- W empik go
Listy wielkiego przedsiębiorcy do syna - ebook
Listy wielkiego przedsiębiorcy do syna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 337 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Amerykański punkt widzenia. Uwagi, napisał St. Lack. IX
I. John Graham, w Centralnych oborach składowych w Chicago, do swego syna, Pierreponta, na wszechnicy harwardzkiej, w Cambridge, Mass. Mr. Pierrepont co dopiero wszedł jako regularny członek do klasy nowicyuszów.1
II. John Graham w Chicago do syna swego Pierreponta na wszechnicy harwardzkiej.
Właśnie ojciec przejrzał był spis wydatków Mr. Pierreponta i to mu podało myśl napisania kilku słów prawdy…10
III. John Graham w Chicago do syna swego Pierreponta, na wszechnicy harwardzkiej.
Mr. Pierrepont upodobał sobie Cambridge i podał ojcu myśl… że się wpisze na kurs dopełniający, ponieważ po otrzymaniu świadectwa odejścia dopatrzył się pewnych braków w swem wykształceniu… 18
IV. John Graham, naczelnik firmy Graham i Ska w Chicago, do syna, Pierreponta Grahama w Nowym Yorku, hotel Waldorf Astoria.
Mr. Pierrepont podał myśl podróży europejskiej dla uzupełnienia edukacyi…28
V. John Graham, naczelnik firmy Graham i Ska w Chicago, do syna swego Pierreponta Grahama, nad Jeziorem Moosgatche-mawanne. Maine. Mr. Pierrepont napisał do ojca list, w którym się zrzeka podróży za ocean….36
VI. John Graham, w drodze do Texas, do Pierreponta
Grahama, z listami firmy Graham i Ska w Chicago. Mr. Pierrepont stał się mimowoli przyczyną pomieszania korespondenoyi biurowej, a sprawa ta razem z innemi doszła do wiadomości jego ojca… 42
VII. John Graham, w Omahajskiej filii domu Graham i Ska do Pierreponta Grahama w głównej oficynie w Chicago. Mr. Pierrepontowi niekoniecznie w smak idzie metoda czcigodnego Milligana, więc się o niej nieco otwarcie rozpisał… 49
VIII. John Graham, w Hot Springs, Arkansas, do syna Pierreponta w Głównych oficynach w Chicago. Mr. Pierrepont właśnie przeszedł z oddziału ekspedycyjnego do oddziału rachunkowego i skutkiem tego ojciec względem niego nieco "zmiękł"… 56
IX. John Graham, w Hot Springs, Arkansas, do syna swego, Pierreponta, w Chicago.
Mr. Pierrepont wydał na róże więcej monety, niżby wedle mniemania ojca stać go na to było, więc ojciec stara się odwrócić jego myśli ku artykułom spożywczym… 69
X. John Graham, z głównych oficyn w Chicago do swego syna, Pierreponta, w Domu handlowym, Jeffersonville, Indiana.
Mr. Pierrepont postąpił znowu i otrzymał posadę komiwojażera firmy, więc się pierwszy raz wybrał w drogę… 77
XI. John Graham w Głównych oficynach, w Chicago do swego syna, Pierreponta w Hotelu Plantatorów, w Big Gap, Kentucky.
Mr. Pierreponta zamówienia są szczupłe, a wydatki wielkie, więc ojciec w nieco czarnem świetle widzi jego przyszłość… 86
XII. John Graham, w Głównych oficynach w Chicago, do syna. Pierreponta, Little Delmonico's Hotel. Prairie Centre, Indiana.
Mr. Pierrepont sprawił ojcu wielką przykrość, bo przyjął jego krytyczne uwagi w duchu łagodnej, ale bardzo nagannej rezygnacyi… 96
XIII. John Graham, w Głównych oficynach, w Chicago do swego syna Pierreponta z listami "Spółki warzywnej" Indianopolis, Indiana.
Zamówienia Mr. Pierreponta wzmogły się, więc stary poklepał go po plecach.– ale niezbyt mocno… 107
XIV. John Graham, w Głównych oficynach w Chicago, do swego syna, Pierreponta w hotelu "Popas komiwojażerów", New Albany, Indiana.
Mr. Pierrepont puścił się na giełdzie na małą spekulacyjkę żebrami i skutkiem tego dostał się przypadkiem na pole widzenia starego… 116
XV. John Graham w Głównych oficynach w Chicago, do swego syna Pierreponta w hotelu "pod karłowatymi dębami" Spring Lake, Michigan.
Mr. Pierrepont znowu postąpił naprzód, więc stary razem z nominacyą przesyła mu drobną radę… 128
XVI. John Graham w hotelu Schweizerkäsenhof, Karlsbad, Czechy (Austrya), do swego syna Pierreponta, w Głównych oficynach w Chicago.
Mr. Pierrepont okazywał lekkie symptomy ataku gorączki towarzyskiej, więc mu ojciec przepisuje kilka prostych leków. 137
XVII . John Graham, w londyńskiej filii domu Graham i Ska, do swego syna Pierreponta… w Głównych oficynach w Chicago.
Mr. Pierrepont napisał ojcu, że się mu świetnie powodzi na nowem stanowisku… 150
XVIII. John Graham w londyńskiej filii domu Graham i Ska do syna swego, Pierreponta, w Głównych oficynach w Chicago.
Mr. Pierrepont zaniepokoił się pogłoskami, wedle których stary miał podobno spekulować na słoninę, i wedle których ajenci haussierzy mieli go podobno pchnąć zbyt wysoko… 159
XIX. John Graham w nowojorskiej filii domu Graham i Ska do swego syna Pierreponta w Głównych oficynach w Chicago.
Stary pan spotkał się na okręcie z dziewczyną, która go bardzo zajęła, a która ze swej strony, zdaje się mocno zajętą Hr. Pierrepontem… 169
XX. John Graham, w bostońskiej filii domu Graham i Ska do syna swego Pierreponta w Głównych oficynach w Chicago.
Mr. Pierrepont doniósł ojcu "jak sprawy stoją" i otrzymał tymczasowe błogosławieństwo warunkowe… 186
* * *AMERYKAŃSKI PUNKT WIDZENIA.
W 1902. roku po dwutygodniowym pobycie w Nowym Yorku zadałem sobie pytanie, czy mogę dla wyobraźni znaleźć jakiś pokarm w tem, co widzę naokół. Dwutygodniowy pobyt już mi do tego stopnia dokuczył, że zaostrzył we mnie wrażliwość na to, co jest. Nie ciągnęło mnie tu nic, nie było więc we mnie miejsca dla uprzedzeń. Mogłem patrzeć i widzieć. Z tej strony Oceanu wiozłem z sobą kilka pojęć bardzo poetycznych, kilka pojęć europejskich o ludziach i rzeczach amerykańskich; te pojęcia, ta poezya gotowa mi sobą zasłonić poezyę tutejszą. Obawy przedwczesne. Europejski punkt widzenia nie był we mnie dość mocny. Był to punkt widzenia poetyczny, niezawodnie, ale cóż w nim było szczególnie europejskiego? Zwykłe widzimisię, wyrażające się sympatyą lub antypatyą dla rzeczy i ludzi zgoła mi nieznanych. (Nie mówię tu naturalnie o obrazie kraju, ani o tych możliwościach, w których się wyobraźnia nurza, bo to zawsze zostaje, lecz o pewnych, że tak powiem, notorycznych w Europie rzeczach). Dwa tygodnie zniszczyły ten punkt widzenia zupełnie, że go już niemal nie rozumiem. Czytani w książkach i gazetach o milionerach, ale nie rozumiem. O dalekich, niewidzianych krajach wyrabiam sobie pojęcie bardzo piękne, bardzo niezwykłe, lecz gdy przybędę na miejsce, to rzeczywistość zaczyna mówić tak gromkim językiem, że odpadają odemnie wszystkie wyśnione widzenia.
Jedna poezya zabija drugą. Otóż przedziwna chwila! Z tych zapasów dwóch poezyj, z tego wstrząśnienia zostaje wówczas to, co jest istotnie najgłębszego w człowieku; zostaje i wzmacnia się nowym zasobem. Teraz dopiero wyobraźnia ma drogę wolną, może bujać bez obawy, bo opiera się na rzeczywistości.
Ale jakże to zaczynać rzecz o amerykańskim autorze i o jego książce sobą'? Wszak trzeba zacząć i ciągnąć dalej wedle reguł sztuki. Więc:
Ameryka jest legendarnym krajem absurdu, niedorzeczności, ekscentryczności. Dodajmy jednak odrazu, że taką jest Ameryka w Europie. Nie zamykajmy również oczu wobec tej prawdy, że ten europejski obraz Ameryki samym Amerykanom imponuje; że Amerykanie sami formują się istotnie wedle tego obrazu. Europa ze swoją poezyą wkrada się do nich niepostrzeżenie, więc ci Amerykanie wreszcie zapominają o poezyi własnej, o własnym punkcie widzenia. Jerzy Horacy Lorimer, autor niniejszych "Listów Johna Grahama" miał, zdaje się, intencyę jasną, albowiem jego książka mówi: trzeba nam punktu widzenia amerykańskiego, chociaż tego nigdzie nie wyraża.
W r. 1902 zauważyłem w N.Yorku, w tym zaścianku, że ekscentryczność jest pojęciem europejskiem. Umysły amerykańskie nie znają tego pojęcia: najdziwaczniejszy w oczach Europy pomysł jest w Ameryce rzeczą naturalną, bo zgodną z warunkami i potrzebami otoczenia. Grunt amerykański, te wielkie dziewicze obszary, to olbrzymie bogactwo kraju, niezrównana przyroda, nietylko jest znakomitym terenem dla tych śmiałków, ale wprost wyzywa ludzi do nadmiaru, do tego, coby w Europie było nadmiarem. Amerykanin zna to pojęcie jedynie w dziedzinie obyczajowości i w dziedzinie literatury. W literaturze bowiem jest z małemi odmianami w sposobie wydawania i konsumowania Europejczykiem. Cokolwiek nie jest w dobrym tradycyjnym stylu angielskim, jest ekscentryczne. W dziedzinie przemysłu ci ludzie nie wahają się i nie boją się być Amerykanami tzn. ludźmi związanymi z pewnym obszarem ziemi. Ale się jeszcze boją w dziedzinie sztuki. Ów Walt Whitman nie zawahał się i nie bał się być Amerykaninem – odepchnięto go jako ekscentryka. W Anglii, więc w Europie, pojęto jego rozmach i jego siłę. Amerykanie zrozumieli, że Anglii udało się wprządz Whitmana w tradycyę literacką angielską, więc go przyjęli jako Anglika. Anglia zrozumiała zaś oryginalność Whitmana, jego śmiały amerykanizm, jego odrębność i jego… ekscentryczność. Anglia ceniła właśnie to, co w nim było nieangielskiego, a wręcz amerykańskiego, Ameryka nie mogła się zrozumieć, nie mogła się poznać, bo w literaturze była i jest angielską. Prawdziwy zaścianek!
Na tym gruncie amerykańskim wyrastają więc ludzie śmiali. Nazywają się sami: self – made men. Tem to pojęciem zajmiemy się szczegółowo.
Self – made man jest znany w Europie i ma tutaj urok poetycki i złowrogi czar. Bezwzględność, zaciętość, egoizm, zerwanie ze wszelką tradycyą, wybujały indywidualizm i Bóg wie nie co. Takim jest istotnie w Ameryce – Europejczyk. Ale Amerykanin self – made man, to zgoła inna figura. Poznacie różnicę odrazu: dla Amerykanina pieniądz najpierw reprezentuje do pewnego stopnia niezależność, możność rozwoju, a powtóre jest środkiem, narzędziem pracy – celem jest praca. Dla Europejczyka, który wyląduje w Ameryce pieniądz jest celem – tzn. pieniądz reprezentuje dla niego wszystkie te dobra, do których go ciągnie niezmierna żądza użycia i ambicya towarzyska: pieniądz reprezentuje zbytek, imponowanie ludziom i panowanie nad nimi, władzę, zaszczyty, kobiety, wszystko: raj na ziemi, szczęście. Dla Amerykanina celem i szczęściem jest wyzyskanie wszystkich swoich zdolności, rozwój. Nie wiem, czy żleby w ustach takiego Amerykanina brzmiały słowa Fausta: "Geniessen macht gemein". Ale myślę, że nic bardziej nie przybliży jego obrazu oczom europejskim i nic lepiej nie ukaże poziomu, na którym jest, jak pewna analogia, którą weźmiemy z życia europejskiego, a która może wnet zniknie. Europa zna doskonale tego self – made man'a, bo go taką samą czcią otacza – tylko, że Europa odwróciła odeń uwagę, a skierowała ją na emigranta europejskiego w Ameryce. Znajdziecie go w biografiach, a czasem w nekrologach dawnych wojaków. Ten lub ów zyskał stopień generała, lecz nie inaczej jeno się go dosłużył, począwszy od szeregowca. Więc nie przywilejom, nie łaskom, lecz sobie, własnej zasłudze zawdzięcza swój stopień. " Z prostego żołnierza generałem!" Każdy musiał raz w życiu słyszeć ten okrzyk podziwu. Amerykanin self – made man, to taki właśnie człowiek, tylko w innej dziedzinie. Odrazu oczywiście odpada to wszystko, co cechuje owego złowrogiego Europejczyka. Ile tylko poczciwości i uczciwości złączyło się w imagina-cyach z obrazem takiego wojaka, tyle jej znajdzie w tym Amerykaninie. Europejczyk w Ameryce ma jeden cel: zdobyć fortunę. Więc do tego celu dąży z wszelką bezwzględnością, korzysta ze wszystkiego bez wyboru. Amerykanin – ten poczciwy Graham – naturalnie, że sprytu ma wiele i zaciętości i żądzy wybicia się, ale właśnie ma ten spryt, żeby się nie dać wywieść w pole, żeby nie doznać krzywdy, nie zaś ten, który stawia zasadzki innym, żeby sobie cudzą krzywdą zysku przysporzyć. Wszystko, co potrzebne do przejścia przez burze życia i przeszkody, to ma, ale w gatunku rzetelnym. Europejczyk zadowala się powierzchnią, bo dla niego obojętna jest droga do sukcesu. Sukces przedewszystkiem. Amerykanin zdąża do sukcesu, ale droga musi być pełna, nie wypchana wiatrem. Nic też dziwnego, że owa legendarna prostota, owo lekceważenie błyskotliwości, owa szorstka prawdomówność cechują zarówno wojaka europejskiego jak Amerykanina Grahama.
Bo trzeba zważyć: self – made man, to nie jest cel, lecz to jest metoda. Pod tym względem popularna formułka podziwu nie zgadza się z prawdą: co słyszymy w tym podziwie? "Generał!" "Milioner!" I w tym popularnym podziwie i w owym
Europejczyku brzmi ta sama nuta fałszywa. Nie trzeba nam aż naukowo badać miliardera, nie trzeba go uważać z Lombrosem za szczególny typ antropologiczny. Bo wówczas istotnie dojdziemy, jak Lombroso, do formułki (nie podziwu, ale czego innego, może lekceważenia): "Bogactwa nie uszlachetniają go wcale". Wiadomo! Ale bogactwa nikogo na świecie nie uszlachetniają. Nikt nie jest szlachetniejszy jak jest. Nas ten człowiek zajmuje ze względów artystycznych. Trzeba więc zmienić punkt widzenia. W 1902 r. nie mogłem się oswoić z życiem amerykańskiem, ale mogłem je zrozumieć. Tych ludzi nazwano od tego, że mają miliony, milionerami – szkoda, że nie baczono na to, czem te miliony stwarzają – na energię, na pracę. Takie zaś nazwanie odrazu fałszuje obraz. Ci Amerykanie posiadają przedewszystkiem niezwykły zasób energii. Takim energiom nie wystarczą obszary małe, trzeba im terenów niezmierzonych, a na zdobycie takich terenów, trzeba ogromnych fortun. Taki Graham stara się o coraz szersze pole pracy, nie o coraz więcej pieniędzy, ale posługuje się tym wyrazem, bo takie są drogi ludzkiego myślenia: cel jest najkonieczniejszą rzeczą. Ów wojak, o którym mówiliśmy, stara się o coraz szersze pole pracy – nie zaś o coraz wyższy stopień. A jednak stopień ten wysuwa się na pierwszy plan. I na każdym stopniu swego dążenia ten Amerykanin jest self – made man, nie dopiero na końcu, bo końca taki człowiek nie widzi wogóle. (Europejczyk właśnie, zdobywszy fortunę w Ameryce, nazywa się w Europie self – made man. Właśnie wówczas, gdy już nic nie robi. Bo u niego to nie była metoda, to był cel. To dwa różne pojęcia).
.
Zatem pieniądz nie jest celem, a wszystko oznacza się pieniądzem. Dlaczego? To sprawa bardzo prosta i bardzo zawiła. Prosta dla logiki amerykańskiej, która nie zna zawiłości, zboczeń, tysiącznych powikłań życia. Ale nie tylko dla niej. Prosta będzie zawsze, jeżeli się będziemy ściśle trzymać dziedziny, w której się obracamy. Otóż Amerykanin ma absolutną wiarę w moc przeparcia się talentu. Pod warunkiem, że się będzie rozwijał w granicach swej kompetencyi. Jednej więc rzeczy Amerykanin nie rozumie: niepowodzenia. " Cóż warta taka działalność, jeżeli nie przynosi dochodu, jeżeli więc nie pozwala ci się rozwijać. Cóżeś wart ty, który się tej działalności trzymasz, który tę działalność obierasz'?" Pieniądz w tej dziedzinie – podobnie jak stopień w tamtej – jest podstawą rozwoju. Nie można tu więc oddzielać działania od rezultatu działania, nie można tu nawet wogóle mówić o rezultacie – jestto jeden nieprzerwany ciąg, który umysł ludzki określa zapomocą symbolu najwidoczniejszego: pieniądza. Taki stan rzeczy ma za podstawę zupełne oddanie się swemu działaniu. Nasz Amerykanin nie rozumie, co to znaczy zajęcie uboczne, bo wie, że każde zajęcie uboczne jest marnowaniem talentu właściwego. Nasz Amerykanin bierze rzeczy straszliwie na seryo.
Jednakowoż… tak jest z każdą działalnością na świecie; i nie widać powodu, dla któregoby to miało być wyłącznie amerykańskie. Słusznie. Ale to nam wyjaśni sam nasz Amerykanin, który doskonale rozumie odcienie, chociaż wydaje się tak nieokrzesanym. Niewątpliwie pieniądz jest podstawą rozwoju nietylko talentu kupieckiego. W zawodach wyzwolonych trzeba np. wielkich sum na przeprowadzenie takich lub innych eksperymentów. Nasz Amerykanin powiada, że nie można żądać od nauki, aby ta wytwarzała produkt obcy swej naturze, pieniądz. Tu pieniądz nie oznacza powodzenia ani niepowodzenia, bo powodzenie tkwi w przeprowadzeniu eksperymentu. Wszystko inne, więc powodzenie zewnętrzne, zależy od tysiąca okoliczności nieobliczalnych. Dlatego bierze kilka milionów i posyła na uniwersytety i na biblioteki, nie zadając nawet pytania, czy to się na co przyda czy nie przyda. Jemu wystarcza świadomość, że tu jest działalność, której trzeba warunków rozwoju. Nasz Amerykanin wie, że talent kupiecki, a talent naukowy lub artystyczny, to zgoła inne dziedziny, chociaż w potocznej i niepotocznej rozmowie obejmuje wszystko mianem business. Amerykanin rozumie, że dążeniem jednego talentu i drugiego jest: zużyć się. Ale talent artystyczny ma się utrwalić, kupiecki może się jedynie zużyć, żyć zaś może dalej w następcach. Więc tych musi sobie stworzyć. Czem zaś, jeżeli nie przygotowaniem dla nich środków: pieniędzy? Więc rozumie dobrze i granice swojej wolności i wielką samodzielność talentu tamtego. Musimy przyjąć, że Amerykanin w ten sposób umie pojmować prawdziwą niezależność (dla niego samego omal niedościgłą). Bo inaczej to jego zachowanie się istotnie nie miałoby sensu. A… dla nas wszystko musi mieć sens!
W Europie jest mylne pojęcie o business. Mylne tzn. europejskie. Z punktu widzenia Grahama i słownika angielsko-polskiego business jest czynność, działalność. Przymiotnik busy, który mieści się w tym wyrazie, znaczy czynny, zabiegliwy. Business może znaczyć co innego: interes, sprawa, zysk itd. Ale właśnie jego treść jest: działalność. Nacisk więc jest nie na zyskach, lecz na pracy, chociaż pojmują naodwrót. Graham, mówiąc business ma przedewszystkiem na myśli nieustanną czynność, która mu pozwala rozwijać się, wyzyskać swoje siły i spełnić swoje przeznaczenie człowieka. Cóż mu po zyskach bez pracy? Jeżeli w ciągu tej karyery rozwija się coraz łatwiej i coraz szybciej, tzn. wytwarza dochody coraz łatwiej i coraz szybciej, to nic w tem dziwnego. Każdy talent w miarę rozwijania się zyskuje coraz więcej swobody. Na obecny więc np. moment złożyła się praca i dążenie całej przeszłości. A o tem Graham nie zapomina nigdy. Więc dla tych, którzy sarkają na tę łatwość, ma jedynie uśmiech pełen świadomości siebie. Taki Amerykanin, to… ideolog w swoim rodzaju. Tej strony sprawy nie widzą niestety ci, których olśniewają miliony. Nie widzą, więc ponoszą szkodę, bo nie rozumieją, jaki jest właściwy sens tych egzystencyj miliarderów. Ponoszą szkodę, bo nie umieją wzbogacić sobie wyobraźni, lecz ją podniecają chimerycznemi możliwościami rozkoszy, któreby można mieć za te miliony. Zaprawdę, nie zajmujący to ludzie, gonią za nieuchwytną chimerą, gdy mogą czerpać skarby i rozkosze całą dłonią. Ponoszą i tę szkodę niepowetowaną, bo już widzę, że mając tak skonstruowane umysły, nie zdołają ze spokojem przeczytać tej mojej przedmowy, więc przejdą apatycznie tuż koło ukojenia.
Uważny czytelnik tych "Listów" spostrzeże niezawodnie, że w ciągu roku – całe lata trwa ta korespondencya – nic się o wyobraźnię Grahama nie odbiło ze zdarzeń świata. Czytając go, myśleć można, że się na tym świecie nic innego nie dzieje. Punkt widzenia naiwny i nieco przestarzały. Trzymają się go jeszcze dziennikarze: wedle głębokiej wiary tych ludzi dzieje się tylko to, o czem oni publiczność informują. No, my wiemy, że się dzieje znacznie więcej. Ale u Grahama, to zupełnie logiczne. John Graham interesuje się jedynie tem, czem interesować się może, w czem praktycznie bierze udział, działa. Z tego faktu, że Graham zatrudnia w swoich zakładach dziesięć tysięcy ludzi, gotów Europejczyk wywnioskować, że ten człowiek nie śni o niczem innem jeno o władzy, że jego sny mają zgoła barwę imperyalistyczną. Myli się. Graham zostaje w zakresie swych zdolności. Resztę zostawia innym. Zajmuje się rzeczami świata, ale o nich nie gada, niema w nim ani cienia snoba. Powiedzmy, że ten człowiek postępuje należycie. Bo czemże ma się interesować kupiec, jeżeli nie sprawami kupiectwa? Podziwiajmy jego takt, który mu wskazuje granice jego kompetencyi. Graham jest wykształcony, widać, że wiele czytał (może mu czasem autor i coś podpowie – ale to poprawka, którą zawsze trzeba mieć przytomną w pamięci), ale Graham wie, że to nie jego zakres, że życie swoje innym sprawom poświęcił. Nie miesza się więc w nieswoje sprawy: ani w politykę, ani w sztukę, ani w nic, chociaż z wszystkiemi temi sprawami jest związany; czyta książki, kupuje obrazy, chodzi do teatru, wybiera posłów, płaci podatki, sam gotów zostać posłem i radnym. Ale przedewszystkiem patrzy swego tzn. szanuje każdą inną działalność. Patrzeć swego nazywa się podobno być egoistą – w Ameryce nazywa się: dać bliźnim spokój, którego im tak bardzo zapewne potrzeba. W Stanach Zjednoczonych zrealizowana jest pewna forma anarchii, wobec której włosy na głowie stają ludziom europejskim. W Stanach Zjednoczonych anarchia znaczy: dać ludziom spokój, nie rządzić nimi, nie władać, nie mentorować. John Graham nie zajmuje się tem wszystkiem poprostu dlatego, że to nie jego sprawa, że to nie jego business, że są już ludzie, którzy się tem zajmują, których znowu to jest sprawą, business, którzy w tem swoje energie wydają. (Nie zastanawiam się tu nad tem, czy to jest dobrze czy źle. Tak jest.) Nie da się rozstrzygnąć, czy, gdyby się stosunki inaczej w państwie ułożyły – a więc nie dały Grahamowi pola do rozwoju – czyby taki Graham nie zaczął szemrać, czyby połowy swej energii, albo i całej nie musiał skierować ku stworzeniu sobie warunków działania – i wówczas natem kończyłoby się jego zadanie. To pewna, że stan rzeczy jest taki i, że ten stan takich ludzi możliwymi czyni. Niewątpliwie zaś trzeba było, aby tacy ludzie, ich poprzednicy, taki stan sobie stworzyli! Trzeba mechanizacyi. John Graham może się słusznie uważać za potomka walecznych bojowników niepodległości amerykańskiej, cokolwiek tam o nim mówią w Europie, że niby zerwał ze wszelką tradycyą. –Jakżeby ten zaściankowy filozof, wychowany na luterańskiej biblii mógł zrywać z tradycyą? W swojej młodości – jak się czytelnik z listów jego dowie – popełnił pewien błąd, za który od matki dostał potężne cięgi. Nigdy nie zapomniał tego dnia, który go nauczył pokory i skromności. Cięgi takiego znaczenia, to już niemal tradycya. –Dodajmy odrazu, że ten stan rzeczy obecnie trwa; być może, iż się wnet rozluźni, gdy zaczną się budzić ambicye polityczne na modłę europejską. Rzecz nieunikniona. Ale my się tem zająć tu nie możemy.
Ten amerykański punkt widzenia jest może mniej poetyczny od europejskiego, ale zaprzeczyć trudno, iżby nie miał w sobie wielkich możliwości artystycznych. Lorimer ich nie wyzyskał jeszcze, bo mu szło o samo postawienie tego punktu widzenia. Świadczyć o tem mogą zarówno liczne miejsca w listach, jak i ten fakt, że Lorimer jest redaktorem ilustrowanego tygodnika, który co tydzień na tytułowej karcie nosi napis: The Saturday Evening Post. Founded A-o D-i 1728 by Benj. Franklin. – Philadelphia. (Sobotni kuryer wieczorny. Założony R. P. 1728 przez Benj. Franklina). Jestto zatem człowiek przejęty najlepszemi tradycyami amerykańskiemi. Tyle tylko na podstawie tych Listów i tego faktu o autorze powiedzieć można. Te listy są pisane potocznym językiem, nawet gwarą, że sprawiają wrażenie autentycznych. Atoli autor czasem wygląda z poza pióra Grahama: miejscami bowiem prostota Grahama jest strasznie wielka, że zdaje się, jakby Graham wyrażał się ironicznie, a czasami znów jego naiwność jest zbyt chytra. Artystycznie mógłby do pewnego stopnia zająć tylko list pierwszy. Wszystkie inne są kopią tego pierwszego. W tym pierwszym jest już cały Graham, jaki był, jaki jest i jaki będzie. Kogo tedy zaciekawiają zdarzenia dalsze, anegdota tej korespondencyi, ten nie będzie zważał, że ma do czynienia z człowiekiem, który stoi wiekuiście na jednem miejscu, jakby już skończył dzieło swego życia. Ten Graham już się nie rozwija, lecz jedynie o swoim rozwoju opowiada swemu synowi. (To właśnie miałem na myśli, gdy zaznaczyłem powyżej, że Lorimer artystycznie go nie wyzyskał).
Zajmującym zaś nad wyraz jest sposób Grahama. Prócz rad i wskazówek zgoła oderwanych, więc niemal wszelkiego znaczenia wychowawczego pozbawionych, są w tych listach anegdoty, ilustrujące rozmaite zdarzenia z życia starego. Zważyć trzeba, że Graham przytacza te anegdoty "mimochodem" (a zajmują czasem dwie, czasem trzy i cztery stronice!). I słusznie. Jemu nie idzie o zabawność tych anegdot, ani o sam przebieg zdarzenia. Można sobie wyobrazić postawę tego starego wobec człowieka, któryby po wysłuchaniu anegdoty zapytał: "co się stało dalej?" "Ależ o to nie idzie, wystarczy to, co powiedziałem, żeby sens naszego obecnego położenia wyszedł na jaw!". Ten ojciec więc ciągle wskazuje synowi, czem go ta anegdota zajęła. A zajęła go zawsze pewną analogią z wypadkami i sprawami, o których mowa, albo miarą, jaką daje taka anegdota dla oceny ludzi i spraw. Czasami widać, że sobie nagle przypomina, że pewna anegdota, pewne zdarzenie z życia teraz dopiero wraca mu na pamięć, bo obecna chwila oświetla ją dopiero właściwie. – Ten więc kierunek chciałby dać umysłowi swego syna. Każde zdarzenie – przeszłe czy obecne – bierz ze strony najbardziej interesującej, tzn. z tej, która najlepiej ci umożliwi poznanie samego siebie. Oczywiście, musisz tę zdolność już mieć, bo nabyć jej trudno. Więc dla Lorimera zadaniem głównem było:
chwycić to, co w zdarzeniach może zająć takiego Grahama.
Co do syna, którego w listach ojca dość wyraźnie widać, to wszystko zależy od niego: czy nauczy się tak patrzeć na świat czy nie. Pytanie wogóle, czy tego nauczyć się można. Wymaga to wielkiej inteligencyi, bo idzie o to, żeby wychowanek zrozumiał metodę wychowawcy. A powtóre: umieć chwycić zdarzenie ze strony dla siebie interesującej, to prawdopodobnie sprawa nie nauki, lecz oryentacyi nagłej, szybkiej – intuicyi. Bo tu zakres moich zainteresowań budzi do życia zdarzenia zarówno jak i zdarzenia pobudzają i w ruch wprawiają zainteresowanie. Jest zatem przypuszczenie, że syn ten jest bardzo samodzielnym umysłem, bo inaczej wszelkie wskazówki na nic. Toteż Graham ma wielki takt: ani razu nie wpada w bakalarstwo, co było rzeczą łatwą. Graham wie, że wszelkie mentorowanie nie zda się na nic, ale wie również, że skierować umysł młody na pewne tory można. I to czyni. Jego syn wobec zdarzeń własnego życia zacznie od tego pytania: czem to zdarzenie zająć mnie powinno'? Jeżeli tylko do tego doprowadził stary Graham, to dokonał dzieła olbrzymiego.
* * *
Dodajmy na ostatku, że przekład tych Listów, jak już zaznaczył p. E. S. Naganowski w "Słowie polskiem", jest bardzo trudny. Starałem się o to przedewszystkiem, żeby tekst dać zrozumiały, i żeby nie zatracić potoczności i żywości opowiadania. Było to rzeczą trudną o tyle, że Graham czerpie obrazy i przenośnie z swojej dziedziny. Co prawda, dobrze robi. Gdyby używał obrazów literackich, byłby nieznośny i niesmaczny. Ale to nie zawsze zgadza się z prawami polskiego stylu. Gdy zaś są w tekście wyrazy, których zgoła nie można oddać w polskim przekładzie chyba przez omówienie czy opisanie, więc pozwoliłem sobie zmienić do pewnego stopnia tytuł książki: Tytuł ten brzmi: Letters of a self-made merchant to his son… (przełożony na Listy wielkiego przedsiębiorcy do syna)…, następuje bliższe określenie listów, ich autora oraz ich adresata, przytem trudno się było oprzeć pewnego rodzaju humorowi, który sąsiaduje o miedzę z bufoneryą. Self-made merchant oddano przez: "Kupiec z łaski losu i własnego sprytu". Zdaje mi się, że to opisanie wcale dokładnie rzecz określa.
St. Lach. Kraków, w lutym 1906.
P. S.
Wkońcu jeszcze sprostuję kilka błędów, które zauważyłem po wydrukowaniu odnośnych arkuszy. W pierwszym liście do syna omawia Graham korzyści wykształcenia uniwersyteckiego. Otóż na str. 5 wymknęło mu się zdanie o "wartości pieniężnej uniwersyteckich wytworów", co jest do pewnego stopnia niejasne, albowiem miał powiedzieć "uniwersyteckich wydatków lub wkładów czy nakładów". Na str. 12 zaś mówi "rachunki mojego ajenta". Jestto zbyt grzecznie, miał rzec: "rachunki mojego obieżyświata". Miał zaś na myśli swego syna, tylko, że użył nazwy oznaczającej bądź podróżnego bądź komiwojażera bądź nawet włóczęgę wogóle. Chciał być czuły! Ludzie prości wyrażają swoją czułość w sposób nieco ostry, wiadomo. – Każdy dalej zrozumie, że tłumacz nie miał zamiaru napisania na str. 35 "Głupcom daj pierwsze słowo… " lecz, że musiał mieć zamiar napisania: "Głupcom zawsze daj mówić najpierw, kobietom na ostatku". Tłumacz dalej zauważył, że na str. 58 w. 5 od dołu braknie słów: "rachunków za trzy tygodnie", że dalej na str. 95 w. 2 od dołu zamiast "ale póki" ma być "taksamo jeśli", że wreszcie na str. 96 w. 1 od góry zamiast "póty" ma być "on i tak". Inne błędy zauważą ludzie inni.I. JOHN GRAHAM W CENTRALNYCH OBORACH SKŁADOWYCH W CHICAGO, DO SWEGO SYNA. PIERREPOATA. NA WSZECHNICY HARWARDZKIEJ, W CAMBRIDGE, MASSACHUSSETS. WŁAŚNIE MR. PIERREPONT POJECHAŁ BYŁ Z MATKĄ DO CAMBRIDGE I WSTĄPIŁ JAKO REGULARNY CZŁONEK DO PIERWSZEJ KLASY NOWICYUSZÓW.
Chicago, 1. października 189…
Kochany Pierreponcie! Mama zdrowa; wróciła dziś rano. Mam ci od niej napewno powiedzieć, żebyś się nie przepracowywał, a ja chciałbym ci powiedzieć, abyś się napewno nie rozpróżniaczył. Bo w gruncie wysłaliśmy cię na wszechnicę jedynie dlatego, żebyś stamtąd zabrał trochę tej dobrej edukacyi, której tam jest tyle. Ilekroć ją podają (do stołu), nie wstydź się, a sięgaj żwawo i bierz co się da, bo chciałbym, aby ci się sprawiedliwie dostało w udziale. Wnet się też przekonasz, że jedna jeszcze edukacya chodzi luzem po świecie, że więc można jej nabrać, ile się komu żywnie podoba. Wszystko zaś inne mocno przyśrubowano, a śrubnik zaginął.
Gdy byłem chłopcem, żyłem w innych warunkach, a ty nie możesz żyć w takich warunkach, w jakich żyłem ja. Miałem pewne widoki, masz i ty, ale inne. Niektórzy poznają wartość pieniędzy przez to, że nie mają ani grosza, a rzucają się w wir życia, żeby z tych milionów, walających się naokół, uszczknąć kilka dolarów; inni zaś poznają wartość pieniędzy przez to, że otrzymują w spadku pięćdziesiąt tysięcy i rzucają się w wir życia, żeby je jak najprędzej roztrwonić, jak gdyby mieli pięćdziesiąt tysięcy rocznego dochodu. Niektórzy uczą się cenić prawdę przez to, że mają do czynienia z kłamcami, inni zaś przez to, że chodzą na lekcye niedzielne. Niektórzy dowiadują się, jak niechlujną rzeczą jest wódka przez to, że mają ojca pijaka; a inni przez to, że mają dobrą matkę. Jedni się kształcą przez to, że się uczą od innych ludzi, że czytują gazety i chodzą do książnic publicznych; a inni się uczą od profesorów i ślęczą nad pergaminami – zresztą obojętna to, jak się do rzeczy dobrej dobierzesz, byłeś się do niej dobrał. Opakowanie traci racyę bytu z chwilą, w której przyciągnęło czy przywabiło kupca – potem wędruje do śmietnika. A dopiero w kuchni i w obliczu kucharza wchodzi w rachubę jakość i wartość towarów. Możesz sobie szynkę nasolić ostro albo mniej ostro, zawsze będzie z niej dobre jadło, byle tylko szynka była zdrowa. Jeżeli nie była zdrowa, to wszystko jedno, jak ją nasoliłeś – kto jej skosztuje, ostatecznie trafi na zgniły punkt tuż przy kości. I wszystko jedno, jakimi cukierkami i słodyczami wypchasz człowieka; nic z niego nie będzie, jeżeli w gruncie nie był zdrowy i kruchy.
Edukacya powinna człowieka zaopatrzeć najpierw w charakter, a powtóre w wykształcenie. I pod tym właśnie względem nie bardzo wszechnicy ufam. Nie myślę ci tu prawić kazania, bo wiem, że młody chłopak należycie myślący lepsze sobie wytnie kazanie od niewiedzieć kogo, a wiem także, że niejeden poszedł na manowce, ponieważ obarczano go wskazówkami w złym sensie.
Pamiętam, kiedy byłem chłopcem, a nie zły był ze mnie chłopak, to ten starowina Doktor Hoover uwziął się koniecznie, żeby ze mnie zrobić znakomitego członka gminy, ale mnie raczej wygnał z kościoła na pięć lat, bo wpadł na niefortunny pomysł zapytania mnie wobec wszystkich na niedzielnej lekcyi, czy chcę być zbawiony, a potem po nabożeństwie leżał krzyżem na moją intencye i odmawiał ze mną pacierze. Oczywiście, że zbawienia pragnąłem, ale nie chciałem być zbawiony tak jawnie, wobec wszystkich.
Chłopak, który ma dobrą matkę, ma także dobre sumienie, więc mu nie trzeba wszystkiego tak wypisywać, jakby etykiety: to jest złe, a to jest dobre. Kiedyś więc teraz rozstał się z matką i nic cię już z fartuszkiem nie łączy, to oczywiście co chwilę walisz łbem o nową jakąś sprawę; otóż, jeżeli ino poprostu a bez ogródek będziesz się pytał sumienia o każdą rzecz, mającą pozory zdrowia i piękna po wierzchu, i jeżeli ino będziesz badał do głębi, żeby się doszukać punktu zgniłego tuż przy kości, to napewno źle natem nie wyjdziesz.
Bardzo pragnę, abyś był dobrym uczniem, ale jeszcze bardziej, abyś wyszedł na porządnego człeka. A bylebyś ino wziął dobry stopień dojrzałości za czyste sumienie, to niech sobie tam łacina i trochę szwankuje. Wykształcenie uniwersyteckie ma dwie strony – jedna to ta, którą bierzesz od profesorów w szkole, a druga to ta, którą bierzesz od chłopców poza szkołą. Ta druga jest prawdziwie ważna. Bo pierwsza wykieruję cię na uczonego, a druga może cię wykierować na człowieka.
Edukacya jest bardzo podobna do jedzenia – nie potrafisz nigdy powiedzieć na pewno, która rzecz wyszła ci na dobre, ale potrafisz zazwyczaj napewno powiedzieć, która ci zaszkodziła. Po sutym obiedzie, złożonym z pieczystego i jarzyn, z tortów i kawonów, nie potrafisz orzec na pewno, które części zasiliły ci krew i mięśnie, ale nie trzeba wielkiego dowcipu, żeby orzec, która cząstka powaliła cię na łóżko i kazała zażądać leku na ból żołądka, albo, żeby się domyślić nazajutrz, która to część wczoraj wieczór wzbudziła w tobie wiarę w dyabła wierutnego. Więc, gdy podobnie nie potrafisz odważyć co do łuta, czy ci szkodzi łacina czy algebra czy historya, czy inne jakieś z owych ciał stałych, które tę lub ową część umysłu budują, to trzeba ino brać i karmić się, a można pójść o zakład, że nie one niestrawność wywołują. Dopiero wśrod łakoci, wśród zabaw i rozrywek znajdziesz przyczyny bólów żołądka, tam więc trzeba kroczyć powolnie i ostrożnie wybierać.
Więc nie pierwszą połowę, lecz drugą połowę wychowania uniwersyteckiego mają na myśli kupcy, gdy zadają pytanie, czy się takie wykształcenie uniwersyteckie opłaci. Ci wszyscy chłopcy, co to się przepychają pomadkami i czekoladkami, ubierają się wedle ostatniej mody, klną na Jowisza, włosy przedzielają w pośrodku, papierosy palą, szampana piją, całymi dniami i nocami próżnują, otóż ci to właśnie budzą w nich wątpliwości co do prawdziwej wartości pieniężnej uniwersyteckich produktów, a zasłaniają im tęgich chłopaków, co to w płóciennych spodniach i bez kurtki harują, a skromne obiady zjadają, a kształcą się poważnie i czasem nabytem wykształceniem pchną czyjeś interesy na dobrą drogę, przepełniając niem każdą drobnostkę.
Więc czy się wykształcenie uniwersyteckie opłaca? Czy się opłaca wypychać maszynę odpadkami wieprzowymi po pięć centów za funt i wyciągać z drugiej strony ładne, misterne, małe "swojskie" kiełbaski po dwadzieścia centów za funt? Czy się opłaca wziąć byka, który sobie swobodnie hasał po stepie i żywił się kaktusami i korą drzewną, aż na nim nic prócz skóry i żył nie zostało i wypychać go żytem, aż się zeń zrobi solidny materyał na restauracyjne bifteki i na sztuczną oliwę'?