- W empik go
Litwaki: powieść spółczesna - ebook
Litwaki: powieść spółczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 235 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce chyliło się ku zachodowi, zanurzając się za sinawą chmurę i złocąc jej wystrzępione, nierówne brzegi błyszczącym, jakby z płynnego metalu ulanym, rąbkiem. Dachy stacyjnych zabudowań czerwieniły się jasno w blaskach tej pozłoty, której promienie nad samym peronem mąciły kłęby czarnego dymu, dobywającego się spiralnemi skrętami z komina lokomotywy, stojącego u podjazdu pociągu.
Pociąg dopiero co stanął. Jeszcze drżały w powietrzu ostre tony "pierwszego dzwonka''. Z wagonów wysiadali pasażerowie, w oknach spuszczano szyby, wychylały się głowy podróżnych, na stopnie wchodzili chłopcy bufetowi, niosąc tace pełne szklanek gorącej herbaty, przeciskali się przez tłum przekupnie pomarańcz, pierników i czekolady, dwóch "gazeciarzy" defilowało przed wagonami, pilnie patrząc w okna, czy ktoś nie zażąda dziennika, jakiej ilustracji, lub szczypty drukowanego za parę groszy humoru.
W oknie jednego z zielonych trzeciej klasy wagonów ukazała się właśnie wyrazista twarz o rysach ostrych z wydatnym nosem nad pąsowemi, grubemi ustami, dokoła których wił się bujny, czarny, kędzierzawy zarost. Czasem przenikliwe i trochę zaczerwienione w obwódkach oczy patrzyły z tej twarzy na snujący się po peronie tłum, ruchliwie prześlizgując się z jednej postaci na drugą.
Pogardliwy uśmiech skrzywił usta podróżnego.
– Naczynajet-sia Polsza!… – mruknął.
– Sug mal Borysower – my tu długo będziemy stoić? – zabrzmiało za nim szybkie, nerwowe pytanie.
Borysower odwrócił się wolno do wnętrza wagonu. Na drewnianych ławkach siedziało tam trzech jeszcze pasażerów. Dwaj z nich ubrani byli w długie, ciemne paltoty różniące się od chałatów tylko surdutowym u szyi fasonem i materjałem, na głowach zaś mieli czarne, letnie czapki – trzeci miał na sobie ciemno-bronzowy marynarkowy garnitur, zielony krawat i miękki kapelusz.
Borysower popatrzył na nich zwolna.
– Panu się bardzo śpieszy, panie Ustman? – rzekł do pasażera w bronzowym garniturze.
– Dlaczego się niema śpieszyć? – odparł Ustman, wstając. – Tyle czasu się jedzie, jedzie i nie można dojechać! Kości już bolą… nudno!
– Jeszcze całą noc trzeba jechać – westchnął jeden z siedzących.
– Ja pójdę kupić gazetę! – rzekł Ustman, wychodząc na wagonowy kurytarzyk.
Borysowicz usiadł i zsunął czapkę na tył głowy.
– Gorąco jest!… – sapnął, ocierając spocone czoło. – Marszeles? czy wy Gitlowicza wliczacie do siebie?
– A kogo mam zaliczać? – odpowiedział Marszeles, – mały, niskiego wzrostu żyd z siwą, żółtawą na końcach brodą i, wsparłszy ręce na parasolu, począł pilnie patrzyć w oczy Borysowicza wypłowiałemi źrenicami koloru rozwodnionego wina rodzenkowego.
– Zaliczajcie sobie!…. ja przecie nic nie mówię… rzekł Borysowicz – ale wy Gitlowicz przyjdźcie jutro do mnie zaraz po południu – ja was poznam z Katzemgoldem; nie trzeba tracić czas!
– Co mamy tracić czas? – zawołał Marszeles – ja jemu pierwszy powiedziałem, że ja jego zaprowadzę do Wawrendufta!
– Co jest Wawrenduft?
– A co jest Katzengold?
– Wy, Marszeles, potrzebujecie spokojnie słuchać. Ja wam zaraz powiem co jest Katzengold, to wy sami zmiarkujecie, że Wawrenduft to nic jest.
– A różnice! – syknął Marszeles, nerwowo podskakując na ławce – jak wy chcecie żeby Wawrenduft był ganef, to on zaraz ma być ganef?
– Sss! żeby on był chociaż porządny "ganeff" ale nie jest! wy chcecie wiedzieć, Marszeles? to ja powiem! on jest "gekeszenes ganef"! *) to wy chce- -
*) Gekeszenes ganef = złodziej kieszonkowy; termin złożony z hebrajskiego rzeczownika "ganef" (złodziej) i z polskiego "kieszeń", użytego w niemieckiej formie czasownikowej z suffiksem "ge" cz… dokonanego.
cie do niego prowadzić taki porządny kupiec jak Gitlowicz, żeby on z nim zrobił interes! Marszeles zerwał się z ławki.
– Żeby ten pociąg nie ruszył z miejsca, jeżeli to jest prawda! – zawołał.
Ale Borysower wyciągnął rękę i ujął go za ramię.
– To jest prawda! i dlaczego wy chcecie, żeby ten "pojezd" się nie ruszył? on się właśnie ruszy! a wiecie dlaczego? bo potrzebno jest, żeby my jechali dalej spokojnie – i potrzebno jest, żeby Gitlowicz zrobił solidny interes z Katzengoldem, a nie z naszym Wawrenduftem!
– Dlaczego to jest potrzebno?
– Ja wam powiem. Ja to już mówiłem Gitlowiczowi, ale ja jemu nie powtórzę, a wy słuchajcie bo wam zarobku nie da ani Wawrenduft ani Katzengold tylko sam Gitlowicz.
– Ja słucham! ale mnie jest dziwno…
– Może być i dziwno – to nie kosztuje! wy słuchajcie Marszeles, to wam nie będzie dziwno. Wy mi powiedzcie najpierw: czy Gitlowicz jest porządny kupiec?
– Oj joj! dlaczego on niema być porządny? on jest bardzo porządny!
– I bogaty?
– Bogaty? – jakby on nie był bogaty, toby nie był porządny! czy to można być bidnym i porządnym?
– Un nie jest bidny. On nawet jest bardzo nie bidny.
– Wiadomo! co z tego ma mieć Wawrenduft?
– Nic nie potrzebuje z tego mieć! Wy nie skoren, Marszeles, wy zarobicie i tak! ja wam powiadam!
– Z jakim sposobem?
– Gitlowicz potrzebuje zrobić dobry interes! a sieher genef!
– A soj! a ganz sieher geneff? – wtrącił się milczący dotąd Gitlowicz – a geszeft bez wsiakowo rysku!
– Wy słyszycie, Marszeles? Gitlowicz wam sam powiada! słuchajcie dalej: co ma Wawrenduft? on ma sklep. Ten sklep trochę idzie, a trochę stoi.
– Un ma towary…
– Ma. Ja żiczę moje wrogi taki towar. Ten towar co on go ma, jest ganz git na plajtę ale jest ganz szlecht na handel! Wszystkie jego sąsiady mają takie same sklepy. Co on może targować? całkiem nic?
– Jak Gitlowicz z nim zrobi szytwę *)…
– Gitlowicz z nim nie zrobi szytwę. Gitlowicz potrzebuje zrobić szytwę na taki geszeft, co idzie i będzie szedł.
– Kanieczno! – wtrącił Gitlowicz.
– Katzengold właśnie taki interes ma – ciągnął dalej Borysower – on ma damski bławatny towar i do niego na Nalewki przychodzą kupować katolickie kobity z całego miasta. On zarabia siedemdziesiąt procent – czasem więcej.
–-
*) Szytwa=spólka.
– To po co on potrzebuje szitwes?
– On potrzebuje szitwes, bo on chce zrobić duży ruch. On potrzebuje wziąć nowy drugi sklep i sprzedawać gotowe konfekcje. On potrzebuje na początek sprowadzić z Berlina trochę modele i posadzić dziesięć, piętnaście może dwadzieścia krawce i szwaczki, coby na te modele szyły gotowy towar z jego materjału. To on sprowadzi dwa modele na każdą rzecz a sprzeda dwadzieścia! I to będzie wszystko recht zagraniczne, sprowadzane Mode-Waaren! wszystkie katoliczki będą u niego kupować, bo on będzie dawać o 15 może 20 procent taniej od inne katolickie kupce, a będzie zarabiać natem swoje sto procent, może więcej! Teraz to wy rozumiecie Marszeles, że on potrzebuje to zrobić?
Marszeles przymrużył oczy. Myślał. Myślał i obliczał, kiwając się zlekka. Borysower i Gitlowicz patrzyli na niego w milczeniu.
– Co ja natem zarobię? – spytał w końcu cicho.
– Co wy możecie zarobić?
– Ja wim?
– Ja też nie mogę wiedzieć! Sugt a wort!
– Wy mnie dacie czwartą część z tego co dostaniecie od Katzengolda.
– Ujj! czemu wy nie chcecie 50 procent?
– Ja chcę 25 procent!
– Co jest 25 procent? skąd wy wiecie co może dać Katzengold? On nie da prawie nic!
– To wy mi z tego dacie 25 procent!
– Ja wam dam 10 procent!
– Ja potrzebuję 25 procent!
– Co jest "potrzebuję"?! jakbym ja wam nie powiedział, wy nie dostalibyście nic!
– To mnie by dał Wawrenduft…
– Co taki ganef może dać? Ujj, Marszeles, wy jesteście jak dziecko! Wy wierzycie na taki Wawrenduft! ja wam dam 15 procent – ostatnie słowo!
– Wy możecie dać 25!
– Żeby moje wrogi tak mogli! ja wam dam 16!
– Ja wam co powiem Borysower – wy dacie 20 a Gitlowicz da 10…
– Co znaczy? za co ma dać Gitlowicz?
– Za szytwę!
– Joch git niszt! – rzekł Gitlowicz.
– Wus sugt ir? za co wy nie chcecie dać?
– Joch git niszt!!
– Un nie może dać nic! on przyjeżdża z Rosji do nasze kupcy i daje swoje pieniądze, żeby my mogli się bronić przed gojami – jemu nie potrzebno dać nic!
– To jest gadanie! on zrobi geszeft, co żaden goim będzie miał te zyski…
– Wus wolt ir? jakby on nie miał zrobić, toby on nie przyjeżdżał do nas! ale jemu wigoniali stamtąd!
– To przez tego my jemu dajemy interes!
– On nie może dać nic!
– Da! ja nie magu! – rzekł Gitlowicz. Wtem na peronie ozwał się drugi dzwonek.
Jeszcze nie przebrzmiał jego głos, kiedy tuż pod ścianą wagonu rozległa się zmieszana wrzawa głosów, wśród których górował jakiś chrapliwy dyszkant.
– Ustman? – zawołał, wstając Borysower – wus schrajter?? i wychylił się z okna.
U stopni wagonu stała zbita gromadka ludzi, otaczająca roznosiciela gazet i Ustmana. Błyszczące oczy, zarumienione gniewem policzki, kilka ściśniętych w kułak pięści, znamionowały jakąś sprzeczkę. Ustman zaperzony starał się dostać na stopnie wagonu.
Borysower wybiegł na korytarz. Za nim podążyli Marszeles i Gitlowicz.
– Wus ist k'szejn?… – zawołał Borysower, stając u wyjścia.
– Bezparjadok! – wołał zaperzony Ustman – sumaszedszyje! rugajut mienia! bijut'!
– W czom djeło? – zapytał Gitlowicz.
– Chciałem kupić gazetę – "Warszawskij Dniewnik" – tłomaczył Ustman po rusku – "gazetczik" nie miał! powiedziałem mu, że to "nachalstwo" sprzedawać "polskije żurnały" a ruskiej gazety nie mieć! A on się stawia!
– Nieprawda! wymyślał chłopakowi! jakie prawo ma! p.. ch jakiś! nie chce czytać polskiego pisma, to niech nie kupuje! ale wara mu wymyślać! cóż to on?! Naczelnik jaki? – wołali wszyscy jeden przez drugiego. Pięści wyciągały się coraz bliżej. Biedny "gazeciarz" płakał, mówiąc, że go potrącił Ustman.
Borysower puścił w ruch język – posypały się znów łajania z obu stron.
Z drzwi, prowadzących na prawo z kancelarji stacyjnej, wyszedł żandarm. Spojrzał na rozjątrzoną gromadkę i zaczął ku niej zwolna iść.
– Kimt rajn! – zawołał Borysower, szarpiąc Ustmana za ramię. Ten i ów się obejrzał. Zaczęli się cofać. Wtem rozległ się gwizd lokomotywy – jęknął dzwonek stacyjny – odpowiedziała świstawka zawiadowcy – pociąg ruszył.
Do przedziału wracali zaperzeni, zziajani, szwargocząc zaciekle, Borysower i Ustman. Za nimi zwolna wszedł Gitlowicz i Marszeles.
– To jest napaść! rozbój! gwałt! – wołał Ustman, – a policja nic nie mówi takim łajdakom! Oh!! żeby tak u nas w Smoleńsku! poszliby do kryminałut wsie! albo w Sybir!….
Jakiś pasażer przechylił się drugiego przedziału. – Nie trzeba, mój panie wymyślać nikomu od polaków! tu polski kraj! i polski naród!
– Czto? Polsza?! at udiwitielno! – zawołał Ustman – ja ruskij! i ja tu ruską koleją jadę! za rosyjskim pasportem! czto dla mienia paljaki! nie znaju! nie choczu znat'!
Pasażer uśmiechnął się.
– Pan ruski? – rzekł – a wolno spytać czy – chrzczony?
Ustman obrócił się gwałtownie plecami i siadł – mrucząc coś pod nosem. Ale Borysower wstał. Zmierzyli się oczami z podróżnym.
– A wy czto? spytał. – Wam kakoje dieło mieszatsia?
– Ja podróżuję, jak pan! – odrzekł pasażer spokojnie – i proszę żeby w wagonie nie robić hałasu i nie obrażać nikogo. Jeżeli panowie się nie uspokoicie na najbliższej stacji wezwę żandarma. Jestem urzędnikiem państwowym i – rosjaninem.
Borysower usiadł. W przedziale, gdzie jechał, zapanowała cisza.
Dopiero po długiej chwili czterej potomkowie Mahabeuszów zaczęli szeptać.
– To jest kraj rozbójników! – żalił się Ustman.
– Tsss! oni tylko lubią krzykać! uspakajał go Borysower.
– W Warszawie takie same polaki są?
– Są takie, są jeszcze inne. Co panu zależy? pan ich nie będzie widział!
– Jakto nie będę? jak ja będę redaktorem nowe żargonowe gazetę, to ja muszę…
– Nic pan nie musi. Pan potrzebuje mieszkać w nasze miasto.
– Nie w Warszawie?
– W Warszawie, tylko na Nalewki, albo na Dzikie, albo na Gęsie, albo na Chłodne… jeszcze nie cała Warszawa nasza jest. Ale połowa jest nasza. Tam pan będzie mieszkał, tam pan będzie pisał – na nich!
– O! na nich to ja będę!…. a oni nie będą się na mnie rzucić?
– Z jakim sposobem? oni nie będą rozumieć, nie będą nawet wiedzieć… oni głupie są! tylko krzykać dużo lubią bardzo!
– A zarobić na nich można?
– Hörszte, Marszeles? – pan Ustman się pita czy można na polaki zarobić?
– A na kim będzie można jak nie na nich: to nie jest "można" – to jest "potrzebno"! jakby nie było na świecie polaki, to z czego by my żyli?
Ustman zatarł ręce.
– To jest dobrze! – rzekł – nasze w Rosji też tak myślą i wszystkie się wybierają tu jechać!
– O wa! wystarczy miejsca! tylko one muszą razem z nami robić wszystko! a szitwe soł sajn?
W cieniu wieczornym, zalegającym wnętrze wagonu, poruszył się gruby Gitlowicz.
– Uwidim! – rzekł zwolna – kto będzie mądry, ten będzie górą!
– Wus sugt ir?… – spytał Marszeles – co znaczy "górą"?
– Co ma znaczyć! – zawołał prędko Borysower – my jesteśmy najmądrzejszy naród na cały świat! A kto ma być górą? my! a kto będzie dołem? ten co jest głupi! a kto jest głupi? nie trza wam tego powiedzieć, Marszeles! wy to sami wiecie!
– No, ja wiem…
Umilkli. Pociąg pędził wśród naszych równin co od białego Niemna pasmem szerokiem tęskniącej za przeszłością ziemi ścielą się aż w mazowieckie piaski – mijał bory sosnowe i mokre łąki i rdzawe wrzosowiska i łubinu poletka kwieciem żółtem czy niebieskiem pokryte – uciekał od chat strzesznych, co rzędami przysiadły na okrajkach borów, na karczowiznach poleśnych – toczył się żelazną wstążką szyn, wioząc w serce kraju forpoczty jego pasożytów.PIERWSZA MANUFAKTURA.
Na stole nakrytym kolorową serwetą w duże desenie stały wyczyszczone, błyszczące, mosiężne siedmioramienne świeczniki, obok nich również błyszczące kubki, solniczki i oliwiarka z plateru, a na środku rżnięta szklanna karafka, w trzech czwartych nalana żółtawym przezroczystym płynem.
W cieniach przedwieczornego zmroku, ciemnawą plamą rysował się na węższej ścianie pokoju wysoki rzeźbiony kredens, szafy obszerne zajmujące drugą, dłuższą ścianę, stolik, samowarnik i kilka krzeseł, wśród których królował wysoki i szeroki, skórą czarną obity fotel.
Na fotelu siedział starzec z białą brodą i białemi krzaczastemi brwiami, z pod których patrzyła w okno para oczu wyblakłych, dużych ale pełnych rozumu i snadź kiedyś, może jeszcze niezbyt dawno, umiejących błyszczeć.
Ręce starca, wysunięte do połowy dłoni z rękawów lśniącego, jedwabnego chałata, pieściły palcami politurowane poręcze fotelu, a nogi w kozłowych, starannie wyczyszczonych butach, spokojnie opierały się o jego podnóżek.
Cała postać miała w zewnętrznym wyrazie, nietylko twarzy ale całego ciała, pewien akcent spokoju i zadowolenia.
Ten sam akcent czuć było w całym pokoju.
Stare, starannie utrzymane meble, pewien dostatek, nie rzucający się w oczy jaskrawością form, ale znaczny w solidność wszystkiego co otaczało, dawał wrażenie, że w pokoju tym i reszcie przyległego mieszkania, widocznego przez uchylone drzwi, mieszkają ludzie, którym życie układa się w monotonną może, ale zupełnie zrównoważoną kolej, co rano i co wieczór niosącą z góry przewidziane i obliczone środki do regularnego życia.
Cisza była w tem mieszkaniu i spokój, a nie mąciły jej nawet odgłosy z podwórka, na którem tego wieczoru nie było nawet gromadki hałaśliwie bawiących się dzieci.
Dom był duży i kilkopiętrowy, z oficynami, ale mieszkali w nim sami prawie żydzi, w chwili więc rozpoczynającego się święta szabasu milkły zewnętrzne objawy ich życia, skupiało się wszystko przy rodzinnych, świątecznem jadłem zastawionych stołach.
Zegar ścienny szafkowy uderzył poważnym miarowym tonem szóstą godzinę i na dźwięk tych uderzeń starzec podniósł głowę opuszczoną lekko na piersi, wyprostował się i obejrzał.
W oknach przeciwległych jego mieszkaniu za – błysło światło. Zrazu jedno – potem drugie wyżej – znów dwa i znów jedno zajaśniało okno.
Starzec dźwignął się z fotelu, postąpił krok naprzód, wyprostował się i uśmiechnął.
– Szabes!… szepnął do siebie.
Podszedł do komnaty, gdzie między różnemi drobiazgami leżało pudełko zapałek wziął je i potarłszy zapałkę, począł zapalać świece w świeczniku.
– Szabes!… mruczał – jeszcze jeden szabes. niech Bogu będą dzięki…
W chwili, gdy zapalał trzecią już świecę, drzwi wiodące do przedpokoju lekko się uchyliły i w niepewnem jeszcze świetle ukazał się na progu pokoju drugi żyd, wysoki, szczupły, zgarbiony nieco, ubrany starannie z brodą i włosami przypruszonemi szronem siwizny.
– A giten szabes, Morgenglansowi! – rzekł od progu.
– A giten tug, Lejzor! – odrzekł starzec – przychodzicie w samą porę, zaraz siądziemy do obiadu! Chodźcie! siadajcie!
Lejzor wszedł i uścisnął podaną sobie rękę gospodarza, potem w milczeniu usiadł pod oknem na sofie.