- W empik go
Litwackie mrowie: powieść współczesna - ebook
Litwackie mrowie: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 324 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Borchy es Adonai hambojroch – zaintonował minche, modlitwę popołudniową, żyd szpakowaty z twarzą szczupłą, z błyszczącemi oczyma.
Za tym, chazenem przepowiadającym wersety modlitwy, inni pobożni, zgromadzeni w bethamedrisz, domu modlitwy, odpowiedzieli przeciągłym, smutnym, płaczliwym głosem:
– Burech Adonai hambojroch leolom wued…
W obszernej sali, rozświetlonej świecznikami, zebrali się na popołudniową modlitwę, minche, żydzi, przeważnie kupcy moskiewscy, zamożni, którzy z własnej kieszeni opłacali wynajęcie sali i umeblowali, stosownie do jej przeznaczenia jako domu modlitwy, bethamedrisz. Przy jednej ścianie stała szafa, w której przechowywano na pergaminie spisane przykazania, przed nią na dwóch małych stolikach dwa siedmioramienne świeczniki. Resztę sali, oświetlonej ściennymi kandelabrami wypełniały stoły i krzesła. Na razie odprawiało modlitwę dziesięciu pobożnych, ubranych w marynarki, tużurki, surduty z narzuconą na głowę i ramiona płachtą, białą w czarne pasy, ze sznurkowemi frędzlami na brzegach, czyli tak zwanym tałesem.
Na czole każdego z nich był umieszczony kwadracik skórzany, w nim zawarte przykazania; kwadracik ten, twiłem, przytrzymywały wązkie rzemyki, recijes, któremi obwiązana była lewa ręka aż powyżej łokcia.
Nasunięte na głowę tałesy, ocieniały twarze, a tem silniej świeciły błyski oczu, mamroczących modlitwę i kiwających się żydów.
Od czasu do czasu rozlegały się głębokie westchnienia, to znów jękliwe wołania.
Nadchodzili spóźnieni, gorączkowo ubierali się w odznaki religijne i szybko odmawiali minche.
Chazen, stojący w pobliżu otwartej szafy, zawołał głosem żałosnym, z wielką pokorą:
– Burech Adonai!
Wszyscy się pochylili z głębokiem westchnieniem, a on zaczął śpiewającym głosem, z wielkiem przejęciem:
– Przedwieczny Panie Izraela! zaniechaj Twojej zapalczywości i odmień przedsięwzięcie karania Twego ludu.
Modlący się w bethamedrisz odpowiedzieli w głos:
– Przez miłosierdzie Twoje, ochroń nas i nie podawaj w ręce okrutnych.
– Dlaczego mówią narody: »gdzie jest ich Bóg?« dla siebie samego wyświadcz nam łaski, nie opóźniaj się!
W głosie ich brzmiała gorąca prośba, pełna żalu i tęsknoty. Ruchy ich były gorączkowe, niespokojne, wznosili oczy w górę, z piersi dobywały się westchnienia, niemal łkania. Czuć było, że oni namiętnie proszą i pożądają i wierzą w tę pomoc.
A przy ostatnich słowach tej modlitwy, głos modlących się przeszedł w jeden okrzyk namiętnego błagania:
– Wybaw nas Boże zbawienia naszego! dla czci Twego Imienia; wyzwól nas i przebacz nasze grzechy dla Imienia Twego!
Nabożeństwo popołudniowe skończyło się. Żydzi gorączkowo i pospiesznie odkładali swe odznaki modlitewne, zwijali rzemyki, składali tałesy, rozmawiając o sprawach bieżących.
W sali zapanował gwar rozmowy, nawoływania, okrzyki, i jak przed chwilą namiętnie wzywali Boga na pomoc, tak teraz nerwowo, głośno poczęli rozmawiać.
Na stołach zjawiła się gorąca herbata, przed niektórymi postawiono flaszeczki z wódką, którą pili małemi dawkami, zagryzając bułką.
Głównie zwracał uwagę siedzący za stołem przy herbacie, szpakowaty blondyn, z rysami wydatnie semickiemi, z przyciętą ryżawą brodą, który, chmurny, mówił tonem zniechęcenia w żargonie:
– Gdzie ja nie byłem?… Kogo nie prosiłem? Nogi schodziłem, głos mi zachrypł, kark mnie boli od zginania i ukłonów. to pierwsza szklanka od śniadania rannego – wskazał na stojącą przed nim herbatę.
– Nu, i co? – spytał jeden ze słuchaczy nerwowym głosem.
– Co ma być? – uśmiechnął się Ozyasz Kindin z goryczą – nic!… „nie lża” i koniec. Wyszedł „takoj prykaz” i boją się nawet gadać.
Rozległy się głośniejsze i cichsze przekleństwa, a na wyrazistych twarzach malowała się złość, zawziętość, oburzenie.
– A mnie mówił mój prystaw – odezwał się starszy, niemal siwy człowiek – że przy moim synu, dentyście, wolno mi mieszkać w Moskwie.
– Za chabara, co go wziął od was – za – śmiał się inny – wolno wam dziś mieszkać, ale jutro was wyrzucą i nawet łapówka nie pomoże.
– Dlaczego ty mi prorokujesz? – oburzył się stary – czy ja ciebie o to proszę?
– Nu, ja bezpłatnie wróżę – uśmiechnął się – a spytajcie Ozyasza, czy nie mówię prawdy. Powiedzcie sami, Ozyasz, wy przecież uczony.
– Co tu gadać? – wzruszył ramionami Ozyasz Kindin – to prawda… Ja sam w początku myślałem, że skończy się na wyrzuceniu kilku tysięcy biedniejszych, nu, a teraz my wszyscy musimy rzucić nasze majątki, interesa, pracę całego życia… a bodaj na nich padł mór, cholera, wszystkie choroby egipskie – wołał głośno – niech ich ziemia pochłonie, niech zginie ich imię i pamięć!
Zebrani z oczyma błyszczącemi nienawiścią przytakiwali tym przekleństwom, a pobożniejsi powtórzyli ostatnie słowa po hebrajsku:
– Imach szmom wojzychrom! Juda Suderow, siedzący w pobliżu Ozyasza, zawołał głosem pełnym żalu i goryczy po rosyjsku, szarpiąc lewą ręką swe gęste, ciemne włosy:
– Nu, powiedzcie, co my im zawinili? Przyjęliśmy ich język, obyczaje, strój. Wszyscy nas nazywają: ruskie ludie… my tu pracowali, wzbogacali miasto, rozwijali handel, a oni jak nam wypłacili? te psy, te goje, akimy!
Znów posypały się przekleństwa, tem gorętsze, że każdy uznawał słuszność słów Suderowa i gorycz w nich wzbierała, że państwo w ten sposób odpłaciło im ich asymilacyę.
Gdy się cokolwiek uciszyli, zaczął Ozyasz z uśmiechem przewagi:
– Co tu pomogą narzekania? Co oni sobie robią z naszych przekleństw? Oni mają siłę, wojsko, bogactwo… my radźmy, co począć? gdzie jechać? co robić? Niech ich wszystkich szlag trafi, ale my musimy żyć, my mamy dzieci, żony…
– Ozyasz, ty mówisz dobre słowa, ale daj radę dobrą, to będzie lepiej – odezwał się jeden z sąsiadów.
– Co tu robić? – mówił spokojnie Abraham Gartenmilch, gładząc siwą brodę – każdy z nas ma swoje interesa, każdy wie, gdzie mu będzie lepiej.
– Nu, a wy wiecie co robić, Abrahamie Salomonowiczu? – spytał Juda Suderow drwiącym głosem.
– Ja? – rzekł Abraham, podnosząc łagodne oczy – ja stary, nażyłem się dość na świecie… a chcę odpocząć i jadę do Syonu, niech moje kości spoczną w kraju ojców moich.
– Żebym ja miał wasz majątek i wasze lata, zrobiłbym to samo – zaśmiał się Juda – ale nam trzeba pracować i nie możemy pozwolić, ażeby takie psy i osły, taki akim i areilim naśmiewali się z Izraela.
– Dobrze!… Sprawiedliwie!… Słusznie! – odezwały się przytakiwania.
Chazen, który przewodniczył modłom, a zwał się Szymon Spitzman, przemówił nagle swym cienkim, przenikliwym głosem:
– Ty, Juda, nie śmiej się i nie drwij… ty nie masz słuszności… Syon, to wielka rzecz, to święta dla nas wszystkich. Syon, to nasze dziedzictwo, a czy widziałeś syna, któryby się wyparł bogatego i świętego dziedzictwa? Co my za naród, jeśli nie mamy swej ziemi, swego kraju i państwa?
– Jedyny cel naszego życia powinien być Syon!… Jak jeden jest Bóg, tak jeden na świecie jest nasz Syon, reszta wszystko to środki i drogi, które prowadzą nas do upragnionej ojczyzny… Ach, gdybym ja miał siłę, gdybym mógł was natchnąć niezłomną wiarą, że w Syonie jest nasze szczęście, nasza przyszłość, nasze życie!… Jak pomyślę tylko, że gdyby setna część naszego biednego narodu zechciała pójść na Syon, posiąść go i tam mieszkać, a bylibyśmy narodem panującym, państwem niezależnem, mielibyśmy własną ziemię, własny rząd, własne państwo, to moje serce jest samą radością i szczęściem… a teraz w mojem sercu tylko gorycz i żal, bo wy w pogoni za interesem oślepliście i nie widzicie, gdzie cel życia.
Wypowiedział te słowa gwałtownie, namiętnie, i teraz, zmęczony, oddychał ciężko i wodził oczyma po zebranych. Ci wysłuchali spokojnie jego mowy, jedni przytakiwali odruchowo, inni uśmiechali się ironicznie, a kilku mruknęło półgłosem z lekceważeniem:
– Czego on chce?… To nie żaden interes, to nie żadna rada!
– Słuchaj Szymon – przemówił Juda Suderow – ty człowiek dobry, ale ty nie masz głowy do interesów. Ze Abraham – wskazał na starca – chce do Palestyny, to i dobrze. On ma kapitał, on może żyć… ale my, co my zrobimy? – i kończył z uśmiechem: – daj ty w Palestynie każdemu z nas sto areilimów, nieobrzezanych gojów, a każdy z nas pójdzie chętnie.
Większość zaśmiała się, a jeden odezwał się żartobliwie:
– Dla mnie wystarczyłby jeden areilim, tylko niech on ma fabrykę z pięciu tysiącami robotników.
– Ten dobrze powiedział – zaśmiano się.
Jednak troska o najbliższą przyszłość przeważała u wszystkich i mimo tych żartów i rozmowy gniotła ich i przejmowała trwogą. Patrzyli na siebie niepokojąco i puszczając gęste kłęby dymu z cygar i papierosów, wzdychali i odzywali się monosylabami:
– Nu, co będzie?… Och, źle!… Co tu robić?… A jutro, co?
Jeden z uczestników, bardziej nerwowy, czy też niecierpliwy, powiedział:
– Co my tu wysiedzimy?… herbatę ma każdy z nas i u siebie w domu…
– Nu, tak… tak… – odezwali się inni.
– A wy, Mojżeszu Dawidowiczu, co powiecie? Wy, mądry człowiek.
Wezwany, Mojżesz Dawidowicz Fiszkun, z twarzą przebiegłą, pozornie spokojną, uśmiechnął się, potarł szpakowatą, przyciętą brodę, wzruszył ramionami i rzekł:
– Co ja mam mówić? Każdy ma swój rozum, ale ja nie wiedziałem, że u was taki niepraktyczny – uśmiechnął się.
Mojżesz Fiszkun cieszył się wśród współwyznawców ogólnym szacunkiem, nietylko dla swego bogactwa, bo inni byli bogatsi, ale ceniono jego rozum, spryt niezwykły i uczynność. Nie posiadając żadnego tytułu, ani urzędu, był on niejako przewodnikiem moralnym żydów i do niego zwracano się po radę, u niego szukali pomocy nowoprzybyli. To też słowa jego przyjęto z uznaniem, i dopiero po chwili powiedział Ozyasz Kindin:
– Wy, Mojżesz Dawidowicz, nie potrzebujecie mówić zagadkowo… my tu swoi.. i dlaczego my nie praktyczni?
– Dlaczego? – uśmiechnął się – a jaka korzyść, że siedzicie tu od pół godziny?… Wy jak kobiety i dzieci, narzekacie, przeklinacie, a niektórzy bawią się nawet… w poezyę palestyńską – zaśmiał się – bo i co my będziemy robili w kraju biednym, bezludnym, bez handlu i przemysłu, bez rynków.
– Bluźnicie, Mojżeszu Dawidowiczu – zawołał Szymon Spitzman – Syon, to nasza ojczyzna, to nasza sława, nasza przeszłość i przyszłość!
– Sza!… Cicho, Szymonie! – położył Mojżesz palec na swych grubych wargach – ja wszystko to wiem… ale mądry człowiek oblicza naprzód, obiera cel rzetelny, prawdziwy i dopiero działa. I ja kocham Syon i on będzie dla nas jak Rzym dla areilimów. Nasza świątynia ze wszystkich wspaniałych świątyń będzie najwspanialsza, nasza Jerozolima będzie dla całego świata tem, czem Rzym dla katolików, Moskwa dla Rosyan, a my jesteśmy tem wojskiem, co podbije świat cały, wszystkie akimy i areilimy zostaną naszymi niewolnikami i, jak mówi Talmud, trzysta trzydzieści siedem oślic zaledwie udźwignie klucze od naszych bogactw. To jest cel, który wart jest naszego zachodu, naszej pracy, naszego życia.
I ten człowiek, zazwyczaj zimny, obliczający się, spokojny, pod wpływem tych marzeń o przyszłości Izraela, rozgorzał, już nie mówił, ale wołał głosem pełnym zapału i przekonania.
– Tak!… Słusznie!… Prawda!… Ach, jaki on mądry! – powiedzieli ci i owi z wielkiem uznaniem i pochwałą.
Mojżesz Fiszkun już się uspokoił i mówił równym głosem:
– Gdzie zgubiłeś, tam szukaj, czy nie tak?
– Nu? I co?
– My, nietylko tu zgubili nasze majątki, interesa, spokój, ale oni nas obrabowali ze wszystkiego… to gdzie ja powetuję moje straty? Tylko tu w Rosyi! Rozumiecie?
– Co tu rozumieć? – zawołał jeden z obecnych – ale wy, Mojżeszu Dawidowiczu, powiedzcie, co myślicie?
– Co wy zrobicie, ja nie wiem, ale ja tu w Moskwie będę pracował i handlował.
– To żarty! – rzekł Juda Suderow – przecież goimowi nie powierzycie waszego domu handlowego, a naszemu nie wolno, to co wy zrobicie?
– Juda, czy nie mówiłem, że u was niema praktycznego rozumu? – zaśmiał się – jeśli ja robię interesa w Astrachaniu albo w Irkucku, czy ja tam jadę?… W interesie robią dobrze długie ręce i ja siedząc w jakiem miasteczku, wyciągnę ręce i będę w Moskwie prowadził interes. Czy nie tak?
– Teraz was pojąłem, Mojżeszu Dawidowiczu – odezwał się Ozyasz Kindin – i pójdę za waszą radą.
– Nu, ale gdzie?… ale jak?… Powiedzcie ostatnie słowo – zawołali ci i owi.
– Co miałem powiedzieć – rzekł Mojżesz Fiszkun, wstając z krzesła – już powiedziałem. Innej rady nie mogę dać, każdy ma swój rozum i sam wie, co mu potrzeba… Już idę – skierował się ku futru swemu zawieszonemu na wieszadłach.
– Jeszcze nie!… Zostańcie!… Dajcie nam dobrą radę – odezwały się głosy.
Odwrócił się twarzą ku siedzącym i rzekł z dobrym uśmiechem:
– Czy już nie powiedziałem? Każda studnia się wyczerpie, a cóż dopiero człowiek? Na mnie już czas. teraz przychodzi poczta z Petersburga.
– Odczytacie później, nie wielka strata.
– A na co się zda przelewanie z pustego w próżne – zaśmiał się, nakładając futro.
– Mojżeszu Dawidowiczu! – zawołał Ozyasz Kindin – ja dziś do was przyjdę.
– Dla przyjaciół jestem zawsze w domu – odpowiedział tonem szczerości – czekam was z herbatą… Nu, bądźcie zdrowi i weseli.
– Z czego tu się weselić – westchnął Juda Suderow.
Za przykładem Fiszkuna poszli i inni, a ubierając się w suknie wierzchnie, rozmawiali hałaśliwie, mieszając żargon z mową rosyjską.
Na ulicy rozeszli się, ale Ozyasz, Juda i Abraham skierowali się w tę samą stronę i szli o kilkanaście kroków za Mojżeszem.
Na ulicy Miasnickiej, z powodu święta ruch był znaczny, przeważali kupczyki i robotnicy sklepowi, którzy zdążyli przed wieczorem już podniecić się wódką. Rozmawiali głośno, śmiejąc się, krzycząc, rzucając wokoło dość wątpliwe żarty i koncepta.
Mojżesz Fiszkun ostrożnie wymijał przechodniów i schodził często z trotuaru na błotnistą drogę, byle ominąć wesołe towarzystwo.
W chwili gdy z błotnistej ulicy wszedł na trotuar, jeden z robotników w rozpiętym baranim kożuszku, w czerwonej rubaszce, z nasuniętą na tył głowy czapką, krzyknął:
– A ty gdzie leziesz, świnio żydowska? – i popchnął Mojżesza ku ulicy:
– Czego chcecie? – zawołał Fiszkun, przyspieszając kroku.
– Ach, ty podły żydzie, a ty jak przemawiasz do mnie?… Precz z trotuaru!
– Won z naszej Moskwy! – zawołał inny.
– Do błota z żydem!
Naprzód idący, usłyszawszy te krzyki, a widząc przemykającego się Fiszkuna, poczęli śmiać się i skupiwszy się na trotuarze, zagrodzili mu drogę, wołając ze śmiechem:
– Do błota z nim!… Gdzie on się pcha?… Precz z nim!
Fiszkun szybko poskoczył na środek ulicy, wtem nadjechała pędem perelotka zaprzężona w rysaka.
– Beregiś! – wrzasnął kuczer, a gdy Fiszkun przestraszony zawahał się na sekundę, rysak obrzucił go błotem, a kuczer śmignął batem, klnąc:
– Ty proklatyj! Sukinsyn!
Scena ta pobudziła do wielkiej wesołości gawiedź stojącą na trotuarze.
– Nu, dostał za swoje!… Odechce mu się Moskwy!… Uniknął konia przeklęty żyd, takiego i drągiem nie dobijesz!
Ozyasz, Juda i Abraham, widząc naigrawanie się z Mojżesza, pobledli z gniewu i oburzenia, syknęli kilka dosadnych przekleństw i szybko podeszli do policyanta, a Ozyasz przemówił:
– Czy nie wstyd, ażeby na pryncypalnej ulicy tak pomiatano człowiekiem? – wskazał na obłoconego Mojżesza.
– A wam co do tego?… Jaki to człowiek? – zaśmiał się dobrodusznie – to żyd!
– Czy żyd nie człowiek? – oburzył się Juda, stając przed policyantem.
– A, ty przeklęte ścierwo, jak do mnie przemawiasz? – zawołał gniewnie – paszoł won żydzie! inaczej, nauczę ja ciebie szacunku.
Abraham pociągnął Judę za rękaw, bo ujrzał, że Mojżesz zniknął w bocznej ulicy, a publiczność zaczęła na nich zwracać uwagę.
Wszyscy trzej cofnęli się pospiesznie, a policyant wymyślał:
– No, i jaka to bezczelność żydowska!… że naród trochę się rozweselił, i tego mu zazdroszczą!… A, przeklęci!
Mojżesz w czasie tego zajścia na ulicy, najpierw się przeraził, lecz gdy wszedł w boczną uliczkę, drżał z oburzenia i gniewu, miotał przekleństwa hebrajskie i ruskie, ale że to był człowiek praktyczny, wkrótce przyszedł do równowagi i pozostało tylko gwałtowne, bo nienasycone pożądanie zemsty:
– Szal… – szeptał do siebie uspokajając się – przyjdzie i mój czas.
Wszedł do kamienicy, w której mieszkał a stróż siedzący przed bramą spojrzał na niego lekceważąco i mruknął półgłosem:
– Utaplał się jak świnia w błocie! Mojżesz uśmiechnął się gorzko, bo ten sam stróż, przed wydaniem rozporządzenia o wypędzeniu żydów, kłaniał mu się i pozdrawiał uprzejmie.
Na drugiem piętrze zadzwonił do drzwi i wszedł do przedpokoju. Otworzyła mu żona, a zobaczywszy tak zabłoconego, zawołała przestraszona:
– Mojsze, co tobie? Czy ciebie spotkało co złego?
– Co miało mnie spotkać? – rozbierał się z futra – zwykła rzecz w tych czasach, goimy mnie napadli.
– Ajej!… Aj! Czy pobili ciebie?
– A zaraz pobili!? – uśmiechnął się spokojnie – potrącili w błoto i tyle.
– Bodaj oni wyzdychali wszyscy, bodaj poślepli i pogłuchli… chodź na herbatę… czy bardzo się zląkłeś?
– Czegóż miałem się bać?… To pijane bydło, a bydłu mądry ustępuje.
– Ty zawsze mądrze mówisz… ale jak ty wyjdziesz, to mnie zaraz ściska się serce z niepokoju.
– I na co to? Poco?… Czy ty ich nie znasz? – mówił, wchodząc do pokoju – krzyczą, śmieją się, ale nie przeszkadzają w robieniu interesów i gdyby nie to prawitielstwo – westchnął żałośnie – a gdzie Aleksiej? – spytał o najstarszego syna.
– Aleksiej w biurze… przyszła poczta.
– Pójdę zobaczyć…
– Może się obmyjesz, bo masz błoto na twarzy – radziła żona.
– Poco myć? ja wytrę – podszedł do lustra i wykruszał zaschnięte błoto – a gdzie Sasza i Sonia?
– Sasza uczy się i Sonia także… może tobie herbaty?
– Na co? już piłem… wieczorem będzie tu Ozyasz Izakowicz.
– Niech będzie, co mi to szkodzi? – powiedziała obojętnie, lecz mimowoli rzuciła okiem na znoszony, brudnawy szlafroczek i poplamiony fartuch – a kiedy on przyjdzie?
– Pewno o siódmej, alboż wiem?
– Czy sam?
– Co tobie potem? szklanka herbaty zawsze się znajdzie.
– I ja tak myślę.
– Czy był Szymon? – spytał szybko, trzy – mając rękę na klamce u drzwi do dalszych pokojów – a może telefonował?
– Alboż ja wiem? – wzruszyła krągłemi, tłustemi ramionami – musiałam dopilnować gęsi… może Aleksiej wie.
W tej chwili otwarły się drzwi, przy których stał Mojżesz i wszedł młody, szczupły, nizki brunet, z rysami semickiemi, z krótką, kręcącą się brodą i trzymając arkusz listowy w ręku, przemówił po rosyjsku, czystym akcentem moskiewskim:
– Jest do was, ojcze, list z Warszawy, którego dobrze nie rozumiem.
– Dawaj go, Aleksiej… ja wiem, czekałem na niego… Daj mi kopertę tego listu.
Wziął papier do ręki, zbliżył się do wiszącej lampy i czytał. Od czasu do czasu uśmiechał się i cmokał z zadowolenia.
Właśnie kończył, gdy wszedł Aleksiej i podał mu żądaną kopertę. Ojciec przeczytał adres i chmurząc się rzekł:
– Dlaczego otworzyłeś list? Czy nie widziałeś adresu?
– Co nie miałem widzieć? – uśmiechnął się drwiąco – wyraźnie stoi M. D. Fiszkun et comp., adres naszego domu handlowego.
– No, a przypisek: „prywatny”? to co znaczy? – zawołał stary.
– Czego ojciec krzyczy?… Notatka „prywatny” znaczy w kupiectwie, że to informacye dla właściciela, a czy ja nie spólnik?
– A jej, spólnik? Widzisz go? – zaśmiał się – ile włożyłeś kapitału w ten interes?
– Poco ojciec rusza drażliwe sprawy? – mówił gniewny – niech ojciec policzy, kto z nas rozwinął interes? Kto wciągnął Irkuck, Astrachań, Władywostok? Kto żyje z kupcami? Ja, czy ojciec?
– Ja wiem kto się z nimi wdaje – odrzekł zgryźliwie – bo mnie to dużo kosztuje… a takich kupców, jakich nastręczyłeś, ja mam kilka dziesiątków, czy nie tak?
– Ojca kupcy, to kramikarze – zaśmiał się Aleksiej – ale zostawmy tę sprawę… co to za list?
– List?… Przecież czytałeś – uśmiechnął się – a jeśli nie rozumiesz, to nie moja wina – schował list starannie – czy jest co więcej z poczty?
– Kilka zamówień drobnych – odpowiedział kwaśno.
– Każde zamówienie jest dobre – rzekł głosem poważnym i poszedł do dalszego pokoju.
Matka, która w milczeniu przysłuchiwała się rozmowie, powiedziała po wyjściu męża: Aleksiej, dlaczego ty kłócisz się z ojcem? Czy to się godzi?
– Jak ja mam być spokojny? – mówił gniewnie – gdy widzę, że przez kramarstwo ojca majątek wysuwa się nam z ręki – usiadł za stołem i oparł się łokciami – ojciec, zamiast rozwijać interes, zacieśnia go i czy ja mam milczeć?
– Nu, ja się natem nie znam – powiedziała łagodnym głosem – ale ojciec pewno ma racyę, kiedy zwolna zwija interes. alboż ty nie wiesz, że musimy wyjechać z Moskwy?
– Wyjechać? – roześmiał się ironicznie – rozkaz jest dla biednych i skąpych, ale kto nie pożałuje pieniędzy, ten zostanie tu i zrobi krocie… miliony! – ostatnie słowo powiedział ze szczególnym naciskiem.
– Ja wiem, Aleksiej, że ojciec nie pożałuje łapówki… a jak ty mówisz, że można zostać, to zostaniemy.
– No, no, zobaczy mama, że wyjedziemy… ja znam ojca.
– Co ty wiesz?… On bardzo chce zostać, przecież Sasza ma zdawać egzamin… Sonia uczy się na pensyi… Czy ty myślisz, że to nie jest ciężko widzieć zmarnowane lata nauki dzieci? A policz, ile to kosztuje? Już dla tych dwojga ojciec chciałby zostać.
– Co to jest? – zaśmiał się ironicznie – czy matka mówi do obcego? czy co?… My wiemy, że Sasza potrzebuje tylko książek i swoje kółko… nu, a Sonia, to dziewczyna, czy ona mądra czy głupia, ażeby tylko posag, to mąż się znajdzie, czy tu, czy gdzieindziej… i po wszystkiem.
– Wiesz Aleksy, co?
– Nu…
– Ja ciebie nie przegadam… ale to ci mówię, że ty niedobry syn dla ojca. Czy ty nie wiesz, że jego tu wszyscy słuchają? że co on powie, to święte? że on ma największe znaczenie i jego słowo każde, to złoto?
– Ja to wiem, on drugim dobrze radzi, ale sobie to źle, on mógłby mieć dwa razy tyle pieniędzy!
– A dlaczego nie ma? – spytała matka po chwili, patrząc z podziwem i miłością na syna.
– Dlaczego? – uśmiechnął się wzgardliwie – bo on się boi ryzyka.
W przedpokoju zabrzmiał dzwonek. Matka zerwała się z krzesła i rzekła z pośpiechem:
– Idź, otwórz Aleksy… to pewno Ozyasz Izakowicz… ja narzucę inną suknię.
– Poco? On i tak nie spojrzy – odpowiedział idąc do przedpokoju.
– To fartuch zrzucę – mówiła, chroniąc się do sypialni.
Za chwilę weszli Ozyasz Kindin i Juda Suderow. Zasiedli za stołem, a Ozyasz spytał:
– Czy ojciec w domu?
– Gdzie miałby być? On zaraz przyjdzie… a wy do niego z interesem?
– Może… my mamy pogadać i ja go uprzedziłem, że przyjdę… Powiedzcie mu, Aleksy Mojżeszowiczu, że ja tu jestem… dobrze?
– Dlaczego nie?… Ja mogę to zrobić. Mojżesz po przywitaniu przybyłych zwrócił się do syna:
– Każ dać herbatę – a do gości: – nu, co wy mi powiecie?
– Przyszliśmy naradzić się.
– To dobrze, a w jakim interesie?
– W jakim? – rzekł niecierpliwszy Juda Suderow – czy mamy odstąpić nasz interes, czy wydzierżawić, czy poprostu przenieść?
Rozpoczęła się ożywiona rozmowa, z cytatami cyfr obrotu, zysków, przypuszczalnych strat.
Fiszkun brał żywy udział w obliczeniach i nie skąpił rad. Na pewien czas przerwali mężczyźni tę rozmowę, gdyż do pokoju weszła gospodyni z córką Sonią, smukłą, szczupłą brunetką. Na widok gości blada twarz dziewczyny zarumieniła się lekko i dopiero usiadłszy przy stole, podniosła swe ciemne, spokojne oczy i spojrzała na przybyłych.
Przyszedł też i Sasza, jasny szatyn, z twarzą poważną, skupioną w sobie, ładny, mizerny chłopak lat ośmnastu.
– Co ty Sasza robił? – spytał ojciec łagodnie, z dobrym uśmiechem.
– Czytałem.
– A ty Sonia, przygotowałaś lekcye na jutro?
– Już dawno… a teraz słuchałam Saszy.
Te odpowiedzi głaskały próżność ojcowską, bo nie każdy mógł się pochwalić tak mądremi dziećmi i spytał córki:
– A co tobie Sasza czytał?
– O rewolucyi.
Ojciec spochmurniał i rzekł z naganą do syna:
– Sasza, ja ciebie tyle razy prosiłem, ażebyś dał spokój takim niebezpiecznym rzeczom, a ty nawet Sonię wciągasz w takie brzydkie sprawy.
– Ależ papo – uśmiechnął się przyjemnie Sasza – Sonia źle się wyraziła… Czytaliśmy historyę rewolucyi francuskiej, a działa się ona temu przeszło sto lat…
– Tak? – rzekł ojciec z twarzą rozjaśnioną – to dobrze, ja sam lubię takie stare historyę.
Juda Suderow, który uchodził za człowieka oczytanego i w razie potrzeby umiał napisać nietylko jaskrawe ogłoszenia do gazet, ale i sprostowania, odezwał się poważnie:
– To nie jest taka stara historya, ta rewolucya… co znaczy sto lat… prawie nic… czy nie tak, Sasza Mojżeszowiczu?
– Prawdę mówicie, panie Suderow – skinął głową Sasza – ta rewolucya nie starzeje się, ona jest i dziś potrzebna, bo i gdzie są jej hasła wielkie?
– Co wy macie na myśli, Sasza? – spytał Juda, wpatrując się w młodego.
– Ona głosiła wolność, równość i braterstwo ludów – mówił lekko rumieniąc się, z błyszczącemi oczyma – a co się z tem stało? Co my widzimy dzisiaj?
– U areilimów tak zawsze! – zaśmiał się drwiąco Aleksy – oni tylko umieją krzyczeć, hałasować, a jak do roboty, to ich niema.
– Prawda – skinął głową Ozyasz – oni zawistni, plugawi i kłótliwi.
– To czego oni chcieli i chcą – rzekł Juda Suderow – my praktykujemy od wiek wieków. Myśmy bracia wszyscy, czy tu, czy w Ameryce, i wobec naszych praw my równi. Niech oni się kłócą, zabijają, mordują między sobą, a my skorzystamy.
Sonia podniosła głowę, spojrzała na mówiącego, widocznie chciała coś powiedzieć, lecz wstrzymała się. Spostrzegł to ojciec i zachęcił:
– Soniu, dlaczego nie masz powiedzieć? Dziewczyna zarumieniona milczała.
– Nu, Sonia, kiedy ojciec każe, dlaczego nie masz mówić? – odezwała się matka.
– Ja? Ja – zaczęła z wahaniem – ja myślę, że rewolucya chciała czego innego, aniżeli to, o czem mówił pan Suderow. ale ja nie wiem dobrze…
– To poco mówisz? – zaśmiał się brat Aleksy – ty słuchaj co starsi mówią, tak powinno być.
Sasza gotował się stanąć w obronie siostry, gdy zadzwoniono i za chwilę zjawił się w pokoju rudawy, szczupły, z wielkim semickim nosem, człowiek, ubrany w szarawą, sukienną marynarkę i zawołał z progu wesołym głosem po rosyjsku:
– Zdrastwujtie!
Przywitano go serdecznie, a zwłaszcza sam gospodarz, który usadowił go koło siebie, a do żony odchodzącej wraz z córką, rzekł:
– Malciu, herbaty dla kochanego Szymona i jakąś przekąskę, on z drogi… on zje coś dobrego.
– Ach, jak to przyjemnie – mówił Szymon Markun z rozkosznym uśmiechem – zna – leźć się między swymi – wycierał zapotniałe binokle.
– Alboż tam nie znalazłeś naszych? – zaśmiał się gospodarz.
– Oni tam są, ale biedni, rozproszeni, obcy, chociaż tam dużo Izraela.
– Nu, a gdzie ty byłeś? – spytał Ozyasz.
– Byłem w Warszawie, w Łodzi, w Częstochowie… o innych miastach także wiem.
– I tam jest jaki interes? – zawołał Juda zaciekawiony.
Markun zamiast słownej odpowiedzi cmoknął kilka razy, wreszcie rzekł:
– Tam jest wielki interes. i nie jeden… znajdzie się ich dużo.
– Nu, jakie?… powiedz – przysunął się bliżej Ozyasz.
– Jaki chcesz, to sobie znajdziesz… manufaktury, żelazo, zegary, galanterye, modniarstwo, skóry i różne rzeczy.
– Te… te… – cmoknął Ozyasz – i to wszystko do wzięcia? To nie może być, tam dużo naszych mieszka, oni robią interesa, ja to wiem.
– Oni? – uśmiechnął się Markun drwiąco – jedni, co bogatsi, spolszczeli i nie widzą tylko Berlin, ledwie wąchają Rosyę, a reszta, biedni faktorzy na łasce bogatszych i areili – mów. oni także siedzą po miasteczkach, osadach i żyją z dnia na dzień.
– Aj jej, co to za życie! – westchnął Ozyasz ze smutkiem.
– Nu, co u was nowego? Co było w gazetach, to ja wiem… ale ja chcę od was prawdy – spojrzał Markun po obecnych uważnie.
– Co ma być? – odezwał się Juda Suderow – nieszczęście… ani sposób tu dłużej siedzieć… pędzą nas.
– Czy wszystkich? – spytał.
– Prawie że tak – westchnął Fiszkun – ta mała ilość co zostaje, to nie ma głowy do interesów. przydadzą się może na posłańców, na wywiadywanie się, ale natem koniec.
– Mojżeszu Dawidowiczu, a próbowałeś z tem? – palce Markuna zrobiły ruch liczenia pieniędzy.
– Od tego zacząłem – westchnął – i ledwie dwa tygodnie utargowałem.
– I ja chodziłem, dawałem – mówił Ozyasz – wszędzie byłem i nic – rozłożył ręce obie na znak próżnych zabiegów.
– Jak to może być? – gorszył się Markun – nie powiedzie się z jednym, z drugim, ale trzeci weźmie i zrobi.
– Na nich padł wielki strach – objaśniał Fiszkun – musi być źle, kiedy nic oni nie biorą.
– A co oni mówią?
– Co mają mówić? – powiedział z goryczą Juda Suderow – nie lźa i kończone dieło… a jak grożą, krzyczą, wymyślają!?
– Nu, bo zły, że nie może brać – dodał Ozyasz z uśmiechem wyrozumiałym.
Aleksy w czasie tej rozmowy patrzał drwiąco i bębnił palcami niecierpliwie po stole.
Zauważył to Markun, a ceniąc spryt i bezwzględność jego, zwrócił się ku niemu z zapytaniem:
– A wy, Aleksy Mojżeszowicz, co wy na to wszystko?
– Jak mnie starsi nie pytają, to ja muszę milczeć… czy nie tak?
Wtem służąca wniosła ciastka na talerzu, trochę bakalii na drugim, a przed Markunem postawiła kawałek gęsiny, mówiąc:
– Gospodyni wam przysyła.
– Ty Szymonie jedz – zachęcał Fiszkun – my już po kolacyi, a ty z drogi.
Markun połykając głośno ślinę, zwilżał językiem grube, mięsiste wargi i począł jeść ze smakiem, ogryzając i wysysając kości, oblizywał zatłuszczone palce i rozmawiał w dalszym ciągu. Najpierw zwrócił się do Aleksego z uśmiechem:
– Nu, Aleksy Mojżeszowiczu, ty nie potrzebujesz milczeć, kiedy ja ciebie pytam… Co ty mi powiesz?
– Wy wiecie, Szymonie Saulowiczu, że ja się wychowałem tu, między gojami… ja ich znam. Taki prystaw czy sekretarz, on na razie grozi katorgą, aresztem, i ani gadać nie chce. Drugi raz on już tylko klnie i wymyśla, ale trzeci raz on już słucha, myśli, a jak mu się poda sposób obejścia prawa, on kontent, on weźmie… i zrobi swoje.
– To taki głupi naród – uśmiechnął się drwiąco – że kiedy nasz zrozumie położenie w pięć minut, on potrzebuje pięć dni…
– I to tylko wówczas – zaśmiał się Markun – jak mu nasz poda gotowy sposób… Aleksy Mojżeszowiczu, wy sprytny człowiek i wy macie racyę.
– Tak było dawniej – westchnął Ozyasz – prawo ruskie było jak blacha rozpalona, ani tknij, bo sparzy… a potem mogłeś siadać i dobrze było. Teraz inaczej… sam Sergiej, wydał prykaz.
– Byli tacy z naszych, co przeszli na buddaizm – mówił Juda Suderow – ja im to nie chwalę, ale oni muszą żyć… nu, i co powiecie? Oni i na to się nie zgodzili, tylko wypędzają.
Wśród chwilowego milczenia odezwał się Aleksy:
– Ojcze, ile razy byliście u naszego prystawa?
– Już dwa razy… Co ci potem?
– Co?… Ja chciałbym z ojcem pójść trzeci raz do niego… on się namyśli.
– Niech i tak będzie… nauka ci nie zaszkodzi – i zwracając się do Markuna: – ty, Szymonie, powiedz nam coś o Warszawie.
– Nu, Warszawa?… To ładne miasto i ono będzie nasze. Wielki handel to my, mały interes to my, trochę sklepów i interesów w rękach goimów, ale konkurencyi z nami nie wytrzymają.
– A fabryki?
– To niemieckie – zaśmiał się – a mam za wiele palców, ażeby policzyć polskie fabryki.
– Dobrze – skinął głową gospodarz – a teraz powiedz, co oni robią.
– Jacy oni?
– Nu, Polacy.
– Oni ledwie dyszą. Prawitielstwo nie chce ich znać, do urzędów nie dopuszcza żadnego: Ruskim wszystko wolno, a chce czegoś Polak, to musi wysłuchać rugania, gniewu i dobrze zapłacić… im nawet myśleć nie wolno – zaśmiał się ze swego konceptu – z nimi niema się co liczyć.
Sasza słuchał z wielkiem zajęciem tej rozmowy, a gdy Markun skończył, rzekł półgłosem wśród chwilowej ciszy:
– To biedny naród!
– Co!? – zawołał Markun drwiąco – on biedny?! Daj nam Boże te bogactwa, co on ma… ziemia jego, lasy, gospodarstwo, ryby, młyny, domy, kamienice, to wszystko jego… ale on głupi, nieporadny, ciągle traci… i to jest nasz kraj.
– Tak się mówi – uśmiechnął się Sasza – ja to samo słyszałem od was o Moskwie… no, i nas wypędzają bez litości.
– Co innego tu – odezwał się ojciec – Rosya silna, ona ma wojsko, władzę, rząd, my musimy słuchać… a co to Polaki? – zaśmiał się – to nic, to gorzej muzyka… U nas w Wilnie wszędzie było napisane: „nie lźa gawarit po polski”, a kiedy ja wchodziłem sobie do kancelaryi policmajstra, nawet generała, to Polakowi nie wolno było stać w sieniach. Czy teraz rozumiesz, co to Polak? – śmiał się głośno.
– To nie naród, to niewolniki! zadrwił Aleksy.
– Ja wam to dodam – zawołał Markun – oni tak się boją rewirowego i policyanta każdego, jak my w Moskwie samego oberpolicmajstra.
– To dziwne – mówił zamyślony Ozy – asz – dlaczego oni nie płacą? Pieniędzmi można dużo zrobić z Ruskimi.
– Oni płacą – zaśmiał się Markun – a Ruscy biorą i wszystko zostaje po dawnemu… to taki potulny, grzeczny naród. Czy nie tak?
– Dlaczego oni jednak tacy? – dziwił się Sasza.
– Nu, a dlaczego jeden pastuch pędzi całą trzodę wołów, z których każdy jest silniejszy od niego? – śmiał się Markun – bo pastuch mądry i ma bat. Czy rozumiesz Sasza?
– Co wy rozprawiacie z takim młokosem? – uśmiechnął się Aleksy – on jeszcze z książek nie wyjrzał na świat… Wy, Szymonie Saulowiczu, powiedzcie mi, czy tam w prywiślańskich guberniach niema ruskich kupców?
– Dlaczego nie? – Oni handlują herbatą, kawiorem i delikatesami, ale jak oni mają całą Rosyę otworem, co im po tych guberniach… i jakby nam można tu zostać, to także nie ruszyłby się żaden.
– Ale rzecz w tem – przemówił Juda Suderow – że musimy iść… nu, a wy gdzie pojedziecie, Mojżeszu Dawidowiczu?
– Ja? – rzekł zwolna gospodarz – potem co nam powiedział Markun i co mi doniesiono listownie… ja idę do Warszawy.
Po tych słowach nastąpiło milczenie. Obecni spojrzeli znacząco po sobie, patrzyli na
Mojżesza, poruszali głowami z powątpiewaniem, wydając ciche, cmoktające odgłosy, wreszcie odezwał się Juda Suderow ciszej niż zwykle:
– Ja się namyślę… może i ja wyjadę do Warszawy… zobaczę.