- W empik go
Literacka drużyna - ebook
Literacka drużyna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 208 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to 8 maja 1823 roku. W Zamiechowie, rzucony nad głębokim parowem, niezwykły ruch panował; właściciel miasteczka pan Stanisław Starzyński obchodzi imieniny, sprosił więc pod gościnną strzechę liczne grono znajomych; po imieninach miał zamiar wyruszyć za granicę, pożegnać na długo ów uroczy zakątek, który, modelując się na wzór panujących podówczas idyllicznych usposobień, nazywał zwykle Samotnią. Samotnia jednak prezentowała się wcale pokaźnie: był to obszerny dwór, na pochyłości góry wzniesiony, otulony zewsząd ogrodem, spoza którego wyglądały zabudowania dworskie, zdradzające więcej niźli mierny dostatek. Starzyński znany już wówczas pod nazwą Stacha z Zamiechowa, kawaler nie pierwszej młodości, kończył lat 38; wdzięcznego układu, wykształcony, dowcipny, pociągał ku sobie serca właśnie ową serdeczną grzecznością, a stanowił niezwykłe w naszym społeczeństwie zjawisko, mianowicie dlatego, że nie szedł utartą drogą, po jakiej wędrowali jego sąsiedzi, nie kochał się w sejmikowaniu, kart nie brał do ręki, ale za to lubił książki, pisał wiersze i – co mu najbardziej wyrzucano – nie doszukiwał się w ludziach rodowych zasług, ale wykształcenia. Demokratyzmem owym zaraził się podczas przydługiej po Europie wędrówki, ze szkodą własną, jak utrzymywali herbowni, bo z racji stanowiska, z racji stosunków i krewieństwa, mógł śmiało stanąć na świeczniku pośród braci szlachty okolicznej; poprzestał jednak na skromnym tytule sędziego i nie szedł wyżej – a i pod tym względem zrobił ustępstwo, chciał dogodzić gorącym pragnieniom niedawno zmarłego rodzica, a ten właśnie marzył tylko o tym, by go widzieć koniecznie w poczcie dygnitarzy, już jeżeli nie gubernialnych, to powiatowych przynajmniej. Sąsiedzi, do uprzywilejowanej należący klasy, nazywali pana Stanisława dziwakiem, ale jednocześnie bali się go po trosze, bo się im często dowcipnym wierszykiem odcinał, marnował talent na okolicznościowe piosenki, ulegał modzie czy zwyczajowi przekazanemu nam przez ubiegłe stulecie. Zresztą i epoka, w której żył, nie nadawała się do poważnych studiów: wszystko w niej było chwilowe, dorywcze.
Toteż w zamiechowskim dworze, w dzień imienin dziedzica, zebrała się różnobarwna ludzi gromada. Najprzód naturalnie dygnitarze: marszałek gubernialny Stanisław Komar, chorąży Jan Makowiecki, sędzia graniczny Erazm Rakowski, prezes sądów granicznych Kajetan Witosławski, hrabia Ksawery Stadnicki, major Wyleżyński, stryj Józef, starosta nestorowicki zamieszkały w Bednarówce pod Husia-tynem, Karol Darowski, dzierżawca podówczas Tomaszówki, piastujący także jakiś urząd w powiecie, i wielu jeszcze innych, których nazwiska wyszły nam z pamięci. Obok nich stawili się reprezentanci niedawno zwiniętej loży wolnomularskiej w Kamieńcu, mianowicie: dwaj bracia Sabińscy, wiceregens trybunału głównego pan Ignacy Sadowski, kapitan kwatermistrzostwa Szymon Czajkowski; przybył z nimi i Seweryn Malinowski, artysta dramatyczny, zastępca dyrektora sceny miejscowej, ulubieniec gospodarza domu, protegowany przez niego wytrwale. W gronie poważnych osób było dwóch młodzieniaszków, dwóch pretendentów do Parnasu: przybiegli oni, by się pokłonić starszemu bratu: mówię tu o Maurycym Gosławskim i Adolfie Januszkiewiczu. Pierwszy, syn ubogiego oficjalisty z okolicy, wychowaniec krzemienieckiego liceum, był nauczycielem przy Trzecieskim, bogatym paniczu z Berezówki; drugi, jeszcze student podówczas Uniwersytetu Wileńskiego, mieszkał przy stryju w Krasnem; poznał się on z Gosławskim przed kilku tygodniami i podążył z nim razem do Zamiechowa. Akademik stanowił u nas niezwykłe zjawisko, zwłaszcza akademik wileński; młodzież podolska bowiem kształciła się albo w wołyńskim liceum, albo na domowej poprzestawała edukacji. Jeszcze o dwóch przybyszach, może najwybitniejszych nie wspomniałem: mianowicie o Franciszku Kowalskim i Tymonie Zaborowskim. Obaj byli krzemieńczanie, ostatni podówczas opuścił Warszawę i osiadł w rodzinnych Liczkowcach pod Miodoborami, na prawym „zakordonowym” brzegu Zbrucza; drugi także w Galicji „bakałarzował”, wyrwał się więc na chwilę, by pożegnać patriarchę podolskich pieśniarzy. Nie brakło w towarzystwie i legionisty, majora Młodzianowskiego, który, jakby w żałobie po cesarzu, nie brał żywego udziału w rozmowach i zabawie; nie: brakło i starego rezydenta pana Bartłomieja Staniszewskiego, nie – gdyś towarzysza kawalerii narodowej, pamiętającego czasy koliszczyzny; rad bowiem opowiadał, jako przy boku pana łowczego koronnego, a późniejszego hetmana, brał udział w poskromieniu Gonty i patrzał na jego egzekucją na polach serbiańskich.
Rozmowa krążyła około powszednich wydarzeń, potem dotknięto zatargu gospodarza z biskupem Mackiewiczem, nie obeszło się bez.żarcików, spoza których przebijał libertynizm sui generis, przeszczepiony na niwy podolskie i nawet bujnie rozrosły. Pan Karol Darowski, ojciec Aleksandra, znanego pisarza, prym tu trzymał; człowiek to był niemłody podówczas, łatwo władał piórem, znany autor bardzo wesołej i bardzo rozpowszechnionej satyry, prześladował gospodarza, utrzymując, że ten do „nowatorstwa” ma pochop. Starzyński nie przeczył może dlatego, że się znajdował pod wrażeniem chwili, rozjątrzony na biskupa, który istotnie w owej epoce nie posiadał popularności pośród – ogółu ziemiańskiego. Do tej niepopularności przyczyniło się trochę i nieoględne postępowanie samego pasterza. Szczególnie głośną była jego sprawa z dominikankami kamienieckimi (1820). Trzy panienki pobożne, nie wiem już z jakiej racji, kazał wydalić z klasztoru; dodamy nawiasem, że nie wykonały jeszcze profesji. Panienki się opierały, biskup użył pośrednictwa policji, policja niechętnie brała się do rzeczy, wówczas faktor Limończyk podjął się misji nie arcyprzyjemnej: użył fortelu, panienki pod jakimś pozorem z klasztoru wyprosił i ściągnął z nich na ulicy wobec licznych świadków szaty zakonne. Pokrzywdzone w lament, miasto, a i szlachta w nim zamieszkała stanęła po ich strome: reprezentanci uprzywilejowanego stanu wystąpili ze skargą do metropolity, a nawet podobno i do ks. Golicyna, ministra wyznań „z użaleniem; na gwałtowność i nadużycia władzy księdza biskupa”. Ostatni wysztyftował manifest i w kilka dni po wypadku dokonanym odczytał go publicznie w sądzie głównym kamienieckim. W manifeście owym nie szczędził podwładnych, ujemnie malował duchowieństwo, szczególnie zakonne, zanadto jaskrawych barw używając do malunku. Wszystko to dziwnie wyglądało.
Starzyński skorzystał.z nieoględnego kroku i w wierszu, może zanadto złośliwym, w imieniu szlachty remanifestował; stąd nieporozumienia i kwasy, które przy pierwszej stosownej zręczności powód do nowej dały niechęci. A zręczność ta nadarzyła się właśnie. W Zamiechowie znajdował się kościół, a w nim groby familijne Starzyńskich. Pan Stanisław, chcąc uczcić pamięć ojca zmarłego w 1818 roku, zamówił u Fontany we Włoszech pomnik, z zamiarem umieszczenia go w świątyni parafialnej. Wypukłorzeźba z białego marmuru wyobrażała anioła śmierci, ze smutną i przepiękną twarzą; anioł prawą ręką gasił pochodnię życia, lewą trzymał opartą na medalionie, wystawiającym portret nieboszczyka. Artysta twarz anioła z żywego skopiował wizerunku – a wszystko to długich wymagało zachodów, długo wędrowało z pięknej ziemi italskiej na Podole, tak że ledwie w 1822 roku przystąpiono do ustawienia pomnika. Proboszcz miejscowy, rozpatrzywszy się w płaskorzeźbie, struchlał; anioł bowiem był nagi, więc pokusa dla prostaczków; wstrzymał roboty i doniósł o tym biskupowi. Ksiądz Mackiewicz, może powodowany niechęcią, usankcjonował postępowanie proboszcza. I rozpoczęła się walka listowna między pasterzem a poetą; pierwszy lubił dużo pisać, a nie miał wielkiego daru po temu; drugi korzystał ze słabostki przeciwnika; w końcu atoli, rozżalony, spory traktat wypalantował o stosunku religii do rzeźbiarstwa, powoływał się w nim na teologią dogmatyczną, na ojców kościoła, dowodził, że obnażona świętość w przybytku Pańskim miejsce mieć może i powinna, że biskup krępując rozwój sztuki, tym samym ujemnie wpływa na cywilizacją, że więc suplikant, jeżeli nie otrzyma pozwolenia, gotów jest przyjąć protestantyzm i w przybytku na cześć Lutra wzniesionym umieścić arcydzieło, którym się chlubić będą w przyszłości.
Mackiewicz nadspodziewanie znalazł się bardzo zgrabnie; zamiast długiej rozprawy zbył malkontenta kilku słowy tej mniej więcej treści: „Na list wielmożnego pana dobrodzieja mam honor odpowiedzieć znanym przysłowiem: Baba z wozu, koniom lżej! Co wyraziwszy, piszę się itd.” Pan Stanisław właśnie podczas imienin znajdował się pod wpływem humorystycznego a dotkliwego responsu, nawet w pierwszej chwili nie miał odwagi sporu prowadzić, choć ten zakończył się dla stron obu pomyślnie, naturalnie za pośrednictwem wpływowych przyjaciół, płaskorzeźba zdobyła sobie prawa obywatelstwa w kościele, a choć proboszcz przez czas jakiś okrywał ją płachtą, by się pobożni nie gorszyli, z laty atoli usunięto zasłonę na zawsze, a pomnik, jeden z najpiękniejszych w naszych stronach, do dziś dnia jest ozdobą zamiechowskiej świątyni.
O zmierzchu, po skończonej uczcie, powszedniejsi sąsiedzi widząc, że się na posiedzenie literackie zanosi, pośpiesznie wynieśli się; zostali tylko wielbiciele talentu gospodarza i przyszli żołnierze armii rymotwórczej. Kółko to dobrane, udało się ze dworu dziedzica do Ustronia, albo mówiąc zwykłym językiem, do drugiej rezydencji pana Stanisława, zwanej Jarycowem przez lud pospolity. Za miasteczkiem, o jakie kilka tysięcy kroków, wznosił się domek ukryty w pąkach zieleni; to już była prawdziwa idylla dla marzyciela stworzona: kilkanaście pokoików schludnych, wesołych, słomianą strzechą okrytych, za wirydarzem kwiatowym sad rozłożysty przypierał do starego lasu, z drugiej zaś strony kobierzec zielony po lekkiej pochyłości zbiegał do sadzawki, ujętej w obręcz ścieżkami żwirem usypanymi… wszędzie pełno altanek, ozdobionych powojami i napisami, ławeczki w cieniu lip wiekowych, na dębie gniazdo bocianie, a dokoła cisza, chyba świergotem zamącona ptasim. Tutaj Stach z Zamiechowa przemieszkiwał, tutaj teraz przepędzał chwile natchnienia: pisał, czytał, marzył, jeżeli chcecie. Na progu Ustronia zostawiał kłopoty gospodarskie, jak muzułmanin zostawia pantofle na progu haremu. Tylko wybranych gości przyjmował w Jarycowie; więc też sąsiedzi nazywali z pewnym przekąsem owo zaciszne domostwo Parnasem podolskim.
W chwili naszego opowiadania nieliczna w nim się zebrała drużyna; bohaterem jednak, a jeżeli chcecie, najwydatniejszą postacią pośród tego koła był Tymon Zaborowski, nazwany „wieszczeni mio-doborskim”; skromny ptaszek, w orle przystrojony piórka, użyć ich nawet do lotu nie umiał. Już to do przesady mieliśmy zawsze popęd niemały, a w owej jałowej epoce większy niźli kiedy indziej. Jakoż dzisiaj, rozglądając się w utworach rzekomego „wieszcza”, dziwimy się ubogiej po nim spuściźnie. Gładkie to, wdzięczną pisane polszczyzną, dużo o pięknościach natury w ogóle, tęsknota do swego zagonu, a jednak ten zagon jakoś zimno, mglisto a niewyraźnie odmalowany, tak dalece, że malunek, noszący cechy konwencjonalne, do wszystkich nie swojskich dałby się zastosować zagonów, gdyby z niego nazwy miejscowości powykreślano. Dumy podolskie, sięgające czasów niewoli tureckiej, bardzo niewiele rysów właściwych Podolowi zawierają; w dramatach i poematach historycznych tyle historii, ile jej tkwi w nazwisku; poza nim wszystko zmyślone, zakute w klasyczne pęta, z których autor, rozczytany w Byronie, wydostać się pragnął, a nie umiał, albo nie miał siły. Więc powtarzamy, spuścizna literacka po Zaborowskim uboga. A jednak człowiek ten musiał posiadać szczególne zalety, kiedy grono zebrane pod gościnną strzechą Jarycowa taką go czcią okalało, kiedy młody wówczas Gosławski modelował się na wzór „wieszcza miodoborskiego” i pięknościom Podola poświęcił swoje pióro, a oddać należy mu sprawiedliwość, że pod tym względem mistrza prześcignął. Musiał posiadać szczególne zalety, kiedy drugi grajek czy pieśniarz wioskowy, Franciszek Kowalski, w lat wiele potem, jeden z najwięcej wypieszczonych swoich utworów na pamiątkę znajomości z Zaborowskim ochrzcił jego imieniem; gdy Sabiński, klasyk do szpiku kości, zbierał pyłki po nim pozostałe, z zapałem deklamował, kopiował, nie wiem już ile razy, ulotne kartki, niegdyś mu przez „wieszcza” przesyłane zza Zbrucza. Wreszcie jeden z uczestników tej uczty, wykształcony Ignacy Sadowski, w pół wieku potem, już będąc zgrzybiałym staruszkiem, unosił się na wspomnienie literackich posiedzeń w Zamiechowie, zaliczał je do najpiękniejszych chwil w życiu spędzonych, dodając, że gwiazdą przewodnią był Tymon Zaborowski. Prawda, że mógł imponować uczestnikom owych biesiad, bo już wówczas ogłosił drukiem tragedią przepolszczoną z Woltera (Tankred), graną po kilkakroć z powodzeniem na scenie warszawskiej. Blady i anemiczny Parnas we śnie, drukowany w jednym z pism wychodzących w stolicy, czytany był powszechnie, i to z zapałem niekłamanym. Nie należy zapominać, że zdarzyło się to na początku trzeciego dziesięciolecia dziewiętnastego wieku, żeśmy jeszcze nie znali dobrze Brodzińskiego, żeśmy nie przeczuwali nawet narodzin owej plejady gwiazd pierwszej.
wielkości, które znacznie później zabłysły na szarym firmamencie rozpiętym nad naszą ubogą niwą. Dodajcie do tego powagę redaktora pisma literackiego, pewnym nacechowanego odcieniem, bo też „Ćwiczenia naukowe”, które Tymon Zaborowski wspólnie ze Skomorowskim wydawał, prawie wyłącznie mieściły utwory wychowańców szkoły krzemienieckiej, więc broniły honoru domu, a krzemieńczanów na Podolu było niemało. W owym nawet kółku, oprócz samego współredaktora, do jej niedawnych uczniów należeli: Kowalski, Gosławski, Sadowski, Czajkowski. Posiadał jeszcze inny urok „wieszcz Miodoboru”, mianowicie „serce szlachetne, duszę wyniosłą, ujmującą łagodność i dobroć”, a obok nich werterowska tęsknota skroń jego zdobiła; ona to rozrosła się potem chorobliwie i stała się jego smutnego i przedwczesnego końca przyczyną. Tymon kochał ubogą dziewczynę w okolicy Kamieńca zamieszkałą, pragnął z nią stanąć do wspólnego życia, ale matka uważała ten związek za niestosowny, więc wszelkich używała wysiłków, by mu przeszkodzić; snadź węzeł ów nie był mocno zadzierzgnięty albo, co pewniejsza, synowi jej brakło hartu, więc z troską, z niedołężną skargą na ustach chodził pośród tłumów. Sentymentalizm i „cicha melancholia” były wówczas zbyt modne, by nie miały pociągnąć ku sobie serc młodych, z taką wiarą poglądających w przyszłość, oświeconą dla nich jakby różaną jutrzenką. Jeden może gospodarz Ustronia, który doznał nieurojonych zawodów, mógłby o nich więcej powiedzieć, ale on milczał uparcie i dźwigał krzyż bez szemrania, dla ludzi mając zawsze uśmiech i dowcip na pogotowiu. Ludzie się śmieli, tak ich zaślepiała wesołość, że spoza śmiechu, spoza dowcipu, głębokiej nie dostrzegali żałoby.
Bądź co bądź, uczta w Jarycowie przeciągnęła się do późna. Prawie każdy z jej uczestników wniósł choć jedno danie. Zaczął pan Tymon, wygłosił wiersz do Alzyry, tym bowiem mianem ochrzcił wybraną serca. Dużo w nim było o miłości i zawodach, a wszystko ujęte z właściwą Zaborowskiemu zabiegliwością w gładką formę, ale tchnącą wymuszonością i chłodem… patos od początku do końca. Wiersz ten, o ile nam się zdaje, nie był nigdzie drukowany, błąkał się po zbiorach autografów, przepłynął przez nasze ręce i gdzieś z kolei zaginął. Niewiele na tym straciła literatura, choć obecni unosili się nad pięknością utworu. Może podnosił jego wartość dar deklamacji, a ten w wysokim stopniu miał posiadać „wieszcz Miodoboru”.
Młody i namiętny Gosławski, trochę demokratyzmem tegoczesnym podszyty, przywiózł z sobą balladę, w której wyśmiewał biednego ks. Marczyńskiego, autora Statystyki guberni Podolskiej. Za co miał żal do skromnego skądinąd pracownika, pedagoga, nigdyśmy się dowiedzieć nie mogli; bo jeżeli kto, to ten ostatni zasługi niemałe położył owym dziełem lekceważonym przez Gosławskiego, a z tego powodu także lekceważonym i przez ogół miejscowy. Dobrze się może stało pod pewnym względem; bo choć autor wydawca stracił na nim i dla pokrycia zaległości musiał w końcu przedać jedyną pozostałą mu porządniejszą sutannę, ale za to książka jego, po półwiekowym odpoczynku na półkach księgarskich, doczekała się wreszcie uznania, zaczęto do niej częściej zaglądać… A wówczas, wybuchem nieudawanej wesołości powitali goście Ustronia ten ustęp szczególnie, w którym Ballada, mityczna postać swarliwej jędzy, z burzą i grzmotami strąconej na ziemię, wygłasza wyrok, na mocy którego autor bezbożnej statystyki za to, że się nie do swojej wziął rzeczy, skazany zostaje na nieustanne jej przez całą wieczność czytanie.
Kowalski wystąpił z powinszowaniem o ciężkim trzynastozgłoskowym wierszu, w którym ten oto ustęp może najwdzięczniej wyglądał: