Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Litwackie mrowie: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Litwackie mrowie: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 324 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– Bor­chy es Ado­nai ham­boj­roch – za­in­to­no­wał min­che, mo­dli­twę po­po­łu­dnio­wą, żyd szpa­ko­wa­ty z twa­rzą szczu­płą, z błysz­czą­ce­mi oczy­ma.

Za tym, cha­ze­nem prze­po­wia­da­ją­cym wer­se­ty mo­dli­twy, inni po­boż­ni, zgro­ma­dze­ni w be­tha­me­drisz, domu mo­dli­twy, od­po­wie­dzie­li prze­cią­głym, smut­nym, płacz­li­wym gło­sem:

– Bu­rech Ado­nai ham­boj­roch le­olom wued…

W ob­szer­nej sali, roz­świe­tlo­nej świecz­ni­ka­mi, ze­bra­li się na po­po­łu­dnio­wą mo­dli­twę, min­che, ży­dzi, prze­waż­nie kup­cy mo­skiew­scy, za­moż­ni, któ­rzy z wła­snej kie­sze­ni opła­ca­li wy­na­ję­cie sali i ume­blo­wa­li, sto­sow­nie do jej prze­zna­cze­nia jako domu mo­dli­twy, be­tha­me­drisz. Przy jed­nej ścia­nie sta­ła sza­fa, w któ­rej prze­cho­wy­wa­no na per­ga­mi­nie spi­sa­ne przy­ka­za­nia, przed nią na dwóch ma­łych sto­li­kach dwa sied­mio­ra­mien­ne świecz­ni­ki. Resz­tę sali, oświe­tlo­nej ścien­ny­mi kan­de­la­bra­mi wy­peł­nia­ły sto­ły i krze­sła. Na ra­zie od­pra­wia­ło mo­dli­twę dzie­się­ciu po­boż­nych, ubra­nych w ma­ry­nar­ki, tu­żur­ki, sur­du­ty z na­rzu­co­ną na gło­wę i ra­mio­na płach­tą, bia­łą w czar­ne pasy, ze sznur­ko­we­mi frędz­la­mi na brze­gach, czy­li tak zwa­nym ta­łe­sem.

Na czo­le każ­de­go z nich był umiesz­czo­ny kwa­dra­cik skó­rza­ny, w nim za­war­te przy­ka­za­nia; kwa­dra­cik ten, twi­łem, przy­trzy­my­wa­ły wąz­kie rze­my­ki, re­ci­jes, któ­re­mi ob­wią­za­na była lewa ręka aż po­wy­żej łok­cia.

Na­su­nię­te na gło­wę ta­łe­sy, ocie­nia­ły twa­rze, a tem sil­niej świe­ci­ły bły­ski oczu, mam­ro­czą­cych mo­dli­twę i ki­wa­ją­cych się ży­dów.

Od cza­su do cza­su roz­le­ga­ły się głę­bo­kie wes­tchnie­nia, to znów ję­kli­we wo­ła­nia.

Nad­cho­dzi­li spóź­nie­ni, go­rącz­ko­wo ubie­ra­li się w od­zna­ki re­li­gij­ne i szyb­ko od­ma­wia­li min­che.

Cha­zen, sto­ją­cy w po­bli­żu otwar­tej sza­fy, za­wo­łał gło­sem ża­ło­snym, z wiel­ką po­ko­rą:

– Bu­rech Ado­nai!

Wszy­scy się po­chy­li­li z głę­bo­kiem wes­tchnie­niem, a on za­czął śpie­wa­ją­cym gło­sem, z wiel­kiem prze­ję­ciem:

– Przed­wiecz­ny Pa­nie Izra­ela! za­nie­chaj Two­jej za­pal­czy­wo­ści i od­mień przed­się­wzię­cie ka­ra­nia Twe­go ludu.

Mo­dlą­cy się w be­tha­me­drisz od­po­wie­dzie­li w głos:

– Przez mi­ło­sier­dzie Two­je, ochroń nas i nie po­da­waj w ręce okrut­nych.

– Dla­cze­go mó­wią na­ro­dy: »gdzie jest ich Bóg?« dla sie­bie sa­me­go wy­świadcz nam ła­ski, nie opóź­niaj się!

W gło­sie ich brzmia­ła go­rą­ca proś­ba, peł­na żalu i tę­sk­no­ty. Ru­chy ich były go­rącz­ko­we, nie­spo­koj­ne, wzno­si­li oczy w górę, z pier­si do­by­wa­ły się wes­tchnie­nia, nie­mal łka­nia. Czuć było, że oni na­mięt­nie pro­szą i po­żą­da­ją i wie­rzą w tę po­moc.

A przy ostat­nich sło­wach tej mo­dli­twy, głos mo­dlą­cych się prze­szedł w je­den okrzyk na­mięt­ne­go bła­ga­nia:

– Wy­baw nas Boże zba­wie­nia na­sze­go! dla czci Twe­go Imie­nia; wy­zwól nas i prze­bacz na­sze grze­chy dla Imie­nia Twe­go!

Na­bo­żeń­stwo po­po­łu­dnio­we skoń­czy­ło się. Ży­dzi go­rącz­ko­wo i po­spiesz­nie od­kła­da­li swe od­zna­ki mo­dli­tew­ne, zwi­ja­li rze­my­ki, skła­da­li ta­łe­sy, roz­ma­wia­jąc o spra­wach bie­żą­cych.

W sali za­pa­no­wał gwar roz­mo­wy, na­wo­ły­wa­nia, okrzy­ki, i jak przed chwi­lą na­mięt­nie wzy­wa­li Boga na po­moc, tak te­raz ner­wo­wo, gło­śno po­czę­li roz­ma­wiać.

Na sto­łach zja­wi­ła się go­rą­ca her­ba­ta, przed nie­któ­ry­mi po­sta­wio­no fla­szecz­ki z wód­ką, któ­rą pili ma­łe­mi daw­ka­mi, za­gry­za­jąc buł­ką.

Głów­nie zwra­cał uwa­gę sie­dzą­cy za sto­łem przy her­ba­cie, szpa­ko­wa­ty blon­dyn, z ry­sa­mi wy­dat­nie se­mic­kie­mi, z przy­cię­tą ry­ża­wą bro­dą, któ­ry, chmur­ny, mó­wił to­nem znie­chę­ce­nia w żar­go­nie:

– Gdzie ja nie by­łem?… Kogo nie pro­si­łem? Nogi scho­dzi­łem, głos mi za­chrypł, kark mnie boli od zgi­na­nia i ukło­nów. to pierw­sza szklan­ka od śnia­da­nia ran­ne­go – wska­zał na sto­ją­cą przed nim her­ba­tę.

– Nu, i co? – spy­tał je­den ze słu­cha­czy ner­wo­wym gło­sem.

– Co ma być? – uśmiech­nął się Ozy­asz Kin­din z go­ry­czą – nic!… „nie lża” i ko­niec. Wy­szedł „ta­koj pry­kaz” i boją się na­wet ga­dać.

Roz­le­gły się gło­śniej­sze i cich­sze prze­kleń­stwa, a na wy­ra­zi­stych twa­rzach ma­lo­wa­ła się złość, za­wzię­tość, obu­rze­nie.

– A mnie mó­wił mój pry­staw – ode­zwał się star­szy, nie­mal siwy czło­wiek – że przy moim synu, den­ty­ście, wol­no mi miesz­kać w Mo­skwie.

– Za cha­ba­ra, co go wziął od was – za – śmiał się inny – wol­no wam dziś miesz­kać, ale ju­tro was wy­rzu­cą i na­wet ła­pów­ka nie po­mo­że.

– Dla­cze­go ty mi pro­ro­ku­jesz? – obu­rzył się sta­ry – czy ja cie­bie o to pro­szę?

– Nu, ja bez­płat­nie wró­żę – uśmiech­nął się – a spy­taj­cie Ozy­asza, czy nie mó­wię praw­dy. Po­wiedz­cie sami, Ozy­asz, wy prze­cież uczo­ny.

– Co tu ga­dać? – wzru­szył ra­mio­na­mi Ozy­asz Kin­din – to praw­da… Ja sam w po­cząt­ku my­śla­łem, że skoń­czy się na wy­rzu­ce­niu kil­ku ty­się­cy bied­niej­szych, nu, a te­raz my wszy­scy mu­si­my rzu­cić na­sze ma­jąt­ki, in­te­re­sa, pra­cę ca­łe­go ży­cia… a bo­daj na nich padł mór, cho­le­ra, wszyst­kie cho­ro­by egip­skie – wo­łał gło­śno – niech ich zie­mia po­chło­nie, niech zgi­nie ich imię i pa­mięć!

Ze­bra­ni z oczy­ma błysz­czą­ce­mi nie­na­wi­ścią przy­ta­ki­wa­li tym prze­kleń­stwom, a po­boż­niej­si po­wtó­rzy­li ostat­nie sło­wa po he­braj­sku:

– Imach szmom woj­zy­chrom! Juda Su­de­row, sie­dzą­cy w po­bli­żu Ozy­asza, za­wo­łał gło­sem peł­nym żalu i go­ry­czy po ro­syj­sku, szar­piąc lewą ręką swe gę­ste, ciem­ne wło­sy:

– Nu, po­wiedz­cie, co my im za­wi­ni­li? Przy­ję­li­śmy ich ję­zyk, oby­cza­je, strój. Wszy­scy nas na­zy­wa­ją: ru­skie lu­die… my tu pra­co­wa­li, wzbo­ga­ca­li mia­sto, roz­wi­ja­li han­del, a oni jak nam wy­pła­ci­li? te psy, te goje, aki­my!

Znów po­sy­pa­ły się prze­kleń­stwa, tem go­ręt­sze, że każ­dy uzna­wał słusz­ność słów Su­de­ro­wa i go­rycz w nich wzbie­ra­ła, że pań­stwo w ten spo­sób od­pła­ci­ło im ich asy­mi­la­cyę.

Gdy się co­kol­wiek uci­szy­li, za­czął Ozy­asz z uśmie­chem prze­wa­gi:

– Co tu po­mo­gą na­rze­ka­nia? Co oni so­bie ro­bią z na­szych prze­kleństw? Oni mają siłę, woj­sko, bo­gac­two… my radź­my, co po­cząć? gdzie je­chać? co ro­bić? Niech ich wszyst­kich szlag tra­fi, ale my mu­si­my żyć, my mamy dzie­ci, żony…

– Ozy­asz, ty mó­wisz do­bre sło­wa, ale daj radę do­brą, to bę­dzie le­piej – ode­zwał się je­den z są­sia­dów.

– Co tu ro­bić? – mó­wił spo­koj­nie Abra­ham Gar­ten­milch, gła­dząc siwą bro­dę – każ­dy z nas ma swo­je in­te­re­sa, każ­dy wie, gdzie mu bę­dzie le­piej.

– Nu, a wy wie­cie co ro­bić, Abra­ha­mie Sa­lo­mo­no­wi­czu? – spy­tał Juda Su­de­row drwią­cym gło­sem.

– Ja? – rzekł Abra­ham, pod­no­sząc ła­god­ne oczy – ja sta­ry, na­ży­łem się dość na świe­cie… a chcę od­po­cząć i jadę do Sy­onu, niech moje ko­ści spo­czną w kra­ju oj­ców mo­ich.

– Że­bym ja miał wasz ma­ją­tek i wa­sze lata, zro­bił­bym to samo – za­śmiał się Juda – ale nam trze­ba pra­co­wać i nie mo­że­my po­zwo­lić, aże­by ta­kie psy i osły, taki akim i are­ilim na­śmie­wa­li się z Izra­ela.

– Do­brze!… Spra­wie­dli­wie!… Słusz­nie! – ode­zwa­ły się przy­ta­ki­wa­nia.

Cha­zen, któ­ry prze­wod­ni­czył mo­dłom, a zwał się Szy­mon Spit­zman, prze­mó­wił na­gle swym cien­kim, prze­ni­kli­wym gło­sem:

– Ty, Juda, nie śmiej się i nie drwij… ty nie masz słusz­no­ści… Syon, to wiel­ka rzecz, to świę­ta dla nas wszyst­kich. Syon, to na­sze dzie­dzic­two, a czy wi­dzia­łeś syna, któ­ry­by się wy­parł bo­ga­te­go i świę­te­go dzie­dzic­twa? Co my za na­ród, je­śli nie mamy swej zie­mi, swe­go kra­ju i pań­stwa?

– Je­dy­ny cel na­sze­go ży­cia po­wi­nien być Syon!… Jak je­den jest Bóg, tak je­den na świe­cie jest nasz Syon, resz­ta wszyst­ko to środ­ki i dro­gi, któ­re pro­wa­dzą nas do upra­gnio­nej oj­czy­zny… Ach, gdy­bym ja miał siłę, gdy­bym mógł was na­tchnąć nie­złom­ną wia­rą, że w Sy­onie jest na­sze szczę­ście, na­sza przy­szłość, na­sze ży­cie!… Jak po­my­ślę tyl­ko, że gdy­by set­na część na­sze­go bied­ne­go na­ro­du ze­chcia­ła pójść na Syon, po­siąść go i tam miesz­kać, a by­li­by­śmy na­ro­dem pa­nu­ją­cym, pań­stwem nie­za­leż­nem, mie­li­by­śmy wła­sną zie­mię, wła­sny rząd, wła­sne pań­stwo, to moje ser­ce jest samą ra­do­ścią i szczę­ściem… a te­raz w mo­jem ser­cu tyl­ko go­rycz i żal, bo wy w po­go­ni za in­te­re­sem ośle­pli­ście i nie wi­dzi­cie, gdzie cel ży­cia.

Wy­po­wie­dział te sło­wa gwał­tow­nie, na­mięt­nie, i te­raz, zmę­czo­ny, od­dy­chał cięż­ko i wo­dził oczy­ma po ze­bra­nych. Ci wy­słu­cha­li spo­koj­nie jego mowy, jed­ni przy­ta­ki­wa­li od­ru­cho­wo, inni uśmie­cha­li się iro­nicz­nie, a kil­ku mruk­nę­ło pół­gło­sem z lek­ce­wa­że­niem:

– Cze­go on chce?… To nie ża­den in­te­res, to nie żad­na rada!

– Słu­chaj Szy­mon – prze­mó­wił Juda Su­de­row – ty czło­wiek do­bry, ale ty nie masz gło­wy do in­te­re­sów. Ze Abra­ham – wska­zał na star­ca – chce do Pa­le­sty­ny, to i do­brze. On ma ka­pi­tał, on może żyć… ale my, co my zro­bi­my? – i koń­czył z uśmie­chem: – daj ty w Pa­le­sty­nie każ­de­mu z nas sto are­ili­mów, nie­obrze­za­nych go­jów, a każ­dy z nas pój­dzie chęt­nie.

Więk­szość za­śmia­ła się, a je­den ode­zwał się żar­to­bli­wie:

– Dla mnie wy­star­czył­by je­den are­ilim, tyl­ko niech on ma fa­bry­kę z pię­ciu ty­sią­ca­mi ro­bot­ni­ków.

– Ten do­brze po­wie­dział – za­śmia­no się.

Jed­nak tro­ska o naj­bliż­szą przy­szłość prze­wa­ża­ła u wszyst­kich i mimo tych żar­tów i roz­mo­wy gnio­tła ich i przej­mo­wa­ła trwo­gą. Pa­trzy­li na sie­bie nie­po­ko­ją­co i pusz­cza­jąc gę­ste kłę­by dymu z cy­gar i pa­pie­ro­sów, wzdy­cha­li i od­zy­wa­li się mo­no­sy­la­ba­mi:

– Nu, co bę­dzie?… Och, źle!… Co tu ro­bić?… A ju­tro, co?

Je­den z uczest­ni­ków, bar­dziej ner­wo­wy, czy też nie­cier­pli­wy, po­wie­dział:

– Co my tu wy­sie­dzi­my?… her­ba­tę ma każ­dy z nas i u sie­bie w domu…

– Nu, tak… tak… – ode­zwa­li się inni.

– A wy, Moj­że­szu Da­wi­do­wi­czu, co po­wie­cie? Wy, mą­dry czło­wiek.

We­zwa­ny, Moj­żesz Da­wi­do­wicz Fisz­kun, z twa­rzą prze­bie­głą, po­zor­nie spo­koj­ną, uśmiech­nął się, po­tarł szpa­ko­wa­tą, przy­cię­tą bro­dę, wzru­szył ra­mio­na­mi i rzekł:

– Co ja mam mó­wić? Każ­dy ma swój ro­zum, ale ja nie wie­dzia­łem, że u was taki nie­prak­tycz­ny – uśmiech­nął się.

Moj­żesz Fisz­kun cie­szył się wśród współ­wy­znaw­ców ogól­nym sza­cun­kiem, nie­tyl­ko dla swe­go bo­gac­twa, bo inni byli bo­gat­si, ale ce­nio­no jego ro­zum, spryt nie­zwy­kły i uczyn­ność. Nie po­sia­da­jąc żad­ne­go ty­tu­łu, ani urzę­du, był on nie­ja­ko prze­wod­ni­kiem mo­ral­nym ży­dów i do nie­go zwra­ca­no się po radę, u nie­go szu­ka­li po­mo­cy no­wo­przy­by­li. To też sło­wa jego przy­ję­to z uzna­niem, i do­pie­ro po chwi­li po­wie­dział Ozy­asz Kin­din:

– Wy, Moj­żesz Da­wi­do­wicz, nie po­trze­bu­je­cie mó­wić za­gad­ko­wo… my tu swoi.. i dla­cze­go my nie prak­tycz­ni?

– Dla­cze­go? – uśmiech­nął się – a jaka ko­rzyść, że sie­dzi­cie tu od pół go­dzi­ny?… Wy jak ko­bie­ty i dzie­ci, na­rze­ka­cie, prze­kli­na­cie, a nie­któ­rzy ba­wią się na­wet… w po­ezyę pa­le­styń­ską – za­śmiał się – bo i co my bę­dzie­my ro­bi­li w kra­ju bied­nym, bez­lud­nym, bez han­dlu i prze­my­słu, bez ryn­ków.

– Bluź­ni­cie, Moj­że­szu Da­wi­do­wi­czu – za­wo­łał Szy­mon Spit­zman – Syon, to na­sza oj­czy­zna, to na­sza sła­wa, na­sza prze­szłość i przy­szłość!

– Sza!… Ci­cho, Szy­mo­nie! – po­ło­żył Moj­żesz pa­lec na swych gru­bych war­gach – ja wszyst­ko to wiem… ale mą­dry czło­wiek ob­li­cza na­przód, obie­ra cel rze­tel­ny, praw­dzi­wy i do­pie­ro dzia­ła. I ja ko­cham Syon i on bę­dzie dla nas jak Rzym dla are­ili­mów. Na­sza świą­ty­nia ze wszyst­kich wspa­nia­łych świą­tyń bę­dzie naj­wspa­nial­sza, na­sza Je­ro­zo­li­ma bę­dzie dla ca­łe­go świa­ta tem, czem Rzym dla ka­to­li­ków, Mo­skwa dla Ro­sy­an, a my je­ste­śmy tem woj­skiem, co pod­bi­je świat cały, wszyst­kie aki­my i are­ili­my zo­sta­ną na­szy­mi nie­wol­ni­ka­mi i, jak mówi Tal­mud, trzy­sta trzy­dzie­ści sie­dem oślic za­le­d­wie udźwi­gnie klu­cze od na­szych bo­gactw. To jest cel, któ­ry wart jest na­sze­go za­cho­du, na­szej pra­cy, na­sze­go ży­cia.

I ten czło­wiek, za­zwy­czaj zim­ny, ob­li­cza­ją­cy się, spo­koj­ny, pod wpły­wem tych ma­rzeń o przy­szło­ści Izra­ela, roz­go­rzał, już nie mó­wił, ale wo­łał gło­sem peł­nym za­pa­łu i prze­ko­na­nia.

– Tak!… Słusz­nie!… Praw­da!… Ach, jaki on mą­dry! – po­wie­dzie­li ci i owi z wiel­kiem uzna­niem i po­chwa­łą.

Moj­żesz Fisz­kun już się uspo­ko­ił i mó­wił rów­nym gło­sem:

– Gdzie zgu­bi­łeś, tam szu­kaj, czy nie tak?

– Nu? I co?

– My, nie­tyl­ko tu zgu­bi­li na­sze ma­jąt­ki, in­te­re­sa, spo­kój, ale oni nas ob­ra­bo­wa­li ze wszyst­kie­go… to gdzie ja po­we­tu­ję moje stra­ty? Tyl­ko tu w Ro­syi! Ro­zu­mie­cie?

– Co tu ro­zu­mieć? – za­wo­łał je­den z obec­nych – ale wy, Moj­że­szu Da­wi­do­wi­czu, po­wiedz­cie, co my­śli­cie?

– Co wy zro­bi­cie, ja nie wiem, ale ja tu w Mo­skwie będę pra­co­wał i han­dlo­wał.

– To żar­ty! – rzekł Juda Su­de­row – prze­cież go­imo­wi nie po­wie­rzy­cie wa­sze­go domu han­dlo­we­go, a na­sze­mu nie wol­no, to co wy zro­bi­cie?

– Juda, czy nie mó­wi­łem, że u was nie­ma prak­tycz­ne­go ro­zu­mu? – za­śmiał się – je­śli ja ro­bię in­te­re­sa w Astra­cha­niu albo w Ir­kuc­ku, czy ja tam jadę?… W in­te­re­sie ro­bią do­brze dłu­gie ręce i ja sie­dząc w ja­kiem mia­stecz­ku, wy­cią­gnę ręce i będę w Mo­skwie pro­wa­dził in­te­res. Czy nie tak?

– Te­raz was po­ją­łem, Moj­że­szu Da­wi­do­wi­czu – ode­zwał się Ozy­asz Kin­din – i pój­dę za wa­szą radą.

– Nu, ale gdzie?… ale jak?… Po­wiedz­cie ostat­nie sło­wo – za­wo­ła­li ci i owi.

– Co mia­łem po­wie­dzieć – rzekł Moj­żesz Fisz­kun, wsta­jąc z krze­sła – już po­wie­dzia­łem. In­nej rady nie mogę dać, każ­dy ma swój ro­zum i sam wie, co mu po­trze­ba… Już idę – skie­ro­wał się ku fu­tru swe­mu za­wie­szo­ne­mu na wie­sza­dłach.

– Jesz­cze nie!… Zo­stań­cie!… Daj­cie nam do­brą radę – ode­zwa­ły się gło­sy.

Od­wró­cił się twa­rzą ku sie­dzą­cym i rzekł z do­brym uśmie­chem:

– Czy już nie po­wie­dzia­łem? Każ­da stud­nia się wy­czer­pie, a cóż do­pie­ro czło­wiek? Na mnie już czas. te­raz przy­cho­dzi pocz­ta z Pe­ters­bur­ga.

– Od­czy­ta­cie póź­niej, nie wiel­ka stra­ta.

– A na co się zda prze­le­wa­nie z pu­ste­go w próż­ne – za­śmiał się, na­kła­da­jąc fu­tro.

– Moj­że­szu Da­wi­do­wi­czu! – za­wo­łał Ozy­asz Kin­din – ja dziś do was przyj­dę.

– Dla przy­ja­ciół je­stem za­wsze w domu – od­po­wie­dział to­nem szcze­ro­ści – cze­kam was z her­ba­tą… Nu, bądź­cie zdro­wi i we­se­li.

– Z cze­go tu się we­se­lić – wes­tchnął Juda Su­de­row.

Za przy­kła­dem Fisz­ku­na po­szli i inni, a ubie­ra­jąc się w suk­nie wierzch­nie, roz­ma­wia­li ha­ła­śli­wie, mie­sza­jąc żar­gon z mową ro­syj­ską.

Na uli­cy ro­ze­szli się, ale Ozy­asz, Juda i Abra­ham skie­ro­wa­li się w tę samą stro­nę i szli o kil­ka­na­ście kro­ków za Moj­że­szem.

Na uli­cy Mia­snic­kiej, z po­wo­du świę­ta ruch był znacz­ny, prze­wa­ża­li kup­czy­ki i ro­bot­ni­cy skle­po­wi, któ­rzy zdą­ży­li przed wie­czo­rem już pod­nie­cić się wód­ką. Roz­ma­wia­li gło­śno, śmie­jąc się, krzy­cząc, rzu­ca­jąc wo­ko­ło dość wąt­pli­we żar­ty i kon­cep­ta.

Moj­żesz Fisz­kun ostroż­nie wy­mi­jał prze­chod­niów i scho­dził czę­sto z tro­tu­aru na błot­ni­stą dro­gę, byle omi­nąć we­so­łe to­wa­rzy­stwo.

W chwi­li gdy z błot­ni­stej uli­cy wszedł na tro­tu­ar, je­den z ro­bot­ni­ków w roz­pię­tym ba­ra­nim ko­żusz­ku, w czer­wo­nej ru­basz­ce, z na­su­nię­tą na tył gło­wy czap­ką, krzyk­nął:

– A ty gdzie le­ziesz, świ­nio ży­dow­ska? – i po­pchnął Moj­że­sza ku uli­cy:

– Cze­go chce­cie? – za­wo­łał Fisz­kun, przy­spie­sza­jąc kro­ku.

– Ach, ty pod­ły ży­dzie, a ty jak prze­ma­wiasz do mnie?… Precz z tro­tu­aru!

– Won z na­szej Mo­skwy! – za­wo­łał inny.

– Do bło­ta z ży­dem!

Na­przód idą­cy, usły­szaw­szy te krzy­ki, a wi­dząc prze­my­ka­ją­ce­go się Fisz­ku­na, po­czę­li śmiać się i sku­piw­szy się na tro­tu­arze, za­gro­dzi­li mu dro­gę, wo­ła­jąc ze śmie­chem:

– Do bło­ta z nim!… Gdzie on się pcha?… Precz z nim!

Fisz­kun szyb­ko po­sko­czył na śro­dek uli­cy, wtem nad­je­cha­ła pę­dem pe­re­lot­ka za­przę­żo­na w ry­sa­ka.

– Be­re­giś! – wrza­snął ku­czer, a gdy Fisz­kun prze­stra­szo­ny za­wa­hał się na se­kun­dę, ry­sak ob­rzu­cił go bło­tem, a ku­czer śmi­gnął ba­tem, klnąc:

– Ty pro­kla­tyj! Su­kin­syn!

Sce­na ta po­bu­dzi­ła do wiel­kiej we­so­ło­ści ga­wiedź sto­ją­cą na tro­tu­arze.

– Nu, do­stał za swo­je!… Ode­chce mu się Mo­skwy!… Unik­nął ko­nia prze­klę­ty żyd, ta­kie­go i drą­giem nie do­bi­jesz!

Ozy­asz, Juda i Abra­ham, wi­dząc na­igra­wa­nie się z Moj­że­sza, po­ble­dli z gnie­wu i obu­rze­nia, syk­nę­li kil­ka do­sad­nych prze­kleństw i szyb­ko po­de­szli do po­li­cy­an­ta, a Ozy­asz prze­mó­wił:

– Czy nie wstyd, aże­by na pryn­cy­pal­nej uli­cy tak po­mia­ta­no czło­wie­kiem? – wska­zał na obło­co­ne­go Moj­że­sza.

– A wam co do tego?… Jaki to czło­wiek? – za­śmiał się do­bro­dusz­nie – to żyd!

– Czy żyd nie czło­wiek? – obu­rzył się Juda, sta­jąc przed po­li­cy­an­tem.

– A, ty prze­klę­te ścier­wo, jak do mnie prze­ma­wiasz? – za­wo­łał gniew­nie – pa­szoł won ży­dzie! in­a­czej, na­uczę ja cie­bie sza­cun­ku.

Abra­ham po­cią­gnął Judę za rę­kaw, bo uj­rzał, że Moj­żesz znik­nął w bocz­nej uli­cy, a pu­blicz­ność za­czę­ła na nich zwra­cać uwa­gę.

Wszy­scy trzej cof­nę­li się po­spiesz­nie, a po­li­cy­ant wy­my­ślał:

– No, i jaka to bez­czel­ność ży­dow­ska!… że na­ród tro­chę się roz­we­se­lił, i tego mu za­zdrosz­czą!… A, prze­klę­ci!

Moj­żesz w cza­sie tego zaj­ścia na uli­cy, naj­pierw się prze­ra­ził, lecz gdy wszedł w bocz­ną ulicz­kę, drżał z obu­rze­nia i gnie­wu, mio­tał prze­kleń­stwa he­braj­skie i ru­skie, ale że to był czło­wiek prak­tycz­ny, wkrót­ce przy­szedł do rów­no­wa­gi i po­zo­sta­ło tyl­ko gwał­tow­ne, bo nie­na­sy­co­ne po­żą­da­nie ze­msty:

– Szal… – szep­tał do sie­bie uspo­ka­ja­jąc się – przyj­dzie i mój czas.

Wszedł do ka­mie­ni­cy, w któ­rej miesz­kał a stróż sie­dzą­cy przed bra­mą spoj­rzał na nie­go lek­ce­wa­żą­co i mruk­nął pół­gło­sem:

– Uta­plał się jak świ­nia w bło­cie! Moj­żesz uśmiech­nął się gorz­ko, bo ten sam stróż, przed wy­da­niem roz­po­rzą­dze­nia o wy­pę­dze­niu ży­dów, kła­niał mu się i po­zdra­wiał uprzej­mie.

Na dru­giem pię­trze za­dzwo­nił do drzwi i wszedł do przed­po­ko­ju. Otwo­rzy­ła mu żona, a zo­ba­czyw­szy tak za­bło­co­ne­go, za­wo­ła­ła prze­stra­szo­na:

– Moj­sze, co to­bie? Czy cie­bie spo­tka­ło co złe­go?

– Co mia­ło mnie spo­tkać? – roz­bie­rał się z fu­tra – zwy­kła rzecz w tych cza­sach, go­imy mnie na­pa­dli.

– Ajej!… Aj! Czy po­bi­li cie­bie?

– A za­raz po­bi­li!? – uśmiech­nął się spo­koj­nie – po­trą­ci­li w bło­to i tyle.

– Bo­daj oni wy­zdy­cha­li wszy­scy, bo­daj po­śle­pli i po­głu­chli… chodź na her­ba­tę… czy bar­dzo się zlą­kłeś?

– Cze­góż mia­łem się bać?… To pi­ja­ne by­dło, a by­dłu mą­dry ustę­pu­je.

– Ty za­wsze mą­drze mó­wisz… ale jak ty wyj­dziesz, to mnie za­raz ści­ska się ser­ce z nie­po­ko­ju.

– I na co to? Poco?… Czy ty ich nie znasz? – mó­wił, wcho­dząc do po­ko­ju – krzy­czą, śmie­ją się, ale nie prze­szka­dza­ją w ro­bie­niu in­te­re­sów i gdy­by nie to pra­wi­tiel­stwo – wes­tchnął ża­ło­śnie – a gdzie Alek­siej? – spy­tał o naj­star­sze­go syna.

– Alek­siej w biu­rze… przy­szła pocz­ta.

– Pój­dę zo­ba­czyć…

– Może się ob­my­jesz, bo masz bło­to na twa­rzy – ra­dzi­ła żona.

– Poco myć? ja wy­trę – pod­szedł do lu­stra i wy­kru­szał za­schnię­te bło­to – a gdzie Sa­sza i So­nia?

– Sa­sza uczy się i So­nia tak­że… może to­bie her­ba­ty?

– Na co? już pi­łem… wie­czo­rem bę­dzie tu Ozy­asz Iza­ko­wicz.

– Niech bę­dzie, co mi to szko­dzi? – po­wie­dzia­ła obo­jęt­nie, lecz mi­mo­wo­li rzu­ci­ła okiem na zno­szo­ny, brud­na­wy szla­fro­czek i po­pla­mio­ny far­tuch – a kie­dy on przyj­dzie?

– Pew­no o siód­mej, al­boż wiem?

– Czy sam?

– Co to­bie po­tem? szklan­ka her­ba­ty za­wsze się znaj­dzie.

– I ja tak my­ślę.

– Czy był Szy­mon? – spy­tał szyb­ko, trzy – ma­jąc rękę na klam­ce u drzwi do dal­szych po­ko­jów – a może te­le­fo­no­wał?

– Al­boż ja wiem? – wzru­szy­ła krą­głe­mi, tłu­ste­mi ra­mio­na­mi – mu­sia­łam do­pil­no­wać gęsi… może Alek­siej wie.

W tej chwi­li otwar­ły się drzwi, przy któ­rych stał Moj­żesz i wszedł mło­dy, szczu­pły, niz­ki bru­net, z ry­sa­mi se­mic­kie­mi, z krót­ką, krę­cą­cą się bro­dą i trzy­ma­jąc ar­kusz li­sto­wy w ręku, prze­mó­wił po ro­syj­sku, czy­stym ak­cen­tem mo­skiew­skim:

– Jest do was, oj­cze, list z War­sza­wy, któ­re­go do­brze nie ro­zu­miem.

– Da­waj go, Alek­siej… ja wiem, cze­ka­łem na nie­go… Daj mi ko­per­tę tego li­stu.

Wziął pa­pier do ręki, zbli­żył się do wi­szą­cej lam­py i czy­tał. Od cza­su do cza­su uśmie­chał się i cmo­kał z za­do­wo­le­nia.

Wła­śnie koń­czył, gdy wszedł Alek­siej i po­dał mu żą­da­ną ko­per­tę. Oj­ciec prze­czy­tał ad­res i chmu­rząc się rzekł:

– Dla­cze­go otwo­rzy­łeś list? Czy nie wi­dzia­łeś ad­re­su?

– Co nie mia­łem wi­dzieć? – uśmiech­nął się drwią­co – wy­raź­nie stoi M. D. Fisz­kun et comp., ad­res na­sze­go domu han­dlo­we­go.

– No, a przy­pi­sek: „pry­wat­ny”? to co zna­czy? – za­wo­łał sta­ry.

– Cze­go oj­ciec krzy­czy?… No­tat­ka „pry­wat­ny” zna­czy w ku­piec­twie, że to in­for­ma­cye dla wła­ści­cie­la, a czy ja nie spól­nik?

– A jej, spól­nik? Wi­dzisz go? – za­śmiał się – ile wło­ży­łeś ka­pi­ta­łu w ten in­te­res?

– Poco oj­ciec ru­sza draż­li­we spra­wy? – mó­wił gniew­ny – niech oj­ciec po­li­czy, kto z nas roz­wi­nął in­te­res? Kto wcią­gnął Ir­kuck, Astra­chań, Wła­dy­wo­stok? Kto żyje z kup­ca­mi? Ja, czy oj­ciec?

– Ja wiem kto się z nimi wda­je – od­rzekł zgryź­li­wie – bo mnie to dużo kosz­tu­je… a ta­kich kup­ców, ja­kich na­strę­czy­łeś, ja mam kil­ka dzie­siąt­ków, czy nie tak?

– Ojca kup­cy, to kra­mi­ka­rze – za­śmiał się Alek­siej – ale zo­staw­my tę spra­wę… co to za list?

– List?… Prze­cież czy­ta­łeś – uśmiech­nął się – a je­śli nie ro­zu­miesz, to nie moja wina – scho­wał list sta­ran­nie – czy jest co wię­cej z pocz­ty?

– Kil­ka za­mó­wień drob­nych – od­po­wie­dział kwa­śno.

– Każ­de za­mó­wie­nie jest do­bre – rzekł gło­sem po­waż­nym i po­szedł do dal­sze­go po­ko­ju.

Mat­ka, któ­ra w mil­cze­niu przy­słu­chi­wa­ła się roz­mo­wie, po­wie­dzia­ła po wyj­ściu męża: Alek­siej, dla­cze­go ty kłó­cisz się z oj­cem? Czy to się go­dzi?

– Jak ja mam być spo­koj­ny? – mó­wił gniew­nie – gdy wi­dzę, że przez kra­mar­stwo ojca ma­ją­tek wy­su­wa się nam z ręki – usiadł za sto­łem i oparł się łok­cia­mi – oj­ciec, za­miast roz­wi­jać in­te­res, za­cie­śnia go i czy ja mam mil­czeć?

– Nu, ja się na­tem nie znam – po­wie­dzia­ła ła­god­nym gło­sem – ale oj­ciec pew­no ma ra­cyę, kie­dy zwol­na zwi­ja in­te­res. al­boż ty nie wiesz, że mu­si­my wy­je­chać z Mo­skwy?

– Wy­je­chać? – ro­ze­śmiał się iro­nicz­nie – roz­kaz jest dla bied­nych i ską­pych, ale kto nie po­ża­łu­je pie­nię­dzy, ten zo­sta­nie tu i zro­bi kro­cie… mi­lio­ny! – ostat­nie sło­wo po­wie­dział ze szcze­gól­nym na­ci­skiem.

– Ja wiem, Alek­siej, że oj­ciec nie po­ża­łu­je ła­pów­ki… a jak ty mó­wisz, że moż­na zo­stać, to zo­sta­nie­my.

– No, no, zo­ba­czy mama, że wy­je­dzie­my… ja znam ojca.

– Co ty wiesz?… On bar­dzo chce zo­stać, prze­cież Sa­sza ma zda­wać eg­za­min… So­nia uczy się na pen­syi… Czy ty my­ślisz, że to nie jest cięż­ko wi­dzieć zmar­no­wa­ne lata na­uki dzie­ci? A po­licz, ile to kosz­tu­je? Już dla tych dwoj­ga oj­ciec chciał­by zo­stać.

– Co to jest? – za­śmiał się iro­nicz­nie – czy mat­ka mówi do ob­ce­go? czy co?… My wie­my, że Sa­sza po­trze­bu­je tyl­ko ksią­żek i swo­je kół­ko… nu, a So­nia, to dziew­czy­na, czy ona mą­dra czy głu­pia, aże­by tyl­ko po­sag, to mąż się znaj­dzie, czy tu, czy gdzie­in­dziej… i po wszyst­kiem.

– Wiesz Alek­sy, co?

– Nu…

– Ja cie­bie nie prze­ga­dam… ale to ci mó­wię, że ty nie­do­bry syn dla ojca. Czy ty nie wiesz, że jego tu wszy­scy słu­cha­ją? że co on po­wie, to świę­te? że on ma naj­więk­sze zna­cze­nie i jego sło­wo każ­de, to zło­to?

– Ja to wiem, on dru­gim do­brze ra­dzi, ale so­bie to źle, on mógł­by mieć dwa razy tyle pie­nię­dzy!

– A dla­cze­go nie ma? – spy­ta­ła mat­ka po chwi­li, pa­trząc z po­dzi­wem i mi­ło­ścią na syna.

– Dla­cze­go? – uśmiech­nął się wzgar­dli­wie – bo on się boi ry­zy­ka.

W przed­po­ko­ju za­brzmiał dzwo­nek. Mat­ka ze­rwa­ła się z krze­sła i rze­kła z po­śpie­chem:

– Idź, otwórz Alek­sy… to pew­no Ozy­asz Iza­ko­wicz… ja na­rzu­cę inną suk­nię.

– Poco? On i tak nie spoj­rzy – od­po­wie­dział idąc do przed­po­ko­ju.

– To far­tuch zrzu­cę – mó­wi­ła, chro­niąc się do sy­pial­ni.

Za chwi­lę we­szli Ozy­asz Kin­din i Juda Su­de­row. Za­sie­dli za sto­łem, a Ozy­asz spy­tał:

– Czy oj­ciec w domu?

– Gdzie miał­by być? On za­raz przyj­dzie… a wy do nie­go z in­te­re­sem?

– Może… my mamy po­ga­dać i ja go uprze­dzi­łem, że przyj­dę… Po­wiedz­cie mu, Alek­sy Moj­że­szo­wi­czu, że ja tu je­stem… do­brze?

– Dla­cze­go nie?… Ja mogę to zro­bić. Moj­żesz po przy­wi­ta­niu przy­by­łych zwró­cił się do syna:

– Każ dać her­ba­tę – a do go­ści: – nu, co wy mi po­wie­cie?

– Przy­szli­śmy na­ra­dzić się.

– To do­brze, a w ja­kim in­te­re­sie?

– W ja­kim? – rzekł nie­cier­pliw­szy Juda Su­de­row – czy mamy od­stą­pić nasz in­te­res, czy wy­dzier­ża­wić, czy po­pro­stu prze­nieść?

Roz­po­czę­ła się oży­wio­na roz­mo­wa, z cy­ta­ta­mi cyfr ob­ro­tu, zy­sków, przy­pusz­czal­nych strat.

Fisz­kun brał żywy udział w ob­li­cze­niach i nie ską­pił rad. Na pe­wien czas prze­rwa­li męż­czyź­ni tę roz­mo­wę, gdyż do po­ko­ju we­szła go­spo­dy­ni z cór­ką So­nią, smu­kłą, szczu­płą bru­net­ką. Na wi­dok go­ści bla­da twarz dziew­czy­ny za­ru­mie­ni­ła się lek­ko i do­pie­ro usiadł­szy przy sto­le, pod­nio­sła swe ciem­ne, spo­koj­ne oczy i spoj­rza­ła na przy­by­łych.

Przy­szedł też i Sa­sza, ja­sny sza­tyn, z twa­rzą po­waż­ną, sku­pio­ną w so­bie, ład­ny, mi­zer­ny chło­pak lat ośm­na­stu.

– Co ty Sa­sza ro­bił? – spy­tał oj­ciec ła­god­nie, z do­brym uśmie­chem.

– Czy­ta­łem.

– A ty So­nia, przy­go­to­wa­łaś lek­cye na ju­tro?

– Już daw­no… a te­raz słu­cha­łam Sa­szy.

Te od­po­wie­dzi gła­ska­ły próż­ność oj­cow­ską, bo nie każ­dy mógł się po­chwa­lić tak mą­dre­mi dzieć­mi i spy­tał cór­ki:

– A co to­bie Sa­sza czy­tał?

– O re­wo­lu­cyi.

Oj­ciec spo­chmur­niał i rzekł z na­ga­ną do syna:

– Sa­sza, ja cie­bie tyle razy pro­si­łem, aże­byś dał spo­kój ta­kim nie­bez­piecz­nym rze­czom, a ty na­wet So­nię wcią­gasz w ta­kie brzyd­kie spra­wy.

– Ależ papo – uśmiech­nął się przy­jem­nie Sa­sza – So­nia źle się wy­ra­zi­ła… Czy­ta­li­śmy hi­sto­ryę re­wo­lu­cyi fran­cu­skiej, a dzia­ła się ona temu prze­szło sto lat…

– Tak? – rzekł oj­ciec z twa­rzą roz­ja­śnio­ną – to do­brze, ja sam lu­bię ta­kie sta­re hi­sto­ryę.

Juda Su­de­row, któ­ry ucho­dził za czło­wie­ka oczy­ta­ne­go i w ra­zie po­trze­by umiał na­pi­sać nie­tyl­ko ja­skra­we ogło­sze­nia do ga­zet, ale i spro­sto­wa­nia, ode­zwał się po­waż­nie:

– To nie jest taka sta­ra hi­sto­rya, ta re­wo­lu­cya… co zna­czy sto lat… pra­wie nic… czy nie tak, Sa­sza Moj­że­szo­wi­czu?

– Praw­dę mó­wi­cie, pa­nie Su­de­row – ski­nął gło­wą Sa­sza – ta re­wo­lu­cya nie sta­rze­je się, ona jest i dziś po­trzeb­na, bo i gdzie są jej ha­sła wiel­kie?

– Co wy ma­cie na my­śli, Sa­sza? – spy­tał Juda, wpa­tru­jąc się w mło­de­go.

– Ona gło­si­ła wol­ność, rów­ność i bra­ter­stwo lu­dów – mó­wił lek­ko ru­mie­niąc się, z błysz­czą­ce­mi oczy­ma – a co się z tem sta­ło? Co my wi­dzi­my dzi­siaj?

– U are­ili­mów tak za­wsze! – za­śmiał się drwią­co Alek­sy – oni tyl­ko umie­ją krzy­czeć, ha­ła­so­wać, a jak do ro­bo­ty, to ich nie­ma.

– Praw­da – ski­nął gło­wą Ozy­asz – oni za­wist­ni, plu­ga­wi i kłó­tli­wi.

– To cze­go oni chcie­li i chcą – rzekł Juda Su­de­row – my prak­ty­ku­je­my od wiek wie­ków. My­śmy bra­cia wszy­scy, czy tu, czy w Ame­ry­ce, i wo­bec na­szych praw my rów­ni. Niech oni się kłó­cą, za­bi­ja­ją, mor­du­ją mię­dzy sobą, a my sko­rzy­sta­my.

So­nia pod­nio­sła gło­wę, spoj­rza­ła na mó­wią­ce­go, wi­docz­nie chcia­ła coś po­wie­dzieć, lecz wstrzy­ma­ła się. Spo­strzegł to oj­ciec i za­chę­cił:

– So­niu, dla­cze­go nie masz po­wie­dzieć? Dziew­czy­na za­ru­mie­nio­na mil­cza­ła.

– Nu, So­nia, kie­dy oj­ciec każe, dla­cze­go nie masz mó­wić? – ode­zwa­ła się mat­ka.

– Ja? Ja – za­czę­ła z wa­ha­niem – ja my­ślę, że re­wo­lu­cya chcia­ła cze­go in­ne­go, ani­że­li to, o czem mó­wił pan Su­de­row. ale ja nie wiem do­brze…

– To poco mó­wisz? – za­śmiał się brat Alek­sy – ty słu­chaj co star­si mó­wią, tak po­win­no być.

Sa­sza go­to­wał się sta­nąć w obro­nie sio­stry, gdy za­dzwo­nio­no i za chwi­lę zja­wił się w po­ko­ju ru­da­wy, szczu­pły, z wiel­kim se­mic­kim no­sem, czło­wiek, ubra­ny w sza­ra­wą, su­kien­ną ma­ry­nar­kę i za­wo­łał z pro­gu we­so­łym gło­sem po ro­syj­sku:

– Zdra­stwuj­tie!

Przy­wi­ta­no go ser­decz­nie, a zwłasz­cza sam go­spo­darz, któ­ry usa­do­wił go koło sie­bie, a do żony od­cho­dzą­cej wraz z cór­ką, rzekł:

– Mal­ciu, her­ba­ty dla ko­cha­ne­go Szy­mo­na i ja­kąś prze­ką­skę, on z dro­gi… on zje coś do­bre­go.

– Ach, jak to przy­jem­nie – mó­wił Szy­mon Mar­kun z roz­kosz­nym uśmie­chem – zna – leźć się mię­dzy swy­mi – wy­cie­rał za­pot­nia­łe bi­no­kle.

– Al­boż tam nie zna­la­złeś na­szych? – za­śmiał się go­spo­darz.

– Oni tam są, ale bied­ni, roz­pro­sze­ni, obcy, cho­ciaż tam dużo Izra­ela.

– Nu, a gdzie ty by­łeś? – spy­tał Ozy­asz.

– By­łem w War­sza­wie, w Ło­dzi, w Czę­sto­cho­wie… o in­nych mia­stach tak­że wiem.

– I tam jest jaki in­te­res? – za­wo­łał Juda za­cie­ka­wio­ny.

Mar­kun za­miast słow­nej od­po­wie­dzi cmok­nął kil­ka razy, wresz­cie rzekł:

– Tam jest wiel­ki in­te­res. i nie je­den… znaj­dzie się ich dużo.

– Nu, ja­kie?… po­wiedz – przy­su­nął się bli­żej Ozy­asz.

– Jaki chcesz, to so­bie znaj­dziesz… ma­nu­fak­tu­ry, że­la­zo, ze­ga­ry, ga­lan­te­rye, mod­niar­stwo, skó­ry i róż­ne rze­czy.

– Te… te… – cmok­nął Ozy­asz – i to wszyst­ko do wzię­cia? To nie może być, tam dużo na­szych miesz­ka, oni ro­bią in­te­re­sa, ja to wiem.

– Oni? – uśmiech­nął się Mar­kun drwią­co – jed­ni, co bo­gat­si, spo­lsz­cze­li i nie wi­dzą tyl­ko Ber­lin, le­d­wie wą­cha­ją Ro­syę, a resz­ta, bied­ni fak­to­rzy na ła­sce bo­gat­szych i are­ili – mów. oni tak­że sie­dzą po mia­stecz­kach, osa­dach i żyją z dnia na dzień.

– Aj jej, co to za ży­cie! – wes­tchnął Ozy­asz ze smut­kiem.

– Nu, co u was no­we­go? Co było w ga­ze­tach, to ja wiem… ale ja chcę od was praw­dy – spoj­rzał Mar­kun po obec­nych uważ­nie.

– Co ma być? – ode­zwał się Juda Su­de­row – nie­szczę­ście… ani spo­sób tu dłu­żej sie­dzieć… pę­dzą nas.

– Czy wszyst­kich? – spy­tał.

– Pra­wie że tak – wes­tchnął Fisz­kun – ta mała ilość co zo­sta­je, to nie ma gło­wy do in­te­re­sów. przy­da­dzą się może na po­słań­ców, na wy­wia­dy­wa­nie się, ale na­tem ko­niec.

– Moj­że­szu Da­wi­do­wi­czu, a pró­bo­wa­łeś z tem? – pal­ce Mar­ku­na zro­bi­ły ruch li­cze­nia pie­nię­dzy.

– Od tego za­czą­łem – wes­tchnął – i le­d­wie dwa ty­go­dnie utar­go­wa­łem.

– I ja cho­dzi­łem, da­wa­łem – mó­wił Ozy­asz – wszę­dzie by­łem i nic – roz­ło­żył ręce obie na znak próż­nych za­bie­gów.

– Jak to może być? – gor­szył się Mar­kun – nie po­wie­dzie się z jed­nym, z dru­gim, ale trze­ci weź­mie i zro­bi.

– Na nich padł wiel­ki strach – ob­ja­śniał Fisz­kun – musi być źle, kie­dy nic oni nie bio­rą.

– A co oni mó­wią?

– Co mają mó­wić? – po­wie­dział z go­ry­czą Juda Su­de­row – nie lźa i koń­czo­ne die­ło… a jak gro­żą, krzy­czą, wy­my­śla­ją!?

– Nu, bo zły, że nie może brać – do­dał Ozy­asz z uśmie­chem wy­ro­zu­mia­łym.

Alek­sy w cza­sie tej roz­mo­wy pa­trzał drwią­co i bęb­nił pal­ca­mi nie­cier­pli­wie po sto­le.

Za­uwa­żył to Mar­kun, a ce­niąc spryt i bez­względ­ność jego, zwró­cił się ku nie­mu z za­py­ta­niem:

– A wy, Alek­sy Moj­że­szo­wicz, co wy na to wszyst­ko?

– Jak mnie star­si nie py­ta­ją, to ja mu­szę mil­czeć… czy nie tak?

Wtem słu­żą­ca wnio­sła ciast­ka na ta­le­rzu, tro­chę ba­ka­lii na dru­gim, a przed Mar­ku­nem po­sta­wi­ła ka­wa­łek gę­si­ny, mó­wiąc:

– Go­spo­dy­ni wam przy­sy­ła.

– Ty Szy­mo­nie jedz – za­chę­cał Fisz­kun – my już po ko­la­cyi, a ty z dro­gi.

Mar­kun po­ły­ka­jąc gło­śno śli­nę, zwil­żał ję­zy­kiem gru­be, mię­si­ste war­gi i po­czął jeść ze sma­kiem, ogry­za­jąc i wy­sy­sa­jąc ko­ści, ob­li­zy­wał za­tłusz­czo­ne pal­ce i roz­ma­wiał w dal­szym cią­gu. Naj­pierw zwró­cił się do Alek­se­go z uśmie­chem:

– Nu, Alek­sy Moj­że­szo­wi­czu, ty nie po­trze­bu­jesz mil­czeć, kie­dy ja cie­bie py­tam… Co ty mi po­wiesz?

– Wy wie­cie, Szy­mo­nie Sau­lo­wi­czu, że ja się wy­cho­wa­łem tu, mię­dzy go­ja­mi… ja ich znam. Taki pry­staw czy se­kre­tarz, on na ra­zie gro­zi ka­tor­gą, aresz­tem, i ani ga­dać nie chce. Dru­gi raz on już tyl­ko klnie i wy­my­śla, ale trze­ci raz on już słu­cha, my­śli, a jak mu się poda spo­sób obej­ścia pra­wa, on kon­tent, on weź­mie… i zro­bi swo­je.

– To taki głu­pi na­ród – uśmiech­nął się drwią­co – że kie­dy nasz zro­zu­mie po­ło­że­nie w pięć mi­nut, on po­trze­bu­je pięć dni…

– I to tyl­ko wów­czas – za­śmiał się Mar­kun – jak mu nasz poda go­to­wy spo­sób… Alek­sy Moj­że­szo­wi­czu, wy spryt­ny czło­wiek i wy ma­cie ra­cyę.

– Tak było daw­niej – wes­tchnął Ozy­asz – pra­wo ru­skie było jak bla­cha roz­pa­lo­na, ani tknij, bo spa­rzy… a po­tem mo­głeś sia­dać i do­brze było. Te­raz in­a­czej… sam Ser­giej, wy­dał pry­kaz.

– Byli tacy z na­szych, co prze­szli na bud­da­izm – mó­wił Juda Su­de­row – ja im to nie chwa­lę, ale oni mu­szą żyć… nu, i co po­wie­cie? Oni i na to się nie zgo­dzi­li, tyl­ko wy­pę­dza­ją.

Wśród chwi­lo­we­go mil­cze­nia ode­zwał się Alek­sy:

– Oj­cze, ile razy by­li­ście u na­sze­go pry­sta­wa?

– Już dwa razy… Co ci po­tem?

– Co?… Ja chciał­bym z oj­cem pójść trze­ci raz do nie­go… on się na­my­śli.

– Niech i tak bę­dzie… na­uka ci nie za­szko­dzi – i zwra­ca­jąc się do Mar­ku­na: – ty, Szy­mo­nie, po­wiedz nam coś o War­sza­wie.

– Nu, War­sza­wa?… To ład­ne mia­sto i ono bę­dzie na­sze. Wiel­ki han­del to my, mały in­te­res to my, tro­chę skle­pów i in­te­re­sów w rę­kach go­imów, ale kon­ku­ren­cyi z nami nie wy­trzy­ma­ją.

– A fa­bry­ki?

– To nie­miec­kie – za­śmiał się – a mam za wie­le pal­ców, aże­by po­li­czyć pol­skie fa­bry­ki.

– Do­brze – ski­nął gło­wą go­spo­darz – a te­raz po­wiedz, co oni ro­bią.

– Jacy oni?

– Nu, Po­la­cy.

– Oni le­d­wie dy­szą. Pra­wi­tiel­stwo nie chce ich znać, do urzę­dów nie do­pusz­cza żad­ne­go: Ru­skim wszyst­ko wol­no, a chce cze­goś Po­lak, to musi wy­słu­chać ru­ga­nia, gnie­wu i do­brze za­pła­cić… im na­wet my­śleć nie wol­no – za­śmiał się ze swe­go kon­cep­tu – z nimi nie­ma się co li­czyć.

Sa­sza słu­chał z wiel­kiem za­ję­ciem tej roz­mo­wy, a gdy Mar­kun skoń­czył, rzekł pół­gło­sem wśród chwi­lo­wej ci­szy:

– To bied­ny na­ród!

– Co!? – za­wo­łał Mar­kun drwią­co – on bied­ny?! Daj nam Boże te bo­gac­twa, co on ma… zie­mia jego, lasy, go­spo­dar­stwo, ryby, mły­ny, domy, ka­mie­ni­ce, to wszyst­ko jego… ale on głu­pi, nie­po­rad­ny, cią­gle tra­ci… i to jest nasz kraj.

– Tak się mówi – uśmiech­nął się Sa­sza – ja to samo sły­sza­łem od was o Mo­skwie… no, i nas wy­pę­dza­ją bez li­to­ści.

– Co in­ne­go tu – ode­zwał się oj­ciec – Ro­sya sil­na, ona ma woj­sko, wła­dzę, rząd, my mu­si­my słu­chać… a co to Po­la­ki? – za­śmiał się – to nic, to go­rzej mu­zy­ka… U nas w Wil­nie wszę­dzie było na­pi­sa­ne: „nie lźa ga­wa­rit po pol­ski”, a kie­dy ja wcho­dzi­łem so­bie do kan­ce­la­ryi po­lic­maj­stra, na­wet ge­ne­ra­ła, to Po­la­ko­wi nie wol­no było stać w sie­niach. Czy te­raz ro­zu­miesz, co to Po­lak? – śmiał się gło­śno.

– To nie na­ród, to nie­wol­ni­ki! za­drwił Alek­sy.

– Ja wam to do­dam – za­wo­łał Mar­kun – oni tak się boją re­wi­ro­we­go i po­li­cy­an­ta każ­de­go, jak my w Mo­skwie sa­me­go obe­rpo­lic­maj­stra.

– To dziw­ne – mó­wił za­my­ślo­ny Ozy – asz – dla­cze­go oni nie pła­cą? Pie­niędz­mi moż­na dużo zro­bić z Ru­ski­mi.

– Oni pła­cą – za­śmiał się Mar­kun – a Ru­scy bio­rą i wszyst­ko zo­sta­je po daw­ne­mu… to taki po­tul­ny, grzecz­ny na­ród. Czy nie tak?

– Dla­cze­go oni jed­nak tacy? – dzi­wił się Sa­sza.

– Nu, a dla­cze­go je­den pa­stuch pę­dzi całą trzo­dę wo­łów, z któ­rych każ­dy jest sil­niej­szy od nie­go? – śmiał się Mar­kun – bo pa­stuch mą­dry i ma bat. Czy ro­zu­miesz Sa­sza?

– Co wy roz­pra­wia­cie z ta­kim mło­ko­sem? – uśmiech­nął się Alek­sy – on jesz­cze z ksią­żek nie wyj­rzał na świat… Wy, Szy­mo­nie Sau­lo­wi­czu, po­wiedz­cie mi, czy tam w pry­wi­ślań­skich gu­ber­niach nie­ma ru­skich kup­ców?

– Dla­cze­go nie? – Oni han­dlu­ją her­ba­tą, ka­wio­rem i de­li­ka­te­sa­mi, ale jak oni mają całą Ro­syę otwo­rem, co im po tych gu­ber­niach… i jak­by nam moż­na tu zo­stać, to tak­że nie ru­szył­by się ża­den.

– Ale rzecz w tem – prze­mó­wił Juda Su­de­row – że mu­si­my iść… nu, a wy gdzie po­je­dzie­cie, Moj­że­szu Da­wi­do­wi­czu?

– Ja? – rzekł zwol­na go­spo­darz – po­tem co nam po­wie­dział Mar­kun i co mi do­nie­sio­no li­stow­nie… ja idę do War­sza­wy.

Po tych sło­wach na­stą­pi­ło mil­cze­nie. Obec­ni spoj­rze­li zna­czą­co po so­bie, pa­trzy­li na

Moj­że­sza, po­ru­sza­li gło­wa­mi z po­wąt­pie­wa­niem, wy­da­jąc ci­che, cmok­ta­ją­ce od­gło­sy, wresz­cie ode­zwał się Juda Su­de­row ci­szej niż zwy­kle:

– Ja się na­my­ślę… może i ja wy­ja­dę do War­sza­wy… zo­ba­czę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: