- promocja
- W empik go
Listy w góry - ebook
Listy w góry - ebook
Poruszająca historia o pasji, tęsknocie i samotności…
Bohaterka powieści jest żoną himalaisty. Wie, że wspinaczka górska jest największą miłością jej męża. Z czasem uświadamia sobie jednak, że z każdym kolejnym wyjazdem, bezpowrotnie traci więź z ukochanym mężczyzną.
Trudy lat osiemdziesiątych, zmieniająca się sytuacja polityczna i gospodarcza wpływają na losy kobiety i jej powiększającej się rodziny. Wyjazd goni wyjazd, a popularność wspinacza staje się namacalna. Bohaterka każdego roku zostaje w domu sama na wiele miesięcy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66195-11-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1979
Wczoraj.
Wyjechałeś wczoraj.
Tak mi smutno.
Wiem, musisz.
Martwię się, ale może nie powinnam. Kto jak nie ty?
* * *
Nic nie dzieje się przypadkiem. Na pewno. Mówią, że wiara w Boga wyklucza przesądy. Tak jak intuicję, sny i złą moc czarnych kotów. To tylko zabobony.
A jednak wierzę. W koty, sny i w Boga. Utrzymuję więc, że w jakimś istotnym celu poszłam wtedy do kawiarni Cafe Sport z przyjaciółką, której imię nie jest dzisiaj istotne. Weszłyśmy do sali pełnej ludzi, gdzie wszechobecny papierosowy dym sprawiał wrażenie mgły, drażnił nozdrza. Nie było nawet jednego wolnego krzesła.
Stałam tam, jakbym na ciebie czekała. Pewnie tak było. Przyjaciółka pociągnęła mnie za rękaw, w stronę wyjścia, ale ja wyczekiwałam, wypatrywałam, aż wstałeś ty i twoi koledzy. Wtedy ożyłam. Miałeś zamiar wyjść, ale ostatecznie zostałeś. Usiadłeś z nami, dwiema siksami. Chyba ci się spodobałam. Nie wiem, czy to była miłość od pierwszego wejrzenia, nie pamiętam. Wierzę tylko, że na ciebie czekałam.
Minęło pięć lat, a ja cię ciągle kocham. Jakbym cały czas była tamtą dziewczyną z Cafe Sport, zamkniętą w bańce czasu, jakbym wciąż czekała na wolny stolik, a potem wpatrywała się w twoje mądre, ciepłe oczy. Dalej przecież czekam. Tylko teraz denerwuję się bardziej. O wiele bardziej niż wtedy gdy jechałeś w Beskidy, Tatry, a nawet i Dolomity.
Teraz martwię się na zapas. Na te długie miesiące rozstania, które przede mną, na całe osiem tysięcy metrów. Na ciszę, którą mam w domu.
Denerwuję się.
* * *
Wieczór. Patrzę przez okno, leżąc na kanapie. Męczę się teraz łatwo i szybko. Jeszcze kilka miesięcy, ale już mam widoczny brzuch. Cieszę się. Prawie równie mocno, jak się boję.
Za oknem zapada noc. Na wsi czy w górach jest już pewnie zupełnie ciemno, tutaj światła ulicznych latarni ogłupiają wzrok. Nie widać gwiazd ani drzew, nawet twojej ukochanej jarzębiny. Jakby ich nie było. A ja kocham gwiazdy. Patrząc na nie, myślę, że kiedyś, na którejś, może jeszcze nieodkrytej, się spotkamy.
Założę ślubną sukienkę.
Pamiętasz? Taką ze stójką. Podśmiewałeś się, że nie jest tradycyjna, a ślub przecież był góralski. I diadem włożę we włosy, jak w dniu ślubu. Ty też nie miałeś ludowego stroju. Aksamitny garnitur i biała wstążka z bukiecikiem w butonierce. Tak będziemy wyglądali. Tam, kiedyś, gdzieś. Byliśmy tacy szczęśliwi.
Co ja piszę? Jesteśmy szczęśliwi, tylko chwilowo oddaleni. To sprawia, że nasze uczucie jest tak dalekie, jak te gwiazdy, których nie widzę.
* * *
Wczoraj zasnęłam nad listem do ciebie. Jak dziecko.
Śnił mi się nasz ślub, a to dobry sen. Byli z nami wszyscy twoi koledzy z wyprawy na Alaskę, mieli na głowach te śmieszne białe kapelusze. Przecież to dobry znak. Bardzo dobry, na pewno.
Wiesz, że małe już się rusza? Czuję łaskotanie od środka. W pierwszej chwili myślałam, że to znowu mdłości. Wyobrażasz sobie? Pomylić nudności z dotykiem dziecka! Pływa w środku i mnie zaczepia.
Nie jestem już sama, a czuję się taka samotna. Wciąż jestem wśród ludzi. I wciąż za tobą tęsknię, choć przecież ledwie dojechałeś. Jeszcze tak długo do wspinaczki. Jeszcze tak wiele dni do twojego powrotu. Już tak bardzo nie mogę się doczekać.
Kiedy się obudziłam, przypomniałam sobie naszą podróż poślubną. Pamiętasz? Ja tak. Będę pewnie pamiętać do końca życia. Uczucie tęsknoty, zawodu i zdziwienia. Para młoda powinna być razem, prawda? Pojechałam na Mazury, tam gdzie mieliśmy spędzić czas razem. Ty wyruszyłeś w Alpy.
Pewnie już wtedy czułam, że nie wygram. Byłam tego pewna? Nie, chyba nie. Choć powinnam się domyślać. Ile razy powtarzałam: „Daj spokój, to niebezpieczne, odpuść, nie jedź”? Nieskończenie wiele razy, już wtedy nie potrafiłabym policzyć. A jednak jechałeś znów, coraz dalej i dalej. I wyżej.
Każdy wyjazd to była dla ciebie szansa. Wciąż jest. Zawsze niepowtarzalna.
A ja, choć zawiedziona i samotna, nie miałam żalu. Zawsze byłam szczęśliwa, widząc twoje zadowolenie. Uśmiech na twarzy, którą wypatrzyłam wtedy w kawiarni, w centrum miasta.
Tyle razy mówiłam, nie będąc słuchana, przeczuwając przegraną pozycję. Jestem mniej ważna od gór. Wiem przecież, choć wcale nie chcę tego roztrząsać.
A jednak mi to nie przeszkadza. Właściwie wkurzam się. Wściekam. Ale wcale nie chcę tego zmieniać. Bo cię kocham, od pierwszego dnia, od zajętego stolika, od niespodziewanego spojrzenia ciepłych, dobrych oczu, które mnie zaczarowały. Chociaż wtedy zupełnie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Przecież przyszłam tylko porozmawiać z koleżanką przy kawie.
* * *
Dziecko wierci się coraz bardziej. Chciałabym, żebyś już wrócił, a przecież dopiero się aklimatyzujesz. Dziwnie jest w Polsce. Gorąco, choć temperatury raczej są jesienne. Upałów brak. Ale nastroje... Nie lubię polityki, przecież wiesz. Ale nawet do mnie coś niecoś dociera. Ludzie chodzą podminowani, niby nic, wszystko jak zawsze.
A może to tylko ja? Coraz grubsza i z każdym dniem bardziej tęskniąca.
Boję się, wiesz? Po tym, jak nie urodziła się nasza córka, po tym, jak nie przeżyła. Nie mogę się zadręczać, wiem. Byłbyś niezadowolony. Jak moja mama. Każe mi o tym nie myśleć. Łatwo powiedzieć. Mam w brzuchu dziecko, tak jak miałam tamto. Tamtego nigdy nie trzymałam na rękach, choć wciąż za nim tęsknię. Właściwie dziś powinna już chodzić, ja tymczasem ciągle myślę o niej jak o niemowlaku.
Muszę ufać, że to dziecko będę trzymać na rękach, będę je niańczyć. Całą tę wiarę muszę wziąć na siebie, bo ty powinieneś myśleć wyłącznie o górze. Oddaj się jej, po to tam pojechałeś. Oddaj się jej, żeby ci się poddała.
* * *
Jestem w szpitalu. Leżę i uczę się robić skarpety na pięciu drutach. Najtrudniej wyrabia się piętę. Wiesz, trzeba część oczek przekładać, co to zresztą za różnica.
Leżę w szpitalu.
Boję się o nasze dziecko.
I wszystko wskazuje na to, że zostanę tu na dłużej. Jest szansa, że może wyjdę na trochę. By przejść do samochodu, a potem poleżeć w domu. Zapewne przejść do łazienki i z powrotem. Potem znów tu wrócę. Znowu oliwkowy kolor farby na korytarzu, smród środków dezynfekujących, ohydna mielonka na cienkiej kromce chleba. Szpital.
Równie dobrze może być jednak tak, że wcale stąd nie wyjdę aż do rozwiązania. Aż do stycznia.
Ratunku! Jak to strasznie długo!
A ciebie nie ma.
* * *
Mama jest u mnie codziennie. I ojciec.
Przynoszą mi jedzenie, bo w szpitalu wyłącznie cienka jarzynowa zupa zagęszczana mąką, na drugie plaster mortadeli w panierce i tłuczone niedogotowane ziemniaki, na kolację dwa plastry mielonki.
Chce mi się jeść i chce mi się pić – po cienkiej przesłodzonej szpitalnej herbacie, parzonej chyba z jednej łyżeczki assama na wiadro wody, mam okropne pragnienie. Nie wiem, co tam dodają.
Mama przynosi mi jedzenie i mocną herbatę w termosie. Kawy doktor zabronił. Dziewczyny leżące ze mną patrzą łakomie. Nie mam na tyle dużo, by się dzielić.
Rodzice w końcu muszą wracać do siebie i zostaję sama. W sali są smutne ściany, w lekko złotym kolorze, kojarzą mi się okropnie. Z rzadką... hm... głupio to napisać, ale ze sraczką. Taki dziwny kolor, ni to żółty, ni kremowy, ni łososiowy. Chociaż podobno brzoskwinia to owoc, nie kolor, więc pewnie z łososiowym podobnie. W każdym razie kolor jest odrażający, nie pomaga na wyzdrowienie.
* * *
Była dziś u mnie Monika. Nie widziałam jej, nie pamiętam nawet jak długo. A ty pewnie jej w ogóle nie kojarzysz. Koleżanka ze szkoły, mieszkała niedaleko. Moja matka dobrze o niej mówiła, piątkowa uczennica, porządnie ubrana, grzecznie dygająca na dzień dobry. Trudno się dziwić, że gdy spotkała Monikę przy wyjściu ze szpitala, zasypała ją pytaniami. I opowieściami.
Nie spodziewałam się jej tutaj. To smutne miejsce, nie dla takich kolorowych ptaków. Nawet w pierwszej chwili jej nie poznałam. Wygląda jak gwiazda filmowa. Długie włosy, do połowy pleców, zakręcone łagodnie na końcach. Kiedyś były ciemniejsze. Miała na sobie niebieską marynarkę z białą lamówką. Jak to pięknie wyglądało! I do tego plisowana spódnica w żółtą kratę. Takich ubrań nie ma w naszych sklepach. Takie cuda to widuję tylko w „Burdzie”, jak akurat uda się ją pożyczyć.
Monika jest pięknością, ale czy wygląda na szczęśliwą? Ma smutek w oczach. A może tylko... Sama nie wiem. Może jest tylko powściągliwa? Nie mówiła wiele. Właściwie głównie słuchała. Z delikatnym uśmiechem na idealnej twarzy. Przyszła z pustymi rękami, jak nie przychodzi się do szpitala, zaraz po spotkaniu z moją mamą. Jakby nigdzie się nie śpieszyła.
Wyszła, a ja nie wiem, kim jest ani jak żyje. Zadawała tyle pytań, tak zajęłam się odpowiadaniem, że nie pytałam. A ona sama nie mówiła. Uśmiechała się tylko, jakby przez mgłę.
* * *
Przypomniałam sobie, gdy przed wyjazdem w Alpy, w trakcie przygotowań, podpisywałeś papiery. Nie powiedziałeś jakie, widziałam jednak twoją twarz. Zerknęłam w nie.
Musiałeś podpisać, że w razie śmierci rodzina w ramach ubezpieczenia nie będzie ściągać ciała do kraju. Zamarłam.
W razie śmierci.
Rodzina.
W ramach ubezpieczenia.
Zdaję sobie sprawę, w o ile lepszej sytuacji jestem teraz. Wtedy nawet nie byłam rodziną. Teraz jestem żoną, więc mogłabym chcieć, a nawet żądać.
Nic nie powiedziałam. Nie przyznałam się, że widziałam ten dokument.
Czy teraz też musiałeś coś takiego podpisać? Teraz jestem rodziną, chciałabym to wiedzieć. Nie, nieprawda. Teraz jestem rodziną, chcę nią być przez długie lata. Nie chcę nic wiedzieć o ściąganiu ciała do kraju.
* * *
Dzisiaj usłyszałam, że podobno dotarliście do wysokiego obozu. Lada dzień będziesz atakował szczyt. Mam wrażenie, że czuję każdy twój oddech, jakby w sobie.
Nie mogę spać, dziecko mnie kopie.
Naprawdę nie dokazuje więcej ani mniej, choć pewnie czuje mój niepokój. Bo się denerwuję. Martwię się, nie mogę spać. Wyobrażam sobie, że odczuwam każdy twój oddech, jakby zmrożone powietrze wchodziło do moich płuc. Zasypiam na chwilę i widzę pod powiekami masyw górski. Jest monumentalny i groźny. Wiem, jest też piękny, ale dla mnie przede wszystkim straszny. Boję się go. Wtedy pojawiasz się ty, tuż obok, ale mijasz mnie, jakbym była powietrzem. Bez słowa idziesz do góry. Powoli, podpierając się czekanem, z plecakiem, butlą tlenową, zgarbiony. Masz na sobie kombinezon po ojcu i okulary spawalnicze. „Ubodzy krewni alpinistów z Zachodu” – tak czasami podśmiewacie się ze swojego sprzętu. Ironia podszyta goryczą. Niemożnością ominięcia procedur, wszechobecnej bylejakości, biedy. Denerwujesz się, gdy słyszysz coś takiego.
– Ubodzy krewni? – mawiasz ze złością. – Za to od nich lepsi. Mamy umiejętności, wyobraźnię i wolę. Nie wspierają nas dolary ani sprzęt, a i tak potrafimy dojść wyżej.
W takich chwilach nie należy się z tobą spierać, zapalają ci się w oczach iskry, które uwielbiam. Trochę się ich boję, ale przede wszystkim kocham, jak całego ciebie.
Któregoś razu zgubiłeś w górach młotek. Nie przytrzymałeś, poleciał wiele metrów w dół, zdarza się. Takie to oczywiste, że nawet nie chcę o tym myśleć. Ty też mógłbyś tak polecieć? Nie, nie będę o tym myśleć. Nawet nie wiem, czy go szukałeś, czy była taka możliwość. Wiele metrów w dół. A potem zebrała się komisja. Oskarżenia, podejrzenia. Może wziąłeś ten młotek dla siebie? Egoistycznie i niesocjalistycznie? Pomyślałam wtedy, że na pewno tak. Wziąłeś i włożyłeś sobie w portki. I z tym twardym trzonkiem w gaciach wchodziłeś, walcząc o każdy metr, o jeszcze trochę, o jeszcze wyżej. Schowałeś, żeby nikt nie widział. Tym też pewnie różnimy się od bogatych zachodnich krewnych. Zapewne nikt tam nie rozwodzi się nad zagubionym podczas wspinaczki młotkiem.
W tym wczorajszym śnie krok za krokiem brnąłeś w śniegu. Gogle zakrywały ci twarz, miałeś lekko odmrożone policzki. Szedłeś na sam szczyt, na nikogo się nie oglądając. Sam na sam z górą.
Naprawdę już idziesz na wierzchołek?
Ten sen powtarza mi się teraz co noc.
Budzę się z bijącym szybko sercem, małe od razu zaczyna kopać. Może klekot mojego serca je budzi? Za głośno tupie mu nad głową. Czy to nie zabawne? Właściwie chyba nie.
Boję się tego snu i nie chcę, żeby się kończył. Niech się śni aż do twojego powrotu. Żebyś tylko wrócił bezpiecznie.
* * *
Jest już jesień.
Zanim trafiłam do szpitala, szłam ulicą, liście kruszyły mi się pod stopami. Założyłam te białe trampki, które kupiłeś mi kiedyś w GS-ie, gdy jechaliśmy na wieś, do twoich rodziców. Pamiętasz? Ja tak.
Śmialiśmy się, że w wiejskim sklepie kupiłeś mi buty marzeń, bo zawsze chciałam mieć białe trampki. Takie prawdziwe, ze sznurówkami, nad kostkę. Kiedyś nawet podobne widziałam w sklepie, ale nigdy nie były białe. Zawsze granatowe.
Moja mama powtarzała mi, że białe są niepraktyczne, bo się brudzą. Pomyślałam wtedy, że granatowe brudzą się tak samo, tylko tego nie widać. Nic jednak nie powiedziałam, obraziłaby się. Po co obrażać matkę? Tobie jednak powiedziałam. Śmiałeś się. I ja też. Uwielbiam się z tobą śmiać.
Po tym spacerze też się śmiałam. Miałam powód – mama miała rację. Może i brudzą się tak samo, ale jednak białe bardziej. Tak to teraz widzę, bo moje trampki po spacerze stały się szare i nie bardzo potrafię je doprać. Próbowałam już nawet proszku Cypisek, który podobno wypierze wszystko. Plamy spiera, ale całość pozostała szara.
Szłam ulicą, liście skrzypiały. Zbierałam kasztany. Lubię ich dotykać. Okrągła gładkość. Jakbym miała w kieszeni atłas. Ten moment, gdy kasztany wysychają i marszczy się ich skóra, jest przykry, czuję, jakby opuszczał mnie przyjaciel. W takich chwilach uświadamiam sobie, że czas nie pyta o naszą wolę. Ucieka gdzieś daleko, poza zasięg wzroku. Leci. Mój czas frunie gdzieś wysoko, ponad górami, ponad Lhotse, gdzie moja wyobraźnia nie sięga. Mój czas przemija bez ciebie.
Tęsknię tak bardzo, że poprosiłam mamę, by przyniosła mi do szpitala nazbierane kilka dni temu kasztany. Dzisiaj rozłupywałam je pożądliwie, w pośpiechu wyjmowałam z kolczastych łupin, aż do poranienia palców. Trzymałam je potem, ściskałam w obu dłoniach po trzy, ledwo się mieściły, i wyobrażałam sobie, że stoję pod tym drzewem, gdzie je zbierałam. I tęskniłam.
Nie mam pojęcia dlaczego kasztany. Może dlatego, że one po prostu były obok mnie. A ciebie nie ma.
Jesteś zachłanny. Jest w tym zachwyt i zniewolenie. I smutek, i moja nienawiść. Gdy jesteś, żarłocznie obchodzisz się z moim ciałem, to cudowne uczucie. Tym większa moja tęsknota. Zniewoliłeś mnie w dniu, w którym nie wyszedłeś z kawiarni. W którym zwolniłeś stolik, byśmy miały gdzie usiąść. W którym zostałeś, dla mnie już na zawsze. Smutno mi tak bardzo, że wypisuję do ciebie te dziwaczne listy, których nigdy nie wyślę. Osobliwy ten mój pamiętnik.
Myślę czasem, że powinnam nienawidzić gór, ale nie mogę, skoro ty je kochasz.
Boli mnie jednak czasami myśl, której nie mam odwagi wyrazić głośno. Kto jest twoją namiętnością? Góry czy ja?
* * *
Znów dzisiaj przyszła Monika. Ponownie elegancka, w białej bluzce ze stójką wykończoną falbanką. I z bufiastymi rękawami. Wyglądała jak księżniczka.
Zawsze miała wszystko. Dawniej tego nie widziałam, dziecka nie interesuje przynależność partyjna. Ale to dzięki temu jej dom był zamożny, a ona taka śliczna. Jej ubrania pachniały, koszulki na wuef pozostawały białe przez cały rok, choć wszystkie pozostałe w okolicach listopada stawały się szare. To dzięki temu częstowała czasem czekoladą i miała pachnące gumki do ścierania. Wtedy nie szukałam przyczyn i nie zazdrościłam. Monika dzieliła się ze wszystkimi. Dziś też nie szukam przyczyn, po co. Przyszła to jest. Cieszę się, że nie jestem tu sama, skazana jedynie na towarzystwo dwóch innych ciężarnych. Z których jedna cały czas płacze, a druga chrapie w nocy jak nadjeżdżająca lokomotywa.
Monika przyniosła mi pomarańczę. Nie zapomniała o nożyku i talerzu. Obiera ją teraz, a ja czuję, że żołądek ucieka mi przez dziurki od nosa. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłam pomarańczę. Nawet kubańską, taką jak ta. Dzieli na cząstki, mam ochotę pochłonąć wszystko, całość, natychmiast, wessać wszystkimi porami skóry. Jestem głodna na pomarańczę.
Monika uśmiecha się, równo układa wszystkie kawałki na talerzyku, podaje mi. Biorę jeden i z żalem patrzę, jak Monika podsuwa talerzyk moim współcierpiącym. Płaczącej i chrapiącej. Biorą po jednym, potem Monika, znowu moja kolej. Nie mam ochoty się dzielić. Chcę zjeść wszystko, wylizać talerzyk z każdej kropli soku.
Wyobrażasz sobie? Chciałam przygarnąć pomarańczę tylko dla siebie. Łatwiej mi myśleć, że to nie ja, to dziecko.
– Zjedz wszystko – mówi Monika, jakby słyszała moje myśli. – Dziecko potrzebuje witamin.
Jem. Hamuję się, by nie żreć. Z cichym westchnieniem odstawiam pusty talerzyk. Dobrze, że to już koniec pomarańczy. Gotowa byłabym zjeść więcej, dużo więcej, razem z talerzykiem.
W podstawówce nie przyjaźniłyśmy się z Moniką. Koleżanki, tylko tyle. Czasami odprowadzała mnie, gdy wracałyśmy razem ze szkoły, miała po drodze. Dom moich rodziców, choć jednorodzinny, był po prostu klockiem, pudełkiem od zapałek, niczym szczególnym. Skromnym w środku, z garażem, w którym nigdy nie stał samochód, bo go nie mieliśmy, i kilkuizbową piwnicą, wykorzystywaną głównie do składowania ziemniaków i pędzenia bimbru. Wiesz przecież. Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na tobie dom moich rodziców. Wychowany w familoku, przyzwyczajony do centrum życia ulokowanego w kuchni. Tam się jadło, tam odrabiałeś lekcje, tam spotykała się rodzina. Tam było najcieplej od węglowego pieca, który brudził ściany i wychładzał się przez noc.
Gdy pierwszy raz mnie odwiedziłeś, nie pokazałeś tego. Mężczyzna z klasą nie okazuje uczuć. W każdym razie zdziwienia. Nie publicznie. Ty masz klasę. Zrozumiałam to nie wtedy, gdy zobaczyłam twój rodzinny dom. Dwie izby z zadymioną kuchnią, podwórkiem, na którym lokatorzy w komórkach hodowali kury. I składowisko pordzewiałych fragmentów czegoś. Ukryte za załomem, nie dawało mi spokoju. Po co komu takie rumowisko? „Wszystko się może przydać” – odpowiedziałeś pewnego dnia. Pamiętasz to?
Rozumiałam, co czułeś, odwiedzając moich rodziców. Miałam tak samo, gdy zobaczyłam dom Moniki. Przestronna dwupiętrowa willa z dużym ogrodem. Tak wyobrażałam sobie ogród królewski. Przystrzyżona trwa, krzewy na obrzeżach, z prawej strony altana. Żadnych rupieci, niczego, co mogłoby okazać się kiedyś potrzebne. Z tyłu domu warzywniak – równo rozplanowane grządki, latem ociekające porzeczkami, świecące suszącą się cebulą, zielone nacią i strąkami fasoli. Dom, w którym o porządek dbała sprzątaczka, o ogród – ogrodnik. Dom, w którym byłam tylko kilka razy, bo przecież nie byłyśmy z Moniką przyjaciółkami.
– Przyjdę jutro – powiedziała przed chwilą Monika, a ja byłam jej wdzięczna, że zostawiła mnie samą ze smakiem kubańskiej pomarańczy w ustach.
* * *
Wyjęłam dziś z kieszeni płaszcza kasztany. Wróciłam do domu, nie wiem, na jak długo. Na razie lekarz pozwolił.
Czekam wciąż na jakikolwiek znak od ciebie.
Nic, nic i nic.
Musiałam po tym spacerze śmiesznie wyglądać z wypchanymi kieszeniami. Kasztanów jest pełna micha, wiesz, ta wielka, gliniana, z góralskim motywem. Zostawiłam w każdej kieszeni po dwa. Żebym mogła włożyć rękę i je przesuwać w dłoniach, niczym paciorki różańca.
Nigdy wcześniej nie modliłam się na kasztanach, zawsze uważałam, że modlitwa to tylko na kolanach. A teraz będę mogła chodzić ulicami i modlić się niezauważenie dla wszystkich. Kiedy będę mogła chodzić po ulicach.
Przecież wiem. To nasze wspólne marzenia. Zgodziłam się. Wiem to, ale...
Od chwili, kiedy pierwszy raz spojrzałam w twoje oczy, wiedziałam, że jesteś niezwykły. Jakbym wpadła w nieogarnioną przestrzeń, nie studnię, tylko jakbym uniosła się ponad chmury.
Spełniasz nasze wspólne marzenia o zdobywaniu nieosiągalnego. A ja jestem taka malutka.
Tylko bym chciała, żebyś mnie choć od czasu do czasu przytulił.
* * *
Pamiętasz nasz ślub? Ja pamiętam. Te białe kapelusze.
Przywieźliście je z wyprawy na Alaskę, z której wróciłeś na tarczy. Z odmrożonym palcem, amputowanym.
Ale też z tarczą, bo po zdobyciu McKinleya. Dałeś na mszę. A jednak została w twoim otoczeniu mgiełka tego, który... – jak to powiedziałeś? – ...wymiękł na pięciu tysiącach.
Wiele razy o tym myślałeś, czasem mamrotałeś, gdy byłeś przekonany, że nikt cię nie słyszy. Było ci wstyd. Tak podejrzewam, bo nigdy o tym głośno nie mówiłeś.
Wstyd czy strach?
Myślę, że jednak strach. Jest dla mnie bardziej zrozumiały, bo ja się boję. Teraz masz do pokonania osiem tysięcy pięćset szesnaście metrów. A każdy z tych metrów to moja porcja lęku. Filiżanka wody, za którą nie przepadam, ale lekarz zabronił mi pić kawę. Herbaty też nie poleca, więc piję wodę, bo się boję. O dziecko i o ciebie.
Wyobrażasz sobie, ja bez kawy? Ja sobie nie wyobrażałam, ale teraz już wiem, że można. Wszystko można, więc i ty dasz radę.
* * *
Po południu przyszła Monika. W szpitalu mnie nie zastała, więc pojechała do moich rodziców. Oni odesłali ją tutaj. Ma chyba dużo wolnego czasu.
Nie wiem, czy jestem z tego powodu zadowolona. Nasze dwupokojowe mieszkanie ma się nijak do zapamiętanych przeze mnie przestrzeni jej domu. Ale może nie mieszka już z rodzicami? Nie zapytałam jeszcze, właściwie o nic jej nie zapytałam. A przecież wypada, powinnam.
– Skąd! – Roześmiała się, a ja zobaczyłam przez chwilę dziewczynkę w granatowym stilonowym fartuszku ze śnieżnobiałym kołnierzykiem.
Gdy się śmiała, podskakiwały jej dwa cienkie warkocze, zwykle związane czerwonymi kokardami, czasami ze złotą nitką. Zazdrościłam jej tych złotych nitek w kokardach. Teraz nie ma już warkoczy, a ja mam wrażenie, że złote nitki są w jej oczach. Ale to błąd. Złoto lśni we wspomnieniach, w oczach ma smutek, choć się śmieje.
– Nie mieszkam z rodzicami od dawna. Wyszłam za mąż trzy lata temu, ojciec kupił nam segment w szeregowcu. Zaprosiłabym cię.
– Ale ja nie mogę nigdzie jeździć – odpowiadam z uśmiechem.
Przynajmniej nie będę musiała tego oglądać. Nie będę musiała czuć się gorsza. Biedna. Byle jaka, może głupia. Nie mogę tam jechać, nie mogę tak się czuć, nie powinnam.
Pijemy cienką herbatę. Mam pretekst, lekarz zabronił. W rzeczywistości po prostu muszę oszczędzać, także herbatę.
– Mogę cię jeszcze odwiedzić? – pyta Monika, gdy skończył nam się śmiech i gdy ukradkowe przyglądanie się sobie zaczęło być już męczące.
– Oczywiście – mówię, nie tylko jak najszczerzej potrafię. Mówię szczerze.
Dokładnie tak powiedziałam.
Leżę na naszym wspólnym łóżku i zastanawiam się. Monika musi się nudzić. Nic mi o sobie nie opowiedziała. Szeregowiec, mąż, zazdrości mi ciąży, rodzice wciąż w dobrej formie. Tyle wiem. Ona wie o mnie więcej. O twojej wyprawie, tęsknocie. Opowiedziałam jej nawet o strachu. Jest teraz częścią mnie, nie mogę o nim nie mówić.
Powinnam dowiedzieć się, co jest częścią Moniki. Nie, nie powinnam. Chcę.
* * *
Śnił mi się dzisiaj ktoś, kto śnić mi się nie powinien. Piotr. Pamiętasz?
Oczywiście. Nigdy nie zapomnisz, ani ty, ani ja.
Nigdy nie zapomnę wyrazu twoich oczu, gdy wróciłeś od jego rodziców. Bo to ty, jako jego partner, musiałeś ich powiadomić.
Czekam na wieści od ciebie. Tak trudno czekać. Nie ma mowy, nie będę otwierać żadnych drzwi, dopóki nie usłyszę, że wlazłeś na tę górę.
* * *
Zapomniałam wczoraj napisać, że we śnie Piotr się do mnie uśmiechał.
Powiedział, że wtedy, w marcu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku, to była jego wina. Że mam się niczym nie przejmować.
Po jego śmierci oglądałam zdjęcia Kazalnicy. Letnie wydawały się takie przyjazne. „Dość wysoka górka na długi spacer” – przyszło mi wtedy do głowy. Zapamiętałam to zdanie, bo potem z niesmakiem o sobie myślałam. Co tak naprawdę chciałam wyrazić? Że łatwo? Spacerkiem? Że za wysoko? O co mi chodziło?
Nawet latem ten szczyt mnie przeraża. Mówiłeś, że direttissima Kazalnicy ma dwa oblicza. Zimowe nie wygląda przyjaźnie. Wy oczywiście poleźliście tam zimą, latem za łatwo. Za łatwo! W życiu nie wlazłabym na taką górę.
Ty idziesz.
Ja cały czas czekam na jakąś wiadomość.
Pod wpływem tego snu pojechałam na grób Piotra. Lekarz zgodził się na krótki spacer. Siedziałam i rozmawiałam z Piotrem, jakby stał obok. Uspokajał mnie. Nigdy wcześniej nie miewałam przeczuć, a teraz jakieś osobliwe sny, rozmowy ze zmarłymi, uspokajanie wewnętrznych niepokojów. Dziwaczne, trochę straszne.
Ale to nic. Wszystko zniosę. Mogę zanosić kwiaty na groby nieznanych mi ludzi, mogę zapalać świeczki w oknie, zbierać kasztany i mamrotać modlitwy w autobusie. Wszystko mogę, tylko wróć.
* * *
Ucieszyłam się, kiedy znów zobaczyłam Monikę. Za każdym razem inne ciuchy. I pachnie tak ładnie. Ostatnio po jej wyjściu chodziłam po mieszkaniu i wąchałam. Dziś też inna kiecka, czerwona w groszki, dopasowana w talii. I ten zapach.
Straciłyśmy kontakt po szkole. Nigdy tego nie żałowałam. Dlaczego bym miała? Zostałam w naszej dzielnicy, poszłam do technikum. Monika zniknęła mi z oczu. Wyjechała. Liceum, gdzieś nad morzem.
– Nieszczęśliwa miłość, niefortunna – powiedziała dzisiaj, uśmiechając się samymi ustami.
Gdyby ktoś uznał, że moja miłość do ciebie jest niewłaściwa, co bym zrobiła? Nic. Zwyczajnie nie miałoby to znaczenia. Miłość to miłość, ty to ty. A Monika wyjechała, dała sobie wytłumaczyć. Tam poznała swojego przyszłego męża. Zupełnie tak jak ja, w kawiarni. Jakbyśmy pisały wspólny los na dwa głosy. Ona zaczynała studia, od lat poza wpływem rodziców, nie mogli jej tym razem zabronić. Jemu zostały dwa lata.
– Jest marynarzem – powiedziała dziś Monika i zmieniła temat.
Przyniosła ze sobą ciasto. Domowe, na prawdziwym maśle.
– Piekła gospodyni mojej matki – przyznała, choć długo kręciła.
Domowe i domowe, jakby wstydziła się, że nie piekła sama. Ja bym upiekła sama. Byłoby podobne. Wprawdzie nie mam wanilii, więc nie takie samo. I pewnie piekłabym na margarynie, bo skąd wziąć masło. Ze wsi może, ale ojciec rzadko ostatnio jeździ na wieś. Choć gdyby pojechać do twojej mamy? Ale takiego masła szkoda na ciasto.
– Nauczysz mnie? – zapytała Monika, a mnie zabrakło słów.
Czego tu uczyć? Ciasto to ciasto.
– Przyjdź kiedyś, upieczemy. – Uśmiechnęłam się.
I wiesz co, naprawdę zaczęłam myśleć o tym, że będziemy razem z Moniką piec ciasto. Tylko muszę mieć dla niej fartuch, takich ładnych ubrań nie można zniszczyć.
* * *
Przypomniało mi się dzisiaj, jak robiłeś sobie młotki. Pokazywałeś mi ten, który ci się ułamał przy pierwszej próbie wejścia na Kazalnicę. To już tyle lat.
Wtedy, po odprowadzeniu Piotra na cmentarz, byłeś w kiepskim stanie. Pamiętam to.
– I po co to wszystko? – potrafiłeś znienacka zapytać przy obiedzie u mojej mamy.
Nie miałam wątpliwości. Nie pytałeś o sens wkładania pomidora do zupy.
A teraz czasem żałuję. Wspierałam cię, trzymałam w pionie, gdy przechylałeś się w stronę zwątpienia. Gdy wina cię przytłaczała, aż nie byłeś w stanie prosto ustać. Siadałeś czasem na kanapie, malałeś w oczach, jakbyś się kulił, choć nawet nie drgnąłeś. Podnosiłam cię. Mówiłam, dużo mówiłam, zagadywałam. Może powinnam podtrzymać te lęki? Nie chować strachu, który zalęgł się także we mnie i próbował zamrażać? Podzielić się nim z tobą, obarczyć cię jego wagą? Wspierając ciebie, zasypywałam swoje widma. Jestem dobra. Potrafię przekonywać. Przekonałam siebie. Ty przekonałeś siebie z moją pomocą.
Gdybym wtedy wyciągnęła na wierzch swoją trwogę, jak wyciągam w niedzielę odświętny obrus z czeluści szafy, może byłbyś teraz ze mną. A może nawet byś się nie oświadczył. Kto wie.
A teraz siedzę przy stole, gładzę się po coraz bardziej wypukłym brzuchu i przeganiam grozę. Ciebie nie ma. Jest moja miłość do ciebie, jest twoja miłość do mnie, jest twoja pasja, która musiała stać się moją.
* * *
Mój dzielny mały wielki człowiek.
Byłeś mój, odkąd ustąpiłeś nam stolika. Mojej koleżance i mnie. Patrzyłeś na mnie, ja na ciebie. Z randki na randkę miałam coraz większą pewność. To ten. On dla mnie – ja dla niego.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że moja konkurencja będzie nie z tego świata. Realna, lecz nie do ogarnięcia ani pokonania. Z pogranicza magii. Z lodu i kamienia. Twarda, mamiąca obietnicami.
Szybko się o tym dowiedziałam i zaakceptowałam, cóż miałam zrobić. Uważałam, że wszystko się z czasem zmieni. Gdy będziemy razem. Dzieci, rodzina. Mąż, żona.
Oświadczyć się przyszedłeś z mamą. Tak się denerwowałeś. Nie boisz się góry o ośmiotysięcznym majestacie, ale obawiałeś się wręczyć mi wiązankę.
Czego się bałeś?
Że odmówię?
Tak bardzo ci zależało, że bałeś się odmowy?
I co by wtedy było?
Pewnie dzisiaj nie bałabym się o każdy twój krok, każdy twój oddech. Wtedy nie byłoby tak, że każdą myśl wysyłam w stronę egzotycznego świata, którego nie rozumiem. Himalaje. Gdyby nie ty, ta kraina nie istniałaby dla mnie bardziej niż świat Kaja i Gerdy.
A teraz siedzę i gładzę brzuch. I chciałabym bardzo, żebyś głaskał go razem ze mną. Chociaż ukradkiem, gdy nikt nie widzi. Mimochodem, w drodze z salonu do łazienki. Dotknąłbyś i wszyscy byliby spokojni, a na pewno ja i dziecko. A ty byłbyś bezpieczny.
Nic podobnego. Ja dla ciebie, ty dla mnie. Nawet gdybyś się nie oświadczył i tak bym się o ciebie martwiła. Rozmyślała o lodzie pod śniegiem i twardej, skamieniałej od mrozu linie. Tylko z poczuciem, że nie mam prawa o tym myśleć.
Teraz mam prawo się o ciebie martwić. Całe moje pocieszenie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------