- W empik go
Listy z Konstantynopola - ebook
Listy z Konstantynopola - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 365 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ODESSA I WSCHÓD. – Pierwsze wrażenie. – Powierzchowność miasta. – Ludność uliczna. – „Bindiuźnicy”. – Kupiectwo. – Kolonie niemieckie. – Cudzoziemcy. – Kolonia polska. – „Febris aurea”. – Kościół i instytucye katolickie, sobór cerkwie i synagogi. – Gmachy i ulice. – Bulwar nad morzem, jakim był dawniej i jakim jest teraz. – Katusz. – Muzeum archeologiczne. – Dawna opera i Palais-Royal. – Zimowe rozrywki Odessy. – Koszary Sobańskiego. – Park Aleksandra II. – "Willa Langeron. – Brzegi morza. – Ogród miejski. – Port i jego mieszkańcy. – Traktyery i szynki. – »Chichaczew". – Odjazd z Odessy. – Widok miasta z pełnego morza.
Odessa – to prawie przedmieście Konstantynopola. Kiedy po dwudniowej podróży wśród zielonych pól Wołynia i Ukrainy i wypalonych od słońca stepów Chersońszczyzny, zobaczy się na dworcu kolejowym odeskim pierwszy czerwony fez u greka lub wschodniego żyda, zdaje się, jakby nas witał już świat nowy, jakbyśmy już stali jedną nogą na tym Wschodzie dziwnym, tajemniczym, pociągającym z tak nieprzedartą siłą ciekawość i wyobraźnię. Jedziemy do miasta na miniaturowej karykaturze doróżki, mogącej pomieścić ledwie jedną osobę, oprócz „zwoszczyka,” pocącego się pomimo lipcowego upału w regulaminowym, sukiennym „armiaku” po same kostki – i oko błądzi naokoło, szukając coraz to nowych odbłysków, zapowiedzi krajów półksiężyca. Oczywiście… daremno. Tu i owdzie, wśród tłumu napełniającego bazar, przez który przejeżdżamy, przemknie się jeszcze parę fezów, czasem nawet wysoka czarna czapka persa albo zawój z różnobarwnych łachmanów, kilka twarzy o rysach ostrych, silnie akcentowanych i śniadej cerze – ale to wszystko. Zresztą miasto same jest jakby umyślnem przeciwieństwem tego, co się widzi i czego się szuka na Wschodzie, więcej daleko, niż każde inne miasto rosyjskie, niż taki Nowogród albo Smoleńsk np., na których wpływy Wschodu wycisnęły od wieków swoje bardzo wybitne, nie dające się zatrzeć piętno.
Mówią, że wszystkie wielkie centra handlowe, noszą wspólny charakter, czy raczej, że charakteru nie mają wcale. Nie wiem; to pewne, że w żadnem z nich bodaj ten brak charakteru i stylu nie uwydatnia się bardziej niż w Odessie. Znam miasta podobne do siebie, puste, nudne, powszednie – ale takiego uosobienia powszedniości i nudy, jakiem jest Odessa, szukaćby potrzeba chyba po tamtej stronie Oceanu, w tych miastach ogromnych, wyrastających naraz podług nakreślonych naprzód planów wśród stepów amerykańskich, z gmachami, stawianemi na jeden wzór i cyframi, zastępującemi nazwy ulic. Wyobraźmy sobie tylko ogromną szachownicę, zupełnie prostokątną i czworoboczną, o średnicy siedmio czy ośmiowerstowej, z kwadratami tak zabójczo regularnemi, jakby je niemiecki profesor cyrklem wymierzał. Pomiędzy temi kwadratami idą ulice, szerokie jak place, z chodnikami, po których cztery i pięć powozów mogłoby wygodnie jechać koło siebie. Na chodnikach ciągną się równo, pod sznur, jak żołnierze we froncie, nędzne, karłowate akacye, spalone i zeschłe od słońca, białe od kurzawy. Za niemi domy jednostajne, czyste, porządne jak szpitale lub koszary, czasem z pretensyami architektonicznemi… poprostu przerażającemi. Nigdzie jakiegoś wydającego się gmachu, wszystkie podobne do siebie, jednakowo przyzwoite, oklepane i brzydkie.
Na głównych nawet ulicach pustki zupełne. Czasem minuta i dwie przechodzi, nim ktoś cię minie. Jak to pogodzić z wielkim ruchem handlowym miasta? Nie wiem; przyczyniają się do tego w każdym razie ogromne przestrzenie i rozdział głównych prądów miejskiego życia na kilkanaście odległych od siebie ognisk. Za to ci, którzy idą, zdają się wyłącznie tylko żyd w interesie. Każdy się spieszy, nie patrzy na około siebie, nie zatrzymuje dla gawędki jak na nieocenionej linii A-B lub na Krakowskiem-Przedmieściu, cechy odrębnej ta uliczna ludność nie ma wcale, a monotonną, bezbarwną, jednostajnie szarą, zdaje się bardziej jeszcze od samego miasta. W niższych warstwach przeważa żywioł rosyjski i czerwona koszula, choćby pod porządnym surdutem. Żydów bardzo wielu, głównie surdutowych, starających się nawet pomiędzy sobą przy trzeciej osobie mówić głośno z affektacyą po rosyjsku, dodając co chwila: " mi, ruskie liudi!" Najmniej greków, którzy przed pięćdziesięciu laty stanowili połowę i to najmożniejszą mieszkańców Odessy. Niektóre mniejsze gałęzie handlu, np. targ owocami, gąbkami i drobiazgami, wyrabianemi na Wschodzie, znajdują się dotąd w ich rękach. Z czasów ich świetności pozostała bardzo bogata cerkiew, napełniona drogocennemi ozdobami, blachami ze złota i srebra, szatami kapłańskiemi naszywanemi kamieniami rzadkiemi. Pozostało także kilka bogatych domów handlowych, arystokratyczne kupieckie rodziny milionerów: Ralli, Rodokanaki, Papuda, Marazli – ale te, pierwszeństwa od dawna musiały ustąpić żydowskim bankierom. Inne narodowości nikną w tłumie ulicznym, choć nad morzem, między rybakami często słyszysz włoski język a między robotnikami i służącemi w mieście – niemiecki i polski.
Natomiast ciekawą bardzo i charakterystyczną jest warstwa ludzi, tworzących jakby państwo w państwie i naród w narodzie. Są to tak zwani bindiuźnicy, zbieranina ze wszystkich stron świata, chyba gorsza od tej, z której Rzym powstał. Po głównych ulicach prowadzących do portów i do stacyj kolejowych przez cały dzień przeciągają niezliczone łańcuchy wozów, naładowanych pszenicą ukraińską albo towarami. Przy każdym wozie idzie człowiek w łachmanach odrębnego kroju od ubrania noszonego przez lud miejscowy, z twarzą opaloną i obrośniętą, prawie zawsze tak energiczną, że aż mimowoli kroku przyśpieszasz choć biały dzień, żeby poważniejszą przestrzenią oddzielić się od następcy poetyzowanych tak często czumaków. Jest z kilkanaście tysięcy tych ludzi, tworzących rodzaj korporacyi zupełnie odrębnej, której się miasto nie mało obawia. Latem i jesienią zajęci przewozami, zimą napełniają bezczynnie przedmieścia i podziemne pieczary, w których się wydobywa kamień, robiąc ztamtąd wycieczki nocne na mniej biedne części miasta… i biada temu, kto wpadnie im w ręce. Policya robi czasem obławę, ale tylko w bliższych miasta miejscach–dalej puszczać się, zwłaszcza pod ziemię, byłoby zbyt niebezpiecznem, nawet dla znacznego oddziału. W czasie jednej z takich wypraw tej wiosny znaleziono 600 indywiduów wśród zamiejskich wertepów.
W wyższych i średnich warstwach przeważnie, a w magazynach wyłącznie prawie, słyszy się francuzki język, a od pewnego czasu – i niemiecki. Niemców jest dużo. Mają dwa średnie zakłady naukowe, luterski i kalwiński, podobno najlepsze ze wszystkich, jakie się w mieście znajdują, stowarzyszenie „Harmonia " dwie księgarnie, kilkanaście bawaryj a zazwyczaj zimą przynajmniej na jakiś czas teatr. Okolica Odessy i cała Chersońszczyzna pełna kolouij niemieckich, stanowiących prawdziwe oazy europejskiej kultury, dobrobytu i porządku wśród otaczających je stepów i prawie zupełnie barbarzyńskiej ludności tuziemnej. Nic wdzięczniejszego od takiej wioski, żywcem tu przeniesionej gdzieś z nad brzegów Renu lub Izaru, schludnej i białej, pachnącej od kwiatów i zieleni, schowanej w wieńcu ogrodów i winnic, cudem pracy rozwijających się na spalonym stepie, otoczonej złotą obręczą pszenicznych łanów, z gotycką strzałą kościoła w środku wsi i nieodzowną piwiarnią, w której w niedzielę po nabożeństwie starzy gospodarze czytają „Odessaer Zeitung” i przypatrują się młodzieży, grającej w kręgle. Owoce, mleczywa, wina tych kolonij, zaopatrują całą Rosyę południową, dochodząc nawet i do bliższych tureckich prowincyj.
Francuzi jak zawsze i wszędzie przypiekają włosy, wyrzynają nagniotki i skaczą na linie.
Włochów było dawniej tak wielu, że napisy ulic dotychczas są rosyjsko – włoskie. Dziś resztki tylko zostały bogatej kolonii, nie mające znaczenia ani wpływu. Dodajmy nieliczną, ale najbogatszą – bardzo wykształconą i poważaną kolonię angielską – a będziemy mieli obrazek mozaiki, z której się składa odeskie towarzystwo. Oddzielnie trzyma się, bardzo znaczna, z najróżnorodniejszych żywiołów złożona, polska kolonia.
Jest niewątpliwie coś bardzo niezdrowego i dającego się wytłumaczyć jedynie niezwykłemi warunkami bytu naszego społeczeństwa w tym emigracyjnym prądzie, jaki od kilkunastu lat ogarnął Wołyń, Podole i Ukrainę – kierując się ku Odessie, jakby ku nowej ziemi obiecanej czy Kalifornii. Dla wielu było to koniecznością, spowodowaną niezależnemi od ich woli warunkami albo też nędzą, także nie z ich winy pochodzącą. Większą część tych emigrantów jednak ogarnęła prawdziwa „Febris aurea” i ona też ich dotąd wypędza z rodzinnych gniazd, rzucanych na pastwę obcym – niepowrotnie. Nie ma może w istocie w całej Rosyi miasta, w którem zarobek byłby tak łatwym a nagłe robienie majątków – tak częstem. W ostatnich latach co prawda, ogólna stagnacya interesów odbiła się i na Odessie, ale przed ostatnią wojną gorączka affer i spekulacyj rzadko uczciwych, zawsze prawie hazardownych po a – merykańsku, ale też nieraz udających się tak świetnie, jak tylko w Ameryce bywa – ogarnęła wszystkich tutaj tak samo jak to się stało po 71 r. z Berlinem i Wiedniem a ostatniemi czasy w Paryżu. Złociste tęcze zwabiły całe tłumy poczciwej szlachty, której dotąd i z żydem niełatwo bywało rachunek do końca doprowadzić. Ten i ów zarobił w pierwszej chwili – rzecz nietrudna w czasach, w których np. domy w ciągu roku podwajały się w cenie – najczęściej jednak łatwo zdobyte skarby, ulatniały się tak szybko jak w bajkach. Częściej jeszcze od razu pierwsza niefortunna spekulacya pochłaniała cały zapasik i dobrze jeszcze, jeżeli po przebudzeniu ze złotego snu, udało się znaleźć jakąś pracę choćby żmudną ale wystarczającą na utrzymanie rodziny.
To – historya znacznej części osiadłych w Odessie rodzin polskich. Żądza zysków łatwych a wielkich je ściąga, szukanie ich zatrzymuje w mieście, a w tej pogoni za złotem tracą się nietylko pieniądze własne ale i to, co stanowiło podstawę życia na rodzinnej zagrodzie. W zetknięciu z kosmopolitycznym światem bez Boga, ojczyzny i ideału, zacierają się powoli wspomnienia, tradycye, wierzenia wyniesione z domu; młode pokolenie wyrasta, nie znając ich zupełnie, obce ziemi i wierze ojców, dzikie jak chwast na chersońskim stepie. Aż straszno posłuchać, ja – kim językiem mówią wszyscy, jeśli jeszcze mówią po polsku; a jeśli się przysłucha temu co mówią, robi się czasem jeszcze straszniej i smutniej.
Ale nie same tylko ciemne strony ma mały światek polski w Odessie – są i jasne, dobre, są ludzie pracujący dla innych z zaparciem się siebie, są zawiązki zakładów i instytucyj, mogących wydać piękne owoce i korzystnie wpłynąć na ogólny nastrój polskiej kolonii. Wspomnijmy przedewszystkiem o polskiej księgarni Zwierowicza, w której co prawda mało kto książki kupuje, bo mało kto ma czas na czytanie; rzadko chyba jakiś romans tłumaczony z francuzkiego, rzadziej jeszcze powieść Kraszewskiego się sprzeda. Jest to też poczciwą, wytrwałą służbą obywatelską, pomimo materyalnych trudności, nie gasić tego malutkiego ogniska umysłowego naszej kolonii i należy się za to szczere uznanie.
Od niedawna istnieje pod Odessą na futorze (willi) pp. Wołodkowiczów zakład wychowawczy i pracownia dla ubogich dziewcząt katolickich z filią w samem mieście. Piękny i dobry zakład; stworzyło go chrześciańskie miłosierdzie i gorąca miłość bliźniego a wytrwałe, rozumne kierownictwo samych kobiet, oddanych Bogu i sierotom, rozwija go szczęśliwie i usuwa przeszkody, jakie wzrost „domus Maryi” napotyka. Jest obecnie w głównym zakładzie przeszło 30 wychowanie a liczba ta zapewne podniesie się z czasem.
Oddzielnie od tego znajduje się przy kościele wielka szkoła męzka i żeńska, 4-klasowa, licząca kilkaset uczniów i uczennic i rozwijająca się wciąż bardzo pomyślnie. Wreszcie zatwierdzone świeżo przez władzę i zakładające się obecnie katolickie towarzystwo dobroczynności, skorzysta zapewne z przysługującego mu prawa zakładania ochronek i innych dobroczynnych instytucyj, oraz skoncentruje i uorganizuje pomoc dla biednych, którzy dotąd wyłącznie prawie wspierani byli przez duchowieństwo.
Wszystkie te instytucye należą wprawdzie do całej parafii katolickiej (składającej się z czterech narodowości), korzystają z nich jednak i podtrzymują je prawie wyłącznie polacy. Francuzi, włosi i niemcy mają stowarzyszenia filantropijne narodowe, bądź bezwyznaniowe, bądź protestanckie. Dla polaków towarzystwo dobroczynności było już oddawna niezbędną, krzyczącą potrzebą. Stanowią oni prawie połowę parafian, a bodaj czy nie wyłącznie zapełniają kościół i oblegają konfesyonały. Ciężką też ma pracę zacny, pełen poświęcenia i gorliwości proboszcz polski, ks. kanonik Klimaszewski, któremu dopomaga kilka kapłanów prywatnie mieszkających w mieście po powrocie z wygnania. Między niemi znajduje się słynny przed laty kaznodzieja ks. Jan Ostapowicz, dziś jeszcze pono najświetniejsza może z żyjących znakomitości naszej kościelnej wymowy, jakkolwiek wiekiem i przeciwnościami złamany przed czasem.
Kościół katolicki uważany jest za najpiękniejszy budynek w mieście, co wcale jeszcze nie znaczy, żeby był piękny. Zbudowany przed kilkudziesięciu laty z ofiar parafian, – w nieokreślonym stylu, mającym pretensyę do renesansu a motywa zaczerpnięte ze wszystkich znanych i nieznanych kierunków artystycznych, zbyt nizki, jakby przygnieciony, zbyt wązki i długi, z wieżą ściętą na pół i kopułą przypłaszczoną, podobną do karczocha – robi wrażenie czegoś niedokończonego. Wewnątrz wykładany marmurem, poważny i gustownie ozdobiony, wyglądałby wcale pięknie, gdyby nie różnokolorowe, żółtoczerwono-zielone szybki w oknach, jak w ogrodowej altanie, szpecące go okropnie. Ołtarze, ambona, posągi z białego marmuru, wszystko z Włoch sprowadzone, utrzymane w stylu odrodzenia, wcale dobre, a niektóre szczegóły zupełnie piękne. Wielki ołtarz zwłaszcza ma parę aniołków podtrzymujących mensę tak ślicznych i pełnych naiwnego wdzięku, jakby sięgały początków cinquecento, którego wpływem przejęty być musiał rzeźbiący je artysta. Obraz w tym ołtarzu jest bardzo piękny; – jedna z najszczęśliwszych kreacyi szkoły Overbecka, pełna wysokiego nastroju i prawdziwie nadziemskiego zachwytu a a przedstawiająca: Wniebowzięcie.
O dobrą werstę – tutaj to nazywają w pobliżu – na placu ogromnym, jak całe miasteczko, nieszczególnie zapełnionym kilkoma skwerami ze stojącym między niemi wcale niezłym posągiem bronzowym jednego z gubernatorów, ks. Worońcowa, – wznosi się sobór, podobny zupełnie do niskiego katafalku, z wysoką, kilkupiętrową wieżą, zwężającą się wciąż u góry jak chińskie pagody. Jeszcze parę cerkwi, rozsianych po krańcach miasta tak, że się ich prawie nie spotyka, a biednych i brzydkich, uwieńczonych jak zawsze indyjskiemi cebulami; dwie synagogi ciężkie, niezgrabne, w obec których przyszły mi na myśl mimowoli przepyszne, maurytańskie, pełne lekkości i wdzięku świątynie żydowskie w Bukareszcie i w Peszcie; – ubogi kościołek protestancki na końcu miasta – oto i wszystkie domy Boże w Odessie. Nigdzie może nie ma ich stosunkowo tak mało, a podobno rzadko gdzie tak puste.