Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Literacka drużyna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Literacka drużyna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 208 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I USTRO­NIE

Było to 8 maja 1823 roku. W Za­mie­cho­wie, rzu­co­ny nad głę­bo­kim pa­ro­wem, nie­zwy­kły ruch pa­no­wał; wła­ści­ciel mia­stecz­ka pan Sta­ni­sław Sta­rzyń­ski ob­cho­dzi imie­ni­ny, spro­sił więc pod go­ścin­ną strze­chę licz­ne gro­no zna­jo­mych; po imie­ni­nach miał za­miar wy­ru­szyć za gra­ni­cę, po­że­gnać na dłu­go ów uro­czy za­ką­tek, któ­ry, mo­de­lu­jąc się na wzór pa­nu­ją­cych pod­ów­czas idyl­licz­nych uspo­so­bień, na­zy­wał zwy­kle Sa­mot­nią. Sa­mot­nia jed­nak pre­zen­to­wa­ła się wca­le po­kaź­nie: był to ob­szer­ny dwór, na po­chy­ło­ści góry wznie­sio­ny, otu­lo­ny ze­wsząd ogro­dem, spo­za któ­re­go wy­glą­da­ły za­bu­do­wa­nia dwor­skie, zdra­dza­ją­ce wię­cej niź­li mier­ny do­sta­tek. Sta­rzyń­ski zna­ny już wów­czas pod na­zwą Sta­cha z Za­mie­cho­wa, ka­wa­ler nie pierw­szej mło­do­ści, koń­czył lat 38; wdzięcz­ne­go ukła­du, wy­kształ­co­ny, dow­cip­ny, po­cią­gał ku so­bie ser­ca wła­śnie ową ser­decz­ną grzecz­no­ścią, a sta­no­wił nie­zwy­kłe w na­szym spo­łe­czeń­stwie zja­wi­sko, mia­no­wi­cie dla­te­go, że nie szedł utar­tą dro­gą, po ja­kiej wę­dro­wa­li jego są­sie­dzi, nie ko­chał się w sej­mi­ko­wa­niu, kart nie brał do ręki, ale za to lu­bił książ­ki, pi­sał wier­sze i – co mu naj­bar­dziej wy­rzu­ca­no – nie do­szu­ki­wał się w lu­dziach ro­do­wych za­sług, ale wy­kształ­ce­nia. De­mo­kra­ty­zmem owym za­ra­ził się pod­czas przy­dłu­giej po Eu­ro­pie wę­drów­ki, ze szko­dą wła­sną, jak utrzy­my­wa­li her­bow­ni, bo z ra­cji sta­no­wi­ska, z ra­cji sto­sun­ków i kre­wień­stwa, mógł śmia­ło sta­nąć na świecz­ni­ku po­śród bra­ci szlach­ty oko­licz­nej; po­prze­stał jed­nak na skrom­nym ty­tu­le sę­dzie­go i nie szedł wy­żej – a i pod tym wzglę­dem zro­bił ustęp­stwo, chciał do­go­dzić go­rą­cym pra­gnie­niom nie­daw­no zmar­łe­go ro­dzi­ca, a ten wła­śnie ma­rzył tyl­ko o tym, by go wi­dzieć ko­niecz­nie w po­czcie dy­gni­ta­rzy, już je­że­li nie gu­ber­nial­nych, to po­wia­to­wych przy­najm­niej. Są­sie­dzi, do uprzy­wi­le­jo­wa­nej na­le­żą­cy kla­sy, na­zy­wa­li pana Sta­ni­sła­wa dzi­wa­kiem, ale jed­no­cze­śnie bali się go po tro­sze, bo się im czę­sto dow­cip­nym wier­szy­kiem od­ci­nał, mar­no­wał ta­lent na oko­licz­no­ścio­we pio­sen­ki, ule­gał mo­dzie czy zwy­cza­jo­wi prze­ka­za­ne­mu nam przez ubie­głe stu­le­cie. Zresz­tą i epo­ka, w któ­rej żył, nie nada­wa­ła się do po­waż­nych stu­diów: wszyst­ko w niej było chwi­lo­we, do­ryw­cze.

To­też w za­mie­chow­skim dwo­rze, w dzień imie­nin dzie­dzi­ca, ze­bra­ła się róż­no­barw­na lu­dzi gro­ma­da. Naj­przód na­tu­ral­nie dy­gni­ta­rze: mar­sza­łek gu­ber­nial­ny Sta­ni­sław Ko­mar, cho­rą­ży Jan Ma­ko­wiec­ki, sę­dzia gra­nicz­ny Erazm Ra­kow­ski, pre­zes są­dów gra­nicz­nych Ka­je­tan Wi­to­sław­ski, hra­bia Ksa­we­ry Stad­nic­ki, ma­jor Wy­le­żyń­ski, stryj Jó­zef, sta­ro­sta ne­sto­ro­wic­ki za­miesz­ka­ły w Bed­na­rów­ce pod Hu­sia-ty­nem, Ka­rol Da­row­ski, dzier­żaw­ca pod­ów­czas To­ma­szów­ki, pia­stu­ją­cy tak­że ja­kiś urząd w po­wie­cie, i wie­lu jesz­cze in­nych, któ­rych na­zwi­ska wy­szły nam z pa­mię­ci. Obok nich sta­wi­li się re­pre­zen­tan­ci nie­daw­no zwi­nię­tej loży wol­no­mu­lar­skiej w Ka­mień­cu, mia­no­wi­cie: dwaj bra­cia Sa­biń­scy, wi­ce­re­gens try­bu­na­łu głów­ne­go pan Igna­cy Sa­dow­ski, ka­pi­tan kwa­ter­mi­strzo­stwa Szy­mon Czaj­kow­ski; przy­był z nimi i Se­we­ryn Ma­li­now­ski, ar­ty­sta dra­ma­tycz­ny, za­stęp­ca dy­rek­to­ra sce­ny miej­sco­wej, ulu­bie­niec go­spo­da­rza domu, pro­te­go­wa­ny przez nie­go wy­trwa­le. W gro­nie po­waż­nych osób było dwóch mło­dzie­niasz­ków, dwóch pre­ten­den­tów do Par­na­su: przy­bie­gli oni, by się po­kło­nić star­sze­mu bra­tu: mó­wię tu o Mau­ry­cym Go­sław­skim i Adol­fie Ja­nusz­kie­wi­czu. Pierw­szy, syn ubo­gie­go ofi­cja­li­sty z oko­li­cy, wy­cho­wa­niec krze­mie­niec­kie­go li­ceum, był na­uczy­cie­lem przy Trze­cie­skim, bo­ga­tym pa­ni­czu z Be­re­zów­ki; dru­gi, jesz­cze stu­dent pod­ów­czas Uni­wer­sy­te­tu Wi­leń­skie­go, miesz­kał przy stry­ju w Kra­snem; po­znał się on z Go­sław­skim przed kil­ku ty­go­dnia­mi i po­dą­żył z nim ra­zem do Za­mie­cho­wa. Aka­de­mik sta­no­wił u nas nie­zwy­kłe zja­wi­sko, zwłasz­cza aka­de­mik wi­leń­ski; mło­dzież po­dol­ska bo­wiem kształ­ci­ła się albo w wo­łyń­skim li­ceum, albo na do­mo­wej po­prze­sta­wa­ła edu­ka­cji. Jesz­cze o dwóch przy­by­szach, może naj­wy­bit­niej­szych nie wspo­mnia­łem: mia­no­wi­cie o Fran­cisz­ku Ko­wal­skim i Ty­mo­nie Za­bo­row­skim. Obaj byli krze­mień­cza­nie, ostat­ni pod­ów­czas opu­ścił War­sza­wę i osiadł w ro­dzin­nych Licz­kow­cach pod Mio­do­bo­ra­mi, na pra­wym „za­kor­do­no­wym” brze­gu Zbru­cza; dru­gi tak­że w Ga­li­cji „ba­ka­ła­rzo­wał”, wy­rwał się więc na chwi­lę, by po­że­gnać pa­triar­chę po­dol­skich pie­śnia­rzy. Nie bra­kło w to­wa­rzy­stwie i le­gio­ni­sty, ma­jo­ra Mło­dzia­now­skie­go, któ­ry, jak­by w ża­ło­bie po ce­sa­rzu, nie brał ży­we­go udzia­łu w roz­mo­wach i za­ba­wie; nie: bra­kło i sta­re­go re­zy­den­ta pana Bar­tło­mie­ja Sta­ni­szew­skie­go, nie – gdyś to­wa­rzy­sza ka­wa­le­rii na­ro­do­wej, pa­mię­ta­ją­ce­go cza­sy ko­lisz­czy­zny; rad bo­wiem opo­wia­dał, jako przy boku pana łow­cze­go ko­ron­ne­go, a póź­niej­sze­go het­ma­na, brał udział w po­skro­mie­niu Gon­ty i pa­trzał na jego eg­ze­ku­cją na po­lach ser­biań­skich.

Roz­mo­wa krą­ży­ła oko­ło po­wsze­dnich wy­da­rzeń, po­tem do­tknię­to za­tar­gu go­spo­da­rza z bi­sku­pem Mac­kie­wi­czem, nie obe­szło się bez.żar­ci­ków, spo­za któ­rych prze­bi­jał li­ber­ty­nizm sui ge­ne­ris, prze­szcze­pio­ny na niwy po­dol­skie i na­wet buj­nie roz­ro­sły. Pan Ka­rol Da­row­ski, oj­ciec Alek­san­dra, zna­ne­go pi­sa­rza, prym tu trzy­mał; czło­wiek to był nie­mło­dy pod­ów­czas, ła­two wła­dał pió­rem, zna­ny au­tor bar­dzo we­so­łej i bar­dzo roz­po­wszech­nio­nej sa­ty­ry, prze­śla­do­wał go­spo­da­rza, utrzy­mu­jąc, że ten do „no­wa­tor­stwa” ma po­chop. Sta­rzyń­ski nie prze­czył może dla­te­go, że się znaj­do­wał pod wra­że­niem chwi­li, roz­ją­trzo­ny na bi­sku­pa, któ­ry istot­nie w owej epo­ce nie po­sia­dał po­pu­lar­no­ści po­śród – ogó­łu zie­miań­skie­go. Do tej nie­po­pu­lar­no­ści przy­czy­ni­ło się tro­chę i nie­oględ­ne po­stę­po­wa­nie sa­me­go pa­ste­rza. Szcze­gól­nie gło­śną była jego spra­wa z do­mi­ni­kan­ka­mi ka­mie­niec­ki­mi (1820). Trzy pa­nien­ki po­boż­ne, nie wiem już z ja­kiej ra­cji, ka­zał wy­da­lić z klasz­to­ru; do­da­my na­wia­sem, że nie wy­ko­na­ły jesz­cze pro­fe­sji. Pa­nien­ki się opie­ra­ły, bi­skup użył po­śred­nic­twa po­li­cji, po­li­cja nie­chęt­nie bra­ła się do rze­czy, wów­czas fak­tor Li­moń­czyk pod­jął się mi­sji nie ar­cy­przy­jem­nej: użył for­te­lu, pa­nien­ki pod ja­kimś po­zo­rem z klasz­to­ru wy­pro­sił i ścią­gnął z nich na uli­cy wo­bec licz­nych świad­ków sza­ty za­kon­ne. Po­krzyw­dzo­ne w la­ment, mia­sto, a i szlach­ta w nim za­miesz­ka­ła sta­nę­ła po ich stro­me: re­pre­zen­tan­ci uprzy­wi­le­jo­wa­ne­go sta­nu wy­stą­pi­li ze skar­gą do me­tro­po­li­ty, a na­wet po­dob­no i do ks. Go­li­cy­na, mi­ni­stra wy­znań „z uża­le­niem; na gwał­tow­ność i nad­uży­cia wła­dzy księ­dza bi­sku­pa”. Ostat­ni wy­szty­fto­wał ma­ni­fest i w kil­ka dni po wy­pad­ku do­ko­na­nym od­czy­tał go pu­blicz­nie w są­dzie głów­nym ka­mie­niec­kim. W ma­ni­fe­ście owym nie szczę­dził pod­wład­nych, ujem­nie ma­lo­wał du­cho­wień­stwo, szcze­gól­nie za­kon­ne, za­nad­to ja­skra­wych barw uży­wa­jąc do ma­lun­ku. Wszyst­ko to dziw­nie wy­glą­da­ło.

Sta­rzyń­ski sko­rzy­stał.z nie­oględ­ne­go kro­ku i w wier­szu, może za­nad­to zło­śli­wym, w imie­niu szlach­ty re­ma­ni­fe­sto­wał; stąd nie­po­ro­zu­mie­nia i kwa­sy, któ­re przy pierw­szej sto­sow­nej zręcz­no­ści po­wód do no­wej dały nie­chę­ci. A zręcz­ność ta nada­rzy­ła się wła­śnie. W Za­mie­cho­wie znaj­do­wał się ko­ściół, a w nim gro­by fa­mi­lij­ne Sta­rzyń­skich. Pan Sta­ni­sław, chcąc uczcić pa­mięć ojca zmar­łe­go w 1818 roku, za­mó­wił u Fon­ta­ny we Wło­szech po­mnik, z za­mia­rem umiesz­cze­nia go w świą­ty­ni pa­ra­fial­nej. Wy­pu­kło­rzeź­ba z bia­łe­go mar­mu­ru wy­obra­ża­ła anio­ła śmier­ci, ze smut­ną i prze­pięk­ną twa­rzą; anioł pra­wą ręką ga­sił po­chod­nię ży­cia, lewą trzy­mał opar­tą na me­da­lio­nie, wy­sta­wia­ją­cym por­tret nie­bosz­czy­ka. Ar­ty­sta twarz anio­ła z ży­we­go sko­pio­wał wi­ze­run­ku – a wszyst­ko to dłu­gich wy­ma­ga­ło za­cho­dów, dłu­go wę­dro­wa­ło z pięk­nej zie­mi ital­skiej na Po­do­le, tak że le­d­wie w 1822 roku przy­stą­pio­no do usta­wie­nia po­mni­ka. Pro­boszcz miej­sco­wy, roz­pa­trzyw­szy się w pła­sko­rzeź­bie, stru­chlał; anioł bo­wiem był nagi, więc po­ku­sa dla pro­stacz­ków; wstrzy­mał ro­bo­ty i do­niósł o tym bi­sku­po­wi. Ksiądz Mac­kie­wicz, może po­wo­do­wa­ny nie­chę­cią, usank­cjo­no­wał po­stę­po­wa­nie pro­bosz­cza. I roz­po­czę­ła się wal­ka li­stow­na mię­dzy pa­ste­rzem a po­etą; pierw­szy lu­bił dużo pi­sać, a nie miał wiel­kie­go daru po temu; dru­gi ko­rzy­stał ze sła­bost­ki prze­ciw­ni­ka; w koń­cu ato­li, roz­ża­lo­ny, spo­ry trak­tat wy­pa­lan­to­wał o sto­sun­ku re­li­gii do rzeź­biar­stwa, po­wo­ły­wał się w nim na teo­lo­gią do­gma­tycz­ną, na oj­ców ko­ścio­ła, do­wo­dził, że ob­na­żo­na świę­tość w przy­byt­ku Pań­skim miej­sce mieć może i po­win­na, że bi­skup krę­pu­jąc roz­wój sztu­ki, tym sa­mym ujem­nie wpły­wa na cy­wi­li­za­cją, że więc su­pli­kant, je­że­li nie otrzy­ma po­zwo­le­nia, go­tów jest przy­jąć pro­te­stan­tyzm i w przy­byt­ku na cześć Lu­tra wznie­sio­nym umie­ścić ar­cy­dzie­ło, któ­rym się chlu­bić będą w przy­szło­ści.

Mac­kie­wicz nad­spo­dzie­wa­nie zna­lazł się bar­dzo zgrab­nie; za­miast dłu­giej roz­pra­wy zbył mal­kon­ten­ta kil­ku sło­wy tej mniej wię­cej tre­ści: „Na list wiel­moż­ne­go pana do­bro­dzie­ja mam ho­nor od­po­wie­dzieć zna­nym przy­sło­wiem: Baba z wozu, ko­niom lżej! Co wy­ra­ziw­szy, pi­szę się itd.” Pan Sta­ni­sław wła­śnie pod­czas imie­nin znaj­do­wał się pod wpły­wem hu­mo­ry­stycz­ne­go a do­tkli­we­go re­spon­su, na­wet w pierw­szej chwi­li nie miał od­wa­gi spo­ru pro­wa­dzić, choć ten za­koń­czył się dla stron obu po­myśl­nie, na­tu­ral­nie za po­śred­nic­twem wpły­wo­wych przy­ja­ciół, pła­sko­rzeź­ba zdo­by­ła so­bie pra­wa oby­wa­tel­stwa w ko­ście­le, a choć pro­boszcz przez czas ja­kiś okry­wał ją płach­tą, by się po­boż­ni nie gor­szy­li, z laty ato­li usu­nię­to za­sło­nę na za­wsze, a po­mnik, je­den z naj­pięk­niej­szych w na­szych stro­nach, do dziś dnia jest ozdo­bą za­mie­chow­skiej świą­ty­ni.

O zmierz­chu, po skoń­czo­nej uczcie, po­wsze­dniej­si są­sie­dzi wi­dząc, że się na po­sie­dze­nie li­te­rac­kie za­no­si, po­śpiesz­nie wy­nie­śli się; zo­sta­li tyl­ko wiel­bi­cie­le ta­len­tu go­spo­da­rza i przy­szli żoł­nie­rze ar­mii ry­mo­twór­czej. Kół­ko to do­bra­ne, uda­ło się ze dwo­ru dzie­dzi­ca do Ustro­nia, albo mó­wiąc zwy­kłym ję­zy­kiem, do dru­giej re­zy­den­cji pana Sta­ni­sła­wa, zwa­nej Ja­ry­co­wem przez lud po­spo­li­ty. Za mia­stecz­kiem, o ja­kie kil­ka ty­się­cy kro­ków, wzno­sił się do­mek ukry­ty w pą­kach zie­le­ni; to już była praw­dzi­wa idyl­la dla ma­rzy­cie­la stwo­rzo­na: kil­ka­na­ście po­ko­ików schlud­nych, we­so­łych, sło­mia­ną strze­chą okry­tych, za wi­ry­da­rzem kwia­to­wym sad roz­ło­ży­sty przy­pie­rał do sta­re­go lasu, z dru­giej zaś stro­ny ko­bie­rzec zie­lo­ny po lek­kiej po­chy­ło­ści zbie­gał do sa­dzaw­ki, uję­tej w ob­ręcz ścież­ka­mi żwi­rem usy­pa­ny­mi… wszę­dzie peł­no al­ta­nek, ozdo­bio­nych po­wo­ja­mi i na­pi­sa­mi, ła­wecz­ki w cie­niu lip wie­ko­wych, na dę­bie gniaz­do bo­cia­nie, a do­ko­ła ci­sza, chy­ba świer­go­tem za­mą­co­na pta­sim. Tu­taj Stach z Za­mie­cho­wa prze­miesz­ki­wał, tu­taj te­raz prze­pę­dzał chwi­le na­tchnie­nia: pi­sał, czy­tał, ma­rzył, je­że­li chce­cie. Na pro­gu Ustro­nia zo­sta­wiał kło­po­ty go­spo­dar­skie, jak mu­zuł­ma­nin zo­sta­wia pan­to­fle na pro­gu ha­re­mu. Tyl­ko wy­bra­nych go­ści przyj­mo­wał w Ja­ry­co­wie; więc też są­sie­dzi na­zy­wa­li z pew­nym prze­ką­sem owo za­cisz­ne do­mo­stwo Par­na­sem po­dol­skim.

W chwi­li na­sze­go opo­wia­da­nia nie­licz­na w nim się ze­bra­ła dru­ży­na; bo­ha­te­rem jed­nak, a je­że­li chce­cie, naj­wy­dat­niej­szą po­sta­cią po­śród tego koła był Ty­mon Za­bo­row­ski, na­zwa­ny „wiesz­cze­ni mio-do­bor­skim”; skrom­ny pta­szek, w orle przy­stro­jo­ny piór­ka, użyć ich na­wet do lotu nie umiał. Już to do prze­sa­dy mie­li­śmy za­wsze po­pęd nie­ma­ły, a w owej ja­ło­wej epo­ce więk­szy niź­li kie­dy in­dziej. Ja­koż dzi­siaj, roz­glą­da­jąc się w utwo­rach rze­ko­me­go „wiesz­cza”, dzi­wi­my się ubo­giej po nim spu­ściź­nie. Gład­kie to, wdzięcz­ną pi­sa­ne pol­sz­czy­zną, dużo o pięk­no­ściach na­tu­ry w ogó­le, tę­sk­no­ta do swe­go za­go­nu, a jed­nak ten za­gon ja­koś zim­no, mgli­sto a nie­wy­raź­nie od­ma­lo­wa­ny, tak da­le­ce, że ma­lu­nek, no­szą­cy ce­chy kon­wen­cjo­nal­ne, do wszyst­kich nie swoj­skich dał­by się za­sto­so­wać za­go­nów, gdy­by z nie­go na­zwy miej­sco­wo­ści po­wy­kre­śla­no. Dumy po­dol­skie, się­ga­ją­ce cza­sów nie­wo­li tu­rec­kiej, bar­dzo nie­wie­le ry­sów wła­ści­wych Po­do­lo­wi za­wie­ra­ją; w dra­ma­tach i po­ema­tach hi­sto­rycz­nych tyle hi­sto­rii, ile jej tkwi w na­zwi­sku; poza nim wszyst­ko zmy­ślo­ne, za­ku­te w kla­sycz­ne pęta, z któ­rych au­tor, roz­czy­ta­ny w By­ro­nie, wy­do­stać się pra­gnął, a nie umiał, albo nie miał siły. Więc po­wta­rza­my, spu­ści­zna li­te­rac­ka po Za­bo­row­skim ubo­ga. A jed­nak czło­wiek ten mu­siał po­sia­dać szcze­gól­ne za­le­ty, kie­dy gro­no ze­bra­ne pod go­ścin­ną strze­chą Ja­ry­co­wa taką go czcią oka­la­ło, kie­dy mło­dy wów­czas Go­sław­ski mo­de­lo­wał się na wzór „wiesz­cza mio­do­bor­skie­go” i pięk­no­ściom Po­do­la po­świę­cił swo­je pió­ro, a od­dać na­le­ży mu spra­wie­dli­wość, że pod tym wzglę­dem mi­strza prze­ści­gnął. Mu­siał po­sia­dać szcze­gól­ne za­le­ty, kie­dy dru­gi gra­jek czy pie­śniarz wio­sko­wy, Fran­ci­szek Ko­wal­ski, w lat wie­le po­tem, je­den z naj­wię­cej wy­piesz­czo­nych swo­ich utwo­rów na pa­miąt­kę zna­jo­mo­ści z Za­bo­row­skim ochrzcił jego imie­niem; gdy Sa­biń­ski, kla­syk do szpi­ku ko­ści, zbie­rał pył­ki po nim po­zo­sta­łe, z za­pa­łem de­kla­mo­wał, ko­pio­wał, nie wiem już ile razy, ulot­ne kart­ki, nie­gdyś mu przez „wiesz­cza” prze­sy­ła­ne zza Zbru­cza. Wresz­cie je­den z uczest­ni­ków tej uczty, wy­kształ­co­ny Igna­cy Sa­dow­ski, w pół wie­ku po­tem, już bę­dąc zgrzy­bia­łym sta­rusz­kiem, uno­sił się na wspo­mnie­nie li­te­rac­kich po­sie­dzeń w Za­mie­cho­wie, za­li­czał je do naj­pięk­niej­szych chwil w ży­ciu spę­dzo­nych, do­da­jąc, że gwiaz­dą prze­wod­nią był Ty­mon Za­bo­row­ski. Praw­da, że mógł im­po­no­wać uczest­ni­kom owych bie­siad, bo już wów­czas ogło­sił dru­kiem tra­ge­dią prze­polsz­czo­ną z Wol­te­ra (Tan­kred), gra­ną po kil­ka­kroć z po­wo­dze­niem na sce­nie war­szaw­skiej. Bla­dy i ane­micz­ny Par­nas we śnie, dru­ko­wa­ny w jed­nym z pism wy­cho­dzą­cych w sto­li­cy, czy­ta­ny był po­wszech­nie, i to z za­pa­łem nie­kła­ma­nym. Nie na­le­ży za­po­mi­nać, że zda­rzy­ło się to na po­cząt­ku trze­cie­go dzie­się­cio­le­cia dzie­więt­na­ste­go wie­ku, że­śmy jesz­cze nie zna­li do­brze Bro­dziń­skie­go, że­śmy nie prze­czu­wa­li na­wet na­ro­dzin owej ple­ja­dy gwiazd pierw­szej.

wiel­ko­ści, któ­re znacz­nie póź­niej za­bły­sły na sza­rym fir­ma­men­cie roz­pię­tym nad na­szą ubo­gą niwą. Do­daj­cie do tego po­wa­gę re­dak­to­ra pi­sma li­te­rac­kie­go, pew­nym na­ce­cho­wa­ne­go od­cie­niem, bo też „Ćwi­cze­nia na­uko­we”, któ­re Ty­mon Za­bo­row­ski wspól­nie ze Sko­mo­row­skim wy­da­wał, pra­wie wy­łącz­nie mie­ści­ły utwo­ry wy­cho­wań­ców szko­ły krze­mie­niec­kiej, więc bro­ni­ły ho­no­ru domu, a krze­mień­cza­nów na Po­do­lu było nie­ma­ło. W owym na­wet kół­ku, oprócz sa­me­go współ­re­dak­to­ra, do jej nie­daw­nych uczniów na­le­że­li: Ko­wal­ski, Go­sław­ski, Sa­dow­ski, Czaj­kow­ski. Po­sia­dał jesz­cze inny urok „wieszcz Mio­do­bo­ru”, mia­no­wi­cie „ser­ce szla­chet­ne, du­szę wy­nio­słą, uj­mu­ją­cą ła­god­ność i do­broć”, a obok nich wer­te­row­ska tę­sk­no­ta skroń jego zdo­bi­ła; ona to roz­ro­sła się po­tem cho­ro­bli­wie i sta­ła się jego smut­ne­go i przed­wcze­sne­go koń­ca przy­czy­ną. Ty­mon ko­chał ubo­gą dziew­czy­nę w oko­li­cy Ka­mień­ca za­miesz­ka­łą, pra­gnął z nią sta­nąć do wspól­ne­go ży­cia, ale mat­ka uwa­ża­ła ten zwią­zek za nie­sto­sow­ny, więc wszel­kich uży­wa­ła wy­sił­ków, by mu prze­szko­dzić; snadź wę­zeł ów nie był moc­no za­dzierz­gnię­ty albo, co pew­niej­sza, sy­no­wi jej bra­kło har­tu, więc z tro­ską, z nie­do­łęż­ną skar­gą na ustach cho­dził po­śród tłu­mów. Sen­ty­men­ta­lizm i „ci­cha me­lan­cho­lia” były wów­czas zbyt mod­ne, by nie mia­ły po­cią­gnąć ku so­bie serc mło­dych, z taką wia­rą po­glą­da­ją­cych w przy­szłość, oświe­co­ną dla nich jak­by ró­ża­ną ju­trzen­ką. Je­den może go­spo­darz Ustro­nia, któ­ry do­znał nie­uro­jo­nych za­wo­dów, mógł­by o nich wię­cej po­wie­dzieć, ale on mil­czał upar­cie i dźwi­gał krzyż bez szem­ra­nia, dla lu­dzi ma­jąc za­wsze uśmiech i dow­cip na po­go­to­wiu. Lu­dzie się śmie­li, tak ich za­śle­pia­ła we­so­łość, że spo­za śmie­chu, spo­za dow­ci­pu, głę­bo­kiej nie do­strze­ga­li ża­ło­by.

Bądź co bądź, uczta w Ja­ry­co­wie prze­cią­gnę­ła się do póź­na. Pra­wie każ­dy z jej uczest­ni­ków wniósł choć jed­no da­nie. Za­czął pan Ty­mon, wy­gło­sił wiersz do Al­zy­ry, tym bo­wiem mia­nem ochrzcił wy­bra­ną ser­ca. Dużo w nim było o mi­ło­ści i za­wo­dach, a wszyst­ko uję­te z wła­ści­wą Za­bo­row­skie­mu za­bie­gli­wo­ścią w gład­ką for­mę, ale tchną­cą wy­mu­szo­no­ścią i chło­dem… pa­tos od po­cząt­ku do koń­ca. Wiersz ten, o ile nam się zda­je, nie był nig­dzie dru­ko­wa­ny, błą­kał się po zbio­rach au­to­gra­fów, prze­pły­nął przez na­sze ręce i gdzieś z ko­lei za­gi­nął. Nie­wie­le na tym stra­ci­ła li­te­ra­tu­ra, choć obec­ni uno­si­li się nad pięk­no­ścią utwo­ru. Może pod­no­sił jego war­tość dar de­kla­ma­cji, a ten w wy­so­kim stop­niu miał po­sia­dać „wieszcz Mio­do­bo­ru”.

Mło­dy i na­mięt­ny Go­sław­ski, tro­chę de­mo­kra­ty­zmem te­go­cze­snym pod­szy­ty, przy­wiózł z sobą bal­la­dę, w któ­rej wy­śmie­wał bied­ne­go ks. Mar­czyń­skie­go, au­to­ra Sta­ty­sty­ki gu­ber­ni Po­dol­skiej. Za co miał żal do skrom­ne­go ską­di­nąd pra­cow­ni­ka, pe­da­go­ga, nig­dy­śmy się do­wie­dzieć nie mo­gli; bo je­że­li kto, to ten ostat­ni za­słu­gi nie­ma­łe po­ło­żył owym dzie­łem lek­ce­wa­żo­nym przez Go­sław­skie­go, a z tego po­wo­du tak­że lek­ce­wa­żo­nym i przez ogół miej­sco­wy. Do­brze się może sta­ło pod pew­nym wzglę­dem; bo choć au­tor wy­daw­ca stra­cił na nim i dla po­kry­cia za­le­gło­ści mu­siał w koń­cu przedać je­dy­ną po­zo­sta­łą mu po­rząd­niej­szą su­tan­nę, ale za to książ­ka jego, po pół­wie­ko­wym od­po­czyn­ku na pół­kach księ­gar­skich, do­cze­ka­ła się wresz­cie uzna­nia, za­czę­to do niej czę­ściej za­glą­dać… A wów­czas, wy­bu­chem nie­uda­wa­nej we­so­ło­ści po­wi­ta­li go­ście Ustro­nia ten ustęp szcze­gól­nie, w któ­rym Bal­la­da, mi­tycz­na po­stać swar­li­wej ję­dzy, z bu­rzą i grzmo­ta­mi strą­co­nej na zie­mię, wy­gła­sza wy­rok, na mocy któ­re­go au­tor bez­boż­nej sta­ty­sty­ki za to, że się nie do swo­jej wziął rze­czy, ska­za­ny zo­sta­je na nie­ustan­ne jej przez całą wiecz­ność czy­ta­nie.

Ko­wal­ski wy­stą­pił z po­win­szo­wa­niem o cięż­kim trzy­na­sto­zgło­sko­wym wier­szu, w któ­rym ten oto ustęp może naj­wdzięcz­niej wy­glą­dał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: