska siedziała przy stole i przeglądała listy. Wokół niej było pełno kartonów. Większych i mniejszych; małe pudełka po butach, a inne zdecydowanie większych gabarytów. Każdy karton był dokładnie opisany, opatrzony rokiem i nazwą miejscowości.
Na samym brzegu, tuż przed nosem Maryli, stał zielony karton z napisem „1990”. Kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła z niego pakiet listów, przewiązany czerwoną kokardką. Ten z wierzchu wyjęła i zaczęła czytać z uśmiechem, a po chwili spojrzała na okładkę czasopisma leżącego tuż obok. Zawsze miała dylemat: czy ten list włożyć do czasopisma, czy gazetę dorzucić do kartonu z listem. Tak jak z płytami w przypadku Łucji. Nie wiedziała, gdzie je trzymać, to trzymała na szafce. Nagle pomyślała, że mogłaby te najlepsze chować zupełnie gdzie indziej. Ale gdzie niby miała je upchnąć? No i które uznać za najlepsze? Czasem nowe buty były dla kogoś warte więcej niż nowy fortepian.
Na stole leżały sterty listów. W różnokolorowych kopertach, pisane najczęściej niewprawnym, dziecięcym charakterem pisma. Wszystkie koperty były otwarte równo specjalnym nożykiem do rozcinania listów. Ten nożyk Maryla dostała od pani Gertrudy. Dawno, dawno temu. Zdawałoby się, że w innym życiu.
Na środku stołu, oparty o cukierniczkę, stał jeszcze nieotwarty list. Różnił się bardzo od tych pozostałych i budził zdecydowanie inne emocje – mniej ciepłe, a bardziej niepokojące. Wyglądał na całkiem nowy. Został opatrzony jakimiś wielkimi pieczęciami i widniała na nim naklejka z wydrukowanym imieniem i nazwiskiem Maryli oraz jej adresem.
Te pozostałe z pewnością miały wpisanego adresata ręcznie, dużo bardziej nieudolnie, i zdecydowanie nie była nim Maryla. A mimo wszystko na ich widok czuła, że to właśnie do niej powinny one trafić, czego nie mogła, a może raczej nie chciała przyznać o tym nieotwartym.
Jego nadawca też wydawał się przerażający. Drukowany napis obwieszczał bowiem, iż nadawcą była Prokuratura Rejonowa w Miasteczku.
List ten leżał na stole od trzech dni. Maryla, mimo że należała do jednych z najodważniejszych kobiet, jeżeli nie na świecie, to z pewnością w Miasteczku i okolicach, nie mogła się zmobilizować, by go wreszcie otworzyć. Przekładała go z ręki do ręki, kilka razy nawet wkładała nożyk do otwierania listów w zagięcie koperty, ale nie zdołała jej przeciąć i przeczytać zawartości. Bo cóż miłego mogłaby do niej napisać prokuratura rejonowa? Nic. Prokuratura przecież nigdy nie ma miłych informacji do przekazania.
Przeczytanie tego listu oznaczałoby koniec. Koniec tego wszystkiego, co dawało sens jej życiu. Koniec marzeń, ideałów i życiowych celów. A jak żyć bez celu?
Była przekonana, że treść listu wskazałaby jej, że to, co robiła do tej pory, było zupełnie nierozsądne, nielegalne oraz zdecydowanie moralnie wątpliwe.
A ona wiedziała swoje. Nie chciała się pozbywać złudzeń.
– Otworzę po świętach – mruknęła. – Przecież nie będę sobie psuć Bożego Narodzenia. Dwudziestego ósmego grudnia otworzę.
Włączyła telewizor. Na Jedynce miała grać Łucja. Maryla uśmiechnęła się. Kolejny dowód na to, że mimo wszystko było warto. A więzienie? Poradziła już sobie z wieloma trudnymi sytuacjami, poradzi sobie i za kratkami. Może los chce, by się tam znalazła, bo właśnie tam była do czegoś komuś potrzebna?
Miała siedemdziesiąt lat i duże doświadczenie życiowe. Może właśnie nadszedł czas, by to doświadczenie wykorzystać? Ile tam będzie siedzieć? Dwa lata? Szybko minie. A Marcin sam sobie poradzi. Przecież nauczyła go wszystkiego, co umiała.
Początek grudnia 2019
Kilka tygodni przed świętami Bożego Narodzenia Marcin, młody listonosz, przyniósł list. Nie był to ten list, który w wieczór wigilijny leżał nieotwarty na stole Maryli, ale był to list równie groźny. Można by powiedzieć, że było to preludium listu drugiego. Tak pewnie powiedziałaby Łucja.
– Prokuratura rejonowa? – Maryla spojrzała na nadawcę i zapytała, lekko zdenerwowana.
Drżącymi rękami odsunęła list od oczu, by lepiej widzieć, bo w pewnym wieku widać lepiej to, na co się patrzy z daleka, a nie to, co się ma przed nosem.
– Pani Marylko, może lepiej nie odbierać…? – zasugerował zatroskany Marcin.
– Jak to nie odbierać? A można tak? – zdziwiła się Maryla. – Ot po prostu mieć focha i nie odbierać?
– No niby nie można, ale mogę napisać, że nie było pani w domu albo że się ten list gdzieś zagubił… Nawet mogę powiedzieć, że to ja zgubiłem, najwyżej jakąś karę dostanę… A w ogóle to możemy przyjąć, że ja do pani z tym listem wcale nie dotarłem. – I jakby na potwierdzenie tego faktu Marcin zaczął wycofywać się za drzwi.
– Stój! – zarządziła pani Marylka.
Marcin westchnął, ale posłusznie stanął.
– Ty przyszedłeś, ja jestem w domu, a ten list dotarł do adresata. Zgubić to się może dopiero u mnie w domu. Mamy kłamać? – Maryla zrobiła karcącą minę. – Nie kłamiemy przecież. Podpiszę ci ten odbiór, żebyś kłopotów nie miał.
Zamaszyście podpisała potwierdzenie odbioru, a Marcin powoli schował je do torby, jakby co najmniej trzymał jakiś diabelski cyrograf, który parzył go w dłonie. Najchętniej by go w tak zwanym międzyczasie zgubił albo podarł, albo spalił. W każdym razie zniszczył. Nie zmieniłoby to jednak faktu, że przesyłka dotarła do pani Maryli, która właśnie drżącymi rękami otworzyła kopertę i, mrużąc oczy (przecież nie będzie wkładać okularów), przeczytała.
– I co? – zapytał niepewnie Marcin.
– I nic. Wezwanie do prokuratury. – Maryla wzruszyła ramionami. – Jak mnie zapraszają, to pójdę. Niegrzecznie by było nie skorzystać z zaproszenia.
Skorzystała z tego zaproszenia (wolała to tak nazywać), była w prokuraturze i wszystko im opowiedziała. Od początku. I o Łucji, i o Marku. O Marcinie też. Zresztą o czym tu było opowiadać?
Sytuacja nie należała może do tych najbardziej komfortowych, bo jednak nie codziennie człowiek trafia do prokuratury, ale Maryla skłamałaby, mówiąc, że nie okazały się to dla niej gościnne progi. Przywitano ją tam niczym najważniejszego gościa, bo sekretarką była Anulka, a znały się przecież nie od dziś.
– Pani Marylko, ja może kawki zrobię? Ciasteczko specjalnie kupiłam…
– Anulko, spokojnie, ja tu nie przyszłam w gości, mimo że mnie zaprosili – odpowiedziała Maryla.
– Ja wiem, wiem… – Anula wzruszyła bezradnie ramionami. – Ja im już wszystko powiedziałam, ale chcą jeszcze raz to usłyszeć. Wkurzam się, że panią niepotrzebnie stresują. I powiem pani, pani Marylko… – Ciemne oczy dziewczyny zrobiły się zupełnie czarne. – Ja odkryję, kto to zrobił, a wtedy… – Zacisnęła pięści.
– Dziecko, spokojnie. Nie ma co się tak denerwować. Może to kogoś uszczęśliwiło?
– Pani Marylko! – Ania z oburzeniem spojrzała na starszą panią. – Jak kogoś mogło to uszczęśliwić, że na panią nakablował?!
– Wiesz, że ja lubię uszczęśliwiać innych. – Uśmiechnęła się, po czym weszła do pokoju, do którego zaprowadziła ją Ania.
Siedzący tam mężczyźni byli zdziwieni, że sekretarka przyniosła wezwanej największy kawałek tortu bezowego i kawę.
– Pani Aniu… A mówiła pani, że bezowego już nie ma? – mruknął ten troszkę grubszy urzędnik.
– Specjalnie schowałam dla pani Marylki. Sernik został. Przynieść? – zapytała, nie siląc się na uprzejmość.
Od dnia, w którym się dowiedziała, że prokuratura chce przesłuchać jej anioła, postanowiła być oschła. Nawet rozpięty zwykle guzik w koszuli zapięła na znak protestu. I spódniczkę zmieniła na spodnie. Nie będzie się przypodobywać, skoro oni jej Marylkę ganiali po urzędach i kazali zeznawać. A na dodatek straszyli więzieniem.
– Przynieść – burknął mężczyzna. – I kawę.
– Mleko się skończyło.
Mężczyzna tęsknie spojrzał na apetyczną piankę na kawie pani Maryli i westchnął.
– To bez mleka.
– Pani Mario, chcieliśmy pani zadać kilka pytań – powiedział drugi mężczyzna, do tej pory milczący.
– Oczywiście. – Marylka się uśmiechnęła. – Jestem do panów dyspozycji.
Przesłuchanie trwało ponad godzinę.
Maryla opowiedziała tym dwóm miłym panom wszystko, jak na spowiedzi. Chociaż na spowiedzi tego akurat nie opowiadała, bo to, co się wydarzyło, nie było grzechem, a dobrym uczynkiem. I doprawdy Maryla nie wiedziała, kto mógłby jej mieć za złe działanie w tak szlachetnym celu. Chociaż miała pewne podejrzenia. Ale po tylu latach?
Przecież po tylu latach to wszystko się zapomina. No, prawie wszystko. Może są tacy, którzy nie zapominają?
Tamtego dnia, po powrocie z prokuratury, zastanawiała się, czy nie spalić tych wszystkich listów. Wszak były to niezbite dowody zbrodni. Przynajmniej według tych panów z prokuratury, którzy uznawali jej działania za czyn przestępczy.
Maryla nie mogła się z tym zgodzić. I nie umiała też rozstać się z tymi listami. Przecież one były częścią jej życia.2
Kochany Mikołaju,
Bardzo proszę Cię o łyżwy. Bo chłopaki się ze mnie śmieją, jak jeżdżę na butach. Noszę rozmiar 37, ale możesz kupić większe, to będę miał na dłużej. Normalne buty też bym chciał… Bo trochę przeciekają i muszę chodzić w workach foliowych. Mikołaju, ja nie narzekam, ale naprawdę fajnie byłoby mieć nieprzemakalne buty. Też rozmiar 37.
I chciałbym mieć normalną Wigilię… Taką jak wtedy, kiedy mama była z nami. Bo mamy mi pewnie nie zwrócisz. Nawet o tym nie marzę.
Marcin
PS Pozdrów koniecznie mamę. Ma czarne włosy i zielone oczy i jest piękna. Na pewno ją poznasz.3
Maryla Jędrzejewska
Dużo wcześniej
Mała Marylka urodziła się w czepku. Nie za bardzo wiedziała, co to znaczy, ale cała rodzina mówiła, że ona jest w czepku urodzona i w związku z tym powinna być szczęśliwa.
Urodziła się w mroźną zimową noc pod koniec lat czterdziestych w szpitalu w niewielkiej podwarszawskiej miejscowości, jako jedyne i długo wyczekiwane dziecko swoich rodziców. Mama Maryli miała czterdzieści lat, tata był jeszcze starszy i nikt się nie spodziewał (łącznie z nimi), że kiedykolwiek zostaną jeszcze rodzicami. Początkowo sąsiedzi patrzyli na nich zdegustowani, a państwo Jędrzejewscy byli tematem numer jeden w okolicy.
Jednakże, jakby należało się spodziewać, rodzice Maryli kompletnie nie zwracali uwagi na sąsiadów, tylko wpatrzeni w swoje dziecko, starali się wychować je na szczęśliwego i dobrego człowieka.
W momencie gdy przyszedł ten straszny list, Maryla zaczęła mieć wątpliwości, czy o to właśnie chodziło jej rodzicom, gdy mówili, że ma być człowiekiem uczciwym, jednak podsumowując wszystkie za i przeciw, doszła do wniosku, że matka i ojciec, spoglądający na nią z nieba, mimo wszystko są z niej zadowoleni i pewnie nawet dumni. I tej wersji postanowiła się trzymać.
– Najważniejsze, Marylko, to żyć w zgodzie z samą sobą – mówiła jej mama.
Te słowa były dla Marylki jak drogowskaz i starała się zawsze być im wierną – cały czas żyć w zgodzie ze sobą i kierując się wartościami, które przekazali jej rodzice.
Jakby na to spojrzeć, każde lata rządzą się swoimi prawami i jakoś trzeba się w tym umieć odnaleźć. Jednak tamte trudne czasy nie były zbyt łatwe do przekazywania jakichkolwiek wartości.
– Niezależnie, jak wiatr wieje, dziecko, trzeba stać zawsze stabilnie na własnych nogach – mawiał tata.
Maryla szybko zrozumiała, że nie chodziło tylko o kiepską pogodę, i mimo że bardzo przejmowała się wszelakimi burzami w społeczeństwie, to przede wszystkim dbała o to, by jej najbliższe otoczenie było szczęśliwe.
Kiedyś, wiele lat później, Jarek (oczywiście jeszcze nie wiemy, kim jest Jarek, ale dowiemy się niebawem), zostawił u niej segregator z jakimiś materiałami szkoleniowymi z pracy. Oczywiście nie zaglądała do środka, bo nigdy nie czytała tego, co do niej nie należy, a w zasadzie PRAWIE nigdy, bo od każdej reguły są przecież jakieś wyjątki. Na okładce było napisane: „Myśl globalnie, działaj lokalnie”. Podekscytowana Maryla zadzwoniła wtedy do Jarka i powiedziała mu, że przecież ona od zawsze tak działa, tylko nie potrafiła tego tak ładnie sformułować. I zupełnie nie wiedząc o tym, kierowała się tą dewizą od najmłodszych lat, i z wielką przyjemnością tę myśl sobie weźmie w charakterze motta życiowego, o ile Jarosław pozwoli.
Od wczesnego dzieciństwa, obserwując piękną miłość swoich rodziców, Maryla czekała również na księcia z bajki. Jednak książę jakoś się nie pojawiał. Nie to, by specjalnie go szukała, bo była zajęta tyloma innymi sprawami, że te poszukiwania jakoś jej umknęły. No i w okolicy tych książąt nie było zbyt wiele. A w zasadzie nie było żadnego mężczyzny, na którego zwróciłaby uwagę na dłużej. Bo tego, że mężczyźni zwracali uwagę na nią, nawet nie dostrzegała.
Gdy miała lat dziewiętnaście, zmarła jej mama. Tydzień później odszedł tata. Maryla była pewna, że zmarł, bo tak mocno kochał mamę, że nie mógł bez niej wytrzymać i postanowił do niej dołączyć. Doskonale to rozumiała. Jej też było ciężko. A nawet bardzo ciężko. Jednak mama przygotowała ją na swoje odejście z tego świata. Długo chorowała i śmierć była dla niej wybawieniem. Maryla zdawała sobie z tego sprawę.
Nagle została sama, ale rodzice nauczyli ją, by umiała sobie poradzić ze wszystkim, i faktycznie tak się stało. Zanim jeszcze pomyślała, że coś jest jej potrzebne, już dawno miała to zorganizowane.
Maryla miała jedną ciotkę, którą od lat dziecięcych naprawdę starała się polubić, ale z marnym skutkiem. Ciotka na pogrzeb swojej siostry oczywiście przyszła, nawet załatwiła taniej trumnę (mąż jej był właścicielem firmy pogrzebowej), ale gdy zmarł tata Marylki, nieopatrznie powiedziała kilka zdań za dużo.
– A nie mógł ten Zenek umrzeć nieco wcześniej? – Machała rękami, jakby była wierzbą płaczącą w wietrzną pogodę. – Na przykład dzień, a nie tydzień po niej? Przecież by się na pogrzebie zaoszczędziło! Ten mój szwagier zawsze był rozrzutny i podejmował nieodpowiedzialne decyzje. – Kręciła głową z wyraźną dezaprobatą.
Jak można się domyślić, kolejnej trumny ciotka już nie załatwiła, bo jak można załatwiać coś po taniości szwagrowi, który ośmielił się umrzeć tak rozrzutnie! Narażając rodzinę na dodatkowe, zupełnie niepotrzebne koszty!
Po pogrzebie ojca Maryla nie robiła przyjęcia, bo po prostu nie miała ochoty znowu tego wszystkiego przeżywać, a już z pewnością oglądać ciotki, ale natychmiast tego pożałowała, bo ciotka zinterpretowała to po swojemu.
– Ty jesteś rozsądne dziecko. Oszczędne. Nie tak jak twój ojciec. W naszą rodzinę się wdałaś. Ta stypa to tyle pieniędzy!
Te słowa tylko wyjaśniły Marylce przyczynę, dla której jej własna matka tak rzadko spotykała się z siostrą. I dziewczyna stwierdziła, że jednak musi sama o siebie dbać i obiecała sobie, że ona szybko nie umrze, bo jakżeby mogła znowu ciotkę narażać na takie niepotrzebne wydatki. Nie wiadomo, czy wujkowi udałoby się kolejny raz trumnę załatwić „po taniości”.
Te wszystkie wydarzenia spowodowały, że dziewczyna chwilowo przestała wierzyć w gatunek Homo sapiens (człowiek rozumny), głównie ze względu na to, że miała wątpliwości do drugiego członu tego określenia.
Stwierdziła, że wobec tego na razie skupi się na innych gatunkach, i opiekowała się wszelakimi bezdomnymi kotami i psami, które znajdowały się w promieniu dziesięciu kilometrów. Dbała o to, by były nakarmione, miały ciepło i nie rozmnażały się w sposób niekontrolowany.
Codziennie rano, przed pracą, oraz wieczorem, tuż przed snem, chodziła na spacer, zabierając ze sobą całą siatkę kocich smakołyków. Już nawet rzeźnik, prowadzący sklep tuż obok jej mieszkania, wiedział, że wołowe i drobiowe skrawki ma odkładać do pudełka, bo na pewno się nie zmarnują. Rzeźnik bardzo nie lubił, gdy się coś marnowało, a widząc tłuste i zadowolone koty, czasem wygrzewające się na progu jego sklepu, czuł się nieco ojcem chrzestnym ich lśniącej sierści i pełnych brzuchów. W związku z tym, prawdę mówiąc, czasem celowo wrzucał więcej dobrego mięska do tak zwanych odpadów. I zupełnie nie robił tego dlatego, że ta młoda „kocia mama” mu się podobała, a najbardziej jej długie nogi i wąska talia, wszak miał żonę, która za takie gadanie dałaby mu po prostu w łeb.
– Nie lubię kotów – mawiała jej przyjaciółka Adela.
Maryla się, oczywiście, przez chwilę zastanawiała, czy te słowa nie zaważą mocno na ich przyjaźni, jednak wierzyła w to, że każdemu trzeba dać szansę, nawet tym, co nie lubią kotów. Nie spodziewała się jednak, że nawracanie Adeli na jedynie słuszną i prawidłową drogę zajmie tyle czasu, jednakże – jak się okaże w dalszej części tej opowieści – było warto.
Adela w przeciwieństwie do Maryli szybko wyszła za mąż, jeszcze szybciej zaszła w ciążę i drogi ich nieco się rozeszły ze względu na różnice w upodobaniach. Mówimy tu o upodobaniu do gatunku Homo sapiens oraz do gatunku Felis catus. Jak można się domyślić, zwolenniczką tego drugiego była Maryla.
Te różnice poróżniły je na długie lata. Ale, jak to sobie wytłumaczyła, różnice są od tego, by różnić, i uznała, że taka jest kolej rzeczy, zatem nie zaprzątała sobie tym więcej głowy. Obserwowała jednak Adelę z daleka, gotowa ruszyć na pomoc, gdyby ta jej potrzebowała. Małżeństwo jej przyjaciółki wyglądało zupełnie inaczej niż małżeństwo państwa Jędrzejewskich, dlatego Maryla podświadomie czuła, że jej przyjaciółka będzie potrzebować pomocy.
Maryla nieustająco była dziewczyną z głową pełną marzeń, wierzyła w ideały i w cudowną miłość. Mimo tego, że straciła rodziców, wiedziała, że w końcu znajdzie się ktoś, kim będzie mogła się zaopiekować, ale też ktoś, kto zaopiekuje się nią. W Miasteczku mieszkało sporo potencjalnych kandydatów. Żaden jednak jej nie oczarował. Do czasu…
Tymczasem całą swoją miłość przelewała na wszystkie bezdomne psy i koty mieszkające w okolicy. Niedługo potem przyjaciółkę i powierniczkę znalazła w ponad dwa razy od niej starszej pani Trudzi. Kobiecie mieszkającej kilka metrów od codziennej kociej trasy dziewiętnastoletniej Marii Jędrzejewskiej. Trudzia obserwowała dziewczynę każdego ranka, gdy ta, zawsze z promiennym uśmiechem, bawiła się w stołówkę dla bezdomnych zwierzaków.4
Kochany Mikołaju,
Nie cierpię grać na akordeonie. Muszę to komuś powiedzieć. Dopiero zaczęłam grać i na razie znam tylko jedną piosenkę.
Piosenka brzmi tak:
Pognała wołki na bukowinę,
Wzięła ze sobą skrzypki jedyne
I grała, śpiewała,
Swoje siwe, siwe wołki pasała.
Pasła je, pasła, aż pogubiła:
„Cóż ja, nieszczęsna, będę robiła?!”.
Więc chodzi i płacze:
„Już ja swoje siwe wołki potracę”.
I ja wtedy też płaczę, nie dlatego, że ona straciła te wołki, ale dlatego, że ja już mam dosyć tej okropnej piosenki. I wtedy tata mówi, że najważniejsza w życiu jest konsekwencja. To znaczy, że jak już coś zaczęłam robić, to powinnam skończyć. A dlaczego to dotyczy tylko rzeczy nieprzyjemnych?
Boję się zabierać za nowe rzeczy, bo co będzie, jak one mi się nie spodobają i ich nie zakończę? A przecież chciałabym w życiu spróbować wszystkiego.
Jak kiedyś mama przyniosła tacie do spróbowania krewetki, to on też zaczął je jeść i nie skończył, a co gorsza, poszedł do łazienki i wyrzygał. I ja tak, drogi Mikołaju, rzygam tymi wołkami, tylko tata tego nie rozumie. Dziwne, bo krewetek pozbył się ze swojego życia bardzo szybko.
Bardzo chciałabym dostać kłębek wełny. I chciałabym robić takie piękne rzeczy jak moja sąsiadka, pani Maryla z parteru. Może gdy dostanę kłębek wełny, to ona mnie nauczy? Załatwisz to, Mikołaju?
I czy możesz zrobić coś, żeby mój nauczyciel akordeonu ze mnie zrezygnował? Bo ja nie mogę zrezygnować, więc będę się cały czas męczyć z tymi wołkami.
Drugim ulubionym słowem mojego taty jest ODPOWIEDZIALNOŚĆ. I ja mu nawet próbowałam wytłumaczyć, że ta dziewczyna od tych wołków była nieodpowiedzialna, bo je pogubiła, ale nie chciał tego słuchać.
Jakbyś chciał, to kolędę mogę Ci zaśpiewać. Ale wolałabym nie.
Mariola6
Drogi Mikołaju,
Marzę o takim dwustronnym piórniku, jaki ma Agnieszka. Ten piórnik ma dwie strony i takie pachnące chińskie gumki. Tata Agnieszki jest marynarzem i jej przywiózł taki piórnik zza morza. Ale Ty też jesteś za morzem, więc może byś znalazł taki piórnik? Tylko żeby nie był różowy, bo różowy jest dla dziewczyn i mogłaby mi go zabrać moja siostra. Tak w ogóle to ja mam pomysł, byś przyniósł dwa piórniki, jeden dla mojej siostry, a drugi dla mnie. Bo my się zawsze kłócimy, a jakbyśmy mieli takie same prezenty, to wcale byśmy się nie kłócili.
Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę Ci dobrej drogi do nas, do Polski.
Michał7
Gertruda Bielawska
Dawno temu, lata siedemdziesiąte
Gertruda Bielawska była bogata. Tak bogata, że sama już nie wiedziała jak bardzo, ale – jak można się spodziewać – nie było to jej powodem do zmartwień. Gertruda miała różne zmartwienia, na przykład to, że jest stara i pewnie niedługo umrze. Nie było to krygowanie się z jej strony, tylko fakt, który przyjęłaby ze stoickim spokojem, gdyby nie to, że nie miała najmniejszego pomysłu, komu ten swój ogromny majątek przekazać w razie śmierci. Wiedziała natomiast ze stuprocentową pewnością, komu go nie chce zapisać. Miała zatem nadzieję, że zanim umrze, spotka w swoim życiu potencjalnego spadkobiercę. Przecież jeżeli Beata wszystko by otrzymała, to na pewno Gertruda nie mogłaby spoczywać w spokoju. A w sumie już by sobie odpoczęła. Skoro więc istniało zagrożenie, że mogłaby odczuwać niepokój w czasie wiecznego spoczynku, wolała jeszcze trochę na tę śmierć poczekać i wszystko załatwić jak należy.
Podświadomie czuła, że majątek, który zgromadził jej świętej pamięci mąż Alfred, nie pochodził z do końca legalnych źródeł. Nigdy nie interesowała się zbytnio pracą męża, ale jemu na szczęście to nie przeszkadzało. Prawdę mówiąc, on też się nią zbytnio nie interesował. Pełniła rolę ozdobnika w jego nieco brudnym i trochę gangsterskim życiu. Ale pani Gertruda w ogóle nie wnikała. Oficjalnie Fredzio był marynarzem i tej wersji się trzymała. Uznała jedynie, że skoro mąż Alfred dorobił się nielegalnie dużych pieniędzy, to po jego śmierci należałoby je przeznaczyć na jakiś szczytny cel. Podobnie jak zrobił to inny Alfred. Nobel. Wynalazł dynamit, a potem całą kasę przeznaczył na coś zupełnie innego. Dokładnie tak zamierzała też zrobić pani Gertruda. Może nie chciała nikogo nagradzać, ale z chęcią komuś by pomogła. Na razie jednak niczym Scarlett O’Hara wolała pomyśleć o tym jutro. Albo jakiegokolwiek innego dnia. Zanim jednak przyszedł jej do głowy jakiś konkretny plan zyskania czystego sumienia przed przejściem na wieczny odpoczynek, pomagała wszystkim bezpańskim stworzeniom, które lgnęły do niej jak do matki.
Nie była rozrzutna, co to to nie, ale czasem sobie pozwalała na drobne przyjemności. Ot, ktoś jej przywiózł perfumy nie wiadomo skąd, to szyneczkę dostała od kogoś. Żyło jej się całkiem dobrze, tylko doskwierała jej samotność. Oczywiście czasem odwiedzała ją siostrzenica, Beata, ale Gertruda miała wrażenie, że ta okropna kobieta przychodzi do niej tylko po to, by sprawdzić, czy staruszka przypadkiem nie wybiera się już na tamten świat. A ona wciąż – ku rozpaczy siostrzenicy – nigdzie się nie wybierała. Przynajmniej nie w tę najdalszą ze wszystkich podróży.
– Źle wyglądasz, ciociu – mówiła słodkim tonem Beatka, choć pewnie gdyby mogła, jej słowa miałyby wywołać u ciotki najgorszą odmianę cukrzycy.
– Dziękuję ci bardzo, kochana.
– Policzki zapadnięte… – kontynuowała niezrażona ironicznym tonem dziewczyna. – Cera poszarzała.
– Beatko, nie ma to jak powiedzieć starej ciotce coś miłego. – Trudzia uśmiechnęła się kpiarsko. – Będę o tym zawsze pamiętać, że byłaś tak miła. A swoją drogą, czytałaś w gazecie, że jedna bogata Amerykanka przeznaczyła cały swój majątek na schronisko dla bezdomnych zwierząt?
– Nie. – Zaniepokojona Beata z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Myślę, że to cudowny pomysł! Nie uważasz?
Oczywiście Beata nie uważała, że przekazanie majątku komukolwiek poza nią jest dobrym pomysłem, i bardzo denerwowała się, co tej starej wariatce jeszcze przyjdzie do głowy. Można by się zastanawiać, czy gdyby wiedziała, co się stanie z majątkiem starszej pani, sama nie pomogłaby jej się szybciej przedostać na tamten świat, ale na szczęście taką wiedzą nie dysponowała.
Ciotki szczerze nienawidziła, głównie z tego względu, że ciotce udało się wyjść za mąż za bogatego faceta, który jeszcze umiał ten majątek pomnożyć. Beata znalazła sobie natomiast męża, który podobnie jak ona nie lubił pracować, i tak od kilku lat z niecierpliwością wyczekiwali informacji o śmierci ciotki. Budzili się codziennie z nadzieją, że to nastąpi dziś, a szli spać rozczarowani, że jednak będą musieli jeszcze poczekać.
Po kilku latach przepełnionych nadzieją na nagłą odmianę ich losu mąż Beatki przytomnie uznał, że jednak powinni pójść do pracy. Pieniądze, które odziedziczył po jakimś swoim dalekim krewnym i dzięki którym jakoś udawało im się dotąd wiązać koniec z końcem, kurczyły się w zastraszającym tempie, a ciotka najwyraźniej wcale nie szykowała się na tamten świat, więc wizja przejęcia jej majątku z każdym dniem stawała się coraz bardziej mglista. Beatka oczywiście była oburzona, bo ona bardzo nie lubiła pracować i zupełnie nie rozumiała, dlaczego ona musi, a inni, na przykład ciotka, nie. Uważała to za rażącą niesprawiedliwość i wszystkim o tym opowiadała. Opowieści te dotarły również do ciotki i tylko utwierdziły ją w przekonaniu, że Beata zdecydowanie nie będzie odpowiednią osobą do odziedziczenia całego majątku Bielawskich.
Zatem łykała witaminy i mikroelementy, a także dbała o regularne zażywanie ruchu na świeżym powietrzu, co zapewniało jej aż w nadmiarze doglądanie jej czworonożnych podopiecznych. Dzięki temu cieszyła się całkiem dobrym jak na swoje lata zdrowiem, co traktowała jako powinność wobec świata, bo nie mogła sobie pozwolić na nieodpowiedzialne dzielenie swojego majątku.
Gdy Gertruda pokłóciła się z Beatą, a raczej dosadnie jej powiedziała, co o niej myśli (przecież pani Bielawska preferowała cięte riposty i merytoryczną argumentację i nigdy by się nie zniżyła do tego, by się z kimś kłócić), siostrzenica również przestała do niej przychodzić i zrobiło się trochę nudno. I niestety bardziej smutno. Tak to przynajmniej miała atrakcję w postaci Beatki. Miernej jakości, ale zawsze.
Na domiar złego Gertruda miała kłopoty ze snem. Bezsenność była jej codzienną, a w zasadzie conocną towarzyszką. Za każdym razem wyczekiwała, kiedy wreszcie nadejdzie świt, by można było pożegnać się z nocą. Jednak po kilku długich miesiącach coś się zmieniło. Gertruda przestała czekać na wschód słońca, a zaczęła czekać na dziewczynę, która pod jej oknem nawoływała wszystkie bezdomne stworzenia.
– Kiciuś! Kotek! Słoneczko! – zawsze w tej kolejności.
Gertruda wiedziała wtedy, że czas wstawać. Czasem zerkała zza firanki i widziała dziewczynę, której nie schodził uśmiech z twarzy. Wprowadzała nieco koloru do życia notorycznie niewyspanej staruszki, nie tylko w przenośni, ale też dosłownie, bo była rudowłosa, zawsze nosiła sukienki w kwiatki, a także wielobarwne czapki i szaliki. Jakaż to była cudowna odmiana w tym szaroburym świecie!
Staruszka chętnie wyglądała o świcie przez okno, by zobaczyć uśmiechniętą dziewczynę i podążające za nią zgodnie koty. Czasem nawet jakiś pies się zaplątał. Trudzia często sama karmiła te puszyste stworzenia, ale było jej coraz trudniej. Nie te lata… Poza tym miała dość paplania sąsiadów. A szczególnie swojej siostrzenicy… Nie to, żeby się jakimkolwiek gadaniem przejmowała, ale miała akurat czas w życiu, gdy chciała sobie chwilę pożyć w spokoju, a nie być obiektem rozmów połowy Miasta.
Któregoś dnia Gertruda doszła do wniosku, że przecież ma po co żyć. Chociażby po to, by zobaczyć, w jakim kolorze będzie dzisiaj ta ruda.
– No patrz, czerwony – szeptała zadziwiona. – A byłam pewna, że rudym źle w czerwonym.
Dziewczyna jednak wyglądała ślicznie. Najbardziej lubiła ją w tej sukience w słoneczniki. I choć była naprawdę bogatą kobietą, zdała sobie sprawę, że dawno nikt jej nie dał czegoś tak cennego, jak widok tej roześmianej dziewczyny.
Gertruda mieszkała w jednej z najpiękniejszych willi w Mieście, sama nie mogła się doliczyć, ile tam miała pokoi, i była uważana za kobietę dystyngowaną. Wdowa po marynarzu (i gangsterze, ale nikt o tym głośno nie mówił), córka notariusza – musiała przecież zachowywać się godnie. Miała już dość tej godności, ale nie chciała się użerać z krewnymi. Karmienie „zapchlonych kundli” – jak to mawiała Beata, jej siostrzenica, mieszkająca zaraz za płotem – nie było zajęciem godnym „jej majestatu”.
Ale mi to majestat. Siedzieć samej w wielkim domu, nie mieć żadnych zajęć. Dobrze, że chociaż mogła przypatrywać się co rano młodej, radosnej dziewczynie, karmiącej koty.
Ciąg dalszy w wersji pełnej