- W empik go
Lodzia Makówkówna - ebook
Lodzia Makówkówna - ebook
„Lodzia Makówkówna” łączy w sobie cechy powieści humorystycznej i romansu, balansując między wątkami komicznymi, opartymi na humorze słownym i sytuacyjnym, a mocno rozwiniętym motywem miłosnym, pełnym perypetii, zabawnych qui pro quo i dramatycznych zwrotów akcji. Książka jest skierowana do młodych czytelniczek w wieku nastoletnim, jednak przeczytać może ją każdy, kto lubi historie, przy których można zarówno pośmiać się, jak i wzruszyć.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8189-374-9 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Dziecko, ja ci nie będę dziesięć razy powtarzać, że mnie nie obchodzi, jaki jest dzisiejszy świat — Mamusia nie miała zamiaru dać się przekonać i nie wydawało się, by dalsze tłumaczenia w ogóle miały sens. — Masz już prawie dziewiętnaście lat, do dwudziestki niedaleko, a w tym wieku w naszej rodzinie nie wypada być starą panną i koniec.
— Jaką starą panną, mamo, zlituj się… — westchnęła z rezygnacją Lodzia. — Przecież ja dopiero kończę liceum, nikt o zdrowych zmysłach nie myśli w tym wieku o małżeństwie. To nie jest średniowiecze. Wszyscy moi koledzy idą w przyszłym roku na studia!
— Lodziu, nie pyskuj! — zirytowała się Mamusia. — O studiach porozmawiamy, jak zdasz maturę, ale to i tak rzecz drugorzędna. Dziewczyna ma się przede wszystkim nauczyć porządnie prowadzić dom, a nie tylko studiować bzdury i najlepsze lata marnować na tak zwaną karierę zawodową… To zadanie dla mężczyzn, których zresztą od początku trzeba przyzwyczajać do odpowiedzialności. Im wcześniej, tym lepiej. To jakaś choroba dzisiejszej cywilizacji, żeby zakładanie rodziny odwlekać do trzydziestki!
— Ja wyszłam za mąż w wieku siedemnastu lat i nie uważam, żeby to było za wcześnie — ogłosiła kategorycznie Babcia. — A twoja Prababcia urodziła swoją najstarszą córkę, zanim skończyła osiemnaście. I przynajmniej coś z tego było. A teraz co? Zgorszenie z tą młodzieżą… Poza tym tradycja, Lodziu… tradycja!
Lodzia wywróciła z poirytowaniem oczami, ale na widok groźnej miny Babci wyprostowała się na krześle i przybrała na powrót standardową, pokorną minę.
— Lodzieńko kochana, przecież i tak zostaniesz z nami w domu — tłumaczyła łagodnie Ciotka Lucy. — Nigdzie cię stąd nie puścimy, a tego chłopca przyjmiemy jak swojego.
— Ciociu, błagam — jęknęła Lodzia. — Jakiego znowu chłopca?
— Twojego przyszłego męża — wyjaśniła jej stanowczo Babcia. — Tak było od pokoleń, dziecko, nie ma o czym dyskutować. Na początek zamieszkacie sobie u nas razem na górze, a jak będziecie trochę starsi, to będziecie się oczywiście mogli wyprowadzić. Wszystko w swoim czasie.
— Ale, babciu, skąd ja wam wezmę tego… chłopca? — pokręciła głową Lodzia, upatrując w tym argumencie swej głównej deski ratunku. — Mnie się jeszcze żaden nigdy nie spodobał. I zupełnie mnie to nie interesuje! Kiedyś może tak, ale nie teraz. Pomijając już to, że w moim wieku żaden chłopak nie myśli o takich rzeczach. To nie te czasy, uwierzcie!
— O to ty się nie martw, Lodziu — uśmiechnęła się uspokajająco Mamusia. — W sobotę wszystko się zmieni.
— Zaczniesz nowe życie — zapewniła ją czule Ciotka.
— To znaczy? — zapytała zmrożona niepokojem dziewczyna.
— Zobaczysz, Lodzieńko, zobaczysz — pokiwała tajemniczo głową Babcia. — Tradycja tradycją, ale przecież jak mogłybyśmy nie pomyśleć i o twoim osobistym szczęściu?
— Niczym się nie przejmuj, dziecino — dodała Ciotka. — Już my się wszystkim zajmiemy.
„Jeszcze tego mi tylko brakowało!” — pomyślała ze zgrozą Lodzia. — „Ja kiedyś naprawdę zwariuję w tym domu!”
W domu Lodzi Duch Czasu nie miał za wiele do gadania. Wielopokoleniowy matriarchat, reprezentowany współcześnie przez Wielką Triadę, czyli Babcię, Mamusię i Ciotkę Lucy, zazdrośnie chronił odwiecznych praw i obyczajów szlachetnego rodu Makówków, nie pozwalając na odstępstwa od uświęconych tradycją dogmatów. Jednym z nich było — na nieszczęście dla udręczonej Lodzi — obowiązkowe zamążpójście Makówkówien przed ukończeniem lat dwudziestu, w przeciwnym razie delikwentce groziło zyskanie niechlubnego miana starej panny, do tego zaś szanująca się matka dopuścić nie mogła, gdyż hańba mogła spłynąć również na nią, a także na przodków do czternastego pokolenia wstecz.
Tak się składało, że w rodzinie Makówków mężczyźni nie mieli prawa głosu i chyba właśnie to było główną przyczyną kłopotów biednej Lodzi — w tym domu od pokoleń po prostu brakowało jaj. Cojones i testosteron były towarem niedostępnym i nieprzewidzianym w programie, a jeśli już, to co najwyżej w dawkach homeopatycznych. Obdarzone energicznym charakterem Makówkówny dziwnym jakimś trafem — a może raczej metodycznie — na mężów wybierały sobie samych potulnych mężczyzn pozbawionych własnego zdania, którzy nie tylko szli z miejsca grzecznie pod pantofel jak woły na rzeź, ale wręcz bardzo to sobie chwalili. Tradycją było również to, że wprowadzani do rodziny mężczyźni do swojego nazwiska dodawali wdzięczne nazwisko żony, a ich dzieci nosiły to ostatnie wręcz obowiązkowo.
Z uwagi na panujący w rodzie model matriarchalny kojarzeniem owych małżeństw zawiadowały dziarskie bojówki matek i babć, starannie dobierając odpowiednich kandydatów. Ponieważ panny Makówkówny od pokoleń były niebrzydkie, a sądząc po zdjęciach pieczołowicie przechowywanych w rodzinnych albumach, niektóre z nich wyróżniały się wyjątkową urodą, wybrankowie los swój traktowali jako zaszczyt i zazwyczaj szczęśliwie przeżywali swoje życie u ich boku, nie musząc się martwić o nic oprócz zarabiania pieniędzy, które natychmiast potulnie deponowali na ręce swoich żon.
Kolejnym dziwnym trafem, zrządzeniem losu, a może w wyniku jakiejś nieodgadnionej dominacji genów w rodzinie Makówków rodziły się praktycznie same dziewczynki. Na przestrzeni kilku ostatnich pokoleń ród doczekał się tylko dwóch potomków męskich, co zapewne dzielne panie domu uznawały za swoiste wypadki przy pracy. Jednym z nich był cioteczny kuzyn Prababci, który zmarł już dawno temu w stanie starokawalerskim i o którym Lodzia niewiele wiedziała, drugim zaś jej własny wuj Edward, starszy brat Mamusi, którego przewrotny los jako jedynego mężczyznę w rodzie postanowił wyposażyć w prawdziwe cojones, co naturalnie nie mogło skończyć się dobrze.
Historia wuja Edwarda była przed Lodzią starannie ukrywana jako mroczny punkt na świetlistym sztandarze rodu. O jego istnieniu dziewczyna dowiedziała się z tajnej rozmowy Babci i Mamusi, niechcący podsłuchanej pod koniec podstawówki. Z tych skąpych półsłówek wynikało, iż po którejś z rodzinnych awantur, jakie regularnie urządzała mu o byle co Babcia przy kompletnej bierności Dziadka, nieposłuszny Edzio, doprowadzony do stanu furii, zbuntował się definitywnie, trzasnął drzwiami rodzinnego domu i poszedł w świat, by „móc wreszcie normalnie pożyć”, jak podobno powiedział na odchodne.
Oczywistym jest, że taki afront nie mógł zostać łatwo wybaczony. Co prawda po latach, kiedy emocje już opadły, marnotrawny syn dostał kilka szans na pokorny powrót na łono rodziny, ale ponieważ uparcie odmawiał skorzystania z tej łaski, został definitywnie wyklęty ze świętego rodu, zaś fotografie z jego podobizną zniknęły z rodzinnych albumów jeszcze przed przyjściem na świat Lodzi. Z urywków innej rozmowy, która wpadła jej w ucho już później, w początkach liceum, dziewczyna wywnioskowała, że wyklęty Edzio poradził sobie w życiu całkiem nieźle, założył firmę, która po kilku latach zaczęła przyzwoicie prosperować, a nawet ożenił się i miał dwoje dzieci, ściślej dwóch synów, co naturalnie tym bardziej świadczyło o jego wyrodnej naturze.
Przez jakiś czas Lodzia próbowała nawet odnaleźć więcej danych na temat wuja Edwarda, który — nie wiedzieć czemu — swoją butną postawą wzbudzał w niej same ciepłe uczucia. Jednak ponieważ wuj tuż po akcie rodowej apostazji zmienił nazwisko, a wypytywanie o niego Wielkiej Triady nie wchodziło w grę, nie miała żadnego punktu zaczepienia i musiała zadowolić się wiedzą, że gdzieś tam w świecie, być może całkiem niedaleko, miała dwóch kuzynów w zapewne dość zbliżonym do niej wieku.
Pomijając ten jedyny poważniejszy przypadek niefortunnej kombinacji genów, pozostali mężczyźni zaszczyceni przynależnością do rodu Makówków zachowywali się przyzwoicie, jak mawiała Babcia, i tak już pewnie na zawsze dręczona wyrzutami sumienia za wydanie na świat odszczepieńca. Jej honor ratowała młodsza córka Zosia, czyli Mamusia Lodzi, wzorowa Makówka z energicznym charakterem i tupetem godnym swoich przodkiń, honorowo kontynuująca rodzinne zwyczaje i wydana za mąż według reguł i zaleceń tradycji.
Z całym szacunkiem dla Tatusia, dobrego człowieka, który muchy by nie skrzywdził, nie posiadał on ani jednej trzeciej takiego charakteru jak wuj Edward, choć ogólnie był mężczyzną o przyjemnym i budzącym zaufanie wyglądzie. Zarabiał całkiem nieźle w tej samej od dwudziestu pięciu lat pracy w lubelskim Urzędzie Miasta, gdzie był cenionym za swoje doświadczenie i sumienność księgowym, a ponieważ z natury był łagodny i ugodowy, nie narzekał na swe spokojne życie pod pantoflem Mamusi. W przypadku tej ostatniej mocne, rodowe cechy charakteru, które Edziowi nie mogły ujść na sucho, były jak najbardziej pożądane, miała po prostu szczęście urodzić się tak, jak należało — czyli dziewczynką.
Lodzia również miała to szczęście. Była jedynym i dość późnym dzieckiem swych rodziców, bowiem Mamusia, mimo że za mąż wyszła bardzo młodo, miała jakieś zdrowotne komplikacje, które wymagały operacji i powstrzymania się z planowaniem rodziny na kilka ładnych lat. Lodzia urodziła się zatem jako długo wyczekiwane, ukochane dziecko i jednoosobowo reprezentowała najmłodsze pokolenie, gdyż Ciotka Lucy, czyli siostrzenica Babci i kuzynka Mamusi, pochowała lata temu swego chorowitego męża, nie doczekawszy się potomstwa. O dwóch tajemniczych synach wuja Edwarda nikt poza Lodzią chyba nawet nie myślał — oni, jak ich ojciec, nie należeli już do rodziny. Jasne więc było, że wszystkie nadzieje rodu były pokładane w Lodzi jako jedynej namaszczonej kontynuatorce rodzinnych tradycji i kamieniu węgielnym dla przyszłych generacji.
Był z nią jednak poważny problem — za dużo w genach odziedziczyła po Tatusiu. O ile bowiem fizycznie dość wiernie wpisywała się w rodzinny kanon urody, o tyle z jej charakterem od początku było nie najlepiej. Jako dziecko była nieśmiała i lękliwa, co nieraz doprowadzało Mamusię do szewskiej pasji, nie były to bowiem cechy dobrze widziane u przyszłej pani domu, której głównym zadaniem miało być rządzenie twardą ręką i bezwzględne trzymanie męża pod pantoflem.
W późnej podstawówce poddano zatem Lodzię metodycznemu praniu mózgu, mającemu wszczepić jej w charakter odpowiedni tupet, asertywność i stanowczość, wyrobić w niej wysoką odporność na stres oraz nauczyć odwagi cywilnej. Podjęte w tych celach intensywne wysiłki Wielkiej Triady najpierw omal nie doprowadziły jej na skraj nerwicy, następnie wywołały (przyjętą z pewnym nawet zadowoleniem) fazę buntu, kiedy to musiała swoim zachowaniem przypominać wyrodnego wuja Edwarda, wreszcie zupełnie przestały przynosić efekty, gdyż dziewczyna uodporniła się na wszelkie rodzinne fanaberie, zachowując wobec nich zdrowy dystans.
Pozornie cel został osiągnięty, Lodzia nabrała więcej siły woli i stanowczości, jednak w głębi duszy pozostała tym samym łagodnym i delikatnym stworzeniem, jakim się urodziła. Jej nietypowe dla rodu Makówków krytyczne spojrzenie na świat oraz wrodzone poczucie humoru pozwalały jej balansować bezpiecznie na cienkiej granicy między posłuszeństwem rodzinie (która w gruncie rzeczy bardzo ją kochała z wzajemnością), a realizacją własnych planów i pragnień, które znacząco odbiegały od wizji, jaką na temat jej życia i przyszłości miała Wielka Triada.
Najsłodszym marzeniem dziecięcych lat Lodzi było bycie przeciętną. Chciała po prostu być jak inne dziewczynki, móc robić to co one, wyglądać tak jak one, nie wyróżniać się. Bo Lodzia zawsze się wyróżniała… tylko nigdy nie tak, jak mogłaby sobie tego życzyć. Zacznijmy od imienia — Leokadia. Lodzia! Odkąd pamiętała, jej imię, zwłaszcza w zdrobnieniu, za którym sama nigdy nie przepadała, budziło zdziwienie, a ksywka „Lodziara”, jaką rówieśnicy ochrzcili ją w podstawówce i która przylgnęła do niej na ładnych kilka lat, dla nieśmiałego i wrażliwego dziecka była źródłem głębokiego cierpienia. Dopiero w wieku nastoletnim przestała się przejmować uwagami na ten temat i zaakceptowała swoje staroświeckie imię, tym bardziej, że w liceum uznano je za bardzo oryginalne, a niektóre dziewczyny wręcz jej go zazdrościły.
Drugim rysem, który zawsze wyróżniał ją w szkole, był jej wygląd. Obowiązkowy długi warkocz, niemodne sukienki i pantofelki o fasonie z epoki króla Ćwieczka sprawiały, że od pierwszych lat podstawówki Lodzia wyraźnie odstawała od grupy rówieśników, co siłą rzeczy wywoływało mniej lub bardziej złośliwe komentarze koleżanek i kolegów. Ci, choć z biegiem czasu przyzwyczaili się do jej oryginalnej aparycji, niewątpliwie aż do ostatniej klasy nie przestali uważać jej za rodzaj egzemplarza z innej planety. Do szkoły nie wolno jej było nosić innej fryzury niż warkocz, żadnych upięć, koków, a już pod żadnym pozorem rozpuszczonych włosów, które z racji swojej ponadprzeciętnej długości mogłyby, zdaniem Mamusi i Babci, niebezpiecznie się poplątać i ulec unicestwieniu, gdyby nie chronił ich ów bezpieczny splot. Spodnie, zwłaszcza „te ordynarne dżinsy”, odpadały całkowicie, gdyż „dziewczyna ma się ubierać po dziewczęcemu, a nie robić za chłopaka”, dopuszczalne były tylko dresy i szorty na lekcje WF-u, ale i to niechętne ustępstwo majestatu Wielkiej Triady względem systemu edukacji niezbyt ratowało Lodzię, zważywszy, że owe dresy i szorty wiernie imitowały krojem reformy Ciotki Lucy.
Jak można się domyślić, do liceum Lodzia poszła z duszą na ramieniu. Na swoje szczęście trafiła jednak do klasy, która była zbieraniną młodych, buntowniczych charakterów o otwartym spojrzeniu na świat, więc jej pensjonarski warkocz i nietypowy sposób ubierania się nikogo ani nie zaszokował, ani do niej nie zraził. Skoro Amelia mogła wyglądać jak hipiska i trzy razy w miesiącu farbować włosy na intensywne kolory, a Rafał występować na co dzień w kompleksowym stroju fana muzyki heavy metal, nieco trącący staroświeckością wygląd Lodzi (doskonale wszak pasujący do jej oryginalnego imienia) został uznany za innego rodzaju odsłonę młodzieńczego buntu i nader ciekawy sposób kreowania własnego stylu. Lodzia nie miała zamiaru wyprowadzać nikogo z błędu, choć w głębi duszy nadal pragnęła być zwykłą, szarą nastolatką w dżinsach, adidasach i prostym, kolorowym t-shircie.
W połowie pierwszej klasy, uznawszy w swej naiwności, że marzenia są po to, by je spełniać, po wielu wyrzeczeniach uzbierała z kieszonkowego na dżinsy, które kupiła sobie w tajemnicy przed Mamusią i postanowiła nosić tylko w szkole. Dżinsy były piękne w swojej zwyczajności, do tego bardzo wygodne i leżały na niej świetnie. Najpierw nosiła je w plecaku i codziennie przebierała się w nie w toalecie przed lekcjami, by przed samym wyjściem do domu zamienić je z powrotem na długą spódnicę, jednak system ten szybko zaczął ją męczyć. Torba, w której nosiła książki (oczywiście musiała to być torba-listonoszka, a nie zwykły plecak, który Mamusia uznawała za niestosowny), i tak ledwo mieściła rzeczy potrzebne do szkoły, dżinsy wypychały ją dodatkowo do granic wytrzymałości, a noszenie przez cały szkolny dzień zwiniętej spódnicy kończyło się tym, że po lekcjach wyglądała ona jak wyjęta psu z gardła. Lodzia postanowiła zatem zmienić strategię i w dżinsy ubierać się już w domu, podwijając ich nogawki pod kolana tak, by nie wystawały spod narzuconej na wierzch spódnicy, którą na czas lekcji zostawiała na wieszaku w szkolnej szatni.
Niestety, pewnego zimowego dnia, wychodząc z domu do szkoły, poślizgnęła się niefortunnie w drodze do furtki na alejce, której Tatuś nie zdążył jeszcze wysypać piaskiem, i wyrżnęła spektakularnego szczupaka z nogami w górze, odsłaniając zakazany widok podwiniętych pod kolana dżinsów, które zdradziecko wychynęły spod spódnicy. Ponieważ czujne spojrzenie Ciotki Lucy i Babci jak zawsze odprowadzało ją przez okno kuchni, zbrodnia natychmiast się wydała, a awantura, która wynikła z tego powodu, pozostała w pamięci Lodzi jako jedna z tych najbardziej niezapomnianych.
Okazało się jednak, że — zgodnie ze znanym przysłowiem — nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W obronie ukochanych dżinsów Lodzia uruchomiła wszelkie pokłady odwagi, jakie posiadała, oraz te zasoby asertywności, które od lat próbowała w niej skumulować Wielka Triada. Pyskówka, jaką przy tej okazji odstawiła, wywołała zatem tak piorunujące wrażenie (pomieszane z rodzajem satysfakcji), że łaskawie pozwolono jej chodzić do szkoły w dżinsach i t-shirtach, a nawet zamienić torbę-listonoszkę na zwykły plecak. Co prawda w kwestii fryzury nie było mowy o ustępstwach, Mamusia nie chciała słyszeć ani słowa o podcięciu choćby o milimetr blond włosów Lodzi, które były już wówczas długie do połowy ud i w istocie bardzo piękne, jednak wywalczona krwią i blizną wolność w kwestii ubioru na tyle wystarczała młodej buntowniczce, że porażkę na polu uczesania łyknęła bez problemu. Ponieważ tak długie włosy rzeczywiście najwygodniej było jej nosić w warkoczu, zaplatała go pokornie i bez protestów, czasami tylko zwijając go dla fantazji w niski kok na karku.
Sprawiało to, że od drugiej klasy liceum Lodzia wyglądała w szkole jak całkiem przeciętna nastolatka, a staroświeckie długie spódnice oraz eleganckie suknie z falbanami wisiały w jej szafie już tylko na potrzeby rodzinnych spotkań i uroczystości. Mimo to ów długi warkocz i eteryczna, jeszcze niemal dziecięca uroda nadal wyróżniały ją spośród rówieśników i przydawały jej subtelnego wdzięku w stylu retro, z którego sama nawet nie zdawała sobie sprawy. Rodzina z dumą patrzyła na postępujący rozkwit jej urody, na którą oprócz ponadnaturalnie długiego i bujnego blond warkocza składały się ujmująco delikatne rysy twarzy, bez charakterystycznego dla Makówkówien zaciętego wyrazu ust (niewątpliwie zneutralizowanego przez wpływ genów łagodnego jak baranek Tatusia), a także intensywnie niebieskie oczy, których błękitne tęczówki okolone były nieco ciemniejszą obwódką nadającą im niezwykłej wyrazistości.
Jako że pod koniec trzeciej klasy, w kwietniu, Lodzia skończyła osiemnaście lat i klasę maturalną rozpoczęła we wrześniu już jako osoba pełnoletnia, dyscyplina, w jakiej trzymała ją od dzieciństwa Wielka Triada, znacząco się rozluźniła i dziewczynie, przyjętej oficjalnie do grona dorosłych, pozostawiono więcej swobody, zwłaszcza jeśli chodzi o wyjścia z domu i spotkania z przyjaciółmi. Co prawda nadal z przyzwyczajenia wypytywano ją skrupulatnie o wszystko, jednak nie musiała już walczyć o każde wyjście do koleżanek i wracać obowiązkowo przed zmrokiem. Zważywszy jednak, że rzadko spotykała się z kimś innym niż ze swoją najlepszą przyjaciółką, nie nadużywała tych nowych przywilejów i na dobrą sprawę niewiele w jej życiu się zmieniło, pomijając rosnące lawinowo zagęszczenie obowiązków związanych z maturą i aktywnościami narzuconymi jej przez Wielką Triadę.
— Tak, pani Emilio — do uszu Lodzi, która po kolacji wracała po schodach do swojego pokoju na pierwszym piętrze, dobiegł głos rozmawiającej przez telefon Mamusi. — Oficjalny początek o osiemnastej, ale zapraszam pół godziny wcześniej, omówimy sobie jeszcze szczegóły… Słucham?… A tak, skoro pani taka miła… czerwone wino do toastu jak najbardziej… Taka okazja! Planujemy podać ciasto, mam nadzieję, że syn lubi sernik i makowiec?… Tak, naturalnie, my też zadbamy o odpowiedni strój. Pierwsze wrażenie jest przecież najważniejsze, w końcu nie bez przyczyny mówi się o miłości od pierwszego wejrzenia… to może przesądzić o wszystkim… Oczywiście, pani Emilio… i ja mam taką nadzieję.
Lodzia pokręciła z rezygnacją głową i wzruszywszy lekko ramionami, udała się do swojego pokoju z zamiarem pouczenia się do klasówki z geografii.Rozdział czwarty
Wieczorne wyjście na dyskotekę w rekomendowanym przez Karola klubie Anabella zostało ustalone na jedną z sobót w połowie stycznia. Kolejną zabawą, zaplanowaną dwa tygodnie później, miała być studniówka, zatem Lodzia oddychała już duchem karnawału, zamierzając dobrze się rozerwać, zanim trzeba będzie usiąść do nauki do matury. Mieszane towarzystwo licealno-studenckie spotkało się przy deptaku niedaleko szkoły, do której uczęszczali Lodzia, Julka i Szymon. Ten ostatni od ponad tygodnia chodził jak w transie, ogarnięty euforią, w jaką wprowadziło go zaproszenie na dyskotekę, na której miał być oficjalnym towarzyszem Julki. Byli również wstępnie umówieni na studniówkę, więc radosnego ducha karnawału szczęśliwy chłopak czuł chyba jeszcze mocniej niż Lodzia.
Karol przyprowadził ze sobą dwóch kolegów z dziewczynami, mieli więc bawić się w cztery pary, co tym bardziej zapowiadało szampańską imprezę. Jeden ze studentów, Kuba, znał dobrze właściciela Anabelli, który był jakimś dalszym kuzynem jego ojca.
— Przedstawię wam Majka, to jest super równy gość — powiedział, kiedy cała grupa zmierzała w stronę Zamkowej. — Ma już po trzydziestce, ale luzak całkowity, sam często robi za didżeja i kelnera w swojej knajpie. Lubię tam do niego chodzić, bo ma bardzo fajną muzę, taką normalną, wiecie, dużo kawałków z dwudziestego wieku… Ogólnie klimatycznie tam jest i fajnie się tańczy. Co nie, Asia? — uśmiechnął się do swojej dziewczyny, obejmując ją ramieniem.
— Racja — przyznała ochoczo. — No i sam Majk jest świetny, zobaczycie. Gada się z nim jak ze starym kumplem od pierwszej minuty. Przebojowy gość.
— Przebojowy — zgodził się Karol.
— I kelnerki w Anabelli też są fajne, w ogóle cały zespół — dodał drugi student, Janek. — Widać po nich, że lubią robić to, co robią.
Po tak entuzjastycznej reklamie lokalu Lodzia z tym większym zainteresowaniem zeszła po brukowanych schodkach do piwnicy jednej z kamienic, gdzie zorganizowana była obszerna, przyjemna restauracja, która wieczorami przemieniała się w dyskotekę. Na ten czas ściągano pod ściany część stolików, odsłaniając parkiet, na który rzucano kolorowe, migające światła, i włączano muzykę. Wszystko rzeczywiście nadzorował sam właściciel, sympatyczny, ubrany w dżins i skórę restaurator o ksywce Majk, którego charakterystyczna, rozczochrana fryzura z daleka przyciągała wzrok.
— Cześć i czołem, młody! — rzucił wesoło do Kuby, podając mu rękę. — Widzę, że tym razem większa brygada? Część już chyba znam — uśmiechnął się do Asi.
— Większość tak — odparł Kuba. — Pamiętasz, to moja Asia. Ewa, Janek, Karol… A to jest dziewczyna Karola, Lodzia.
— Lodzia! — zawołał rozbawiony Majk, ściskając rękę dziewczyny i przyglądając się z dyskretnym zainteresowaniem jej długiemu warkoczowi. — To zdrobnienie od czego?
— Od Leokadia — odparła wesoło, czując, że na tego człowieka nie można się gniewać nawet za tak znienawidzone pytanie.
— Leokadia, fajne imię — pokiwał głową. — Oryginalne.
— A to Julia i Szymon — dokończył prezentacji Kuba. — Są ze szkoły Lodzi.
— Ze szkoły? — zdziwił się Majk.
— Chodzą do liceum, w tym roku zdają maturę — wyjaśnił Kuba.
— E, skoro maturę, to znaczy, że to już dorosłe, pełnoletnie konie! Mogę im podać piwo — zażartował Majk, odgarniając ręką w tył swoją bujną, ciemnoblond czuprynę. — No to cóż, kochani… zapraszam w moje skromne progi, bawcie się jak u siebie w domu! Ja biegnę dopilnować muzyki, chcecie coś do picia?
— A, chętnie coś weźmiemy — kiwnął głową Janek.
— Basiu! — rzucił Majk do jednej z kelnerek, która akurat przechodziła koło nich, wracając z pustą tacą z sali. — Masz tu większe towarzystwo do obsługi, młode wilki chcą się czegoś napić!… Dobra, Kubuś, zostawiam was, sam mam dzisiaj gości, a do tego jak zwykle robota na głowie — rozłożył ręce. — Trzymajcie się, młodzi, i dobrej zabawy!
Po czym poszusował dziarsko do do ustawionej w kącie konsoli i stolika z płytami, po drodze witając jakichś kolejnych gości, niewątpliwie stałych bywalców lokalu, gdyż z jego zachowania wynikało, że znają się jak łyse konie.
— Fajny facet — przyznał Szymon, pomagając Julce zdjąć kurtkę.
— Tu jest zawsze super atmosfera, zobaczycie — powiedział Kuba. — Ale dobra, chodźmy się rozebrać, bo gorąco się robi. Tam pod ścianą są wieszaki.
Kiedy zajęli dwa złączone stoliki w głębi sali, kelnerka podeszła do nich z tacą.
— Cześć, Kubulek — rzuciła wesoło do chłopaka. — To co sobie dzisiaj zażyczycie?
Koledzy Karola z dziewczynami oraz Szymon zamówili po piwie, Lodzia z Julką, które nie pijały alkoholu, zdecydowały się na sok pomarańczowy, zaś Karol, który prowadził samochód, ograniczył się do wody mineralnej.
— Basia, daj nam jeszcze jakieś chipsy i paluszki — poprosił Kuba.
— Jasna sprawa — uśmiechnęła się kelnerka. — Zaraz wam przyniosę. A potem lećcie na parkiet, szef już rozkręca imprezę!
Rzeczywiście, muzyka huczała już z głośników, a na pustawym jeszcze parkiecie wyginało się kilka osób, wśród których krążył roześmiany Majk, zagadując do nich i żartując. Zabawa szybko zaczęła się rozkręcać, gdyż ciągle przybywało osób, które coraz ściślej zapełniały kolejne stoliki w głębi sali, a następnie wysypywały się w parach lub w grupkach na parkiet.
— Ale mają tu imprezownię — powiedział z uznaniem Szymon. — Nie wiedziałem, że to taki fajny lokal. Przecież to dwa kroki od naszej szkoły, a przez tyle lat jeszcze tu nie trafiłem!
— Lodźka zrobiła niezłe odkrycie — uśmiechnęła się Julka.
— To propozycja Karola — sprostowała Lodzia, rzucając swojemu towarzyszowi porozumiewawcze spojrzenie.
Uśmiechnął się lekko w odpowiedzi.
— No, ale skoro on jest jej prawie-narze… — zaczął Szymon.
Przestraszona Julka szybko zatkała mu ręką usta.
— Ciiii! — rzuciła, patrząc z niepokojem na Karola, a potem na Lodzię, która na ten widok z trudem wstrzymała śmiech i machnęła tylko lekceważąco ręką.
Szymon zamilkł i znieruchomiał pod niespodziewanym dotykiem dłoni Julki na swych ustach. Nie stracił jednak głowy, lecz natychmiast podniósł rękę i przytrzymał jej dłoń, składając na niej nieśmiały pocałunek. Lodzia uśmiechnęła się, doceniając tę przytomność zakochanego serca, i puściła do niego znaczące oko. Julka jednak w tej samej chwili wyrwała mu dłoń, cofnęła się o krok i spojrzała na niego chmurnie spod zmarszczonych brwi.
— No, młoda, nie strzelaj nam tu focha! — zaśmiał się Janek. — Idziemy tańczyć, a kto pierwszy padnie, stawia wszystkim piwo!
Lodzi nie trzeba było namawiać do tańca. Z radością chwyciła za ramię Karola, który spojrzał na nią nieco zdziwiony tym spontanicznym gestem, ale nie stawił oporu, po czym wciągnęła go w roztańczony tłum, wyszukując kawałek miejsca na coraz bardziej zatłoczonym parkiecie. Reszta towarzystwa bawiła się tuż obok, jednak bardzo szybko pogubili się w ciemnym, rozmigotanym kolorami otoczeniu i tylko od czasu do czasu mignął jej to uśmiech Asi, to zielona bluzka Julki, to znów roześmiana twarz Janka.
— Super zabawa! — przyznała, kiedy po kilku szybkich kawałkach Majk dla odpoczynku puścił wolniejszy utwór. — Ten lokal jest rewelacyjny, miałeś rację!
Karol uśmiechnął się uprzejmie.
— Muzyka też fajna, nie? — zapytał od niechcenia. — Lubisz takie starsze kawałki?
— Uwielbiam! — zawołała żywo Lodzia. — Ten rock’n’roll jest jak wulkan, przy takiej muzie można się naprawdę wyszaleć. Musimy tu przychodzić częściej!
— Czemu nie? — skłonił grzecznie głowę. — Ja tu jestem chyba czwarty albo piąty raz.
„Ależ to jest śledź!” — pomyślała z rezygnacją, opierając się na jego sztywnym, emanującym kamiennym spokojem ramieniu. — „Zero ognia, zero jakiejś minimalnej iskry! Mógłby chociaż w tańcu trochę się rozluźnić, a on nic, zupełnie nic! Ciekawe, czy istnieje na tym świecie taka, która byłaby go w stanie rozgrzać? Ja na pewno nie…”
Jednak taniec i muzyka jak zawsze sprawiały jej wielką radość i przyjemność same w sobie. Gdzieś na parkiecie przemknęli koło nich Julka z Szymonem, on pochylał się nad nią i coś mówił, ona nadal miała niezadowoloną minę.
„No i coś ty ciągle taka nabzdyczona?” — zirytowała się w duchu Lodzia. — „Spław mi tylko tego Szymka, to ci nie daruję!”
Wreszcie po kolejnych kilku seriach skocznych utworów zdyszane towarzystwo postanowiło na kwadrans wrócić do stolika i czegoś się napić. Tylko Janek z Ewą zostali jeszcze na parkiecie, pozostała szóstka opadła na swoje miejsca i zajęła się łapczywym opróżnianiem wszystkiego, co tylko dało się wypić.
— Domówię jeszcze wody, wezmę z sześć butelek — rzucił Kuba i przecisnął się w kierunku baru śledzony przez pozostałych spojrzeniami pełnymi nadziei.
— Ale się wytańczyłam! — zawołała zachwycona Lodzia, spoglądając na Julkę, która wreszcie zaczęła się trochę uśmiechać. — A wy jak się bawicie?
— Fajnie — odparła bez większego przekonania. — Tylko pić się chce.
— No, niestety! — zaśmiała się Asia. — Wszystko już opędzlowane, musimy poczekać cierpliwie, aż Kuba wydębi tę wodę.
— To może potrwać, tam jest straszny tłum — zauważył Karol, wskazując w stronę baru.
W oczekiwaniu na powrót Kuby Lodzia rozglądała się od niechcenia po sali. Muzyka akurat przycichła, migające światła przygasły, parkiet opustoszał, gdyż większość tańczących udała się na przerwę, a do ich stolika dołączyli już teraz Janek z Ewą, również wołający o coś do picia. Śmiechy i okrzyki wypełniające lokal świadczyły jednak o tym, że zebrani w nim goście nadal świetnie się bawią, oczekując na rychłe wznowienie muzyki.
Lodzia spojrzała w głąb sali i uśmiechnęła się ciepło na widok rozczochranego Majka, który stał w swoim kącie z płytami i brylował tam w jakimś licznym, roześmianym towarzystwie. Ich wesołe wybuchy śmiechu dobiegały aż do miejsca, gdzie siedziała. Nagle drgnęła i pobladła. Jeden z mężczyzn, którzy stali obok Majka z kuflami piwa w rękach i najgłośniej się z nim przekrzykiwali, odwrócił się nieco bardziej w stronę sali, słabe światło padło mu na twarz i… Lodzia rozpoznała bandziora.
„Boże drogi!” — pomyślała w panice, czując, że drętwieje. — „To przecież on!”
Patrzyła jak urzeczona. Choć dzieliło ich co najmniej dziesięć metrów ciemnej sali, nie miała wątpliwości, że to był bandzior. Doskonale już znała jego twarz, choć bez podbitego i opuchniętego oka widziała go przelotnie tylko dwa razy. Był dziś ubrany w równie luźnym stylu jak Majk w jasną, dżinsową kurtkę zarzuconą na prosty, czarny t-shirt; w ręku trzymał kufel z piwem, z którego pociągał od czasu do czasu porządnego łyka, śmiejąc się i żartując z resztą mieszanego towarzystwa. Po raz pierwszy, pomimo słabego oświetlenia, Lodzia mogła mu się przyjrzeć dokładnie i bez przeszkód, zatopiona w mrokach restauracyjnej części sali.
Podobnie jak w listopadzie, gdy doznane urazy zniekształcały mu twarz, tak i dziś nie potrafiła określić, w jakim dokładnie był wieku, jednak pomimo luźnego stroju widać było po nim, że z młodzieńczych lat już wyrósł dawno temu. Całe towarzystwo było zresztą w podobnym przedziale wiekowym, wszyscy mieli na oko po trzydzieści kilka, a może i czterdzieści lat, przy czym niektórzy z nich, zwłaszcza kobiety, ubrani byli bardzo elegancko. Co prawda zachowywali się równie beztrosko jak Majk, jednak dystans wiekowy względem studenckiego towarzystwa zebranego na sali był znakomicie wyczuwalny.
W następnej chwili Majk ze śmiechem poklepał bandziora po plecach, ten zaś wyciągnął rękę i wśród kolejnych wybuchów śmiechu przybił z nim spektakularną piątkę.
„Dobrze się znają” — zdziwiła się Lodzia. — „Kto by pomyślał… A może ten Majk też jest członkiem gangu?!”
Myśl ta zmroziła ją natychmiast i niepokój ścisnął jej serce. No tak, to było nawet prawdopodobne… Owo eleganckie towarzystwo mogło być szajką dilerów, która przyszła tutaj rozprowadzać towar! Majk o tym wiedział lub nie, ale działo się to ewidentnie w jego knajpie!
„Powinnam chyba powiadomić Leśniewskiego” — myślała w rozgorączkowaniu. — „To mój obywatelski obowiązek i jedyna szansa, żeby to zakończyć. Niech go przypudłują, będzie wreszcie święty spokój!”
Jak w transie sięgnęła do kieszeni żakietu i wyjęła telefon. Starając się nie zwracać na siebie uwagi (co było o tyle łatwiejsze, że właśnie Kuba, witany jak wybawiciel, wrócił do stolika z wodą), wyszukała prywatny numer komisarza Leśniewskiego i wklepała szybko smsa: Jestem na dyskotece w restauracji „Anabella” przy Zamkowej 6. Jest tu bandzior ze schowka na szczotki. Nie zauważył mnie jeszcze. Proszę coś zrobić. Leokadia Makówka.
Wysławszy smsa, schowała telefon do kieszeni i jak gdyby nigdy nic zabrała się za popijanie przydzielonej jej wody, zerkając spod oka na bandziora. Jego towarzystwo opuściło właśnie Majka i zajęło jeden ze stolików blisko baru. Było ich siedmioro czy ośmioro, więc stłoczyli się przy blacie, dostawiając krzesła. Bandzior, którego widziała teraz z profilu, wydawał się być w znakomitym humorze, śmiał się niemal bez przerwy i przekrzykiwał z kolegami, raz wychylając się mocno do tyłu razem z krzesłem, a raz pochylając nad stolikiem, by pociągnąć łyk piwa ze stojącego tam kufla.
„Jaki rozrywkowy” — pomyślała zaintrygowana Lodzia. — „Imprezowicz pełną gębą, nic dodać, nic ująć. Całkiem przystojny zresztą… ma bardzo męską linię ramion. Ale taki stary, a huśta się na krześle jak uczniak z podstawówki!”
W tym momencie usłyszała cichy sygnał przychodzącego smsa. Komisarz Leśniewski pisał: W porządku, już do pani jedziemy. Proszę określić dokładniej, gdzie pani szukać w tej restauracji. Lodzia odpisała: Siedzę przy stoliku pod ścianą po lewej stronie, patrząc od wejścia. Mam kremową sukienkę i biały żakiet. Za chwilę przyszła odpowiedź: Dobrze, proszę czekać.
— No, zaczyna się muzyka! — zawołał Janek, zrywając się od stolika. — Nie wiem jak wy, ale my lecimy poskakać, co nie, Ewcia?
— Jasne! — zaśmiała się dziewczyna i oboje przecisnęli się w stronę parkietu.
Majk rzeczywiście znów objął swoje stanowisko i puścił kolejny utwór, coraz liczniejsze pary zaczynały zatem wracać do tańca.
— Idziemy? — zapytał Karol.
— Jeszcze chwilkę — odpowiedziała Lodzia, siląc się na wesoły ton. — Muszę skończyć wodę i jeszcze odrobinę odsapnąć. Jak chcesz, to idź na razie sam.
— W porządku, zostanę z tobą — odparł stoicko, sięgając po szklankę.
Julka i Szymon spojrzeli po sobie, podnieśli się i podążyli za Jankiem i Ewą. Za chwilę to samo zrobili Kuba z Asią. Lodzia siedziała jak na szpilkach, z maksymalnie wytężoną uwagą. Ani na chwilę nie spuszczała oka z bandziora, czasami tylko zerkając w stronę drzwi, przez które, jak się spodziewała, powinien niedługo wejść komisarz Leśniewski. Gorączkowo kalkulowała, ile może zająć im dojazd — pewnie z kwadrans minimum…
„Najgorzej będzie, jeśli on stąd wyjdzie. Albo nawet pójdzie tańczyć” — myślała z niepokojem. — „Zniknie mi gdzieś z oczu i będzie wielka wtopa…”
Bandzior jednak najwyraźniej nie miał zamiaru ani wychodzić, ani tańczyć. Siedział dalej w tym samym miejscu beztrosko zatopiony w wesołej pogawędce. Wreszcie po dwudziestu minutach, które Lodzi dłużyły się, jakby każda z nich trwała co najmniej rok, na progu sali pojawiła się znajoma sylwetka komisarza Leśniewskiego w towarzystwie dwóch postawnych mężczyzn. Wszyscy trzej byli w cywilnych ubraniach.
Leśniewski dyskretnie rozejrzał się po sali, bezbłędnie kierując wzrok w stronę wskazaną w smsie. Jeszcze kilka sekund i zauważył ją, kiwnął głową i przecisnął się ku niej wraz z towarzyszącymi mu osiłkami. Karol podniósł głowę znad szklanki i popatrzył zdziwiony na Lodzię, nad którą pochylił się nieznajomy, starszy mężczyzna.
— Dobrze, pani Leokadio — powiedział ściszonym głosem policjant. — Proszę mi teraz dyskretnie powiedzieć, który to jest. Tylko bez wskazywania palcami.
— Tam, przy stoliku koło baru — odpowiedziała równie cicho Lodzia. — Po lewej, tam, gdzie siedzą tacy stłoczeni.
— Aha — kiwnął głową. — Który z nich?
— Ten w jasnej kurtce dżinsowej. Czarna koszulka… o, widzi pan? Buja się na krześle.
— Dobrze — odparł komisarz Leśniewski. — Jest pani pewna, że to on?
— Na sto procent.
— W porządku — powiedział spokojnie policjant. — Proszę posłuchać. Zatrzymamy go do wyjaśnienia, a pani zaraz potem spróbuje jak najszybciej stąd wyjść. Rozumiemy się?
Lodzia kiwnęła głową.
— Świetnie. Niech pani stara się nie zwracać na siebie uwagi. Nie wiemy, kto tu jeszcze może być. W razie czego proszę natychmiast do mnie dzwonić.
— Dobrze — przytaknęła cicho.
Leśniewski wyprostował się i przez chwilę tłumaczył coś swym towarzyszom, dyskretnie wskazując wzrokiem bandziora. Pokiwali głowami i wszyscy trzej ruszyli w jego stronę.
Serce Lodzi waliło teraz tak mocno, że miała wrażenie, iż zaraz wyskoczy jej z piersi i pobiegnie gdzieś jak spłoszony zając. Nie odwracała jednak wzroku ani na ułamek sekundy. Wciąż zdumiony Karol, nie pytając o nic, odwrócił się i tak jak ona śledził wzrokiem trzech mężczyzn, którzy właśnie podeszli do stolika koło baru.
Leśniewski schylił się nad bandziorem i coś do niego powiedział, on zaś spojrzał zaskoczony i natychmiast podniósł się z krzesła. Uśmiech znikł mu z twarzy, słuchał teraz z uwagą tego, co mówił do niego policjant, następnie coś mu odpowiedział i z jeszcze większym zaskoczeniem zerknął na przedmiot, który dyskretnie wyjął z kieszeni i pokazał mu rozmówca. Lodzia domyśliła się, że była to legitymacja policyjna.
Pozostałe towarzystwo ze stolika zaniepokoiło się, widać było, że jedno przez drugie zadają jakieś pytania, bandzior jednak uciszył ich stanowczym ruchem ręki i znów zwrócił się do Leśniewskiego. Na jego twarzy przez cały czas malowało się totalne zaskoczenie. Rozmawiali przez kilka chwil spokojnie, po czym Leśniewski wskazał mu lekkim ruchem dłoni na drzwi, bandzior pokręcił głową, rozłożył w bezradnym geście ręce i rzuciwszy jeszcze raz zdumionym okiem w stronę swoich kumpli (siedzieli teraz nieruchomo w pełnym zgrozy milczeniu), ruszył bez oporu we wskazanym kierunku. Dwóch policyjnych osiłków poszło tuż przed nim, zaś ów niezwykły korowód zamykał komisarz Leśniewski.
Kiedy zwracali się w stronę drzwi, bandzior musiał jakimś szóstym zmysłem poczuć na sobie wytężony wzrok obserwujący go z głębi sali, gdyż nagle podniósł głowę i spojrzał prosto, prościuteńko w oczy Lodzi. Dostrzegłszy ją, stanął jak wryty (skutkiem czego Leśniewski omal nie wpadł mu na plecy), a zaskoczenie na jego twarzy osiągnęło apogeum. Na dwie czy trzy długie sekundy, które na wpół przytomnej z wrażenia Lodzi wydały się trzema milionami lat świetlnych, zatopił w jej oczach przenikliwe spojrzenie swoich ciemnych oczu, a na jego twarz spoza zdumienia wychynął powoli lekki, zawadiacki półuśmiech. Dziewczyna poczuła w tym momencie przeszywający ją na wskroś gorący, przyjemny prąd, który, miała wrażenie, ogarnął nie tylko całe jej ciało, ale i najgłębsze zakamarki duszy… Wtedy to Leśniewski spokojnym gestem wskazał bandziorowi drzwi, on zaś jakby się ocknął i wyszedł przez nie razem z komisarzem.
Lodzia dopiero teraz nabrała w płuca powietrza, nie zauważywszy wcześniej, że chyba zapomniała oddychać… Karol patrzył na nią podejrzliwie, ale nadal o nic nie pytał, tylko obserwował. Ona zaś potrzebowała kilku długich minut, aby w pełni odzyskać równowagę. Wiedziała, że bandzior rozpoznał ją i zapewne od razu skojarzył, kto go wsypał… Wiedziała, że jeśli będzie chciał się mścić, chociażby poprzez swoich kumpli, to nawet policja może jej nie ochronić… Wiedziała, że być może grozi jej wielkie niebezpieczeństwo… Wiedziała — i nie obchodziło jej to. Jedyne, o czym mogła myśleć (a nawet nie myśleć, tylko odczuwać jakąś wyższą inteligencją duszy), to było owo spojrzenie ciemnych oczu, które na kilka sekund niemal ją unicestwiło i którego moc jeszcze w niej nie wygasła, drgając wciąż w każdej komórce jej ciała.
„Ale jazda” — pomyślała, powoli dochodząc do siebie. — „Jeszcze raz tak na mnie spojrzy i zostanie ze mnie marna garść popiołu… Chyba zwariowałam! Lodziu, natychmiast bierz się w garść, to nie są żarty!”
Wraz z powrotem świadomości wróciła jej również pamięć. Przypomniała sobie, że komisarz kazał jej wyjść z lokalu natychmiast po wyprowadzeniu bandziora. Musiała to wykonać. Rozejrzała się jeszcze raz i zauważyła, że z wyjątkiem towarzyszy bandziora nikt nie zwrócił uwagi na to, co się przed chwilą stało. Tylko tamci byli poruszeni, wstali już teraz od stolika i rozmawiali między sobą z poważnymi minami; w międzyczasie dołączył do nich Majk, z zaskoczeniem na twarzy słuchając tego, co mu opowiadał jeden z mężczyzn.
„Dobra, chyba czas na ewakuację” — uznała w końcu i zwróciła się do Karola.
— Musimy stąd jak najszybciej wyjść — oznajmiła mu przyciszonym głosem.
— Domyśliłem się — odparł spokojnie.
— O nic nie pytaj, potem ci wszystko powiem. Albo i nie wszystko… — zawahała się. — Teraz muszę wziąć szybko płaszcz z wieszaka i zjeżdżamy.
— A twoja koleżanka? — przypomniał jej Karol. — Mieli wracać z nami samochodem.
— Zaraz ich zahaczę — westchnęła. — Trudno, wrócą jakoś sami… Poszedłbyś mi po ten płaszcz?
— Jasne, zaraz ci go wezmę. Oni tańczą tam — wskazał jej Julkę i Szymona tańczących na samym skraju parkietu.
Lodzia kiwnęła głową, podbiegła do tańczącej pary i złapała Julkę za ramię.
— Jula, sekunda, muszę ci coś powiedzieć — rzuciła szybko.
— Co jest? — zaniepokoiła się Julka, dając Szymonowi znak, żeby chwilę poczekał.
— Ja już wychodzę z Karolem, będziecie musieli wracać do domu sami.
— Jak to wychodzisz?! — zdumiała się Julka.
— Muszę — odparła z naciskiem Lodzia. — Tylko cicho, nic nie mów, jutro pogadamy.
— No dobra — kiwnęła głową. — Wrócimy z Szymkiem sami, nie ma sprawy… Czekaj! — zatrzymała ją jeszcze rażona jakąś nagłą myślą. — Tylko nie mów mi, że spotkałaś tu bandziora!
— Spotkałam, żebyś wiedziała — odparła nerwowym tonem Lodzia. — Ale już na szczęście ostatni raz… Słuchaj, Jula, jutro wszystko ci opowiem, teraz muszę lecieć!
— Dobra, leć…
Ubrali się z Karolem i pośpiesznie wyszli z lokalu. Na schodach i w bramie minęli mnóstwo ludzi, ale Leśniewskiego i bandziora nigdzie już nie było. Kiedy dotarli do samochodu i ruszyli pustawymi ulicami, Lodzia po raz pierwszy od godziny odetchnęła ze względną ulgą.
— Miałam ci powiedzieć… — odezwała się w przypływie lojalności.
— Nie trzeba — przerwał jej spokojnie Karol, po czym odwrócił na chwilę głowę w jej stronę i uśmiechnął się. — Przecież nie jestem twoim narzeczonym.
Lodzia z wdzięcznością odwzajemniła mu uśmiech. Pomyślała, że przynajmniej w tej kwestii rozumieli się doskonale, i to od samego początku…
— Okej — powiedziała tylko i z przyjemnością zagłębiła się w wygodny fotel.
I wtedy na tle przedniej szyby, jak w wieczór, gdy jechali z Karolem na pierwszą lekcję tańca, wyświetliły się przed nią ciemne oczy bandziora. Były dziś pełne zdumienia, a na ich dnie tlił się ciepły, zaczepny uśmiech, który w niewytłumaczalny sposób rozjaśniał jej duszę niczym promyk wiosennego słońca.
— Jesteś totalną wariatką, Lodźka — oznajmiła Julka, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Przecież to jest jakieś niewyobrażalne kretyństwo! Majk gadał z nami trochę pod koniec imprezy i opowiadał Kubie, że mu gliny kumpla przyskrzyniły… tyle że ja nie skojarzyłam, że mogło chodzić o bandziora i że to ty go tak załatwiłaś! Majk był w szoku, bo to jakiś z jego zaufanej paczki, chodził z nim do podstawówki…
— Może razem robią interesy — odparła stoicko Lodzia. — Z wierzchu Majk wygląda na dilera jeszcze bardziej niż ten bandzior.
Julka popukała się po głowie.
— Mówię ci, ty nie umrzesz własną śmiercią. Masz wybitny talent do ładowania się w kretyńskie kabały.
— Nie musisz mi tego mówić, przecież wiem — westchnęła Lodzia. — Mam to chyba w genach… No, ale co miałam zrobić? Taki był układ z Leśniewskim. Kazał mi dać znać jakby co.
— Jakby co! — prychnęła Julka. — Przecież ten facet nic ci nie zrobił, siedział sobie spokojnie i pił piwo z kumplami, nawet cię nie widział. Coś ty się uwzięła na człowieka?!
— Ja się uwzięłam, ja?! — zdenerwowała się nagle Lodzia. — Ty się, Jula, weź zastanów, zanim coś powiesz! Jak się jest dilerem, tłucze się po ulicach z gangsterami, a potem wpycha się ludziom do normalnego domu… no, może normalnego to przesadziłam… ale po prostu do czyjegoś prywatnego domu, to czego taki typ ma się spodziewać? Ja nie będę go ukrywać przed policją! Miałaś rację, wtedy popełniłam błąd, bo powinnam była od razu wrzeszczeć, zamiast chować go do szafy. Ale więcej takich błędów nie popełnię. Mów sobie, co chcesz, ja nie mam zamiaru narażać się prawu i wylądować w kiciu za krycie przestępców!
— No dobra, niech ci będzie — zgodziła się ostrożnie Julka. — Rzeczywiście namotałaś, że lepiej nie trzeba, sama nie wiem, jak bym się zachowywała na twoim miejscu… A swoją drogą, to kiedy wyście to zrobili, kiedy była ta policja? Ja nic nie widziałam!
— Nikt nic nie widział — wzruszyła ramionami Lodzia. — Albo prawie nikt. Tylko jego kumple ze stolika. Leśniewski załatwił to dyskretnie.
Było niedzielne popołudnie, siedziały u Julki w domu, gdyż Lodzia wolała odwiedzić przyjaciółkę i opowiedzieć jej wszystko w cztery oczy, zamiast rozmawiać przez telefon.
— Ale czekaj, ten policjant już się potem do ciebie nie odzywał? — zaciekawiła się Julka.
— Nie. Co miał się odzywać? Ja już nie mam tam nic do roboty. Może się odezwie, jak tamtego przemaglują, nie wiadomo, co im tam naściemnia… — machnęła ręką. — Dobra, dajmy już temu spokój, Jula. Lepiej powiedz, jak wygląda sprawa z Szymkiem.
— Nie wygląda — wzruszyła ramionami Julka, a jej twarz przybrała chmurny wyraz.
Lodzia westchnęła i pokręciła głową.