- promocja
- W empik go
Litacja - ebook
Litacja - ebook
Litacja to druga część historii zapoczątkowanej Rehabem. Autor opisuje, jak jego bohater uczy się żyć z innymi ludźmi, ze sobą i z własnymi emocjami bez alkoholu. I chociaż W. poznaje samego siebie, to okazuje się, że rehab i litacja to jeszcze nie jest pełna rehabilitacja.
„Człowiek z pokiereszowanym ego niemal na każdy bodziec reaguje niewłaściwie. Ale tylko niewielki procent tej reakcji dotyczy bezpośrednio aktualnego zdarzenia. Przeważającą część stanowi swego rodzaju rezonans zdarzeń z dzieciństwa. Ten, czyje reakcje są nieproporcjonalne do bodźca, powinien wpierw zastanowić się, co jest reakcją na to, co się przed chwilą zdarzyło. Może ona wynikać z braku umiejętności życiowych i nieradzenia sobie z emocjami. Z tym wystarczy pójść na mityng AA, OA albo jeszcze inny. Reszta jest najczęściej nieuświadamianym odzewem dramatycznych przeżyć z dzieciństwa. Na to mityng nie wystarczy, z tym należy pójść do terapii”.
(Terapeuta Dawid z Sierra Tucson)
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0244-1 |
Rozmiar pliku: | 375 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
We wtorek 11 października W. obudził się, jeszcze na Farmie, ze spokojem ducha i umysłu, z jakimś słabo mu znanym uczuciem. Już nie czuł szamotaniny i lęków, które targały nim w sobotę i w niedzielę. Nadszedł spokój. Niezwykła wdzięczność. I nadzieja.
Po śniadaniu pożegnał się z kilkoma osobami przy swoim stoliku. W oczach Holy zobaczył chęć, by się uściskać, ale nie mając czasu ściskać się ze wszystkimi, tylko powiedział „Do widzenia” i poszedł. Nie chciał się narzucać, ale nakaz serca kazał mu powiedzieć przez głośnik: „Tu W. Właśnie wyjeżdżam. Kocham was wszystkich. Niech Bóg ma was w swojej opiece”.
– Ładnie to powiedziałeś – skomentował Willy, wsiadając do samochodu, którym miał odwieźć W. do autobusu. Rozmawiali o Nowym Jorku. Willy powiedział, że lubi tam czasem pojechać, choćby na weekend. W. wspomniał piękny widok, gdy się dojeżdża do miasta.
– Tak, Empire State Building wygląda naprawdę imponująco – powiedział Willy. Ale W. wolał wieże World Trade Center.
– Tak, są piękne, bo nowe – przyznał Willy.
Na to W. wytłumaczył, że World Trade Center jest widoczne z daleka, podczas gdy Empire State Building kiedyś, owszem, był symbolem Nowego Jorku, ale dziś już go prawie nie widać pośród otaczających drapaczy chmur. Pożegnali się serdecznie.
W autobusie już po kilkudziesięciu kilometrach pojawił się niepokój. Nie o trzeźwość, ale o to, czy w kilka dni przed wyjazdem do Kalifornii zdąży pozałatwiać dziesiątki spraw. Wyciągnął kartki i notatki sprzed czterech tygodni, by uporządkować te sprawy. Szybko spostrzegł, że traci spokój i zaczyna się gonitwa myśli. Próbował ją zatrzymać, czytając teksty medytacyjne wypisane na małych kartonikach, które kupił przed wyjazdem z Farmy. Najbardziej podobały mu się Ślady na piasku. Po kwadransie, nieco uspokojony, wrócił do papierków i znów od razu stracił koncentrację. Uświadomił sobie, jak wiele pracy będzie go kosztował spokój nie tylko ducha, ale także myśli.
Po dłuższym czasie podniósł głowę znad kartek i zobaczył za oknem jesienny pejzaż, drzewa już częściowo nagie, ciemnoczerwonobrązowy dywan opadłych liści na ziemi. Przypomniał sobie podobny pejzaż widziany rok wcześniej w Nowej Anglii. Tamto i to dzisiejsze spostrzeżenie piękna natury były w życiu W. czymś wyjątkowym. Ale już po chwili gonitwa myśli odgoniła go od okna, powrócił do papierów i dopiero gdy je uporządkował, znów spojrzał w okno autobusu. Zobaczył Manhattan. I górujący nad nim Empire State Building. Majestatyczny, wyniosły, niczym nieotoczony. Wieże World Trade Center nikną gdzieś z boku w dole miasta, a Empire State Building wyrasta w samym jego środku. Teraz W. uświadomił sobie, że tego budynku nie widać z samego Manhattanu, bo tam rzeczywiście zasłaniają go inne wieżowce, ale z New Jersey widać go wspaniale. Po latach, kiedy kompleks World Trade Center zostanie wydarty na ofiarę straszliwym bogom, Empire State Building będzie niepodzielnie górować nad miastem, które jednak wyda się bez porównania mniejsze niż wtedy, gdy wieże wyznaczały odległy południowy koniec Manhattanu. Na razie W. postanowił nie budować teorii, bo w spostrzeżeniach można się pomylić albo je błędnie zapamiętać, a wszelkie teorie te pomyłki tylko utrwalają. O tym postanowieniu często będzie zapominać.Pierwszy dzień (też wtorek 11 października)
Po przyjeździe do Nowego Jorku W. schował dziennik z Farmy na dno walizki, w której trzymał rzeczy do zabrania do Polski. Kupił dwustukartkowy zielony zeszyt w linie o wymiarach 15 na 24 centymetry. Miał to być dziennik trzeźwości, do jego prowadzenia zobowiązał się Danielowi przed wyjściem z Farmy. Każdego wieczora przed snem będzie w nim robić obrachunek moralny i listę wdzięczności.
Nowy dziennik pulsował własnym rytmem. Jedne dni były bogate w przeżycia i doświadczenia, inne powolniejsze; niekiedy pisał wiele stron, kiedy indziej tylko jedną. Zawsze jednak miał do zapisania coś, za co był wdzięczny. Nawet w najtrudniejszych dniach był wdzięczny za to, że tego dnia nie pił i zachował trzeźwość. Ale często lista wdzięczności była dłuższa.
Po latach dziennik ten pozwolił mu zrekonstruować drogę trzeźwości, na której mozolnie uczył się chodzić.
Po przyjeździe do znajomych, u których się zatrzymał, W. przejrzał listy, jakie do niego przyszły, załatwił kilka spraw przez telefon i pobiegł na południowy mityng AA. Spóźniony stanął przy ścianie, a potem usiadł na schodkach, ale podczas wypowiedzi głównego mówcy był całkowicie zdekoncentrowany. Dopiero podczas dyskusji, gdy część obecnych wyszła już z powrotem do pracy, W. przesiadł się do pierwszego rzędu, gdzie słyszał i rozumiał, co mówią. Susan, młoda dziewczyna, ma dziś urodziny.
Lecz mówi o tym z płaczem. Jest już dwa lata w AA, ale niewiele jej to pomaga. Nie bardzo widzi, co jej dała trzeźwość.
Po zakończonym mityngu ludzie podchodzą do Susan, by ją pocieszyć, ktoś zaprasza ją na lunch. Do W., który na początku mityngu przedstawił się jako alkoholik z Polski, podchodzi spiker i ktoś jeszcze. Radzą mu, by poszedł do światowego biura AA, czyli GSO (General Service Office). Ktoś wręcza W. swoją wizytówkę, na której pisze, do kogo W. ma tam się zwrócić.
W. biegnie pod wskazany adres. AA poza granicami USA zajmuje się Susan, wysoka, szczupła blondynka. Ku zaskoczeniu W. natychmiast prowadzi go do Boba, dyrektora GSO. Susan i Bob mówią, że W. spadł im z nieba. Jest pierwszym alkoholikiem z Polski, który odwiedził nowojorskie biuro. Pokazują listy z Polski. AA tam dopiero powstaje, ale już przywódcy się wzajemnie wyrzucają, piszą do Nowego Jorku, z kim GSO powinno się kontaktować, a z kim nie. Susan i Bob mówią, żeby W. jechał do Polski i ich pogodził. Poza tym nikt jeszcze nie przetłumaczył Big Book na polski, więc może W. by to zrobił. Zapraszają na mityng w ich biurze w piątek w południe, przy okazji pokażą W. archiwa AA. Potem Susan prowadzi W. naprzeciw, do Al Anon, gdzie dostaje broszury po polsku. W piątek otrzyma kontakty AA i Al Anon w Europie Zachodniej.
W. wyszedł stamtąd przerażony. Dobra nowina, że w Warszawie są anonimowi alkoholicy, ginie w lęku o to, jaką on tam będzie miał grupę? A jeśli jeszcze wda się w konflikty, to na pewno zapije. Po wieczornym mityngu Joe doradzi W., żeby pod żadnym pozorem nie mieszał się w walki w polskim AA. Żeby jak najdłużej był w Ameryce i w Europie, zebrał jak najwięcej doświadczeń w AA i dopiero wtedy pojechał do Polski. W ostateczności lepiej trzeźwieć samemu, niż wdawać się w konflikty.
Po mityngu W. rzuca się w wir spraw. Ma uczucie, że znów jest w pędzie, przypomina mu się slogan z Farmy: „Spiesz się powoli”, ale ma tylko cztery dni do wyjazdu do Kalifornii i w tym czasie musi załatwić przedłużenie wizy amerykańskiej, bilet na statek do Europy, wizy do wielu krajów europejskich oraz swoje sprawy wydawnicze.
Od piątej do szóstej wieczorem W. próbował dodzwonić się do domu w Warszawie. Bez skutku. Serce mu waliło jak młotem. Przecież Ewa wiedziała, że W. wróci do Nowego Jorku i będzie telefonować.
Mimo zmęczenia W. pamiętał, by wieczorem zrobić obrachunek. Zaczął myśleć o zdarzeniach całego dnia. Przypomniał sobie, że w autobusie na wolnym siedzeniu obok siebie postawił torbę, z której wyciągnął papiery. Zawsze tak robił. Teraz uświadomił sobie, że tą torbą odgrodził się od ludzi, tak by obok nie usiadł ktoś, z kim trzeba by było rozmawiać. A przecież ten ktoś mógłby mu coś ciekawego powiedzieć. Żałował tego, ale ucieszył się, że to zauważył.
Nazajutrz rano podejrzliwość ustąpiła, w jej miejsce pojawił się niepokój. Zaraz też W. przypomniał sobie, ile razy sam zawiódł Ewę, i to w poważniejszych sytuacjach. Niekiedy było to bez jego winy. Pomyślał, że trzeba się liczyć z takimi przypadkami i godzić się z nimi bez złości. Zapisał: Pogoda ducha, choć nadal dokładnie nie wiem, co to znaczy.
Zazdrość minęła, gdy po kolacji w chińskiej restauracji dostał, jak zwykle, ciasteczko z przepowiednią, tym razem z tekstem: „Nie bądź podejrzliwy bez powodu”. Przypomniał sobie podobne przepowiednie z wiosny: raz dowiedział się, że będzie miał sukcesy w biznesie i po powrocie do domu znalazł w poczcie umowę od wydawcy. Inne ciasteczko przepowiedziało mu, że wkrótce będzie na „szczycie świata”. Najpierw sądził, że znów mowa o sukcesie, ale później ktoś mu wytłumaczył, że zwrot „on top of the world” może też oznaczać pogardę dla świata i wyobcowanie z niego; to było na kilka dni przed jego ostatnim ciągiem.
Później W. często mawiał, że te ciasteczka były jego pierwszą Siłą Wyższą.Pierwszy tydzień
Przez cały tydzień W. się spieszył. Miał tak wiele do zrobienia i pozałatwiania, że pędził z miejsca na miejsce, ze spotkania na spotkanie, zawsze spóźniony. Z czasem przekonał się, że ponad połowa tych spotkań była zbędna, jakby jakaś siła kazała mu ciągle biec, często bez celu i sensu, tylko po to, by mieć poczucie, że spędza czas pożytecznie. Ale długo trwało, zanim to dostrzegł, a jeszcze dłużej, zanim to zmienił. Po latach W. uważał, że przetrzymał ten pierwszy tydzień tylko dlatego, że starannie trzymał się reguł, do których zobowiązał się przed wyjściem z Farmy. Codziennie rano czytał medytacje aż z pięciu książeczek, które kupił na Farmie. Wieczorem robił zapiski w dzienniku, po opisaniu najważniejszych zdarzeń dnia pisał, co było źle, a co dobrze, czego się nauczył, co powinien zmienić i na co musi uważać. Codziennie chodził też na spotkania AA, choć często był tak zmęczony, że nie wiedział, o czym była mowa.
W czwartek spotkał się z amerykańskimi wydawcami swej książki rozmów z uczonymi, która właśnie była przygotowywana do druku. Zaproponował im nową książkę – o historii kształtowania się praw człowieka. Przy okazji opowiedział o pobycie na Farmie. Melinda i Ned podchwycili ten wątek i zaproponowali, by W. połączył obydwa tematy, losy wielkiej idei, a zwłaszcza jej wynaturzeń w komunistycznej Polsce, z własną autopsychoanalizą. Obiecali wysoką zaliczkę na książkę, którą W. powinien napisać w ciągu osiemnastu miesięcy. W rozmowie z nimi W. był swobodny, pewny siebie, a gdy oni zachwycali się rodzącymi się w jego głowie pomysłami – dumny z siebie.
Kilka godzin później wpadł w panikę. Pomyślał, jak taka książka wpłynie na jego przyszłość w Polsce. Jak na jego trzeźwienie? Przypomniał sobie ostatni tydzień na Farmie, kiedy przymus pisania omal nie zniszczył jego kuracji. Przeczuwał, że nie powinien podpisywać umowy, ale nie wiedział, jak się z tego wykręcić. Przerażony poszedł na mityng AA, ale i tam nie potrafił się skoncentrować. Rozbolała go głowa; czuł nudności. Przypomniał sobie, że Linda poradziła mu, by zaczął znowu chodzić na koncerty, jak to robił w młodości. Podszedł pod Lincoln Center. Wiedział, że Zubin Mehta to wspaniały dyrygent, a Itzhak Perlman wielki skrzypek, w programie były utwory Bacha i Saint Saënsa. Ale podczas koncertu nie potrafił się skupić, po głowie latały mu myśli, których nie potrafił przepędzić, nawet gdy zamykał oczy, by łatwiej było mu słuchać. Jeszcze bardziej bolała go głowa, może od wysiłku, by o niczym nie myśleć. Poczuł się tak, jakby w ogóle nie było Farmy, i z przerażeniem pomyślał, że może mu się nie udać.
Wieczorem z największym wysiłkiem zrobił zapiski tylko dlatego, że się do tego zobowiązał. Na liście wdzięczności napisał krótko, że przeżył ten dzień trzeźwy. Dopisał jeszcze, że nikogo nie skrzywdził. To go uspokoiło na tyle, że postanowił uporządkować sprawy i podjąć kilka ważnych decyzji. Uznał, że dwa tygodnie podróży statkiem do Europy to za duże ryzyko dla jego trzeźwości. Nazajutrz odwołał rezerwację na statek. Bilet był bezzwrotny, ale W. zdecydował się stracić pieniądze i kupić bilet na samolot do Amsterdamu; była to pierwsza kosztowna decyzja na rzecz trzeźwości. Później wysłał kilkanaście paczek ze swoimi papierami i książkami do Polski oraz spotkał się ze znajomymi. Opowiadał im o pobycie na Farmie; większość słuchała go z zainteresowaniem, a u kilku wyczuł niepokój, tracili wątek, stawali się spięci, tak jakby ich to też dotyczyło, ale nie chcieli o tym mówić.
W sobotę poleciał na miesiąc do Los Angeles, gdzie miał uczyć na uniwersytecie oraz w więzieniu dla kobiet, które odwiedził wiosną, jeszcze przed wyjazdem na Farmę. Zamieszkał u przyjaciół w Sierra Madre, skąd miał godzinę samochodem do Venice, gdzie mieścił się uniwersytet, i tyle samo na zachód do więzienia koło miejscowości Chino.
W samolocie do Dallas W. siedział przy przejściu, a obok niego para. Mężczyzna mówił po angielsku z akcentem i W. pomyślał, że to może być Polak. Ale nadal pracował nad wykładami; gdy wyjął jakąś książkę przywiezioną z Polski, sąsiad zapytał, czy W. rozumie po polsku. Zaczęli rozmawiać. Okazało się, że sąsiadem był znany polski szermierz, dwukrotny medalista olimpijski, który kilka lat temu został na Zachodzie i zniknął. W. przypomniał sobie, że mając 11 lat, spotkał go razem z wielkim polskim sprawozdawcą sportowym Bohdanem Tomaszewskim. Teraz rozmawiali o studiach, o wspólnych znajomych, o różnych wydarzeniach sportowych. W. zmyślał jakieś historyjki, żeby wydać się bardziej interesujący. Gdy samolot wylądował w Dallas, jego sąsiad nagle zmieszał się, jakby za dużo opowiedział o sobie nieznajomemu, pożegnał się i nie podając do siebie kontaktu, szybko odszedł. W. zastanawiał się, po co zmyślał. Przecież to było stinking thinking, śmierdzące myślenie, na które go uczulano na Farmie. Obiecał sobie, że będzie na to uważać.
W Kalifornii codziennie jeździł na mityngi AA. Były bardziej siermiężne niż te na Manhattanie; sale parafialne lub pomieszczenia w ośrodkach socjalnych były czyste, ale ubogie, ludzie prosto z pracy albo w domowych wyświechtanych dresach. W. na zawsze zapamiętał poczucie przestrzeni – kilka lub kilkanaście osób w dość dużych salach, oraz zapach kawy przygotowywanej dla uczestników. A także głos czytający przed każdym mityngiem fragment rozdziału piątego Wielkiej Księgi Jak to działa”, zaczynający się od „Rarely we have seen…” („Rzadko się zdarza, by doznał niepowodzenia ktoś, kto postępuje zgodnie z naszym programem”).
W więzieniu, w klasie, którą uczył W., było dziewiętnaście kobiet. Miał je uczyć historii idei praw człowieka. Ale przez pierwsze półtorej godziny W. opowiadał im o sobie i o niedawnym pobycie na Farmie. Chciał, żeby go poznały, a teraz to przeżycie było dla niego najważniejsze. Poza tym czuł, że wiele z nich może mieć podobny problem, więc dla nich jego doświadczenia mogą być ważniejsze niż to, co kto myślał i pisał o prawach człowieka. Postanowił cały kurs dostosować do ich sytuacji, do tego, co może mieć dla nich znaczenie. Poprosił, by na następne zajęcia napisały o tym, kto, kiedy i w jakich sytuacjach naruszał ich prawa.
W przerwie podeszła do niego Susan Atkins, jedna z trzech znajdujących się w jego klasie członkiń bandy Mansona. Powiedziała, że też ma problem alkoholowy, ale w więzieniu nie piła od czternastu lat, tylko niedawno upiła się samogonem. W więzieniu w Kalifornii łatwo go zrobić, wystarczy jakikolwiek owoc położyć w słoiku przy oknie, by ten w upale się roztopił, a później sfermentował. Ale Susan nie chce już pić. W. powiedział Susan, że znał Frykowskiego i Polańskiego, choć nie wiedział, dlaczego to mówi. Susan nagle przejęta opowiedziała, że gdy Text Watson kazał jej zabić Wojtka Frykowskiego, nie mogła tego zrobić. Ręka zawisła jej w powietrzu, jakby jakaś siła ją zatrzymała. W końcu zabiła go Pat Krenwinkel lub sam Text. Susan już nie pamięta kto. Susan nigdy o tym nikomu nie mówiła, ale chciałaby, aby W. powiedział o tym Polańskiemu i rodzinie Frykowskiego. Na pytanie W., czemu zabijały, Susan powiedziała, że wtedy, gdy mordowały, nie uważały swoich ofiar za ludzi.
Po przerwie studentki same się przedstawiały. Większość mówiła o swoim alkoholizmie, narkomanii lub o alkoholizmie rodziców, widocznie zwierzenia W. zachęciły je do tego. Po kilku dniach W. dowiedział się od kolegów w Antioch University i od Diane, która organizowała programy edukacyjne w więzieniu, że te zajęcia bardzo się uczestniczkom podobały. Były pokrzepiające i bliskie ludziom.
Ale na razie, wracając z więzienia, W. zastanawiał się, po co znów zmyślał. Nie znał Polańskiego, nigdy nie widział Frykowskiego. I co teraz zrobi z prośbą Susan. Przypomniał sobie lot do Dallas i zrozumiał, że skłonność do koloryzowania i niepotrzebnych kłamstw trudno będzie wyplenić. Z kolei myśląc o samych zajęciach, o tym, co mówił i co w odpowiedzi usłyszał, uświadomił sobie, że teraz już będzie uczyć inaczej niż dotąd. Czuł, że pobyt na Farmie zmienił go także w tych wymiarach, w jakich dotychczas był z siebie zadowolony i żadnych zmian nie oczekiwał.
Wieczorem napisał list do Lindy; zobowiązał się, że pierwszy list napisze po tygodniu, a później, przez cały rok, co dwa tygodnie będzie pisać na zmianę do Lindy i do Ann. Te listy okazały się ważną pomocą w trzeźwości. Kiedy przemykała mu przez głowę myśl, żeby się napić, zastanawiał się: „Ale co ja im potem napiszę?”. Wiedział, że nie może ich zawieść. Podobnie gdy co miesiąc wysyłał na Farmę czek z kolejną ratą kredytu, uświadamiał sobie, że trzeźwość sporo go kosztuje i bez sensu byłoby upić się, a później nadal płacić. W pierwszym liście napisał o tym, co się działo i jak sobie z tym radził. O niepotrzebnych kłamstwach i ubarwieniach, żeby było ciekawiej lub żeby się wydać ważniejszym, bardziej interesującym, a także o drobnej kradzieży dwóch długopisów u gospodarza w Nowym Jorku. Pocieszał się tym, że teraz już się na tym przyłapuje.
Gdy po latach przeczytał kopię swojego listu, zrozumiał, co mieli na myśli terapeuci na Farmie, mówiąc o intelektualizacji jako przeszkodzie na drodze W. do trzeźwości. W liście do Lindy nie było niemal w ogóle żadnych konkretów, lecz same uogólnienia i teoryjki. Ale nawet z tego listu przebijał nieustanny pośpiech i panika, wynikające z nieumiejętności przewidzenia, co ile czasu zajmie, z przeładowywania każdego dnia i każdej godziny często niepotrzebnymi zobowiązaniami i planami.
Pod koniec tygodnia w drodze z więzienia do Venice, ruszając zbyt pospiesznie na zmieniających się światłach, W. uderzył w czyjś zderzak. Na szczęście nikomu nic się nie stało, żaden samochód nie uległ poważnemu uszkodzeniu i kierowca puścił W., nie robiąc problemów. W. jeszcze nie znał swojej Siły Wyższej i nie wiedział, że często będzie ona przemawiać do niego poprzez stłuczki i drobne wypadki samochodowe, jakby chciała powiedzieć: zwolnij, bo może być gorzej.Pierwszy miesiąc
Podczas pobytu w Kalifornii W. dość sumiennie dotrzymywał zobowiązań podjętych przed opuszczeniem Farmy. Codziennie rano medytował. Wieczorem robił obrachunek. Po tygodniu wstawania o pół do szóstej, nieustannego jeżdżenia po kilkadziesiąt kilometrów na mityngi, do pracy i do domu, po kilku wykładach dziennie bywał tak zmęczony, że wieczorem nie miał siły niczego napisać i robił to następnego dnia rano.
Niemal codziennie chodził na mityngi AA – w różnych okolicach Los Angeles. Szybko przekonał się, że sama obecność na spotkaniu go wycisza, choć trudno mu było się skupić. Po części wynikało to ze stałego zmęczenia, po części z natłoku myśli o różnych sprawach, które miał do załatwienia, ale najczęściej nie słuchał uważnie innych, bo obmyślał, co sam mógłby powiedzieć. Niecierpliwił się, gdy mityng zbliżał się do końca, zanim kolejka mówców doszła do niego. Sam zaś mówił długo, nawet gdy powierzano mu rolę prowadzącego, który zazwyczaj tylko udziela głosu innym. A kiedy już coś powiedział, to później nasłuchiwał, czy ktoś nawiąże do jego wystąpienia. Czuł, że coś tu jest nie w porządku, bo w wieczornym obrachunku zapisywał to pod hasłem „Wielkie ego”. Ale potrzeba, by błyszczeć, była silniejsza, więc znów robił to samo.
Potrzebę uznania zauważył także w sprawach zawodowych. Kiedy uniwersytet Antioch zaproponował mu etat, odruchowo zapisał w dzienniku „Chcą mnie!”, jakby tylko o to mu chodziło. Zresztą jeszcze przez długi czas najważniejszym kryterium sukcesu był fakt, że na uniwersytetach, na które przyjeżdżał z jednorazowym wykładem, chcieli go zatrzymać na stałe. Może nieświadomie toczył rozmowy prowadzące w tym kierunku; przeważnie chcieli, a W. wtedy odmawiał, bo najczęściej od początku wiedział, że to jest niemożliwe albo że tego wcale nie chce. Zaczął przeczuwać, że może to mieć związek z jakimś lękiem i potrzebą udowodnienia sobie własnej wartości.
Na jednym z mityngów w Culvert City prowadząca spotkania, Klara, powiedziała, że do trzeźwienia nie jest potrzebny intelekt, lecz siła. Ona sama nie miała takiej siły, więc zwróciła się do Siły Większej od niej samej. Tak zaczęła się droga rozwoju duchowego Klary.
Dla W. taką siłą na początku miał być Joe, pierwszy sponsor wyznaczony mu przez Daniela przed opuszczeniem Farmy. W. miał do niego zadzwonić natychmiast po przyjeździe do Los Angeles, ale zwlekał przez pięć dni. Spotkali się u Joego w biurze. Starszy, postawny mężczyzna budził respekt, także swoim spokojem i piętnastoletnią trzeźwością. Rozmawiali o motywacji do trzeźwienia. Joe miał 61 lat, gdy żona zmarła na alkoholizm. On sam wytrzeźwiał rok później.
– Czy dlatego, że miałeś wyrzuty sumienia po śmierci żony? Czy przestraszyłeś się własnej?
– Nie wiem. Ale chyba ani jedno, ani drugie. Chyba byłem już chory i zmęczony tym, że codziennie budziłem się chory i zmęczony – odpowiedział Joe, jak się okazało dość znanym aowskim porzekadłem.
W. umówił się z Joem, że będzie do niego dzwonić codziennie, a nie dwa razy dziennie, jak chciał Daniel. Ale i tego nie potrafił, raz zapomniał, a później było mu wstyd i znów nie zadzwonił, potem czuł jeszcze większy wstyd. Gdy po kilku dniach przełamał strach przed reprymendą, Joe ucieszył się, że W. jest wciąż trzeźwy, i powiedział mu, że jeśli znów zapomni, to zawsze może przerwać milczenie i wrócić do rutyny.
Ale W. nie wracał. Wiedział, że w tym jednym punkcie łamie umowę zawartą na Farmie, ale nie potrafił jej dochować. Tłumaczył sobie, że nie chce Joemu zawracać głowy swoją osobą. I chyba w to wierzył, bo Joe w ogóle nie pojawiał się w jego dzienniku trzeźwienia i obrachunku moralnym. Dopiero po kilku latach W. uświadomił sobie, że od samego początku migał się od posiadania sponsora. Nie chciał z nikim uzgadniać drogi do swojej trzeźwości; nie lubił też sponsorować innym, bo nie chciał podejmować trwałych zobowiązań.
Za to co tydzień sumiennie dzwonił na Farmę, by zdać sprawozdanie ze swojej trzeźwości. Te rozmowy z osobą akurat będącą na dyżurze zazwyczaj były zdawkowe. Nieco dłuższe były listy na Farmę. Drugi z kolei napisał do Ann. Ten był nieco bardziej konkretny niż poprzedni do Lindy. Co więcej, pisząc ten list, W. uświadomił sobie, że także z Farmy pamięta jedynie ogólny nastrój, atmosferę, terapeutów i kolejne kroki, jakie sam musiał zrobić. Nie mógł sobie natomiast przypomnieć twarzy innych pacjentów. Zdał sobie sprawę, że doświadczył na Farmie tego, czego poprzednio nie znał, a mianowicie społeczności, w której atmosfera i ogólne zasady były stałe, zaś jej członkowie wymienni.
W. próbował też robić kroki, ale nie miał na to czasu ani nie potrafił się skupić. Raz tylko pomajstrował coś przy czwartym kroku, ale go odłożył. Napisał też listy do brata i siostry, choć nie miał pewności, jak je przyjmą. Raczej się w nich tłumaczył i obiecywał poprawę, niż próbował zadośćuczynić, a oni takie obietnice znali już od dawna i nie bardzo w nie wierzyli.
Po tygodniu W. musiał przejść pierwszy test trzeźwości. Gospodarze, którzy nie stronili od alkoholu, wydawali przyjęcie. Podczas gdy W. robił placki kartoflane dla trzydziestu osób, gospodyni przygotowywała gulasz z kury i z białej kiełbasy.
– Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzać, że doleję kieliszek białego wina. Zawsze tak robię, a ono wyparowuje – zwróciła się do W. – Będziesz mógł to zjeść?
– Chyba tak – powiedział W., nie chcąc odmawiać.
– Pytam, bo mamy znajomego, który jest nowo narodzonym anonimowym alkoholikiem i on nawet tego nie je, absolutnie niczego, co leżało koło alkoholu – powiedziała Marylinn, wlewając wino do garnka.
W. dalej robił placki, ale już nie miał spokoju. Przypomniał sobie, że na Farmie zakazano nawet środków przeciwbólowych. Myślał o znajomym gospodarzy, on pewnie wie więcej od W. Może więc nie powinien tego jeść, zwłaszcza gdy już wie, że tam jest wino. To może być furtka do pomyślenia: „Skoro nie zaszkodziło mi wino w gulaszu, to może nie zaszkodzi mi również jeden kieliszek”. W końcu, zbierając się na odwagę, powiedział, że jednak wolałby tego nie jeść. Ku zaskoczeniu W. Marylinn przyjęła to najbardziej naturalnie w świecie i usmażyła mu osobno kiełbaskę. W. poczuł ulgę i przypomniał sobie słowa, które kiedyś usłyszał na mityngu AA. O tym, że największym zagrożeniem dla trzeźwości wcale nie są wielkie sprawy, tylko drobiazgi i nieuwaga.
Gdy przyszli goście, W. długo siedział w kuchni, jakby bał się być wśród ludzi. Chyba zawsze się tego bał, lęk mijał, gdy się napił. Albo gdy mówił i był w centrum uwagi. Więc teraz, gdy gospodarz wyciągnął go z kuchni, natychmiast zaczął gadać. Mówił, wykłócał się, wygłaszał dość ostre sądy o Ameryce, nie słuchając innych.
Dopiero później, robiąc obrachunek, uświadomił sobie, że jak zawsze chciał mieć rację i mówił, jakby wykładał do obecnych, a nie rozmawiał z nimi. Postanowił to zmienić, ale nawet po wielu latach, kiedy już nauczył się słuchać, wciąż miał skłonność do długich przemówień. Z tym, że już nie kłócił się o swoją rację; mawiał nawet, że każdy pokój jest na tyle duży, by pomieściło się w nim kilka odmiennych zdań. Tego wieczoru w dzienniczku wdzięczności zapisał z dumą, że podczas przyjęcia nawet nie zauważył istnienia alkoholu i nie miał żadnych problemów z tym, by nie pić.
Kilka dni później, jadąc wieczorem po autostradzie, usłyszał huk rozpadającej się opony. Zjechał bezradny na pobocze. Wpadł w panikę. Wyszedł z samochodu poszukać pomocy. Nikt się nie zatrzymał. Kilkaset metrów przed sobą zobaczył migające światła dwóch samochodów policyjnych i zatrzymany samochód z kierowcą w środku. W. podszedł do nich. Gdy zagadał do pochylonego nad oknem zatrzymanego samochodu policjanta, ten odruchowo sięgnął po broń.
– Stać! Ręce do góry! – krzyknął i rzucił W. na maskę samochodu. Gdy go obszukał, W. przerażony wyjaśnił, że potrzebuje pomocy.
– To czemu tak cicho podszedłeś, przecież mogłem cię zabić – wyjaśnił policjant. I wytłumaczył, że na autostradzie co kilkaset metrów są telefony, z których można zadzwonić po pomoc. W. mu odpowiedział, że nie wie, bo nie jest stąd, chwilę porozmawiali. W. dorzucił kilka anegdot z Polski, zrobiło się przyjaźniej i policjant sam zatelefonował po pomoc dla W. Na odchodnym zapytał jeszcze, czy W. potrafi każdego tak rozbawić jak jego.
Po jakimś czasie przyjechał gość z firmy, w której uniwersytet wynajął dla W. samochód, i założył mu nowe koło. W. wcale tego nie chciał, wiedział już, że tanie mięso psy jedzą, i marzył, by rozwiązać umowę i wynająć nowe auto w porządnej firmie jak Hertz lub Avis. Ale nie potrafił tego powiedzieć i wziął naprawionego starego rzęcha. Potem był na siebie bardzo zły.
Złość trzymała go nazajutrz i pojechał do firmy, by zerwać umowę. Był tak wściekły, że właściciel zwrócił mu pieniądze. W. wynajął samochód w Avisie i był z siebie dumny. Dopłacił i uznał to za drugi wydatek na trzeźwość. Jak dotąd wydatki te dotyczyły transportu – samolotu i samochodów.
W. starał się też pamiętać o przyjemnościach, które alkohol wyrugował z jego życia. Chodził na koncerty. W pięknej sali koncertowej w Pasadenie orkiestra z Bambergu pod dyrekcją Witolda Rowickiego grała Ryszarda Straussa i Czajkowskiego; W. ucieszył się, bo nie miał już takiej gonitwy myśli jak w Nowym Jorku.
Ale kilka dni później, w Filharmonii w Los Angeles, chaos i brak skupienia powróciły. Grano IX Symfonię Gustava Mahlera, czyli kompozytora, którego W. po prostu wielbił. W. potrafił się skupić, gdy zamykał oczy, ale wtedy ogarniała go senność. Tydzień później ponownie spróbował. Przespał Mozarta, a przy Brahmsie znów nie mógł opędzić się od myśli kołaczących mu się po głowie. Może wcale nie lubię muzyki, a może mam w sobie strasznie dużo niepokoju? zapisał w dzienniku.
Ten chaos utrzymywał się, ale na koncerty chodził systematycznie. Stały się probierzem jego stanu ducha. Po jakimś czasie chaos zniknął. Zastąpił go spokój i ukojenie, jakie dawała mu muzyka. Po wielu latach ukojenie zamieniło się w sen: po kilku minutach pierwszego utworu W. na chwilę zasypiał. Wydawało mu się, że muzykę nadal słyszy, ale wiedział też, że spał. Nie wiedział jednak, czy jest to jeszcze dowód spokoju ducha, czy już starości.
Pewnego dnia W. poszedł z Marylinn do kina na Powrót Martina Guerre. Film mu się podobał, uświadomił sobie, jak bardzo lubi kino, i postanowił chodzić przynajmniej raz w tygodniu. Kilka razy wykąpał się w oceanie; sprawiło mu to wielką przyjemność, chociaż poprzednio wody nie lubił. Od zawsze kochał góry i teraz też chodził na spacery po Sierra Madre. Ale nie miał na to wszystko czasu. Pewnego dnia, po wycieczce w góry, gdy musiał zawrócić w połowie drogi, by nie spóźnić się do pracy, zanotował: Od teraz już żaden pilny termin nie powinien przeszkodzić mi w odpoczynku. Wieczorem zaś, w rubryce „Nauczki”: Od jutra bardzo się pilnować, by nie mieć zbędnej roboty, która zmuszałaby mnie, żeby cały dzień przy niej siedzieć. Ale szybko o tych obietnicach zapomniał. Dwa tygodnie później zapisał: Chciałbym pójść w góry i nie umiem kiedy. Chyba podświadomość pokierowała jego ręką, gdy pisał „nie umiem” zamiast „nie mam kiedy”. Bo naprawdę nie umiał. Nie umiał zorganizować sobie życia tak, by był w nim czas na pracę, odpoczynek, wycieczki, obowiązki i radości. Szukał rozwiązań. Znów po tygodniu, po wspaniałej kąpieli w oceanie, pisał: Boże, jak się zwolnić z nieustannego wyścigu. Mniej gonitwy za sprawami niekoniecznymi; więcej plaży. Chyba dużo spraw sobie wymyślam tak na wszelki wypadek. Postanawiał mniej planować, śmielej odrzucać różne propozycje. Pracować tylko poza domem, tak by nie mieć pod ręką pracy, która nie pozwalałaby mu odpocząć. Tak zaczęła się nigdy niezakończona walka W. z samym sobą o organizację życia, wybór priorytetów, równowagę między obowiązkami a radościami. Po bardzo wielu latach, pisząc coś w Zakopanem, był tak samo jak wtedy rozdarty między siedzeniem za biurkiem a perspektywą pójścia na narty lub na wycieczkę w ośnieżoną i zalaną zimowym słońcem dolinkę tatrzańską.
W Kalifornii zauważył, że mniej się boi. Kiedyś do domu wtargnął obcy pies. W. zawsze panicznie bał się psów, ale teraz przezwyciężył strach, zamknął intruza w kuchni i spokojnie zadzwonił po pomoc. Pod koniec pobytu bardzo rozbolała go noga. Bez histerii pojechał do szpitala i potem cierpliwie uczył się chodzić o kulach. Sam się zdziwił, że przeszedł przez to bez paniki i pogodnie, jakby już mniej było w jego głowie negatywnych myśli.
Bał się tego, co ludzie o nim pomyślą, dlatego udawał, koloryzował, czasem kłamał. Zauważył też niecierpliwość. Kiedyś zadzwonił do matki w Polsce; rozmowa była miła i serdeczna. Ale kiedy mama powiedziała, by W. ograniczył palenie, nastroszył się. A kiedy prosiła, by nikomu nie mówił o swojej kuracji, zdenerwował się. Niecierpliwił się także wówczas, gdy ktoś miał inne zdanie, zwłaszcza w kwestiach, które go dotyczyły – trzeźwości oraz duchowości. Program uniwersytetu Antioch był silnie nastawiony na psychologię oraz kwestie rozwoju osobistego, zwłaszcza intelektualnego i moralnego. Profesor Al Erdynast, przyjaciel i mentor W., był uczniem Lawrence’a Kohlberga, który uważał, że rozwój moralny jest uzależniony od rozwoju intelektualnego. W. znał jednak wielu prostych ludzi o wysokim poczuciu moralności i wielu drani na bardzo wysokim poziomie intelektualnym, więc kłócił się z Alem. Kiedyś W. zirytował się, gdy Al powiedział, że liczy się przede wszystkim mózg, Wieczorem zapisał: Ciekawe, że to, co mnie dziś drażni, chyba bardzo by mi się podobało jeszcze dwa miesiące temu.