- promocja
- W empik go
Listy z podróży - ebook
Listy z podróży - ebook
Gwarne Włochy, majestatyczna Anglia, dumna Hiszpania, mieszczańska Holandia i spokojna Skandynawia - pięć podróży, podczas których Karel Čapek odkrywa fascynujące bogactwo europejskiej kultury. Dociera zarówno do najpopularniejszych miejscowości turystycznych, jak i do miejsc, o których bedekery z reguły nie wspominają. Podróżuje bez planu, nie pomijając przedmieść i wiosek. Świat urzeka Čapka tak bardzo, że aby go właściwie opisać, słowa wspomaga rysunkami. We Włoszech zachwyca się kotami na trawniku w Rzymie i malarstwem Giotta. Wielka Brytania ujmuje go starymi drzewami i angielską mentalnością. W Hiszpanii opisuje dostojne kobiety w mantylach, przerażającą corridę oraz czyszczenie butów, które przybrało postać tańca lub obrzędu. Holandię postrzega jako przyjemny, malowniczy kraj, który z mieszczańskiego spokoju wyrwał Rembrandt. Skandynawia zadziwia go ufnością ludzi i rozległymi pustkowiami. Opowieści Čapka pełne są ciepła i humoru. Doskonały przekład Piotra Godlewskiego dodaje im uroku.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-272-9 |
Rozmiar pliku: | 21 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeden z najbardziej znanych czeskich pisarzy XX wieku. Prozaik, dramaturg i dziennikarz, doktor filozofii. Zasłynął jako humorysta (Bajki i przypowiastki, 1946), ale pisał też powieści realistyczne (Zwyczajne życie, 1934) i antyutopie (Fabryka absolutu, 1922; Krakatit, 1924; Inwazja jaszczurów, 1936). Zyskał również rozgłos jako fotograf amator – jego album Daszeńka, czyli żywot szczeniaka (1933) był najczęściej wydawaną książką w przedwojennej Czechosłowacji. Wraz z bratem Josefem wprowadził do języka słowo „robot”, użyte po raz pierwszy w sztuce RUR (1921).
LISTY Z WŁOCH FELIETONY (1923)
NA WSTĘPIE
Nim wyjechałem, przysłali mi dobrzy przyjaciele grube tomiska o historii Włoch, o starożytnym Rzymie, o sztuce w ogóle i innych rzeczach, nalegając usilnie, bym to wszystko przeczytał. Na nieszczęście nie uczyniłem tego – i następstwem tego zaniedbania jest ta książka.
Człowiek zazwyczaj robi co innego, niż chce. Wcale nie chciałem podróżować, a tymczasem jeździłem jak szalony, wszelkimi możliwymi środkami lokomocji, najczęściej zaś chodziłem pieszo, a gdy już stałem nad Morzem Afrykańskim, miałem ochotę pojechać również do Afryki; nie chciałem niczego napisać, a tymczasem napisałem całą tę książkę, i jeszcze piszę przedmowę do niej, w której chciałbym jak najprędzej zanotować wszystko, o czym wtedy niestety zapomniałem, na przykład o florenckiej architekturze, o różnych gatunkach wina, jak też o rozlicznych sposobach dokonywania oceny winorośli, zwłaszcza zaś o winie z Orvieto, o Tintoretcie, o przedmieściach, które ze szczególnym zainteresowaniem przemierzałem wszędzie, gdziekolwiek byłem, o świątyniach w Paestum, tylko z daleka wyglądających jak suszarnie, ale gdy się podejdzie bliżej, widać, że są doryckie, o urodziwych rzymiankach, które także mają ciała bardzo silne i krzepkie, o słowikach w Fara Sabinie, o osobliwościach oślego ryku, o drzwiach Bonanna i Barisana w Monreale, o wielkiej mnogości innych rzeczy i zjawisk; teraz jednak za późno na wspominki.
A więc podróżowałem nie tylko bez jakichkolwiek użytecznych wiadomości, ale również bez planu; wytyczałem sobie drogę palcem na mapie, często zwiedziony jedynie piękną nazwą lub tym, że pociąg tam a tam odjeżdżał dopiero o dziesiątej rano, a więc nie musiałem wcześnie wstawać; ponieważ jednak według Hegla w biegu świata realizuje się Rozum Absolutny, te przypadki i zachcianki dziwnym trafem prowadziły mnie w niemal wszystkie
miejsca, które w błogosławionych Włoszech „powinno się zobaczyć”.
Na tym świecie należy jednak widzieć wszystko; wszystko jest warte obejrzenia, każda ulica i każdy człowiek, każda rzecz marna oraz sławna. Nie ma niczego, co nie zasługiwałoby na zainteresowanie i zobaczenie. Z chęcią włóczyłem się po zakamarkach, których bedeker nie oznacza absolutnie żadną *, sygnalizującą coś, co godne jest uwagi, i nie żałowałem żadnego kroku, wchodząc, gdzie się dało, choćby i zacnym ludziom do ich korytarza; czasem patrzyłem na najsłynniejsze zabytki, a czasem tylko na dzieci, na stare babuleńki, na ludzką biedę i radość, na zwierzęta lub w czyjeś okna. Lecz gdy chciałem później napisać, co widziałem, to wstydziłem się jakoś opowiadać o tych rzeczach tak błahych, albo robiłem to z zarozumialstwa lub z osobistej presji – krótko mówiąc, ostatecznie pisałem właśnie jedynie i najwięcej o rozmaitych sławnych zabytkach. I dlatego teraz umieszczam na wstępie dla wszystkich, którzy będą tę książkę czytać, żeby nie uważali jej za przewodnik ani za opis podróży, ani za cicerone, lecz za cokolwiek bądź innego, za co zechcą; i żeby, gdy sami gdzieś pojadą, zaufali, oprócz rozkładowi jazdy, wyłącznie i jedynie szczególnej łasce, która towarzyszy ludziom podróżującym i pokazuje im więcej, niż w ogóle człowiek może napisać i opowiedzieć.
WENECJA I
Nie moja wina, jeśli to, co teraz nastąpi, będzie nieco bezładne i niejasne; bo sam też w żaden sposób nie uporządkowałem tego, co widziałem. Jest tego dosyć wiele; wprowadzę w to ład dopiero później, a to w ten sposób, że wszystko znów zapomnę; ale teraz mogę to jako tako ułożyć jedynie w dwóch przegródkach, opatrzonych dwoma zbiorczymi tytułami: co mi się podobało i co mi się nie podobało.
I. Co mi się nie podobało? 1. Przede wszystkim Czechosłowacja, ponieważ jej urzędnicy graniczni zabrali mi akredytywę na włoski bank, uprzejmie uzależniając od mej woli, czy zechcę wracać do domu, czy jechać do Włoch bez pieniędzy. Jestem człowiekiem upartym; na łut szczęścia pojechałem bez akredytywy dalej, przeklinając naszą republikę, dawną Austrię i tego ogolonego pana na granicy. 2. Następnie nie podobał mi się Wiedeń, bo płacenie, dajmy na to, za kolację trzydziestu tysięcy rodzi uczucie z punktu widzenia matematyki głupie; poza tym jest to miasto martwe, a ludzie w nim są jacyś przygnębieni. 3. Nieprzebrane mnóstwo turystów tu, w Wenecji. Niemcy noszą przeważnie plecaki albo płaszcze z lodenu, Anglicy aparaty fotograficzne, Amerykanów poznaje się po barach, a Czechów po tym, że wyglądają prawie tak jak Niemcy i mówią przeraźliwie głośno, pewnie dlatego że u nas powietrze jest rzadsze. 4. San Marco. To nie jest architektura, to jest orkiestrion; człowiek szuka otworu, w który wrzuciłby szóstaka, aby cała maszyneria zagrała O Venezia. Otworu nie znalazłem, wobec czego orkiestrion nie grał. 5. Nowożeńcy w ogóle, bez podania powodów. 6. Wenecjanki, ponieważ są to Rosjanki. Jedna, czarna jak diabeł, o migdałowych oczach, w tradycyjnej chuście z długimi na łokieć frędzlami i z wbitym w kok grzebieniem, najczystszy typ wenecki, który mnie niemal oszołomił, mówiła do swego kawalera: Da, da, jasnyj moj; i znów byłem o jedno złudzenie uboższy. Mógłbym
wymienić co najmniej tuzin rzeczy, które mi się nie podobały, ale spieszę już, uskrzydlony radością, do tego,
II. co mi się podobało. 1. Najpierw i chyba najbardziej wagon sypialny: piękna maszyna do spania, pełna jakże pięknych mosiężnych dźwigni, przycisków, guzików, wyłączników, klamek i rozmaitych urządzeń. Kiedy się to naciśnie albo tamto pociągnie, natychmiast pojawia się coś, co sprawia, że sen staje się komfortowy, jakiś wynalazek lub zdobycz techniki. Całą noc bawiłem się tak, że wszystko dokoła naciskałem albo za to pociągałem; niekiedy, na przykład przy takich jakichś wieszakach, bezskutecznie, zapewne za sprawą mej niezgrabności; może sprowadza to rajskie sny albo co.
2. Włoscy żandarmi już od samej granicy. Zawsze chodzą parami, na wyłogach mają wyhaftowaną bombę, z której bucha płomień, a na głowach stosowne kapelusze, jakie dawniej nosili profesorowie gimnazjalni, tyle że włożone w poprzek. Są niezmiernie sympatyczni i komiczni, i stale
– nie wiem dlaczego – przypominają mi braci Capków^(\ 1).
3. Weneckie uliczki, tam gdzie akurat nie ma kanałów lub pałaców. Są tak zagmatwane, że dotąd nie wszystkie zdołano przebadać; w niektórych bodaj dotychczas nie stanęła ludzka stopa. Te lepsze są szerokie na cały metr i tak długie, że zmieści się w nich kot wraz ze swoim ogonem. Jest to labirynt, w którym nawet przeszłość błądzi i w żaden sposób nie może się wydostać. Ja, który chlubię się tym, że instynktownie wyczuwam właściwy kierunek, chodziłem wczoraj przez dwie godziny w kółko. Szedłem z placu Świętego Marka na Rialto, co zajmuje dobrych dziesięć minut; po dwóch godzinach znalazłem się wreszcie na placu Świętego Marka. Więc weneckie
ulice zdecydowanie przypominają mi Orient, pewnie dlatego, że w Oriencie nigdy nie byłem, lub średniowiecze, chyba z tego samego powodu. Ale na obrazach Carpaccia Wenecja wygląda całkiem tak samo jak dzisiaj, tyle że bez turystów. 4. Jest niezmiernie przyjemne, że nie ma tu ani jednego samochodu, ani jednego roweru, ani jednej dorożki czy wozu lub lektyki, ale za to jest 5. bardzo wiele kotów, więcej niż gołębi na placu Świętego Marka, kotów wspaniałych, tajemniczych i jasnookich, z korytarzy ironicznie spoglądających na turystów, a w nocy miauczących zadziwiającymi altami. 6. Piękni są włoscy królewscy marynarze^(\ 2), tacy mali chłopcy w granatowych mundurach, i piękne okręty wojenne, i wszelkie w ogóle statki: żaglowce, parowce, barki z szafranowymi żaglami, szare torpedowce z pięknymi działami i przysadziste statki transportowe; każdy statek jest piękny i zasłużenie nosi kobiece imię^(\ 3). Pewnie dlatego jako chłopczyk chciałem być marynarzem, i jeszcze dziś na Lido obserwowałem niknący biały żagiel, zmierzający gdzieś na wschód, i te białe żagle wabiły mnie znacznie, nieskończenie bardziej niż ten biały papier, na którym i tak nie odkryję nowego lądu.
WENECJA II
Nie chciałbym wiele pisać o Wenecji; myślę, że każdy ją zna. Jest naprawdę wprost niepokojąco podobna do wszelkich souvenirs de Venice; gdy pierwszy raz stanąłem na placu Świętego Marka, byłem kompletnie zbity z tropu i bardzo długo nie mogłem uwolnić się od przygnębiającego wrażenia, że nie jest to rzeczywiste, że to taki lunapark, gdzie ma się odbyć wenecka noc. Czekałem tylko, kiedy zaczną brzdąkać gitary i gondolier będzie śpiewać co najmniej tak jak pan Schutz.
Na szczęście gondolier tajemniczo milczał, a na koniec straszliwie mnie obłupił, wymachując mi przed oczami jakimś cennikiem. No tak, ten człowiek był bezspornie prawdziwy i naturalny.
Za to Canale Grande chyba sprawi wam zawód. Jedni opowiadają bajki o wspaniałości jego pałaców, a inni o melancholii ich umierania; ja znalazłem tu głównie jakiś dość kiepski gotyk, który weneckim nobilom przyniósł tylko te słynne „kamienne koronki”, jakimi stroili swoje fasady niczym w jakieś gorsy. Niestety brak mi zrozumienia dla tej architektonicznej pasmanterii i dla całego tego staroweneckiego kupczenia starzyzną. Tutaj stale coś przywożono: greckie kolumny, orientalny cynamon, perskie dywany, bizantyjskie wpływy, brokaty, gotyk, renesans; wszystko było dobre dla tych kupców, byle tylko było dostatecznie paradne. Popatrzcie zatem tylko na wenecki renesans, który niespodzianie zaczyna się od razu porządkiem korynckim, balustradami, balkonami, marmurem i całą tą okazałą sztukaterią. Niczego tu nie wymyślono, no może oprócz tej otwartej lodżii pośrodku fasady, co jest wprawdzie piękne, ale na dobrą architekturę trochę tego za mało. Jedyny własny talent, jaki ma Wenecja, to stanie się barokiem. Jej orientalizm, jej dekoracyjny gotyk, jej ciężki renesans, wszystko to predestynowało ją do stania się najbardziej barokowym miastem naszej planety; ale gdy nastał właściwy barok, Wenecja spoczywała już na łonie Abrahama, o ile znam historię.
I teraz wiem już, dlaczego tak uwziąłem się na urodę Wenecji. Wenecja ma jedynie pałace i kościoły; dom prostego człowieka jest po prostu niczym. Goły, ciasny i ciemny, nie-urozmaicony ani gzymsem, ani portalem czy kolumienką, cuchnący jak zepsuty ząb, malowniczy tylko dzięki swej króliczej ciasnocie, nie wykazuje najmniejszej nawet potrzeby piękna; nie uraduje was, podróżnych, ślicznym profilem
gzymsu czy obramowaniem wejścia, które by chciało człowieka witać; jest to ubogie, ale bez jakiejkolwiek cnoty. No cóż, ta setka czy dwie setki pałaców – to nie kultura, to jedynie bogactwo; to nie jest życie w pięknie, lecz okazałość. I nie mówcie mi, że to z powodu niesamowitego braku miejsca; to rezultat jakiejś niesamowitej obojętności. Po dziś dzień weneckie powietrze jest leniwe i w jakiś sposób demoralizujące, gdyż wprowadza człowieka w senność i skłania do gapienia się.
Ależ tak, ma to swój urok; włóczycie się po ulicach jak we śnie: woda w kanałach pluszcze, u Świętego Marka gra kapela, dwadzieścia języków zlewa się w nieskończony szum; i czujecie się, jakbyście mieli w uszach watę lub jakby otaczała was odurzająca nierzeczywistość. A pewnego razu wysiądziecie na Lido; nagle usłyszycie dzwonek tramwaju, zadzwoni też rowerzysta, zastukają kopyta – i czar pryska; mój Boże, przecież w całej Wenecji nie ma ani jednego żywego konia! Istotnie, urok Wenecji jest przede wszystkim zapachowy i słuchowy: ciężka woń laguny i jednolity gwar ludzkich głosów.
PADWA, FERRARA
Giotto bowiem był duchem absolutnie rozumnym, nabożnym i jasnym. A Mantegna mistrzem rysunku, twardym, ostrym, nie wiem, jak to powiedzieć: strasznym formalistą, ale spowity w welon Bóg wie, jakiej dziwnej, ślicznej i surowej tęsknoty. A Donatello to jedynie namiętny smutek, jakaś milcząca, dogłębna gorycz ducha nazbyt doskonałego. Wszyscy trzej należą do najbardziej męskich wśród artystów. Święty jest dzień, w którym można poznać tę trójcę.
Zakończywszy ten święty dzień kropką, a następnie kolacją (z tym, że już nie w Padwie, lecz w Ferrarze), w czasie jaki upłynął od poprzedniego zdania, nabrałem doświadczenia, którym właśnie chcę się z wami podzielić: podróżując po Włoszech, strzeżcie się tak zwanego wina di paese. Jest taniutkie, na pozór niewinne, a podają je wam w butlach, których pojemność na pierwszy rzut oka z pewnością zlekceważycie. Po wysuszeniu ich wszakże – wino to jest bowiem nadzwyczaj dobre – obudzi się w was jakiś animusz, bojowość, zamiłowanie do śpiewu, entuzjazm i podobne uczucia. A więc gdybym w owej chwili miał przed sobą niejakiego **, który tam u was, w Czechach, wypisuje przeraźliwe głupstwa o teatrze, ukatrupiłbym go – bo w takiej jestem pasji. Ukatrupiłbym jeszcze wielu innych, którzy pisują o sztuce, na przykład *** i inne skądinąd poważne osoby^(\ 4), po czym, zbryzgany ich krwią, z głośnym śpiewem, wielbiąc Giotta, Mantegnę i Donatella, położyłbym się spać i jeszcze zasypiając, widziałbym kościółek dell'Arena i ołtarz w bazylice przy Piazza
del Santo, i kaplicę w kościele degli Eremitani, potępiłbym samego siebie, pokłonił się nieskończonej wielkości sztuki
i usnąłbym z ostatnim wdzięcznym wspomnieniem o winie di paese.
Skoro, nie rozlewając krwi osób będących daleko, nie mogę wyzbyć się swego świętego zapału, nie potrafię przedstawić wam fresków, które dziś podziwiałem. W ciągu dnia dzisiejszego obszedłem wszystkie kościoły Padwy i Ferrary; nie pytajcie, ile ich było. I teraz twierdzę, że chrześcijaństwo tu na południu umarło wraz ze stylem romańskim, a na północy wraz z gotykiem; i że od rozwiniętego renesansu, a przede wszystkim baroku rozpoczyna się coś nowego i dość niesympatycznego, mianowicie katolicyzm. Chrześcijaństwo może przemawiać do nas jedynie prymitywnym, surowym, świętym językiem wczesnych stylów; jest poważne, czyste i dosyć proste. Renesans jest przy nim pogański, a barok bałwochwalczy, fetyszystyczny, krótko mówiąc, katolicki; w zestawieniu z wczesną czystością religijną jest w ich kulturze coś uderzająco mniej wartościowego. Cała ta maniakalna pompa, marmurowe intarsje, brokaty, sztukaterie, złoto, pnące się wzwyż ołtarze, cała ta chłodna wspaniałość religijnie nie powie wam nawet najmniejszego ułamka tego, co tak niezmiernie poważnie i czysto przemawia z kaplicy Giotta.
Jeśli dzisiejsze przedpołudnie było snem w Eremitani albo w kaplicy Giotta, popołudnie było snem na ulicach Ferrary. Powiadają: zobaczyć Neapol i umrzeć. W Ferrarze nie chciałbym umrzeć, ale jakiś tydzień żyć; żyć w którymś z tych ceglanych pałaców, z zewnątrz wyglądającym trochę jak nie-otynkowany spichlerz, lecz z dziedzińcem i wspaniałą, cichą lodżią otwierającymi się na przepiękne ferraryjskie ogrody. W przyjemnym wiosennym deszczu zza ceglanych murów wychylają się fioletowo i żółto kwitnące drzewa, których nie znam. Proste ulice z kolorowymi okiennicami, czerwone, żółte, zielone; romańskie kolumienki, czerwone pałacyki, czerwone kościoły; i wszędzie wystaje spoza tego, przedziera
się, kwitnie gwałtownie świeża zieleń wilgotnej wiosny. Człowiek idzie bez celu, ponieważ żyje we śnie. We śnie człowiek niczego się nie domaga; ale gdy wyjrzy z marmurowej lodżii na najpiękniejszy ogród, jaki kiedykolwiek widział i widzieć będzie, zapragnie pobyć tu, przestać pędzić w przestrzeni oraz czasie i trwać pośrodku tego snu.