- nowość
- W empik go
Litosfera. Autoportret odczytany - ebook
Litosfera. Autoportret odczytany - ebook
Jan Lityński (1946–2021) był jednym z najważniejszych polskich opozycjonistów i więźniem politycznym w czasach PRL-u. „Litosfera. Autoportret odczytany” przedstawia drogę człowieka, który, wyrastając w domu o tradycjach komunistycznych, stopniowo dostrzegał kolejne wady panującego ustroju, dojrzewał do coraz aktywniejszego buntu i stał się współtwórcą ruchów społecznych – coraz bardziej zwartej, mocnej grupy ludzi stanowiącej zmianę. Książka zawiera wybór z relacji, wspomnień, artykułów, wywiadów i wystąpień Jana Lityńskiego ułożonych w chronologiczną narrację o całym jego życiu. Wiele z nich dostępnych było do tej pory wyłącznie w podziemnej prasie, a niektóre zostały opublikowane po raz pierwszy – między innymi listy i notatki osobiste znajdujące się w przekazanej do Archiwum Ośrodka KARTA kolekcji prywatnej. Wyłania się z nich obraz nonkonformisty, który z formacji antykomunistycznego oporu wyprowadził wartości prospołeczne do III RP, a swoją rolę polityka postrzegał jako służebną wobec społeczeństwa.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367820219 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dorothy Adams, Amerykańska Polka. Z miłości do mężczyzny i jego kraju
– Tadeusz Bukowy, Trochę szczęścia. Dziesięć lat łagru i zesłania 1945–1955
– Władimir Czernawin, Zapiski „szkodnika”. Wspomnienia więźnia łagrów sołowieckich
– Tatiana Czernawina, Żona „szkodnika”. Wspomnienia z życia i ucieczki z ZSRS
– Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu
– Václav Havel, Siła bezsilnego. Reportaż z pierwszego uwięzienia
– Heinz Heger, Mężczyźni z różowym trójkątem
– Edward Herzbaum, Między światami. Dziennik andersowca 1939–1945
– Friedrich Kellner, Dziennik sprzeciwu. Tajne zapiski obywatela III Rzeszy 1939–1942
– Stefan Kisielewski, Reakcjonista. Autobiografia intelektualna
– Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1959
– Janina Konarska, Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920
– Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945–1947
– Wolfgang Leonhard, Dzieci rewolucji
– Jan Józef Lipski, Umysł niepodległy. Autobiografia odczytana
– Zbigniew Lubieniecki, Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946
– Anja Lundholm, Wrota piekieł. Ravensbrück
– Łacińska wyspa. Antologia rumuńskiej literatury faktu
– Jerzy Konrad Maciejewski, Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920
– Anatolij Marczenko, Moje zeznania
– Hans-Jürgen Massaquoi, Neger, Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech
– Aleksander Podrabinek, Dysydenci. Nieuleczalnie nieposłuszni
– Ksawery Pruszyński, Narrator rzeczywistości. Autoportret odczytany
– Michał Römer, Dzienniki, t. 1: 1911–1913, t. 2: 1914–1915, t. 3: 1916–1919, t. 4: 1920–1930, t. 5: 1931–1938, t. 6: 1939–1945
– Virgilia Sapieha, Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk
– Michał Sokolnicki, Dziennik ankarski. Wybór z lat 1939–1945
– Michał Sokolnicki, Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896–1919
– Stanisława Sowińska, Gorzkie lata. Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia
– Zigmas Stankus, Jak się zostaje albinosem. Wojna w Afganistanie oczami sowieckiego żołnierza 1979–1981
– Sigrid Undset, Odzyskać przyszłość. Wspomnienia z ucieczki przed totalitaryzmami
– Hanna Świda-Ziemba, Uchwycić życie. Wspomnienia, dzienniki i listy 1930–1989
– Michael Wieck, Miasto utracone. Młodość w Königsbergu w czasach Hitlera i Stalina
– Wiktor Woroszylski, Dzienniki, t. 1: 1953–1982, t. 2: 1983–1987, t. 3: 1988–1996
OD WYDAWCY
Autoportret Jana Lityńskiego objął całą Jego 75-letnią obecność – odczytany i z _Ucieczki do wolności_, i z równoległych zapisów, i z dalszego 40-letniego okresu, który nie został tam przedstawiony. Dopiero scalenie spuścizny pisanej zdaje się odpowiadać na pytanie, czy można w niej dostrzec osobną, mocną sferę Lita (jak mówiliśmy o Nim wśród przyjaciół), twardy grunt drogi przez Polskę powojenną. Ta księga pojedynczego życia wydobywa esencję naszego zbiorowego doświadczenia – trzy dekady w Peerelu i trzy w III Rzeczpospolitej. W całej tej dorosłej jednostkowej drodze celem była wolność, lecz bez śladów postawy ucieczkowej. Nie od rzeczy było bowiem przypisywanie tej grupie determinacji komandoskiej.
Cywilni komandosi, którzy w latach 60. tworzyli niewielką formację wypadową w przestrzeń znieruchomiałego systemu peerelowskiego, przyjęli wolność za cel własny i postulowany. Z czasem ich akcje, podejmowane na marginesie społeczeństwa, zaczęły skutecznie przenikać w głąb zbiorowości, by po latach rozsadzić system. Choć nie była to jedyna możliwa droga do wyzwolenia Polski, działały też inne środowiska, to ta właśnie okazała się najskuteczniejsza. W całej przedstawionej tu 60-letniej działalności widać osobistą odpowiedzialność za kraj, za jego dla wszystkich najlepszy byt, za wydobywanie ludzi z podległości.
Jan Lityński nie był historykiem, ale wielokrotnie odwoływał się do logiki historycznego procesu, który współtworzył. Taka świadomość drogi jest zapewne warunkiem, by utrzymać trwałą, niejako kategoryczną pewność dążenia – i przez Peerel, i przez III RP, w obu okresach nieoczywistą, a w przełomach – skrajnie trudną. To może paradoksalne, że dążenie „od komunizmu do liberalizmu” można uznać za konsekwentne na każdym z etapów, ale łatwiej to pojąć, gdy dostrzeże się fakt, iż celem nie jest własny, partykularny interes, lecz w motywacjach stale dominuje służba społeczna. Z takim nastawieniem Lit był wyjątkowo predestynowany, by znaleźć się w roli posłańca Dobrej Przyszłości, jak miało to miejsce w przypadku _Posłania_ w trakcie Zjazdu „S” (8 września 1981).
Linie naszych działań – KARTY coraz bardziej historyczna, Janka wyraźniej polityczna – przecinały się parokrotnie. Gdy latem 1987 złożył nagraną relację do „Karty” podziemnej, powstały z niej tekst – _My z Marca_ – stał się dla nas przewodnikiem po prekursorskim czasie opozycji demokratycznej. Jego indywidualne „ja z Marca” odczytywaliśmy jako zasadniczą deklarację człowieka, który w samym środku Peerelu (równo pomiędzy styczniem 1947 a czerwcem 1989) postanawia twardo stanąć poza nim, niejako przewidując, że odtąd samoorganizacja społeczna będzie dla systemu nie do zatrzymania. Nie znał finalnego terminu, ale działał tak, jakby był w pełni przekonany, że i zalążki opozycji, i milczące masy społeczne kiedyś przemienią rzeczywistość. Jeśli niepodległość i wolność przyniósł Polsce rozrastający się w falę wyzwoleńczą ruch społeczny, to jego siłą napędową byli oni właśnie – idący przez Peerel jako komandosi od Kuronia, ci z Marca 68, KOR-u, Solidarności, Komitetu Obywatelskiego.
Jan Lityński przygotowywał swoją biografię (_Ucieczkę do wolności_), która ukazała się już po Jego tragicznej śmierci. Nie objęła ona jednak całego życia, a w części zrealizowanej pominęła – jakby za sprawą autorskiej skromności – wiele wymiarów doświadczenia, które udało się tutaj dopełnić z innych zapisów. Zresztą, dzięki sprawnemu pióru, nawet Jego teksty o charakterze oficjalnym, nieosobiste, mają nierzadko dużą nośność narracyjną. Środowisko Lita, wraz z Jego rodziną, nie miało wątpliwości, że dotychczasowa autobiografia wymaga poważnych uzupełnień, skoro tak licznie i hojnie wzięło udział w zbiórce finansowej na rzecz _Litosfery_. Księga ma postać chronologicznego montażu wielu autorskich tekstów, tworzących w sumie portret nieoczywisty, raczej zaskakujący. Składają się nań także nieznane publicznie zapisy ze stworzonej przez bliskich Janka Jego kolekcji osobistej w zbiorach Archiwum KARTY.
Ten indywidualny los może ilustrować wielkie znaczenie niepodległościowego doświadczenia, z jakim wchodziło się w wolną Polskę. Lityński-polityk – przeciwnik budowania konfiguracji partyjnej na duopolu postkomuniści–antykomuniści, zwolennik radykalnego odideologizowania polityki, akcentowania jej społecznej odpowiedzialności i pożytku publicznego, wolny od partykularnego cynizmu – jawić się może jako nieco anachroniczny. Lecz to właśnie Jego postawy tak bardzo współcześnie brakuje, gdy politycy głównie działają na rzecz dobra swoich partii. Może Janka ocalał dystans zachowywany do świata polityki, ale i gotowość do przyjmowania także negatywnych dla siebie wyroków demokracji.
Jan Lityński wyniósł postawę bezinteresownego posłańca z obrony słabszych. Odruch wsparcia widoczny jest w licznych odsłonach Jego historii. Charakterystyczny jest sposób, w jaki sytuuje się na wielu fotografiach, gdy wśród tych broniących nie próbuje stanąć w pierwszej linii, a jakby nieco w tle. Pełen ciepła wymiar objawia też stosunek Janka do córki – Basi, osoby z niepełnosprawnością, niezwykle kreatywnej. Puentą postawy, doświadczenia, życia stało się zaś samo Jego odejście – w lutym 2021 – gdy tonie, ratując swojego psa, w nurcie rzeki.
Zbigniew GluzaRODZICE
W autobiografii
Ojciec¹ pochodził ze zasymilowanej rodziny żydowskiej. Jego ojciec był członkiem PPS, chyba niezbyt aktywnym.
Został też katolikiem, jeszcze przed urodzeniem syna. Oczywiście nie wiem, co nim kierowało – czy tęsknota za nową tożsamością, czy po prostu uzyskanie możliwości szerokiego uprawiania swojego zawodu, gdyż był adwokatem. W wolnej Polsce w latach 30. został sędzią. Razem z babcią mieszkali w tym samym domu przy Marszałkowskiej, gdzie mieli jeden pokój w mieszkaniu państwa Szostaków. W czasie wojny ukrywali się w Milanówku właśnie u Szostaków, a właściwie ukrywał się dziadek, bo stosunkowo bezpieczna babcia handlowała i utrzymywała rodzinę.
Dziadka pamiętam z jednego tylko wydarzenia, za to bardzo wyraźnie. Mam trzy lata. Otwieram drzwi z ciemnego korytarza do pokoju i widzę dziadka – wysokiego, szczupłego – wstaje i wyciąga do mnie ręce. Uśmiecha się całym sobą. Niedługo potem zmarł na _angina pectoris_.
Członkiem PPS został jeszcze przed I wojną i to ukształtowało też poglądy zarówno mojego ojca, jak i jego starszego brata Jurka. Mój ojciec, w przeciwieństwie do brata, był zapalczywy. Szybko pożeglował w radykalnym kierunku i został komunistą. Jurek skończył medycynę i pozostawał w wiecznym sporze z Ryśkiem, który zarzucał mu, że jest lewicowy tylko w słowach, a nie w działaniu. Podobno w kłótni rozbił mu talerz na głowie i wyprowadził się z domu. Różnili się bardzo, nie tyle poglądami, ile temperamentem i wyglądem. Stryj był wysoki, spokojny i przystojny. Ojciec z kolei – niski, utykający z powodu zwichnięcia stawu biodrowego w czasie porodu, pełen temperamentu i energii.
Członkiem partii nie został, bo najpierw był za młody, a potem partię rozwiązał Stalin, mordując jej przywódców, którzy w większości przebywali w Moskwie². Był więc ojciec aktywnym członkiem AZNMS „Życie”³, który działał legalnie już po rozwiązaniu KPP.
We wrześniu 1939, po wkroczeniu Niemców do Warszawy, ojciec wyjechał do Lwowa. Po rozpoczęciu wojny niemiecko-sowieckiej był w Kijowie, skąd wywieziony został na wschód. Z niejasnych wzmianek w jego notatkach można wnioskować, że dotarł do armii Andersa, lecz opuścił ją z nieznanych mi powodów. Znalazł się w Andiżanie, dużym uzbeckim mieście. I tutaj, niedożywiony, po raz pierwszy miał atak choroby – gruźlicy, pozornie zaleczonej. Ojciec nie przyjął do wiadomości tego, że jest chory. Wydawało mu się, że dłuższe leczenie nie pozwoli mu na udział w zwycięstwie. Pracował w fabryce, ale od 1942 roku, kiedy przy sierocińcu powstała polska szkoła, jedna z kilkudziesięciu na terenie ZSRR, został nauczycielem polskiego i wychowawcą. W 1943 roku, prawdopodobnie od momentu powstania Związku Patriotów Polskich⁴, poszukiwał kontaktu pomocnego w przedostaniu się na front, chociaż ze swoją ułomnością szanse miał marne. Został korespondentem wojennym w stopniu porucznika w przyfrontowej gazecie „Wolność”. Wtedy też poznał moją matkę⁵.
Mama urodziła się we Lwowie, za którym nieustannie tęskniła. Jej ojciec, a mój dziadek, zaginął w roku jej urodzenia gdzieś na froncie wielkiej wojny jako żołnierz c.k. monarchii. Babka, której prawdziwego imienia właściwie nigdy nie poznałem (w dowodzie mamy figurowała jako Helena), była niepiśmienna i słabo znała polski. Pracowała jako sprzątaczka i wynajmowała na noc łóżko dla siebie i córki.
Moja babcia umarła na gruźlicę w 1928 roku. Regina – wówczas dwunastoletnia – modliła się o wyzdrowienie matki, a po jej śmierci straciła wiarę w Boga. Zaopiekowała się nią ciotka z Uhnowa. Jej mąż był wesołym i lubiącym wypić stolarzem. Oboje poczuli sympatię do sieroty i starali się zapewnić jej jak najlepsze warunki. Tam mama po raz pierwszy mogła się normalnie najeść i nawet piła kakao, które stało się dla niej symbolem lepszego życia. W Uhnowie ukończyła szkołę podstawową prowadzoną przez siostry zakonne. Po polsku mówiła bezbłędnie i bez akcentu. To wtedy postanowiła zostać Polką. Czytała Sienkiewicza, znała na pamięć duże fragmenty _Pana Tadeusza_. Wróciła do Lwowa, poszła do szkoły średniej handlowej, zrobiła maturę, utrzymując się z korepetycji. Chciała zostać lekarką, lecz ta droga była dla niej zamknięta. Wtedy zetknęła się z komunizmem. Nie wiem, kto i w jaki sposób namówił ją, by wstąpiła do komunistycznej młodzieżówki, ale rozumiem jej wybór. Chciała być Polką; była Polką. Była też lwowianką. Dumną, że po latach umiała jeszcze mówić z lwowskim zaśpiewem, w przeciwieństwie do jidysz, który niemal całkowicie wyparła.
Narastający w latach 30. nacjonalizm, przejawiający się chociażby w chodzących po ulicach bojówkach antysemickich, odmawiał jej i polskości, i Lwowa. Komunizm, z jego ideą równości, zdawał się rozwiązywać jej życiowe problemy, dawać poczucie osadzenia i przynależności. Z kogoś na samym dole społecznej drabiny stawała się człowiekiem równym innym ludziom, zmierzającym ku szczęściu ogółu ludzkości i każdego z osobna. Konspiracja dawała jej zapewne poczucie wtajemniczenia. Szybko trafiła do więzienia – na półtora roku. Pod koniec października 1939 mama znalazła się we Lwowie. Tam zaczęła pracę w fabryce czekolady „Branka” jako robotnica. To była jej decyzja – w ojczyźnie proletariatu chciała być robotnicą. I oczywiście została komsomołką⁶.
W kraju zniewolenia i terroru miała po raz pierwszy poczucie pełni życia. Mieszkała z przyjaciółkami, w bogatym domu lwowskiego mieszczaństwa, zawierała nowe przyjaźnie z ludźmi pochodzącymi ze środowisk, do których nie miała dostępu. Zakochała się. Heniek pochodził z robotniczej rodziny, był wysoki, silny, przystojny. Zaszła w ciążę. W połowie czerwca 1941 urodziła córkę Malwinę. Córka była wcześniakiem, musiała pozostać w szpitalu w inkubatorze. Mama wróciła do pracy. Wojna rozpoczęła się 22 czerwca. Następnego dnia do fabryki przyjechały ciężarówki, do których załadowano komsomolców. Protesty na nic się zdały. Koleżanki nie pozwoliły jej wyskoczyć z pojazdu. Córka została we Lwowie i mimo kilkuletnich powojennych poszukiwań mama nigdy już jej nie zobaczyła. Mówiła: „Szukałam, szukałam, nie znalazłam nawet śladu”. Innym razem stwierdziła: „Nie chciałam szukać, może znalazła rodzinę, nie chciałam rozbijać jej życia”. I myślę, że te obie sprzeczne ze sobą wersje były na swój sposób prawdziwe.
Po ponad rocznej tułaczce po ZSRR w sierpniu 1942 znalazła się w sowchozie w Katta-Tałdyk w Kirgizji. Panował głód. Wtedy poznała prawdziwe życie w komunistycznym raju. Warunki były niemal tragiczne, brakowało jedzenia, podstawowych narzędzi. Jednak wszystko to zrzucała na wojnę, jakby zamykając oczy na prawdziwe przyczyny biedy i nieszczęść. Pracowała ciężko, by wyrobić normę, czy to w polu, czy przy zwierzętach. Jak napisano w jej świadectwie pracy wydanym w maju 1944, awansowała z „czornoraboczej” na buchaltera. Ktoś z jej przyjaciół zatrudniony w ZPP, powstałym po agresji niemieckiej na Związek Sowiecki, odnalazł ją i umożliwił przyjazd do Moskwy. Już wcześniej pojechała do Stalingradu, gdzie spotkała się z Henrykiem, zmobilizowanym do Armii Czerwonej. Stalingrad wywarł na niej ogromne wrażenie i chyba wtedy umocniła się w niej wiara w komunizm. Związek z Henrykiem nie przetrwał jednak próby czasu.
Heniek był duży i dobry, lecz też ciężkawy i nie mógł pociągać matki intelektualnie. Co innego Rysiek – żywe srebro. Niemal natychmiast wyszła za niego za mąż i z nim, tuż po wyzwoleniu, przyjechała do Warszawy. Zamieszkali w jednym z nielicznych ocalałych domów przy Marszałkowskiej.
Po powrocie do Polski ojciec został kierownikiem organizacyjnym w Związku Walki Młodych⁷. Jadąc na jakiś zlot, uległ wypadkowi. To prawdopodobnie ponownie wyzwoliło tkwiącą w nim gruźlicę. Wbrew zaleceniom lekarzy pracował dalej. Spalał się wewnętrzną energią. W marcu 1946, kiedy nie miałem jeszcze dwóch miesięcy, ojciec znalazł się w szpitalu wojskowym w Otwocku, by potem trafić do tamtejszego sanatorium. Otwock w tamtych latach uchodził za miejsce, którego klimat sprzyja leczeniu gruźlicy. Od tego czasu rozpoczyna się rozpaczliwa walka o życie. Z okresu pobytu ojca w Otwocku zachował się zbiór listów do matki. W każdym liście jest coś o mnie. Już chyba mnie nie zobaczył, może z daleka, kiedy mama przywiozła mnie na kilka dni do niego. Każdego osiemnastego dnia miesiąca odlicza moje kolejne miesięcznice. Jakby czuł, że nie doczeka moich pierwszych urodzin.
Cierpi, nie może spać, kolejne odmy przynoszą wielki ból. Gorączka stale rośnie, jamy w płucach się powiększają. Jednak cały czas czyta, domaga się przysyłania prasy – i tej mu bliskiej, i „prawicowej”, jak ma to w zwyczaju określać. Czyta więc „Tygodnik Powszechny”, „Gazetę Ludową” czy „Tygodnik Warszawski”⁸. Jednocześnie martwi się, czy mama dostatecznie dobrze się odżywia, czy starcza jej pieniędzy. W końcu – w stanie beznadziejnym – zostaje przeniesiony do sanatorium w Kowarach.
Mama przyjeżdża do niego 2 stycznia. Nie wiem, czy wie, że jego życie dobiega końca.
Zmarł dwa dni później, przy swojej żonie. Dwa tygodnie przed moimi pierwszymi urodzinami odwoziła go sama w trumnie do Warszawy, gdyż Jurek, jego brat lekarz, dostał zapaści przy łóżku zmarłego. Ojciec miał prawdopodobnie niecałe trzydzieści lat, chociaż dokumenty mówią, że był starszy. Chyba zafałszował dane, aby nie być młodszym od mamy.
WARSZAWA, STYCZEŃ 1947
INICJACJA (1946–1956)
W autobiografii
Miałem dobre dzieciństwo. Mama była wiecznie zajęta, opiekowała się mną niania, która prawie codziennie prowadzała mnie do przedszkola. Dzięki niej poznałem drugą stronę Warszawy. Rodzina niani mieszkała na Pradze, gdzie niekiedy jeździliśmy. Miałem wówczas wrażenie, że znajdujemy się w innym świecie. Przy stole zbierało się kilka, kilkanaście osób, toczyły się rozmowy, popijano wódkę, na co jednak niania patrzyła niechętnie. Świat praski wydawał się barwny i pociągający. Do przedszkola poszedłem, gdy miałem trzy lata. Znajdowało się w pięknym miejscu, na Jazdowie, wśród domków fińskich¹.
W czerwcu 1952 pani Henia, która przychodziła do nas sprzątać, zabrała mnie do swojej rodzinnej wsi. Nazywała się Głody. Wcześniej jeździłem już na wieś, do Głoskowa i Józefowa, jednak to były miejscowości letniskowe, mieszkało się tam w warunkach zbliżonych do miejskich. Głody to była prawdziwa wieś – bez wygód sanitarnych, z lampami naftowymi – położona tuż nad Bugiem. Ponieważ wiedziałem, że Bug jest naszą granicą, przez pewien czas byłem przekonany, że po drugiej stronie jest już Związek Radziecki. Wyprowadzono mnie z błędu, mówiąc, że granica przebiega nieco dalej, a na drugim brzegu jest jeszcze Polska. Byłem rozczarowany. Nie zobaczyłem ziemi wszelkiej szczęśliwości.
W rocznicę wydania Manifestu PKWN, znaczącego narodziny komunistycznej władzy nad Polską, odbywały się jak zwykle uroczystości , połączone z manifestacją ludności maszerującej przed trybuną z partyjnymi bonzami. Samo apogeum polskiego stalinizmu. Mama jako zasłużona komunistka dostała prawo wstępu na jedną z trybun. Na sąsiedniej widowni zauważyłem Basię Stasiak, córkę Ludomira, członka władz ZSL, prawdopodobnie oddelegowanego tam przez kierownictwo PZPR do realizacji słusznej linii partii. Wyszliśmy z naszych trybun i poszliśmy z Basią w kierunku głównej. W pewnym momencie zaczęliśmy biec i wbiegliśmy na schody prowadzące na tę trybunę. Zdezorientowana obstawa przepuściła nas. I tak znaleźliśmy się przed obliczem towarzysza „Tomasza” – jak nazywany był niekiedy Bierut, z odwołaniem do jego wojennego pseudonimu. Niestety, byłem szybszy. Bierut wziął mnie na ręce i razem machaliśmy do przechodzących tłumów. Potem wziął Basię i ona również pozdrowiła wiwatującą młodzież. I dał nam po kwiatku².
WARSZAWA,
22 lipca 1952
Pod koniec 1953 roku zachorowałem na tyfus. Został późno rozpoznany i uratowano mnie niemal cudem. Spędziłem miesiąc w szpitalu na Siennej. Dużo czytałem, najczęściej książki z dziecięcej literatury sowieckiej, bo te były najbardziej dostępne. Komunistyczna literatura nie uczyła mnie konformizmu, wręcz przeciwnie – namawiała do buntu i solidarności z krzywdzonymi. I dlatego na koloniach, na które stale jeździłem, byłem karany za nieposłuszeństwo, niekiedy bity po łapach, jak wtedy, gdy zorganizowałem bunt, a raczej buncik, przeciwko złemu jedzeniu.
Ziarno wątpliwości zostało leciutko zasiane, gdy mój sąsiad z izolatki dał mi do przeczytania przedwojenne wydanie Marka Twaina. _Przygody Tomka Sawyera_, całkowicie pozbawione propagandy, odkrywały inny świat, pozwalały na jakiś oddech i nie potwierdzały wielkich nieszczęść, jakie spadają na ludzi w kapitalizmie. Kilka miesięcy później poznałem inną książkę Twaina. Na koloniach leczniczych w dolnośląskiej Czerniawie, na które zostałem wysłany jako tyfusowy rekonwalescent, wygrałem konkurs czytelniczy. Nie było to samodzielne zwycięstwo, ale wspólne z jednym z uczestników. Bardzo chciałem wygrać, gdyż główną nagrodą był efektowny album. W wyniku losowania przypadła mi jednak niepozorna książeczka zatytułowana _Król i osioł_. Przegrane losowanie okazało się szczęśliwe. Humoreski Twaina na długo stały się moją ulubioną lekturą i wyznaczały sposób myślenia. Twain uczył mnie krytycznego spojrzenia, a także dystansu do samego siebie, wiele bowiem z jego humoresek pisanych jest w pierwszej osobie.
We wspomnieniach
Wychowanie komunistyczne ma w sobie pewną dwuznaczność: z jednej strony służy do łamania charakterów, z drugiej – przekazuje poczucie odpowiedzialności za siebie, swoje otoczenie, świat. Nasze dziecięce, komunistyczne lektury – _Wasiek Turbaczow i jego koledzy_, _Dzieci musztardowego raju_, _Timur i jego drużyna_, _Los dobosza_ – uczyły nas, że trzeba się przeciwstawiać złu³. To były książki na swój sposób romantyczne i niezwykle aktywizujące. Nasze książki – naprawdę wspaniałe, mówię to bez ironii – miały w sobie to obrzydlistwo, ukrytego gdzieś – w tle – Pawlika Morozowa, chłopca, który wydał własnego ojca⁴.
WARSZAWA
W mojej szkole większość młodzieży była niewierząca, ja również. Ale nie uznawałem ateizmu. Miałem takiego przyjaciela, z którym toczyliśmy długie dyskusje: czy człowiek jest mechanizmem, czy nie. On zajmował postawę, można powiedzieć, scjentystyczną, ja twierdziłem, że oprócz tego mechanizmu jest coś jeszcze. Miałem poczucie, iż przez to, że jestem niewierzący, czegoś mi brakuje. Zarazem miałem poczucie, że człowiek niewierzący jest bardziej światły, więcej wie. Wierzący i inteligentny – to było dla mnie zjawisko bardzo dziwne, chociaż interesujące, bo wiedziałem, że wielu uczonych wierzyło w Boga.
WARSZAWA
W autobiografii
Jesienią mama zachorowała na gruźlicę. Przestraszona, natychmiast wysłała mnie do swoich przyjaciół, Bolka Lewickiego i jego żony Ireny. Po wstępnym zaleczeniu gruźlicy mama wyszła ze szpitala. Przed jej wyjazdem do sanatorium wróciłem do domu. Miałem przenieść się do internatu. I wtedy zdarzył się cud. Odwiedził nas Romek Kaufman-Bogusz. Romka i Stefę mama poznała w Kirgizji. Przyjechali tam głodni i wyczerpani tuż po stracie dopiero co urodzonego synka. Mama podzieliła się z nimi swoim przydziałem jedzenia i otoczyła ich opieką. Tak się zaczęła ich przyjaźń. Romek znał kilka języków i po wojnie zaczął pracować w centralach handlu zagranicznego. Na początku lat 50. został _attaché_ handlowym w Bernie. Dowiedziawszy się, że mam jechać do internatu, zareagował natychmiast. „Niech jedzie ze mną” – zaproponował.
W Szwajcarii byłem kilka miesięcy. Mieszkałem w dwupokojowym mieszkaniu w pokoju z Lilą, moją rówieśnicą. Jej młodsza siostra, chora na astmę Jola, była w sanatorium, a najmłodsza dziewczynka, kilkumiesięczna Hania, leżała w łóżeczku w pokoju rodziców. Romek – niewysoki, bardzo dbający o formę – przez lata był dla mnie symbolem elegancji. Nie chodziłem do szkoły, uczyłem się w domu, ale miałem dużo czasu. Powoli zmieniałem listę lektur. Po przeczytaniu _Pamiątki z Celulozy_ moim bohaterem stał się Szczęsny „Bida”. Duże wrażenie zrobiła na mnie także inna powieść Igora Newerlego, _Chłopiec z Salskich Stepów_. Powieść Leona Pasternaka _Komuna miasta Łomży_ utwierdzała mnie z kolei w przekonaniu, że więzienie za działalność to rzecz dobra i szlachetna.
Mieszkaliśmy, zgodnie z ówczesnym obyczajem, w domu zasiedlonym wyłącznie przez pracowników ambasady. Jednak w sąsiedniej kamienicy mieszkali Szwajcarzy i na podwórku mogliśmy bawić się z dziećmi, próbując uczyć się niemieckiego. Dziwiłem się, że nie widzę kapitalistycznej biedy. To raczej Polska przypominała kapitalizm z czytanych lektur, a Szwajcaria, którą zwiedziłem, korzystając z podróży służbowych Romka, była jasna, czysta, uporządkowana, błyszcząca i wyglądała jak opisywany socjalistyczny raj. W dniu 1 maja, a była to niedziela, poszliśmy na spacer. W pewnym momencie na ulicy pojawiła się grupka ludzi ze sztandarami. Byli to szwajcarscy komuniści obchodzący Święto Pracy. Prawie nikt się nimi nie interesował. W ten oto sposób moje przekonanie o wyższości naszego systemu zostało lekko zachwiane. Następnego dnia wracałem do Warszawy.
Po powrocie – z wyprawy przywiozłem kolekcje szwajcarskich znaczków i wyproszonych w samolocie gum do żucia, którymi obdarowywałem najbliższych klasowych kolegów – miałem wrażenie, że atmosfera się zmieniła. Może spowodowała to pora roku, jednak wyraźnie coś wisiało w powietrzu. W radiu usłyszeć można było „cichą wodę, która brzegi rwie”. Nucił ją także Witek Światowiak, z którym chodziłem do szkoły od pierwszego dnia, a zaprzyjaźniłem się jeszcze przed chorobą.
Mieszkał przy Koszykowej, w ocalałej czynszowej kamienicy tuż obok Hali Koszyki. W przeciwieństwie do mojego domu, gdzie dozorca, pan Stefański, dbał nie tylko o czystość, ale i o wystrój, jego dom był typową, opisywaną w naszych podręcznikach „studnią”, ciemną i wilgotną, w przeciwieństwie do budowanych po wojnie socjalistycznych domów dla rządzącej i szczęśliwej klasy robotniczej. Mieszkał z matką w amfiladzie. Nie pytałem go o ojca. Jego matka, jeszcze młoda kobieta – lecz już z oznakami nadchodzącej starości – była małomówna i serdeczna. W sąsiednim pokoju mieszkały jego dwie siostry: Janeczka, starsza, niespełna dwudziestoletnia, i piętnastoletnia, a może szesnastoletnia, Tereska. Janka niespecjalnie zwracała na nas uwagę, przepływając z powagą przez pokój i zostawiając za sobą niepokojący zapach. Witek mówił, że jest prostytutką. Nie bardzo rozumiałem, co to znaczy, ale Witek mówił o tym z taką powagą i uznaniem, że przyjąłem, iż to coś ważnego. Tereska kumplowała się z nami, opowiadała różne historie i kokietowała nas, podnosząc sukienkę, co wywoływało nieokreślony niepokój i tęsknotę.
Po szkole często wskakiwaliśmy do tramwaju. Najchętniej wsiadaliśmy do tramwajów jadących na Pragę i w ten sposób zwiedziliśmy Annopol, Targówek i Szmulki. W czasie jednej z naszych tramwajowych wypraw spotkaliśmy na Annopolu człowieka popijającego piwko. Witek swoim zwyczajem zaczął z nim rozmowę. Niespodziewanie zapytał, czy słyszał o Katyniu. Gość podniósł głowę znad piwka i powiedział: „Katyń? Ja tam byłem. Ruski rozwalali naszych”. Nie wiedziałem, o co chodzi, a Witek wypalił: „Widzisz, mam rację, oni to zrobili, a teraz nas okradają. My im dajemy sól, a oni w zamian za to biorą od nas węgiel”. Wyjaśnił mi też, że „cicha woda, która brzegi rwie” to właśnie wyraz oporu przeciwko władzy. I jakoś po raz pierwszy mu uwierzyłem.
WARSZAWA
We wspomnieniach
Założyliśmy – w trzeciej klasie, razem z innymi – organizację... antykomunistyczną. To była taka zabawa, ale kiedy się wydała (pewno ktoś powiedział rodzicom), Witek wylądował na rok w poprawczaku. My nie – bo byliśmy z lepszych rodzin. Łatwo można było uznać go za prowodyra. I wtedy nic nie zrobiliśmy. Dla nas było normalne, że to on poszedł do domu poprawczego. Objawiło się tu okrucieństwo komunizmu.
Moja matka była sekretarzem redakcji dziecięcej Polskiego Radia, dziennikarzem – nie mogłem więc mieć poczucia, że moi rodzice są kimś wyjątkowym, że decydują o kształcie tego, co się w Polsce dzieje. Ale komunistów przed wojną było tak niewielu, że po wojnie stali się oni w pewnym sensie prominentami. Warunki miałem więc lepsze niż przeciętne. Lecz na pewno nie były to warunki wyjątkowo dobre, nigdy nie znałem zbytku czy luksusu.
WARSZAWA
W październiku 1956⁵ zadawaliśmy nauczycielom pytania, co się dzieje. Ja zobaczyłem po raz pierwszy, że oni się po prostu boją – boją się udzielać odpowiedzi na pytania. To też było dla mnie ważne doświadczenie, że ludzie boją się. Wtedy pozornie nie mieli się czego bać, ale byli ciągle po tym okresie, w którym wszyscy się bali.
WARSZAWA, PAŹDZIERNIK 1956
W autobiografii
Na placu Defilad, przed zbudowanym rok wcześniej Pałacem Kultury – darem dla Warszawy samego Józefa Stalina – odbył się wiec z nowo wybranym I sekretarzem KC PZPR Władysławem Gomułką „Wiesławem”, jak zwykli go nazywać okupacyjnym pseudonimem jego partyjni towarzysze. Nie mogliśmy stracić takiej okazji. Nie pamiętam, czy zerwaliśmy się z ostatnich lekcji, czy też poszliśmy tam już po szkole, lecz kilku z nas stawiło się na placu. Tłum był ogromny, ogromny był też entuzjazm. Ludzie z fabryk szli radośnie, niosąc biało-czerwone i czerwone flagi, robotnicy mieszali się z żołnierzami. Nadjeżdżały tramwaje i autobusy pełne „winogron”⁶. Wiec rozpoczął się od skandowania „Wiesław, Wiesław” i odśpiewania _Sto lat_. Nadchodził, jak powszechnie sądzono, koniec dyktatury sowieckiej w Polsce.
Niewiele z tego rozumieliśmy, ale i nam udzielił się powszechny entuzjazm. Potwierdzenie mieliśmy w szkole. Rozwiązano Organizację Harcerską (OH ZMP), do której należał każdy, począwszy od trzeciej klasy⁷. Przyszedł młody człowiek i na to miejsce zaproponował nam założenie harcerskiej drużyny rowerowej.
Tuż po wiecu niepokojące wieści zaczęły przychodzić z Węgier. Rozpoczęło się powstanie. I rozpoczęło się dla Polski symbolicznie – od wiecu poparcia dla naszych przemian. W kilka dni później na Węgry wkroczyły wojska sowieckie. Były ofiary. Wojska weszły i cofnęły się. Na początku listopada Sowieci uderzyli ze wzmożoną siłą.
WARSZAWA, LISTOPAD 1956
We wspomnieniach
Interwencja sowiecka na Węgrzech była moim pierwszym poważnym przeżyciem politycznym.
W autobiografii
W Polsce rozpoczęła się akcja pomocy. Oddawano krew, wysyłano transporty z żywnością i materiałami sanitarnymi. Akcja przybrała niebywałe rozmiary. Ludzie na ulicy wymieniali się wieściami z budapeszteńskich walk, wskazywali punkty pomocy dla walczących Węgrów. Również my, drużyna rowerowa _in spe_, włączyliśmy się w tę akcję. Zbieraliśmy pieniądze, przenosiliśmy medykamenty, chodziliśmy po domach, jednocześnie informując ludzi o powstaniu.
Pierwszy etap mojego dzieciństwa się skończył. Razem z nim skończyła się wiara w nieomylność dotychczasowych autorytetów. To Witek miał rację.
WARSZAWA, GRUDZIEŃ 1956
DYSTANS (1957–1963)
W autobiografii
Nowy szkolny rok rozpoczął się od mocnego uderzenia politycznego. Oto w październiku rozwiązano tygodnik „Po Prostu”. Czytałem go wtedy sporadycznie, bardziej chłonąc atmosferę, niż rozumiejąc teksty w nim publikowane. Po kilku latach roczniki „Po Prostu” przechowywane w bibliotekach stały się lekturą niemal obowiązkową na naszych kółkach samokształceniowych. „Po Prostu” było symbolem październikowych przemian. Jego redaktor naczelny, Eligiusz Lasota, był, obok Lechosława Goździka¹, jednym z głównych mówców wiecowych w 1956 roku.
Wywołało to reakcje studentów Warszawy. Demonstracje odbywały się na placu Narutowicza i przed politechniką, a także w kilku innych miejscach, gdzie do studentów dołączyli młodzi robotnicy. Zostały brutalnie stłumione. Mieszkałem wtedy u najlepszej przyjaciółki mojej mamy, cioci Nusi, przy ulicy Lekarskiej, tak że jadąc do szkoły, widziałem starcia studentów z milicją. Wysiadłem i obserwowałem to przez ponad godzinę. Spóźniłem się do szkoły. Ze straceńczą odwagą podałem przyczynę spóźnienia. I, o dziwo, dostałem reprymendę bardzo łagodną.
Tak zaczął się rok 1958. Ukończyłem dwanaście lat. Na urodziny ciocia Hela wręczyła mi zegarek, taki ze złotym cyferblatem. Witek to skomentował: „Teraz jesteś cały jak ten zegarek”. I chyba wtedy widziałem go ostatni raz. Potem chodziłem do niego do domu na Koszykową, ale nikogo tam nie było.
WARSZAWA
W dzienniku
Wczoraj wieczorem postanowiłem pisać pamiętnik. Pamiętnik nazwę „Przyjaciel”. Chodzę do szóstej klasy Szkoły Podstawowej nr 2. Jestem w klasie najmniejszy. Mam 130 centymetrów.
Dzisiaj w ramach pracy dla drużyny dostaliśmy bilety na trasę Wyścigu , które mamy sprzedawać. Uważam, że to głupie, gdyż wyścig na trasie może oglądać każdy i bez pieniędzy. Kolarze nie jadą przecież dla harcerstwa.
WARSZAWA, 15 KWIETNIA 1958
Po szkole poszliśmy witać Woroszyłowa². W związku z tym, że mżył deszcz, zmokłem. Byłem jedynie w kurtce. Musieliśmy czekać dwie godziny, by oddać dwa okrzyki. „Spędzono” tłumy dzieci, by się przypodobać Ruskom.
WARSZAWA, 17 KWIETNIA 1958
Piszę pamiętnik, moje rozważania, rozmyślania i postanowienia.
1) Jurek poruszył bardzo ciekawy temat: „Czy można przewidzieć ruchy człowieka?”. Ciągle nad tym myślę. Jurek podaje ciągle coraz to nowe przykłady. Mamy dwie teorie. Pierwsza: człowiek zależy od myśli, a myśl od kształtu mózgu. Druga: człowiek zależy od swojej woli, od której zależy myśl. Mnie się wydaje ta druga prawdopodobniejsza i myślę, że kształt mózgu wpływa tylko na zdolności i mądrość człowieka, a nie na myśl. Lecz to jeszcze nieudowodnione.
2) Kształcę sobie wolę. Lecz nie w tym sensie, że zabraniam sobie jeść na przykład ciastko. Nie. W tym sensie, że na przykład dzisiaj postanowiłem się lepiej uczyć. Wiem, że to jest postanowienie godne „kujona”, lecz jednak przyjemnie być dobrym uczniem (ale nie najlepszym). Postanowiłem sobie także myć zęby, sprzątać i, kiedy będę miał czas, zrobić generalne sprzątanie. W ogóle będę się starał robić dobrze. To jednak przyjemne.
3) Czy Jurek i Janusz są moimi przyjaciółmi? Tak bym chciał mieć przyjaciela. Już od dwóch lat nie mam go. Andrzej był moim dobrym kolegą, lecz był za młody i tego nie można nazwać przyjaźnią. Marek znowu jest starszy. Ja naprawdę chciałbym mieć przyjaciół. Będę się starał ich mieć.
WARSZAWA, 23 KWIETNIA 1958
W autobiografii
Do liceum poszła prawie cała nasza klasa. Tylko nieliczni decydowali się na technikum. Egzamin przeszedłem bez problemów. Podobnie jak większość naszej klasy.
Wiosną 1960 z Józkiem Blassem³ i jego bratem Piotrkiem tradycyjnie udaliśmy się na zawody I ligi lekkoatletycznej na stadionie Legii. Atmosfera była rodzinna, można było wejść na boisko, zobaczyć z bliska sportowe sławy, a nawet porozmawiać z zawodnikami. Podeszło do nas dwóch miłośników lekkoatletyki. Józek powiedział, że ostatnio przebiegł 60 metrów w 7,1 sekundy. Chłopcy nie uwierzyli. Sytuacja zrobiła się nieprzyjemna. Wyglądało na to, że za wyczyny biegowe Józka weźmiemy baty. Byli nieco starsi i siła ich czterech pięści niewątpliwie przewyższała nasze możliwości. W pewnej chwili pojawił się blondynek w naszym wieku i jąkając się, powiedział: „A ja wierzę, że on mógł tak pobiec”. Wyglądało więc, że siły się wyrównały. Tak poznałem Adama Michnika.
Wydawało mi się, że widywałem go w szkole, gdyż zawsze po lekcjach wychodził otoczony gromadką kolegów i coś im tłumaczył. Potem jednak zniknął mi z oczu. Przeniósł się na Polną. Zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że mieszkamy blisko siebie i mamy wspólnych znajomych. W drodze powrotnej już byliśmy dobrymi znajomymi, by nie rzec: przyjaciółmi. Mieliśmy podobne zainteresowania, poza sportem były to polityka i historia. Regularnie czytaliśmy z Józkiem Blassem rządowy „Biuletyn Specjalny”, który przynosił do domu jego ojciec z racji bycia wiceprezesem NBP⁴. I w naszej szkole mało kto wiedział coś więcej od nas. A tu okazało się, że Adam nie tylko nam dorównuje, ale i przewyższa; że jest czytelnikiem „Kultury” z Paryża, o czym nie mieliśmy zielonego pojęcia.
WARSZAWA, WIOSNA 1960
W dzienniku
Skończyła się szkoła. Wracałem do domu z Jankiem . Humor mój nie był najlepszy. Wszyscy z klasy wracali, śmiejąc się, umawiali się do kawiarni i do kina. Odpowiedziałem mrukliwie na prośby koleżanek pójścia na spacer. Mój zły humor nie był przypadkowy. Stopni na koniec roku nie miałem najlepszych, lecz nie to spowodowało moją wściekłość. Spotkała mnie obraza ze strony gimnastyka. Przez siedem lat miałem piątkę z gimnastyki i nagle na koniec dziewiątej⁵ klasy wystawił mi cztery. Tak niespodziewanie. Miała to być moja jedyna piątka i zrobienie człowiekowi takiego świństwa (chociaż w tak mało ważnej sprawie) może zepsuć humor, szczególnie że byłem znudzony swoją klasą, którą niezbyt lubiłem.
Następnego dnia miałem wyjechać do Wisły na kolonie. Wyjeżdżałem, trochę bojąc się, że przez te dwa tygodnie nie znajdę wspólnej mowy z przyszłymi kolegami, że dziewczęta nie będą zwracały na mnie uwagi. Bowiem moim konikiem i piętą achillesową są właśnie dziewczęta. Nie umiem ich zdobywać, lecz marzę o podbojach. Nawet nie o podbojach, lecz bardzo chcę znaleźć dziewczynę, która by mi odpowiadała, no można powiedzieć – szukam miłości i nie mogąc osiągnąć celu, stałem się na tym właśnie punkcie bardzo przewrażliwiony.
W okresie wyjazdu do Wisły poszukiwania nie ustały, jednak chwilowo odpoczywałem, to znaczy – nie byłem zajęty. Zresztą często sympatia do jednej dziewczyny nie przeszkadza mi całować się z inną. Napisałem „całować”, można pomyśleć, że ja całymi dniami nic nie robię, tylko migdalę się z dziewczętami. Nie jest to prawdą. Całowałem się niezbyt dużo razy, jednak to, co napisałem, nie jest kłamstwem.
WARSZAWA, LATO 1961
W autobiografii
Gdzieś około roku 1962 w niektórych domach znalazły się cztery tomy dzieł wybranych Tuwima. Oprawione w żółtawą skórę, chronioną niebieską papierową obwolutą. W pierwszym i drugim były jego tomiki poezji, w trzecim _Kwiaty polskie_. Dla mnie jednak i grona wtajemniczonych podstawową lekturą był tom czwarty, _Jarmark rymów_, z zabawnym, jak napisał sam Tuwim, „konterfektem autora na okładce”. Prześcigaliśmy się w cytowaniu zarówno wierszy, jak i humoresek czy aforyzmów Tuwimowskich.
Zrozumienie wielu wierszy Tuwima wymagało poznania ich kontekstu, dwudziestolecia międzywojennego. Tak więc moje lektury wyszły poza _Pamiątkę z Celulozy_. Czytałem Dołęgę-Mostowicza na czele z _Karierą Nikodema Dyzmy_, powieści Uniłowskiego, Kadena-Bandrowskiego, komunistyczne wspomnienia o więzieniach i Berezie Kartuskiej⁶ (Mirskiego _Biegiem marsz_⁷), opracowania o Brześciu⁸. Wyłaniał się z tego obraz daleki od jednoznaczności, podważający jednak moje naturalne sympatie do komunizmu. Był też problem roku 1920 i wojny polsko-bolszewickiej.
Żyłem więc w swoistej schizofrenii. Ciągle byłem przekonany, że komunizm jest najlepszym z ustrojów – i dzieliłem świat na postępowy i reakcyjny. Wolna Europa była dla mnie symbolem zła, podobnie jak imperializm. Z drugiej strony była pamięć o Budapeszcie, narastająca wiedza o sowieckich łagrach i zbrodniach. Dystans do władzy pogłębiała lektura wydawanego przez PAP poufnego, tylko dla wybranych, „Biuletynu Specjalnego”, który ukazywał świat znacznie bardziej złożony niż podręczniki i większość oficjalnych wydawnictw.
W naszej szkole, jak zresztą w każdej, działał ZMS. Uznałem jednak, że to nie dla mnie. Nie chciałem popierać władzy, a akces do ZMS to by właśnie oznaczał. Był oczywiście rodzaj niezbyt surowo egzekwowanego przymusu uczestniczenia w szkolnych akademiach „ku czci” czy też w pochodach pierwszomajowych. Ten ostatni obowiązek zresztą – z jednym wyjątkiem – wraz z Jankiem bojkotowaliśmy. Wyjątek stanowił 1 Maja, gdy byliśmy w dziesiątej klasie, kiedy to namówiłem Janka, by pójść na pochód. Nie wiem dokładnie, co mną kierowało, być może rodzaj przewrotnej myśli, aby i on utracił swe polityczne dziewictwo. Jednak kiedy zaczęto nas ustawiać w szeregach, daliśmy nogę. Moje pokolenie jednocześnie akceptowało system jako dany i miało do niego ironiczny stosunek.
WARSZAWA, 1 MAJA 1962
We wspomnieniach
Od początku szkoły średniej, kiedy już myślałem świadomie, wszystko, co się tutaj działo, nie podobało mi się. Nie dlatego, że jest komunistyczne, ale dlatego, że właśnie nie jest, nie spełnia założeń, o których uczyliśmy się w domu i w szkole, jest dalekie od tego ideału, który otrzymałem; że cała rzeczywistość jest inna niż rzeczywistość deklarowana.
WARSZAWA
W dzienniku
Niekiedy zaczynam odczuwać potrzebę pisania. Biorę wówczas do ręki ten stary zeszyt i nieudolnie próbuję wypowiedzieć się na papierze. Wyrywam potem zapisane kartki i niszczę je starannie. Zaczynam jeszcze jedną z tych prób. Być może i ta kartka zginie w śmietniku; mimo to piszę i zobaczę, co z tego wyniknie.
WARSZAWA, 21 WRZEŚNIA 1962
Mam w tym roku maturę. Jeżeli nie uczę się (przesadzam, uczę się bardzo rzadko i niedługo), to rozmyślam o przyszłości i tym podobnych bzdurach. Prawdę mówiąc, przy takiej nauce jak dotychczas, moja matura i wyższa uczelnia wisi na włosku. Chcę iść na matematykę, a to tylko dlatego, że nie widzę innego przedmiotu, na jaki mógłbym się wybrać: ani na politechnikę (rysunek techniczny), ani na działy humanistyczne (za dużo czasu bym musiał teraz włożyć, aby nauczyć się dobrze na przykład historii czy geografii), fizyka mnie nie interesuje. Tak więc matematyka. Moje zdolności w tym kierunku są według mnie raczej mierne, liczę tylko na to, że odezwie się we mnie jakaś iskra boża, ale jak na razie nic nie robię, aby ją pobudzić.
WARSZAWA, 8 PAŹDZIERNIKA 1962
Ogólnie jestem uważany za inteligentnego, jednak niekiedy, gdy odpowiadam na lekcjach, mogę zrobić wrażenie, że mówi jakiś prosty idiota. Być może to tylko moje złudzenie. Tak pocieszam się, ale w tym coś jest. Bardzo lubię poezję, lecz zastanawiam się, czy to nie jest wmówione samemu sobie. W ogóle wydaje mi się, że całe moje obecne życie jest oparte na kilku wmówionych mi przez otoczenie i przeze mnie bzdurach. Jak z tego wybrnąć?
Najgorsze jest to, że po kilku miesiącach, bądź nawet dniach, czytając te słowa, będę wściekły sam na siebie i na pewno zniszczę ten cały niby „pamiętnik”. Nie umiem wyrazić wszystkich swoich myśli i dlatego wyglądają one tak ubogo. W ogóle denerwuje mnie mój styl pisania. Ciągle: „ja”, „ja” i „ja”. No cóż, pisarzem nie będę. A jednak, pisząc te bajdurki, wydaje mi się ciągle, że ktoś je będzie czytał.
WARSZAWA, 10 PAŹDZIERNIKA 1962
Byłem dzisiaj w klubie – w klubie filozoficznym⁹ Michnika; zebranie organizacyjne. Oni zbierają się tam już od pewnego czasu . Co prawda znam większość z nich, jednak czuję się tam źle. Klub zabrał mi mojego przyjaciela. Z Józkiem przyjaźniłem się przez cztery lata. Kiedy wstąpił do klubu, wciągnął się, zdobył autorytet (jest już od pół roku w zarządzie), niemal zupełnie przestaliśmy się spotykać. Ma teraz swoje towarzystwo „klubowe”. Ja nigdy nie będę mógł „wypłynąć” w takim klubie bądź w innym środowisku. Nie mogę się zdobyć, aby zabrać głos w większym zbiorowisku. Boję się kompromitacji czy czegoś w tym rodzaju.
Druga sprawa to dziewczęta. Tu sytuacja wygląda zupełnie tragicznie. Chociaż umiem porozmawiać, pośmiać się, to im bliżej, tym staję się większym durniem. Dlatego zachowuję pewien dystans, abym nie stał się idiotą. Z pozoru jestem całkiem normalny, jednak wewnątrz... Bardzo chciałbym być „czyimś” w życiu.
WARSZAWA, 12 LUTEGO 1963
W autobiografii
Wracałem do domu z imienin ciotki Janka. Mama została nieco dłużej. Na podwórku przed jego domem zauważyłem psa, typowego kundla z podwiniętym ogonem. Wpatrywał się we mnie uważnie. Na wszelki wypadek, nie znając jego intencji, cmoknąłem. Zaczął iść za mną i tak przeszliśmy Marszałkowską, podwórko na Armii Ludowej i razem znaleźliśmy się w domu. Wróciła mama, która zobaczywszy psa, myślała, że to może poimieninowe omamy alkoholowe, co było oczywiście niemożliwe, ponieważ dwa lub trzy kieliszki alkoholu były dla niej ilością absolutnie maksymalną. I, o dziwo, zgodziła się, żebyśmy go przygarnęli. Było to o tyle niesamowite, że ja zawsze marzyłem o psie, a mama zawsze odmawiała. Następnego dnia zostawiliśmy psa w mieszkaniu. Kiedy zaczął szczekać, nasza sąsiadka, pani Zosia Bikowa, która miała klucze od naszego mieszkania, otworzyła drzwi. Pies uciekł. Poszedłem go szukać. Był dokładnie w tym samym miejscu, w którym go znalazłem. Jacyś chłopcy założyli mu sznurek na szyję. Podszedłem i bez słowa zdjąłem ten sznurek, cmoknąłem i pies poszedł za mną. I tak poznaliśmy się z Budrysem.
WARSZAWA
We wspomnieniach
W spotkaniach Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności uczestniczyłem bardzo rzadko – choć ktoś mnie wpisał na listę członków. Tam przychodzili tacy inteligentni, bystrzy chłopcy, oczytani i wygadani. Ich „mędrkowanie” denerwowało mnie, bo czułem się – pewno niesłusznie – słabszy. Miałem kompleksy. Wybierałem się na matematykę, a tu filozofia, ekonomia, sprawy społeczne. Ale do elity ciągnie, nawet jeśli coś od niej odpycha. To byli zresztą moi przyjaciele: Adam Michnik, Józek Blass, Jaś Gross, Andrzej Titkow, Irena Grudzińska. Wykład Baczki¹⁰ _Jednostka a historia_ był dla mnie wstrząsem: pokazał mi, że istnieje sprzeczność w myśleniu marksistowskim – między procesem, który jest nieuchronny, a tym, na co człowiek może jako jednostka wpływać. To po raz pierwszy podważyło przekonanie o słuszności marksizmu – globalnego systemu, który odpowiada na wszystkie pytania.
Rozwiązanie tego Klubu, który przecież nie obalał ustroju, potwierdziło, że właśnie jest to ustrój wielkiego oszustwa, w którym ludzie nie mają nic do gadania. Mnie to ustawiało.
Uważaliśmy, że rzeczywistość należy zmieniać; i co więcej – czuliśmy się uprawnieni do podjęcia próby jej zmiany. Był to jeszcze efekt tego naszego komunistycznego wychowania do aktywności w imię sprawiedliwości społecznej. We wnioskach szliśmy jednak dalej niż ludzie nazywani wówczas rewizjonistami¹¹. Powoli, pod wpływem lektur i dyskusji dochodziliśmy do wniosku, że nie został popełniony błąd w realizacji systemu, w którym żyjemy – ale że błędem jest sam system.
WARSZAWA, POCZĄTEK LIPCA 1963
Miałem jedynego bardzo dobrego nauczyciela – to była nasza historyczka, pani Maria Pietkiewicz . Nauczyłem się dzięki niej robić notatki, ponieważ wykładała bardzo erudycyjnie, szczególnie w jedenastej klasie. Wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie interesuje jej, gdy ktoś mówi oficjalną propagandą. Miała zwyczaj takiego delikatnego uśmieszku, kiedy ktoś się rozpędzał z jakimś propagandowym frazesem, na przykład „Związek Radziecki na czele”. Pytała: „Dlaczego?”. Wszystkie jej wykłady pokazywały złożoność historii. Nauczyła mnie bardzo krytycznego spojrzenia. Chciała, żebym poszedł na historię. A ja się zdecydowałem pójść na matematykę.
WARSZAWA, PAŹDZIERNIK 1963