Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Listy z podróży do Ameryki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
20,00 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy z podróży do Ameryki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 711 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

W ży­ciu li­te­rac­kim dzie­je się wie­le rze­czy tak na­głych a nie­spo­dzie­wa­nych jak śmierć, od któ­rej za­strze­ga­my się w su­pli­ka­cjach lub ase­ku­ru­je­my w na­szych to­wa­rzy­stwach ubez­pie­czeń. Co do mnie, jak praw­dzi­we dziec­ko wie­ku nie zwy­kłem się dzi­wić lada cze­mu i gdy­by mi ktoś na­wet po­wie­dział, że:

Był mło­dy, któ­ry ży­cie wstrze­mięź­li­wie pę­dził.

Był sta­ry, któ­ry nig­dy nie ła­jał, nie zrzę­dził, wów­czas kiw­nąw­szy gło­wą po­pro­sił­bym tyl­ko o dal­szy ciąg tej do­brej baj­ki lub co naj­wię­cej za­koń­czył­bym ją tak, jak sam Kra­sic­ki:

Wszyst­ko to być może

Praw­da, jed­nak­że ja to mię­dzy baj­ki wło­żę.

Lecz gdy­by ten sam ktoś przy­szedł do mnie w lu­tym i rzekł mi, że przy koń­cu mar­ca prze­ja­dę Niem­cy, Fran­cję, całą dłu­gość An­glii; że prze­pły­nę na wio­snę burz­li­wy Atlan­tyk, a na­stęp­nie jak ptak na skrzy­dłach prze­le­cę nie­zmie­rzo­ne prze­strze­nie wiel­kiej ko­lei od New Yor­ku do San Fran­ci­sco i strzą­snę proch z obu­wia mego na brze­gach Oce­anu Spo­koj­ne­go, temu od­rzekł­bym bez wa­ha­nia:

– Przy­ja­cie­lu! pi­suj ar­ty­ku­ły po­le­micz­ne do "Kro­ni­ki So­blo­now­skiej", al­bo­wiem wi­dzę, że zmy­sły two­je nie są z tego świa­ta.

Rze­czy­wi­ście: prę­dzej przy­pusz­czał­bym, prę­dzej uwie­rzył­bym, że wy­da­dzą skład­ko­wy obiad dla mnie, na któ­rym l'abbé Wy­li­zal­ski po­wie mów­kę na moją cześć i za­mia­nu­je mnie p.o. ze­lan­ta przy naj­młod­szej i naj­przy­stoj­niej­szej ze swo­ich owie­czek; prę­dzej uwie­rzył­bym, że An­ty­chryst, jak mnie o tym za­pew­nia­ła jed­na z mo­ich ku­zy­nek z Wo­ły­nia, przy­szedł już na świat; prę­dzej na ko­niec uwie­rzył­bym we wszyst­ko niż w moją wy­ciecz­kę do Ame­ry­ki.

A jed­nak – oto jak to się sta­ło.

Pew­ne­go po­ran­ku przy­sze­dłem do re­dak­cji i wziąw­szy do ręki jed­no z pism na­szych po­czą­łem je czy­tać. Było to ja­koś w owym cza­sie, w któ­rym od­ci­nek mój o ze­lant­kach zjed­nał mi taką sym­pa­tię w nie­któ­rych sfe­rach na­sze­go spo­łe­czeń­stwa, że sta­łem się dla nich po­lnym mar­szał­kiem wszel­kich za­stę­pów pie­kiel­nych. Ze­wsząd gro­zi­ły mi nie­bez­pie­czeń­stwa. Che­va­lier Zie­lo­no­głow­ski, któ­ry już nie­raz po­przed­nio wo­łał w celu uka­ra­nia mnie "o szpa­dę oj­ców swo­ich", o mały włos nie za­bił mnie w po­je­dyn­ku, ale nie za­bił tyl­ko dla­te­go, że nie wy­zwał; hra­bian­ka Pipi wy­da­wa­ła za­wsze un pe­tit cri jak zra­nio­ny go­łąb, ile­kroć uj­rza­ła na­zwi­sko moje dru­ko­wa­ne w któ­rym­kol­wiek z pism war­szaw­skich;

w ci­szy zaś każ­de­go po­ran­ku do­cho­dził mnie płacz świą­to­bli­we­go obu­rze­nia "Kro­ni­ki So­blo­now­skiej". Ach! nie pie­sek to zgi­nął "Kro­ni­ce" Mi­lu­tek ani zia­ren­ko z ró­żań­ca; żad­ne z jej dzie­ci nie zbłą­ka­ło się w le­sie grze­chów "Prze­glą­du Ty­go­dnio­we­go"; a jed­nak pła­ka­ła cią­gle jak owa pan­na, któ­ra

Słu­chać wca­le nie chcia­ła,

Tyl­ko cią­gle pła­ka­ła:

Mój zie­lo­ny dzban,

Stłukł-ci mi go pan!

Nie­ste­ty, nie mogę ukryć, że po­wo­dem owe­go pła­czu by­łem ja, a ra­czej znów ten mój nie­szczę­śli­wy od­ci­nek o mat­kach chrze­ści­jań­skich. Ja to stłu­kłem ów zie­lo­ny dzban pe­łen słod­kiej wody wza­jem­nej ad­o­ra­cji; ale czyż ja wie­dzia­łem, że je­że­li mat­ki chrze­ści­jań­skie co­kol­wiek czy­nią lub nie, to tyl­ko dla dusz­ne­go ich zba­wie­nia? Nie wie­dzia­łem! Mea cul­pa! za któ­rą ża­łu­ję tu na­wet w Ame­ry­ce.

Nic więc dziw­ne­go, że wo­bec ta­kie­go sta­nu rze­czy i w owym pi­śmie, któ­re za­czą­łem czy­tać wspo­mnia­ne­go po­ran­ku w re­dak­cji, zna­la­złem tak­że ar­ty­kuł, któ­ry był wzglę­dem mnie mniej wię­cej tym, czym jest przy­sło­wio­wa koza wzglę­dem po­chy­łe­go drze­wa. Au­tor naj­więk­szej (co do licz­by stro­nic) po­wie­ści pol­skiej spoj­rzał w owym ar­ty­ku­le a vol d'oise­au na spo­łe­czeń­stwo i roz­pła­kał się rzew­nie; po­tem siadł­szy w swą łód­kę pa­ster­ską że­glo­wał po fa­lach wła­snych łez ku opi­nii pu­blicz­nej i ze­zu­jąc jed­nym okiem na Pru­sa, dru­gim na mnie, wo­łał na lu­dzi, że ko­niec świa­ta jest bli­ski, że apo­ka­lip­tycz­ne po­two­ry za­czę­ły nie tyl­ko cho­dzić po świe­cie, ale i pi­sy­wać od­cin­ki, i że on pierw­szy prze­po­wia­da to w swym pi­śmie, któ­re­go pre­nu­me­ra­ta wy­no­si: w War­sza­wie tyle a tyle, na pro­win­cji tyle a tyle, kwar­tal­nie tyle a tyle, mie­sięcz­nie tyle, etc.

Nie je­stem jesz­cze tak ze­psu­ty, abym nie miał ża­ło­wać za grze­chy; prze­ję­ła mnie więc skru­cha i po­czą­łem ro­bić ra­chu­nek su­mie­nia za sie­bie i za mego ko­le­gę Pru­sa. Ach! li­sta grze­chów na­szych była dłu­ga jak Ba­ka­ła­rze Ada­ma Płu­ga. Na­ma­wia­li­śmy lu­dzi do za­kła­da­nia stra­ży ognio­wych, szkó­łek, ochro­nek, je­dwab­nic­twa, mu­ze­ów, re­surs rze­mieśl­ni­czych, ogro­dów zoo­lo­gicz­nych, spół­ek, ban­ków, re­gu­lo­wa­nia brze­gów Wi­sły, do ase­ni­za­cji, ka­na­li­za­cji, giełd zbo­żo­wych. Nie da­wa­li­śmy ni­ko­mu spo­ko­ju, jeź­dzi­li­śmy po ko­mi­te­tach, wo­ła­li­śmy o dro­gi bite; na­pa­da­li­śmy na nie­win­ne po­gra­nicz­ne spe­ku­la­cje z oko­wi­tą, tak jak gdy­by sys­tem wol­ne­go han­dlu nie był wyż­szym od cel­ne­go; nie da­wa­li­śmy ani chwi­li od­po­czyn­ku za­le­ga­ją­cym w opła­tach człon­kom roz­ma­itych to­wa­rzystw, tak jak­by go­dzi­ło się mar­no­wać grosz cięż­ko za­pra­co­wa­ny na Bóg wie ja­kie nie­pew­ne cele. Sło­wem, da­li­śmy się we zna­ki naj­spo­koj­niej­szym oby­wa­te­lom na­sze­go kra­ju, oby­wa­te­lom, któ­rzy są ha­mul­cem nie do­zwa­la­ją­cym, aby wóz spo­łecz­ny sto­czył się w prze­paść, ha­mul­cem tak na­wet sil­nym, że wóz spo­łecz­ny nie tyl­ko nie dru­zgo­cze się w ka­wał­ki po nie­zna­nych dro­gach, ale stoi w miej­scu, jak gdy­by na cześć i chwa­łę ko­mi­te­tu szo­so­we­go za­grzązł w bło­cie na szo­sie pod War­sza­wą. Roz­my­śla­łem tak tedy dłu­go, a żal co­raz więk­szy i co­raz więk­sza skru­cha ogar­nia­ła ser­ce moje, gdy na­gle usły­sza­łem swo­je na­zwi­sko wy­mó­wio­ne w przed­po­ko­ju re­dak­cyj­nym. Ktoś py­tał się woź­ne­go, czy może wi­dzieć się ze mną.

– Wiel­ki Boże! – po­my­śla­łem so­bie. – To za­pew­ne che­va­lier Zie­lo­no­głow­ski ze "szpa­dą oj­ców swo­ich".

I zdjął mnie strach przed "szpa­dą oj­ców" ka­wa­le­ra Zie­lo­no­głow­skie­go. – Co to bę­dzie? co to bę­dzie? – py­ta­łem się sam sie­bie.

Tym­cza­sem drzwi otwo­rzy­ły się. Do re­dak­cji wszedł ja­kiś dżen­tel­men ma­ją­cy koło sze­ściu stóp wzro­stu, ze wspa­nia­łą ja­sną bro­dą.

– Czy z pa­nem Li­two­sem mam ho­nor mó­wić? – spy­tał ni­skim, ba­so­wym gło­sem, któ­ry przy­po­mi­nał mi ryk lwa.

– Czym panu mogę słu­żyć? – od­po­wie­dzia­łem z uprzej­mym po­śpie­chem, ro­biąc rę­ko­ma z tyłu roz­pacz­ne wy­si­le­nia, aby do­stać się do la­ski sto­ją­cej w ką­cie, któ­ra jak na złość zsu­nę­ła się wła­śnie na zie­mię.

– Czy to pan pi­su­je "Chwi­lę obec­ną"?

– Sta­ło się! – po­my­śla­łem.

– To jest… wła­ści­wie… Bo to wi­dzi pan, cza­sa­mi re­por­te­ro­wie przy­no­szą mi myl­ne fak­ta…

Ale z kim­że mam ho­nor?

– Je­stem X z Po­znań­skie­go.

Ode­tchną­łem, al­bo­wiem nig­dy nic nie pi­sa­łem o Po­znań­skiem.

– A więc pan z Po­znań­skie­go?

– Tak, pa­nie.

– Ach! to wła­śnie cie­szy mnie nie­wy­mow­nie.

– Wi­dzę, że pan nie bar­dzo ko­cha war­sza­wia­ków.

– Owszem, pa­nie. Tyl­ko bez wza­jem­no­ści.

– Otóż przy­sze­dłem spy­tać, czy pa­no­wie ma­cie ja­kie sto­sun­ki z Ame­ry­ką?

– Nie mogę panu ukryć – od­po­wie­dzia­łem ze spusz­czo­ny­mi oczy­ma – że na­sza ga­ze­ta li­czy tam kil­ka ty­się­cy pre­nu­me­ra­to­rów.

– Aż tylu?

– O, tak! mię­dzy in­ny­mi pre­zy­dent Grant pil­nie stu­diu­je na­szą po­li­ty­kę.

– Nie cho­dzi mi o tak wy­so­kie sto­sun­ki. Ja, pa­nie, wy­jeż­dżam do Sta­nów Zjed­no­czo­nych po­ju­trze i chciał­bym od pa­nów do­stać list do pana Ho­ra­ina. Czy pan zna pana Ho­ra­ina?

– Oh! do­sko­na­le… Od trzech lat.

Mó­wiąc na­wia­sem, czy­ta­łem wszyst­kie li­sty pana Ho­ra­ina, ale jego sa­me­go nie wi­dzia­łem nig­dy w ży­ciu.

– Więc pan go zna od trzech lat? Ależ mnie się zda­je, że on od czte­rech lat miesz­ka w Ame­ry­ce?

– Omy­li­łem się: znam go od sze­ściu lat.

– Owóż pro­sił­bym pa­nów o list do nie­go. Ja chcę tam ku­pić ka­wał grun­tu i osie­dlić się.

Moja żona sła­ba, po­trze­bu­je cie­płe­go kli­ma­tu, a tam, sły­szę, cie­pło.

– Jak gdzie. Ale prze­cież i we Wło­szech cie­pło.

– Cie­pło, ale dro­go; tym­cza­sem tam, sły­szę, zie­mię dar­mo dają, tyl­ko się trze­ba strzec, żeby nie okpi­li, bo to chy­try na­ród. Owóż pan Ho­ra­in, jako czło­wiek miej­sco­wy, po­mo­że mi i po­wie, komu ufać, komu nie. A przy tym i ja się z nim po­tra­fię roz­mó­wić, bo to ja po an­giel­sku… ja­koś nie ten… tego…

– Do­brze. Damy panu li­sty do pana Ho­ra­ina.

– A pan sam się na wy­sta­wę nie wy­bie­rze?

– Ja? po­cze­kaj no pan… jesz­czem się nad tym nie za­sta­no­wił… Za­raz… Wy­bio­rę się, nie wy­bio­rę, wy­bio­rę, nie wy­bio­rę… wy­bio­rę… Tak jest! jadę, pa­nie.

– A to pan jedź te­raz ze mną: bę­dzie nam obu­dwom raź­niej.

– A któ­ra te­raz go­dzi­na?

– Samo po­łu­dnie.

– O dru­giej ja­dam obiad, mam więc dwie go­dzi­ny cza­su do na­my­słu. Przyjdź pan na obiad, będę zde­cy­do­wa­ny.

– Do­brze. Że­gnam pana!

– Kła­niam się panu ser­decz­nie. Pani do­bro­dzi­ce moje usza­no­wa­nie!

Zo­sta­łem sam.

Go­dzi­na pierw­sza po po­łu­dniu ude­rzy­ła na na­szym za­ka­ta­rzo­nym ze­ga­rze, a ja, sie­dząc na tym sa­mym miej­scu, roz­my­śla­łem jesz­cze: je­chać czy nie je­chać? – jak Ham­let nad swo­im:

"być czy nie być". Ale je­że­li nie po­ja­dę, cóż będę ro­bił? Będę pi­sy­wał po no­cach?… Ależ i w Ame­ry­ce mogę pi­sy­wać tak­że. Co wię­cej, dok­tor za­le­cił mi, że­bym nie pi­sy­wał po no­cach; a po­nie­waż w Ame­ry­ce wła­śnie wte­dy wy­pa­da noc, kie­dy u nas dzień, za­tem pi­sy­wać w Ame­ry­ce w nocy jest to pi­sy­wać w Eu­ro­pie we dnie, czy­li: je­chać do Ame­ry­ki jest to wy­peł­niać po­le­ce­nie swe­go dok­to­ra.

Da­lej: je­śli po­ja­dę, nie będę ro­bił ko­rek­ty wła­snych utwo­rów, czy­li nie będę ich czy­ty­wał…

To tak­że coś zna­czy.

Na ko­niec: co mi tu po­zo­sta­je w War­sza­wie? Oże­nić się? "Ach! na pi­ra­mi­dzie raz ode­bra­łem list, że za mąż idzie!" A przy tym ów un pe­tit cri zra­nio­ne­go go­łę­bia, któ­ry wy­da­je hra­bian­ka Pipi na wi­dok mego na­zwi­ska, ode­brał mi wszel­ką na­dzie­ję. Zresz­tą apli­ko­wa­łem ja, bied­ny czło­wiek, o urząd i ran­gę męża dość dłu­go; lecz cóż? Ofia­ro­wy­wa­no mi cza­sem małe gra­ty­fi­ka­cje, na na­sta­ły jed­nak etat nig­dy przejść nie mo­głem. Nie! to nie dla mnie, zwłasz­cza po owym ostat­nim prze­klę­tym od­cin­ku, po któ­rym na samo wspo­mnie­nie o mnie wszyst­kie mat­ki z brac­twa przej­mu­je cał­kiem po­za­świa­to­wy dreszcz zgro­zy jak na wspo­mnie­nie węża, któ­ry na­mó­wił Ewę, żeby ścią­gnę­ła rękę, urwa­ła jabł­ko i sama ja­dła, i dała mę­żo­wi swe­mu. Mój Boże! czyż ja kie­dy­kol­wiek w ży­ciu na­ma­wia­łem jaką Ewę, aby urwa­ła jabł­ko i sama ja­dła, a zwłasz­cza aby dała mę­żo­wi swe­mu! Ale sta­ło się. Czy­nów do­ko­na­nych, z pro­gu prze­szło­ści, jak mówi De­oty­ma, sam Bóg nie od­wo­ła. Sta­ło się. Nie oże­nię się nig­dy. Ergo, cóż mi wię­cej po­zo­sta­je?

Ma­ją­tek? nie zro­bię go nig­dy. Dłu­gi? na­ro­bi­łem ich już. To ostat­nie wspo­mnie­nie zde­cy­do­wa­ło mnie. Eh! co tam! jadę do Ame­ry­ki.

W każ­dym ra­zie, prze­cie nie wy­jeż­dżam na za­wsze. Zo­ba­czę mo­rza, ste­py, mia­sta, kra­je, no­wych lu­dzi, czer­wo­no­skó­rych In­dian, sta­da dzi­kich ba­wo­łów, niedź­wie­dzie, ja­gu­ary, ame­ry­kań­skie hum­bu­gi, a przy tym może jaka miss ja­sno­wło­sa… Wbrew opi­nii ogól­nej za­wsze utrzy­my­wa­łem, że je­stem przy­stoj­ny.

O go­dzi­nie dru­giej po­sze­dłem na obiad. Nowy mój zna­jo­my cze­kał już mnie.

– No, i có­żeś pan po­sta­no­wił?

– Po­sta­no­wi­łem zjeść obiad.

– A po­tem?

– Po­tem udać się do go­spo­da­rza domu, aby wy­dał świa­dec­two pasz­por­to­we, że prze­ciw memu wy­jaz­do­wi nie za­cho­dzą żad­ne prze­szko­dy; na­stęp­nie po­dać się o pasz­port, uzy­skać za­świad­cze­nie, że całe ży­cie by­łem spo­koj­nym sa­fan­du­łą, któ­ry pła­cił­by naj­re­gu­lar­niej po­dat­ki, gdy­by po­sia­dał jaką nie­ru­cho­mość, i któ­ry prócz pew­nych, dość zresz­tą ha­ła­śli­wych, zajść z go­spo­da­rzem domu, nie miał żad­nych in­nych, że choć­by jesz­cze i dla­te­go, że jest nie­żo­na­ty.

– I czy pan uzysz­cze pasz­port na czas?

– Pew­no nie. W ta­kim ra­zie cze­kaj pan na mnie.

– Do­brze, ale w Bre­mie.

Po tej roz­mo­wie, te­goż sa­me­go dnia jesz­cze po­czą­łem ro­bić sta­ra­nia o pasz­port. Czło­wiek, któ­ry wy­jeż­dża do Ame­ry­ki, jest jesz­cze u nas rzad­ko­ścią. Wy­obra­żam so­bie na­wet, że po po­wro­cie, w po­wie­cie łu­kow­skim, z któ­rym łą­czą mnie licz­ne sto­sun­ki, przy­najm­niej przez mie­siąc będą mnie uwa­żać za ro­dzaj po­wia­to­we­go Fer­dy­nan­da Kor­te­za. Mój dziad nie­bosz­czyk, Pa­nie świeć nad jego du­szą, raz je­den tyl­ko za dni swych był w Pu­ła­wach, a raz w Kró­lew­cu, i miał o czym opo­wia­dać przez całe ży­cie. Dziś mi­nę­ły te pięk­ne dni Aran­ju­ezu; ale Ame­ry­ka ma jesz­cze swój urok, dla­te­go po biu­rach pa­trzo­no na mnie jak na ja­kiś oso­bliw­szy okaz zoo­lo­gicz­ny; miej­sca­mi zaś za­da­wa­no mi na­wet py­ta­nia świad­czą­ce, że geo­gra­fia na­le­ży u nas do nauk naj­bar­dziej roz­po­wszech­nio­nych.

– To, pa­nie, przez mo­rze się je­dzie do Ame­ry­ki?

– Zda­je mi się; wiem, że ko­lej jesz­cze nie skoń­czo­na.

Dzię­ki Ame­ry­ce i dzię­ki szcze­gól­niej­sze­mu in­te­re­so­wi, jaki ta część świa­ta bu­dzi w na­szych wła­dzach mu­ni­cy­pal­nych, uzy­ska­łem pasz­port dość pręd­ko. Po­zo­sta­wa­ło go tyl­ko za­wi­zo­wać u kon­su­la.

– Nie po­trze­ba – mó­wił mi je­den z mo­ich przy­ja­ciół.

Ale ja nie za­nie­cha­łem za­mia­ru. Jak to, jaż bym miał po­zba­wiać przy­jem­no­ści kon­su­lat za­wi­zo­wa­nia może pierw­sze­go i ostat­nie­go pasz­por­tu? miał­bym mu sta­wać na prze­szko­dzie w wy­peł­nie­niu je­dy­nej może czyn­no­ści urzę­do­wej? Wie­dzia­łem wpraw­dzie, że za wizę trze­ba pła­cić, ale wie­dzia­łem rów­nież, że gdy­bym się bar­dzo uparł, to jesz­cze kon­su­lat był­by mi do­pła­cił za rzad­ką spo­sob­ność, ja­kiej mu do­star­czy­łem.

Uda­łem się tedy do kon­su­la, któ­re­go szczę­śli­wie za­sta­łem w biu­rze.

– Mego se­kre­ta­rza nie ma – rzekł mi – ze­chciej pan po­tru­dzić się po trze­ciej. Scho­wa­łem pasz­port do kie­sze­ni.

– Nie mogę – od­po­wie­dzia­łem. – Wy­jeż­dżam o dru­giej; mu­szę się tedy obejść bez wizy.

Mój in­ter­lo­ku­tor zbladł.

Pierw­sza wiza dla kon­su­la – to tak, jak pierw­sza dłu­ga suk­nia dla pod­lot­ka, jak pierw­szy me­szek nad usta­mi dla mło­dzień­ca, jak pierw­szy dru­ko­wa­ny ar­ty­kuł dla li­te­rac­kie­go em­brio­na, jak pierw­sze szli­fy dla pod­ofi­ce­ra, jak pierw­szy po­ca­łu­nek i pierw­sze "ko­cham cie­bie" dla pen­sjo­nar­ki.

A tu spo­sob­ność owej pierw­szej wizy była i mo­gła prze­mi­nąć, może na za­wsze!

– Pa­nie – rzekł mi więc kon­sul – nie będę cze­kał na se­kre­ta­rza, niech go tam dia­bli we­zmą; da­waj pan pasz­port, za­wi­zu­ję sam, byle prę­dzej.

Da­łem więc pasz­port.

In­ter­lo­ku­tor mój wy­cią­gnął z biur­ka ogrom­ną szu­fla­dę i wy­do­był z niej ta­kie mnó­stwo pie­czę­ci, pu­szek z far­bą, opłat­ków, la­ków, że wy­star­czy­ło­by tego dla za­wi­zo­wa­nia wszyst­kich pasz­por­tów z ca­łych Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Ale każ­dy de­biut ma swo­je stro­ny roz­kosz­ne, ma jed­nak i przy­kre. Nie­raz, gdy dwóch chłop­ców bawi się w woź­ni­cę i w ko­nia, woź­ni­ca nie umie po­wo­zić, koń musi go uczyć. Po nie­ja­kiej chwi­li kon­sul po­czął się na­my­ślać i dra­pać w gło­wę.

– Panu o pro­stą wizę cho­dzi? – spy­tał.

– Tak, byle w do­brym ga­tun­ku.

– Hm!… Dia­bli nada­li tyle tych pie­czę­ci.

– Pal­nij pan pierw­szą lep­szą.

– Ale to trze­ba na koń­cu pasz­por­tu?

– Naj­le­piej trzy­mać się środ­ka. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych są tyl­ko dwie par­tie: de­mo­kra­tycz­na i re­pu­bli­kań­ska, a nie ma trze­ciej, dla­te­go jest źle.

– A tak! tak!

– A pan do ja­kiej par­tii na­le­ży? – spy­ta­łem znie­nac­ka.

– Ja?… tego… jak­że się na­zy­wa?… Mam prze­cie gdzieś za­pi­sa­ne, ale na pa­mięć…

– A cóż, wiza skoń­czo­na?

– Za­raz, za­raz. Diab… nada­li te pie­czę­cie! E! wie pan co? krop­nie­my naj­więk­szą, za­wsze to nie za­wa­dzi.

– Krop­nij­my naj­więk­szą.

Kon­sul wy­do­był z szu­fla­dy coś na kształt ta­ra­na do za­bi­ja­nia pa­lów w Wi­śle.

– A toż to prze­ście­ra­dło moż­na by tym za­wi­zo­wać! – rze­kłem.

– To nic, po­ra­dzi­my… O, dla Boga, a to istot­nie cięż­kie!

– Może panu po­móc? Raz, dwa, trzy… Hoop! siup!

Roz­legł się głu­chy ło­skot sto­łu, na któ­ry pa­dła pie­częć. Zda­wa­ło się, że mój pasz­port krzyk­nął: "O Jezu!" Scho­wa­łem go do kie­sze­ni i wy­sze­dłem.

Była go­dzi­na dwu­na­sta w po­łu­dnie, o wpół do trze­ciej mia­łem wy­ru­szyć, ale przed­tem mu­sia­łem iść na po­że­gnal­ny obiad, któ­ry za grosz wdo­wi wy­pra­wia­ła dla mnie brać li­te­rac­ka. Wy­zna­ję, że co do tego obia­du mia­łem pew­ne oba­wy. Cho­dzi­ło mi o to, czy do­bre ser­ca ko­le­żeń­skie nie będą mnie ka­no­ni­zo­wać na wiel­kie­go czło­wie­ka i czy nie bę­dzie cza­sem ta­kich mó­wek, jak ta, któ­rą raz sły­sza­łem na cześć pew­ne­go li­te­ra­ta przy­by­łe­go z Po­zna­nia, któ­rej po­czą­tek po­da­ję:

"Pa­no­wie! Nie my­śl­cie, że­bym tu, w gro­nie ko­le­gów, chciał mó­wić o Pla­to­nie lub He­ra­kli­cie. Nie wspo­mnę tak­że o Na­bu­cho­do­no­zo­rze, ale… Co to ja chcia­łem mó­wić?… (Bra­wo!) ale od cza­su, jak te wie­ki okry­te ple­śnią wie­ków. (Głos z pra­wej stro­ny: "było już o wie­kach!"). Mów­ca: Ja panu nie prze­szka­dzam, kie­dy pan mó­wisz! O czym to mó­wi­łem? Aha! o ple­śni wie­ków!… Kie­dy więc Pla­to już po­wie­dział… że tego… pa­nie… wła­śnie! nic więc dziw­ne­go, że wnio­sę to­ast za zdro­wie Pla­to­na… nie! Chcia­łem po­wie­dzieć: ko­le­gi na­sze­go Teo­do­ra, któ­ry… pa­no­wie! któ­ry… pa­no­wie! któ­ry… pa­no­wie!… To wła­śnie, co chcia­łem wy­ra­zić…" (Bra­wo! bra­wo!).

Oczy­wi­sta rzecz, że gdy­bym ja był pa­nem Teo­do­rem, prze­stra­szo­ny wła­sną wiel­ko­ścią ro­zum mój nie zdo­był­by się na rów­nie wy­mow­ną od­po­wiedź i do­wiódł­bym swo­im ko­le­gom, że gor­szym jesz­cze je­stem mów­cą niż li­te­ra­tem. Na szczę­ście jed­nak, na owym obie­dzie, o któ­rym wspo­mi­na­łem, wię­cej było wina niż mów; skut­kiem cze­go, kie­dym je­chał po obie­dzie na dwo­rzec ko­le­jo­wy, świat wy­dał mi się bar­dzo pięk­nym zja­wi­skiem, War­sza­wa – naj­czyst­szym i naj­po­rząd­niej­szym mia­stem na świe­cie, ko­bie­ty – sza­le­nie ład­ne, bru­ki – nad­zwy­czaj­nie wy­god­ne, i gdy­by nie przy­kre zaj­ście, ja­kie mia­łem z wła­sną tor­bą po­dróż­ną wi­szą­cą mi przez ple­cy, chwi­le owe po­li­czył­bym do naj­pięk­niej­szych w moim ży­ciu. Ale zaj­ście to z wła­sną tor­bą po­psu­ło mi tro­chę hu­mor. Wie­dzia­łem, że tor­ba wisi na mnie i żem jej nie zgu­bił, trze­ba jed­nak było, że gdym chciał wy­do­być z niej pie­nią­dze i prze­chy­li­łem się na lewą stro­nę, moja tor­ba ucie­kła mi na pra­wą, gdy ja na pra­wą – moja tor­ba na lewą. Go­nić ko­goś na wła­snych ple­cach jest fi­zycz­nym nie­po­do­bień­stwem, dla­te­go opu­ści­łem ręce i my­śla­łem so­bie: "Sta­ło się! nie po­ja­dę do Ame­ry­ki." Szczę­ściem, do­bre du­sze po­mo­gły mi i w tym kło­po­cie.

Wsia­dłem wresz­cie do wa­go­nu, lo­ko­mo­ty­wa świ­snę­ła i wkrót­ce przez mgłę i dym tyl­ko wi­dzia­łem ko­cha­ne twa­rze, go­nią­ce mnie spoj­rze­nia i ręce po­wie­wa­ją­ce chust­ka­mi.

Po­go­da była pięk­na; jak­kol­wiek luty jesz­cze, czuć było w po­wie­trzu od­dech wio­sen­ny. Wkrót­ce w wa­go­nach zro­bi­ło się tak go­rą­co, że nie­po­dob­na było wy­sie­dzieć. Wa­go­ny na­sze, jak wia­do­mo, ogrze­wa­ne są od spodu sie­dzeń, skut­kiem cze­go od cza­su do cza­su zda­wa­ło mi się, że je­stem im­bry­kiem sie­dzą­cym na sa­mo­wa­rze.

– Cie­pło, pa­nie, co? – rzekł do mnie na­der okrą­gły sta­ru­szek, je­dy­ny mój to­wa­rzysz w wa­go­nie, któ­ry nie mo­gąc wy­trzy­mać uno­sił się cią­gle na sie­dze­niu.

– O, cie­pło!

– Pew­no roz­bo­li mnie gło­wa.

– Gło­wa? A to już chy­ba par esprit de con­tra­dic­tion – od­par­łem.

W Alek­san­dro­wie zro­bi­ła się noc, a wkrót­ce sta­ła się tak ciem­ną, jak za­kład p. Łaj­ki w War­sza­wie lub jak styl jed­ne­go z mo­ich przy­ja­ciół, któ­re­go na­zwi­ska nie wy­mie­niam, bo nie lu­bię ni­ko­go chwa­lić w oczy. To­wa­rzysz mój za­snął i sa­pał jak gu­mo­wa po­dusz­ka na­dy­ma­na po­wie­trzem, z któ­rej ktoś ta­ko­we wy­pusz­cza. Ja usną­łem tak­że, ma­rząc o War­sza­wie i o tych, któ­rych w niej zo­sta­wi­łem; usną­łem zaś tak do­brze, że nie obu­dzi­łem się aż w To­ru­niu, gdzie re­wi­du­ją wa­go­ny.

– Pan ma parę no­wych bu­tów – rzekł do mnie pru­ski cel­ny urzęd­nik.

– Czyż pan chcia­łeś, żeby wszy­scy u nas w dziu­ra­wych już cho­dzi­li? – od­po­wie­dzia­łem. Nie­miec po­my­ślał tro­chę. Może po­my­ślał: "Przyj­dzie czas i na to" – i za­mknął mój ku­fe­rek. Wró­ci­łem do wa­go­nu i usnąw­szy zno­wu, spa­łem aż do rana, tj. aż do przy­by­cia do Ber­li­na. Ra­nek był: do­pie­ro świ­ta­nie. Na uli­cach pust­ki. Tu i ów­dzie wi­dać było wóz­ki cią­gnię­te przez psy, któ­re mimo tego, że spo­ty­ka­ją się cią­gle, nie po­mi­ja­ją żad­nej spo­sob­no­ści, aby obu­rzyć się wza­jem na sie­bie nad­zwy­czaj­nie. Ogrom­ne mia­sto, zna­ne mi już zresz­tą, na wpół uśpio­ne jesz­cze, mi­ga­ło w ró­ża­nych bla­skach zo­rzy przed mymi oczy­ma. Prze­je­cha­łem ze wschod­nie­go ban­ho­fu na Lehr­ter Bahn­hof. Było bli­sko dwie go­dzi­ny cza­su do odej­ścia po­cią­gu, wy­sze­dłem więc przed dwo­rzec i po­czą­łem roz­glą­dać się na wszyst­kie stro­ny. Z da­le­ka wi­dzia­łem snu­ją­ce się tu i ów­dzie małe od­dział­ki żoł­nie­rzy w heł­mach ze zło­co­ny­mi ostrza­mi, spo­koj­nych i su­ro­wych, jak daw­ni le­gio­ni­ści rzym­scy. Pa­trząc na kro­ki ich, mia­ro­we i jed­no­staj­ne, na me­cha­nicz­ne po­ru­sze­nia głów, rąk i nóg, moż­na by wziąć ich za ma­chi­ny bez­wła­sno­wol­ne po­na­krę­ca­ne jed­nym klu­czem. Ja­koż i są to ma­chi­ny, dla któ­rych klu­czem i mo­to­rem jest wola wyż­sza, nie­od­gad­nio­na nig­dy, groź­na, chmur­na, kry­ją­ca w fał­dach togi woj­nę i po­żo­gę.

Na pra­wo błysz­czał w pro­mie­niach wscho­dzą­ce­go słoń­ca po­sąg Zwy­cię­stwa, cięż­ki, nie­zgrab­ny, try­wial­ny, po­dob­ny do wro­ny, któ­ra usia­dła wy­pad­kiem na słu­pie w Ber­li­nie i go­tu­je się od­le­cieć.

Czy od­le­ci i gdzie od­le­ci?

Dwie go­dzi­ny mi­nę­ły szyb­ko. Sia­dłem zno­wu do wa­go­nu. Mia­łem je­chać nie do Bre­my, ale do Ko­lo­nii. Ro­zej­rza­łem się w wa­go­nie: ani jed­nej ład­nej ko­bie­ty; sie­dzia­ło tyl­ko kil­ku Niem­ców z twa­rza­mi mniej wię­cej głu­pi­mi, na­brzę­kły­mi pi­wem, i ja­kiś obcy je­go­mość. Po­ciąg, któ­rym je­cha­łem, nie do­cho­dzi do sa­mej Ko­lo­nii, ale za­trzy­mu­je się w Deutz, z pra­wej stro­ny Renu. Przy­je­cha­li­śmy o go­dzi­nie dzie­wią­tej w nocy. By­łem tro­chę zmę­czo­ny, więc uda­łem się do ho­te­lu "Bel­le-Vue" i ka­za­łem dać so­bie nu­mer. Kel­ner za­pro­wa­dził mnie na dru­gie pię­tro i wska­zał mi stan­cję, w któ­rej mia­łem noc prze­pę­dzić. Za­nim za­pa­lił świa­tło, zbli­ży­łem się do okna i pod­nio­słem ro­le­tę, aby spoj­rzeć na le­żą­cą na dru­gim brze­gu Ko­lo­nię. Spoj­rzaw­szy po­le­ci­łem kel­ne­ro­wi nie za­pa­lać świa­tła i zo­sta­wić mnie sa­me­go. Prze­pysz­ny wi­dok! Noc była ślicz­na, po­god­na. Księ­życ świe­cił tak ja­sno, że nie­le­d­wie czy­tać by moż­na przy po­to­kach srebr­ne­go świa­tła. Pod no­ga­mi mo­imi pły­nął Ren. Dłu­gie smu­gi świa­tła od­bi­ja­ły się w prze­zro­czej toni na dru­gim brze­gu. Bli­żej mały pa­ro­wiec sy­pał desz­czem zło­tych iskier. Cała Ko­lo­nia wid­na była jak na dło­ni: świa­tła, spię­trzo­ne gru­py do­mów, ciem­ne syl­wet­ki ko­mi­nów, a nad wszyst­kim tym wspa­nia­ła ka­te­dra, gó­ru­ją­ca nie tyl­ko wie­ża­mi, ale i skle­pie­niem nad ca­łym mia­stem, wy­nio­sła, spo­koj­na, uro­cza i mil­czą­ca. Naj­więk­sze gma­chy miej­skie wy­da­ły mi się wo­bec niej le­pian­ka­mi tu­lą­cy­mi się niby pod skrzy­dła po­tęż­nej mat­ki. Księ­życ oświe­cał ja­sno wy­smu­kłe wią­za­nia tej prze­dziw­nej go­tyc­kiej ar­chi­tek­tu­ry; cie­nie ła­ma­ły się ze świa­tłem na łu­kach i wie­życz­kach. Było w tym wszyst­kim coś mi­stycz­ne­go, coś, co przej­mu­je du­szę ta­jem­ni­czym dresz­czem i wy­obraź­ni przy­pra­wia skrzy­dła. Uczu­cia re­li­gij­ne we­ssa­ne z mle­kiem mat­ki, choć­by naj­bar­dziej na­wet roz­pro­szo­ne w zgieł­kli­wej po­go­ni ży­cia, od­naj­du­ją się na wi­dok tego gma­chu, ob­la­ne­go świa­tłem księ­ży­ca, jak po­gu­bio­ne per­ły. Nie są to ła­god­ne i słod­kie po­ru­sze­nia ser­ca niby ja­kieś we­wnętrz­ne gło­sy aniel­skie bu­dzą­ce wspo­mnie­nia dzie­ciń­stwa, ja­kich do­świad­cza się na przy­kład w na­szych ko­ścio­łach wiej­skich w cza­sie nie­szpo­rów, kie­dy siwy ple­ban czy­ta mo­dli­twy li­ta­nii, chło­pi od­po­wia­da­ją mu chó­rem, ja­skół­ki świe­go­cą pod drew­nia­nym skle­pie­niem, a brzo­za cmen­tar­na, po­ru­sza­na wia­trem, sze­le­ści i dzwo­ni w okna. Wo­bec tego mrocz­ne­go gma­chu, wo­bec tych spię­trzo­nych jak góry skle­pień nie czu­jesz się zbłą­ka­nym i zmę­czo­nym dziec­kiem wo­bec ojca, ale pro­chem wo­bec Ma­je­sta­tu. Mimo woli przy­cho­dzi ci na myśl, że nie masz tu miej­sca na inne mo­dli­twy, jak chy­ba na pieśń su­pli­ka­cyj­ną: "Świę­ty Boże, Świę­ty moc­ny, Świę­ty a nie­śmier­tel­ny!" Ko­ściół wart pie­śni, a pieśń ko­ścio­ła. Śred­nie wie­ki z ich wia­rą po­sęp­ną, a sta­no­wią­cą chleb ów­cze­sne­go ży­wo­ta, sze­re­gi ry­ce­rzy w stal za­ku­tych, owych groź­nych dra­pież­ni­ków z nad­reń­skich bur­gów, zmar­twych­pow­sta­ją przed twy­mi oczy­ma. Sły­szysz, jak bi­skup w ca­łym ma­je­sta­cie gło­si glo­ria Dei, a dym­ne że­la­zne gło­wy tych sa­mych Arns­ber­gów, któ­rzy dziś śpią ka­mien­nym snem w ko­ściel­nej na­wie, ko­rzą się i chy­lą przed jed­nym sło­wem jak łany zbo­żo­we pod wia­trem. Dziś to już wszyst­ko mi­nę­ło, ale za­du­ma­ny wę­dro­wiec, pa­trząc na mil­czą­ce owych wie­ków pa­miąt­ki, mimo woli pyta się sie­bie: czy to wszyst­ko, co wy­ko­ły­sa­ło całe na­ro­dy, utwo­rzy­ło całą cy­wi­li­za­cje, co było źró­dli­skiem i osią ca­łe­go ży­wo­ta, czy to wszyst­ko rze­czy­wi­ście nie jest ni­czym wię­cej, jak tyl­ko ol­brzy­mim za­bo­bo­nem, dru­gim smut­nym sta­dium ilu­zji, jak mówi Hart­mann, sta­dium, któ­re dla­te­go tyl­ko mi­nę­ło, aże­by się za­czę­ło trze­cie.

Nie wiem, czy nie pod wpły­wem tych­że sa­mych my­śli ktoś po­wie­dział, że gdy­by na­wet Bóg rze­czy­wi­ście nie ist­niał, trze­ba by było dla do­bra ludz­ko­ści go stwo­rzyć. Go­dzi­na cza­su spły­nę­ła mi w prze­szłość na po­dob­nych roz­my­śla­niach. Tym­cza­sem wie­czór sta­wał się co­raz bar­dziej ro­man­tycz­ny. Pa­ro­wiec przy­bił do brze­gu tuż pod okna­mi mego ho­te­lu. W ma­łym Deutz ci­cho było, bo całe mia­sto już spa­ło. Tyl­ko ster­nik, sie­dzą­cy na prze­dzie stat­ku, śpie­wał dość pięk­nym gło­sem: Wacht am Rhe­in, a od stro­ny Ko­lo­nii do­cho­dził uszu mo­ich świst lo­ko­mo­ty­wy. Od cza­su do cza­su lek­ki wiatr przy­no­sił za­le­d­wie do­sły­szal­ne od­gło­sy zgieł­ku i gwa­ru miej­skie­go. Żal mi było wsta­wać od okna; na­gle jed­nak drzwi się otwo­rzy­ły i ktoś wszedł do mego po­ko­ju.

Był to mój to­wa­rzysz po­dró­ży.

– Do­bry wie­czór!

– I do­bry, i ład­ny.

– Przy­sze­dłem spy­tać: czy­by pan nie chciał przejść się po mie­ście?

– Nie, pa­nie. Spo­dzie­wam się, że lada chwi­la na­dej­dzie tu ktoś, z kim może jesz­cze dziś po­ja­dę da­lej. A zresz­tą do­brze mi tu przy oknie.

– Ach! pan pa­trzy na ka­te­drę.

To mó­wiąc to­wa­rzysz mój zbli­żył się do okna i spoj­rzał w stro­nę mia­sta. Księ­życ oświe­cił ja­sno twarz jego. Zda­wa­ło mi się, że czy­tam całe sze­re­gi my­śli i ma­rzeń na jego czo­le; ja­koż po chwi­li po­ki­wał gło­wą i rzekł:

– Wie pan co?

– Co? – spy­ta­łem, cie­ka­wy jego wra­żeń.

– Ot, ja my­ślę, czy­by­śmy się ko­nia­ku nie na­pi­li. Wie­czór chłod­ny.

Mimo woli przy­szedł mi na myśl wier­szyk, któ­ry kil­ka­na­ście lat temu po­wta­rzał mój pro­fe­sor ła­ci­ny, gdy mimo usi­ło­wań z jego stro­ny wo­le­li­śmy da­wać so­bie przty­ki w uszy, niż za­chwy­cać się pięk­no­ścia­mi Ho­ra­cju­sza:

Cóż po mu­zy­ce tę­pym osłom w staj­ni!

Graj im na lut­ni: tań­czyć nie­zwy­czaj­ni.

Swo­ją dro­gą, tak trzeź­wy, lubo ma­ją­cy zwią­zek z ko­nia­kiem, po­gląd okieł­znał roz­bie­ga­ną moją wy­obraź­nię.

– Dzię­ku­ję za ko­niak – od­po­wie­dzia­łem – uwa­żam jed­nak, że pan zdro­wo na rze­czy pa­trzy, i win­szu­ję panu tego szcze­rze.

– A cóż to? – od­rzekł wska­zu­jąc na ob­la­ną świa­tłem księ­ży­ca ka­te­drę – mar­twy ka­pi­tał i nic wię­cej!

– Przyjm pan moje go­rą­ce uzna­nie i za­ra­zem do­bra­noc panu!

Zo­sta­łem zno­wu sam, ale po chwi­li wszedł ów dżen­tel­men z ja­sną bro­dą, z któ­rym, we­dług pier­wot­ne­go pla­nu, mia­łem się zje­chać w Bre­mie.

Wy­zna­ję, że by­łem tro­chę zmę­czo­ny, prze­je­chaw­szy bez wy­tchnie­nia dro­gę z War­sza­wy do Ko­lo­nii, i mia­łem szcze­rą chęć prze­no­co­wa­nia w Deutz. Był­bym na­wet ob­ja­wił gło­śno tę chęć mo­je­mu dżen­tel­me­no­wi, ale on, do­my­śla­jąc się wi­docz­nie, o co idzie, uprze­dził mnie i rzekł iro­nicz­nie:

– Pan już na pew­no ani ręką, ani nogą nie może ru­szyć. Ta­kie to dzi­siej­sze po­ko­le­nie! Co do mnie, je­chał­bym chęt­nie da­lej. Obu­rzo­na mi­łość wła­sna ode­zwa­ła się we mnie:

– A do­kąd by pan chciał jesz­cze do­je­chać?

– Hm! choć­by do Bruk­se­li.

– Ja zaś oświad­czam panu, że jadę wprost do Lon­dy­nu.

Wy­zna­ję, iż mó­wiąc to mia­łem w du­szy tro­chę na­dziei, że mój dżen­tel­men nie zgo­dzi się na tę pro­po­zy­cję. My­śla­łem, że go nią prze­ra­żę, że za­cznie mi tłu­ma­czyć, iż to zbyt da­le­ko i że obaj zby­tecz­nie się po­mę­czy­my; ale ten okrop­ny czło­wiek uśmiech­nął się tyl­ko i rzekł:

– Do­sko­na­le. Je­dzie­my więc do Lon­dy­nu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: