- W empik go
Lola and the Boy Next Door - ebook
Lola and the Boy Next Door - ebook
Lola Nolan jest początkującą projektantką kostiumów. Im bardziej szokujący, błyszczący i zabawny strój, tym lepiej. Wszystko w jej życiu jest w zasadzie idealne (wraz z jej przystojnym, rockowym chłopakiem), dopóki rodzeństwo Bell, Calliope i Cricket nie wracają do sąsiedztwa. Kiedy Cricket, utalentowany wynalazca, wychodzi z cienia swojej siostry bliźniaczki i wraca do życia Loli, musi ona w końcu przyznać, co czuje do chłopaka z sąsiedztwa.
Tytuł oceniło 160 tysięcy użytkowników strony Goodreads.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-059-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam trzy proste życzenia. Naprawdę niewygórowane.
Po pierwsze, chciałabym wystąpić na zimowym balu w stroju Marii Antoniny. Chcę mieć perukę tak ogromną, że zmieściłaby się w niej klatka na ptaki, a do tego suknię tak szeroką, że aby wejść w niej na salę, potrzebne będą podwójne drzwi. Natomiast wchodząc, będę podtrzymywała dół sukni tak, aby było widać, że pod tymi wszystkimi falbankami mam na nogach glany, bo mimo wszystko mam punkrockową duszę.
Po drugie, chciałabym, aby rodzice zaakceptowali mojego chłopaka. Oni go nie znoszą. Nie znoszą jego rozjaśnionych włosów ze stale ciemnymi odrostami i jego rąk pokrytych tatuażami gwiazd i pajęczyn – od ramion do dłoni. Mówią, że on w specyficzny sposób unosi brwi, przez co, kiedy się uśmiecha, wygląda, jakby kpił. A do tego rodzice mają serdecznie dość jego muzyki, która dudni w moim pokoju, no i nakładania na mnie szlabanu za każdym razem, kiedy wybiorę się do klubu na koncert jego zespołu.
A trzecie życzenie?
Nie chcę już nigdy więcej oglądać bliźniaków Bellów. Przenigdy.
Jednak zdecydowanie wolę mówić o moim chłopaku. Zdaję sobie sprawę, że pożądanie rodzicielskiej aprobaty nie jest fajne, ale szczerze – gdyby wreszcie zaakceptowali, że Max to ten jedyny, moje życie byłoby zdecydowanie łatwiejsze. Skończyłyby się krępujące restrykcje, cogodzinne kontrole telefoniczne w trakcie randek i – wisienka na torcie – niedzielne brunche.
Czyli poranki takie jak ten.
– Jeszcze gofra, Max?
Mój ojciec, Nathan, przesuwa w kierunku mojego chłopaka po naszym starym stole talerz ze złocistym stosem. Tak naprawdę to nie pytanie. To rozkaz, który umożliwi rodzicom przedłużenie przesłuchania, zanim pozwolą nam wyjść. A jaka jest nagroda za udział w tych brunchach? To randka w niedzielne popołudnie z mniejszą liczbą kontroli.
Max nakłada sobie dwa gofry i częstuje się domowej roboty syropem malinowym.
– Dziękuję, proszę pana. Pyszne, jak zawsze – mówi, nalewając ostrożnie po kropelce do każdego kwadracika.
Wbrew pozorom Max jest bardzo uważny. Dlatego nigdy nie pije ani nie pali zioła w sobotnie wieczory. Nie chce w niedzielę wyglądać na skacowanego, na co tylko czekają moi rodzice, żeby znaleźć dowód na jego rozwiązłość.
– Podziękuj Andy’emu – odpowiada Nathan, wskazując głową na mojego drugiego tatę, który w domu prowadzi cukiernię. – To on je zrobił.
– Pyszne. Dziękuję – mówi Max i wykorzystując okazję, zwraca się do mnie: – Lola, najadłaś się już?
Przeciągam się, a kilkanaście centymetrów bransoletek na prawej ręce dzwoni o siebie.
– Tak, już jakieś dwadzieścia minut temu – zwracam się do Andy’ego, czyli kandydata na tego rodzica, który najprędzej pozwoli nam wyjść. – Możemy już iść?
Jednak ten z niewinnym spojrzeniem pyta:
– Może jeszcze soku? Albo frittaty?
– Nie – odpowiadam, pilnując się, żeby nie zgarbić pleców. Garbienie się jest nieatrakcyjne.
Nathan nabija na widelec kolejny gofr.
– Więc, Max, jak się mają statystyki?
Oprócz bycia bogiem indie-punk-garage rocka Max pracuje w administracji San Francisco. Nathan się wkurza, że Max kompletnie nie interesuje się studiowaniem. Ale nie rozumie tego, że on jest naprawdę supermądry. Czyta skomplikowane książki filozoficzne napisane przez autorów, których nazwisk nie jestem nawet w stanie wymówić. Ogląda też całe mnóstwo pełnych agresji politycznych filmów dokumentalnych. Zdecydowanie nie chciałabym wdawać się z nim w polemikę.
Max uśmiecha się grzecznie, unosząc nieco swoje ciemne brwi.
– Podobnie jak w ubiegłym tygodniu.
– A co z zespołem? – pyta Andy. – W piątek chyba miał was odwiedzić ten człowiek z wytwórni płytowej?
Mój chłopak marszczy brwi. Bo koleś wcale się nie pojawił.
Opowiada za to Andy’emu o albumie, który Amfetamina planuje nagrać, a ja z Nathanem wymieniamy się groźnymi spojrzeniami. Bez wątpienia mój ojciec jest zawiedziony, że po raz kolejny nie znalazł niczego, co zdyskredytowałoby Maksa. Poza jedną, oczywistą rzeczą, czyli jego wiekiem. To prawdziwy powód ich nienawiści wobec mojego chłopaka.
Wściekają się, bo ja mam siedemnaście lat, a Max dwadzieścia dwa.
Jednak wierzę, że wiek nie ma znaczenia. Poza tym to tylko pięć lat, czyli znacznie mniej niż różnica wieku pomiędzy moimi rodzicami. I chociaż nie ma sensu im tego wytykać, podobnie jak faktu, że Max ma tyle samo lat, ile miał Nathan, kiedy zaczął się spotykać z Andym. Te argumenty tylko ich nakręcają. „Być może i byłem w tym samym wieku co Max, ale Andy miał wtedy trzydzieści lat”, odpowiada wówczas Nathan. „Nie był nastolatkiem. A poza tym, zanim się poznaliśmy, każdy z nas spotykał się wcześniej z kilkoma chłopakami, zdobyliśmy mnóstwo doświadczeń. Nie można tak po prostu wejść w stały związek. Trzeba być ostrożnym”.
Z tym że oni nie pamiętają, jak to jest być młodym i zakochanym. Oczywiście, że mogę ot tak skoczyć na główkę w ten związek. Kiedy chodzi o kogoś takiego jak Max, byłabym głupia, gdybym tego nie zrobiła. Według mojej przyjaciółki to śmieszne, że rodzice są tacy surowi. Bo przecież czy para gejów nie powinna raczej zaprzyjaźnić się z seksownym, lekko niebezpiecznym chłopakiem córki?
Ale taka wizja jest niestety boleśnie daleka od prawdy.
I nie liczy się to, że jestem dla nich córką idealną. Nie piję, nie biorę narkotyków i nigdy nawet nie spróbowałam papierosa. Nigdy też nie rozbiłam im samochodu – nawet nie umiem prowadzić, więc nie muszą płacić wyższego ubezpieczenia – no i mam dobrą pracę. Mam też dobre oceny w szkole. No, może poza biologią, ale to dlatego, że dla zasady odmówiłam przeprowadzenia sekcji płodu świni. A do tego mam tylko po jednym kolczyku w każdym uchu i zero tatuaży. Na razie. Nie wstydzę się nawet przytulać rodziców w miejscach publicznych.
Chyba że Nathan założy akurat tę specjalną opaskę do biegania. Są przecież jakieś granice. Dajcie spokój.
Sprzątam więc ze stołu swoje naczynia z nadzieją, że to przyspieszy zakończenie tego poranka. Max zabiera mnie dzisiaj w jedno z moich ulubionych miejsc – czyli do japońskiego ogrodu herbacianego – a potem odwiezie mnie do pracy na wieczorną zmianę. A w międzyczasie, mam nadzieję, spędzimy trochę czasu w jego chevrolecie impali z sześćdziesiątego czwartego roku.
Opieram się o blat kuchenny, marząc o samochodzie Maksa.
– Jestem w szoku, że nie włożyła kimona – odzywa się Nathan.
– Co? – nie znoszę odlatywać myślami i orientować się znienacka, że ludzie o mnie mówią.
– Chińska piżama do japońskiego ogrodu herbacianego – kontynuuje, wskazując na moje czerwone jedwabne spodnie od piżamy. – Co ludzie pomyślą?
Nie wierzę w modę. Wierzę w kostiumy. Życie jest za krótkie, żeby codziennie być tą samą osobą. Przewracam oczami, żeby pokazać Maksowi, że zdaję sobie sprawę, że moi rodzice zachowują się beznadziejnie.
– Nasza mała _drag queen_ – mówi Andy.
– Bo jest nowa – chwytam jego talerz i wrzucam pozostałości brunchu do miski Nieby, która robi wielkie oczy i pochłania resztki gofrów jednym kłapnięciem psiego pyska.
Prawdziwe imię Nieby brzmi Wielkie Nieba. Uratowaliśmy ją kilka lat temu ze schroniska. Jest kundlem, ale wygląda jak golden retriever, tyle że jest czarna. To ja chciałam czarnego psa, bo kiedyś Andy wyciął artykuł z gazety (zawsze to robi, najczęściej wycina te o nastolatkach, które zmarły z przedawkowania albo złapały syfilis lub zaszły w ciążę i wyrzucono je ze szkoły) o tym, że nikt nie chce adoptować czarnych psów ze schronisk, dlatego istnieje większe prawdopodobieństwo, że zostaną uśpione, niż psy innego koloru. A to, moim zdaniem, jak nic jest psi rasizm. Natomiast Nieba to chodząca miłość.
– Lola – mówi Andy z poważną miną. – Jeszcze nie skończyłem.
– To weź drugi talerz.
– Lola – karci mnie Nathan, więc podaję Andy’emu czysty talerz. Boję się, że zaraz zrobią z tego „poważny problem”, ale obaj skupiają się na tym, że Nieba prosi o więcej gofrów.
– Nie – mówię do psa.
– A byłaś już z nią na spacerze? – pyta Nathan.
– Nie, Andy był.
– Zanim zająłem się gotowaniem – odpowiada Andy. – Trzeba z nią już wyjść.
– To weź ją na drugi spacer, a my tu z Maksem skończymy – sugeruje Nathan. Po raz kolejny to nie prośba, a rozkaz.
Spoglądam na Maksa, a on zamyka oczy, jakby nie dowierzał, że znowu użyli tej zagrywki.
– Ale tato…
– Żadnych „ale”. Chciałaś psa, to masz z nim wychodzić na spacery.
To jedno z najbardziej wkurzających powiedzonek Nathana. Wielkie Nieba miała być moja, ale miała czelność zakochać się w Nathanie, co wkurza mnie i Andy’ego do granic. To my ją karmimy i wyprowadzamy. Biorę biodegradowalne worki i smycz (tę, którą ozdobiłam serduszkami i matrioszkami), podczas gdy ona szaleje już z radości.
– Tak, taak. Chodź.
Spoglądam jeszcze przepraszająco na Maksa i wychodzę z Niebą.
Z ganku na chodnik prowadzi dwadzieścia jeden schodków. W San Francisco, gdziekolwiek by się poszło, trafia się na schody i wzgórza. Na zewnątrz jest cieplej niż zwykle, więc oprócz spodni od piżamy i bakelitowych bransoletek mam na sobie tylko koszulkę bez rękawów. A do tego olbrzymie białe okulary przeciwsłoneczne w stylu Jackie Ohh, perukę z długimi brązowymi włosami ze szmaragdowymi końcówkami oraz czarne baletki. Ale takie prawdziwe, a nie te płaskie buty, tylko przypominające wyglądem baletki.
Moim postanowieniem noworocznym było: ubierać się inaczej każdego dnia.
Słońce przyjemnie ogrzewa mi ramiona. Nieważne, że jest sierpień, bo z powodu bliskości zatoki temperatura tutaj nie zmienia się za bardzo przez cały rok. Zawsze jest przyjemnie chłodno. A dziś cieszę się z wyjątkowego ciepła, ponieważ dzięki niemu nie będę musiała zabierać na randkę swetra.
Nieba sika na maleńki kwadratowy trawnik przed sąsiednim lawendowym domem w stylu wiktoriańskim (zawsze tam sika, za moją zgodą, oczywiście), a potem idziemy dalej. Mimo irytującego zachowania rodziców jestem szczęśliwa. Idę na romantyczną randkę z chłopakiem, a potem do pracy z ulubionymi współpracownikami. A poza tym został jeszcze cały tydzień wakacji.
Wspinamy się na szczyt masywnego wzgórza, które oddziela moją dzielnicę od parku, a potem schodzimy w dół. Na miejscu wita nas koreański dżentelmen w welurowym dresie. Ćwiczy tai chi pomiędzy palmami.
– Witaj, Dolores! Jak tam twoje urodziny?
Pan Lim to jedyny człowiek poza rodzicami (kiedy są źli), który używa mojego prawdziwego imienia. Jego córka Lindsey jest moją przyjaciółką, mieszkają kilka przecznic dalej.
– Witam, panie Lim. Było bosko!
Miałam urodziny tydzień temu. Obchodzę je wcześniej od wszystkich w klasie, co jest cudowne, bo daje mi poczucie dojrzałości.
– Jak tam restauracja?
– Bardzo dobrze, dziękuję. W tym tygodniu wszyscy zamawiają grillowane żeberka.
– Do widzenia, Dolores! Pozdrów rodziców.
To staromodne imię dostałam po pewnej starszej damie. Mojej prababci Dolores Deeks, która zmarła kilka lat przed moim urodzeniem. Była babcią Andy’ego i była wspaniała. Nosiła kapelusze z piórkami i uczestniczyła w protestach na rzecz praw człowieka. To przed nią pierwszą Andy się wyautował. Miał trzynaście lat. Byli ze sobą naprawdę bardzo zżyci, a kiedy babcia zmarła, zostawiła mu swój dom. W nim właśnie mieszkamy – w miętowym wiktoriańskim domu babci Dolores w dzielnicy Castro.
Nie byłoby nas stać na taki dom bez spadku po niej. Moi rodzice prowadzą proste, zdrowe życie, ale nie dorównują bogactwem naszym sąsiadom. Wszystkie zadbane domy na naszej ulicy, z ozdobnymi gzymsami i ekstrawaganckimi drewnianymi ozdobami, pochodzą z wielopokoleniowych pieniędzy. Dotyczy to także tego lawendowego po sąsiedzku.
Wracając do mojego imienia, to nosi je także park: Mission Dolores. To nie zbieg okoliczności. Prababcia Dolores dostała imię od nazwy miejscowej misji, a ta z kolei od rzeki, która nazywała się Arroyo de Nuestra Señora de los Dolores. W tłumaczeniu: Potok Matki Boskiej Bolesnej. Kto nie chciałby otrzymać imienia po przygnębiającym cieku wodnym? Oprócz tego w okolicy jest też jedna ulica o nazwie Dolores. Pokręcone to.
Wolę już być nazywana Lolą.
Wielkie Nieba robi swoje i wracamy do domu. Mam nadzieję, że rodzice nie torturują Maksa. Mimo że jest tak pewny siebie na scenie, tak naprawdę jest introwertykiem i te cotygodniowe spotkania nie są dla niego łatwe.
– Myślałem, że nadopiekuńczy ojciec to tragedia – powiedział kiedyś. – Ale dwóch? Oni mnie wykończą, Lo.
Hałasując, mija mnie ciężarówka firmy przeprowadzkowej i dziwnym sposobem, jak za dotknięciem magicznej różdżki, mój dobry humor pryska. Zastępuje go niepokój. Przyspieszam. Max pewnie ma już serdecznie dość. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale im jestem bliżej domu, tym gorzej się czuję. Wyobraźnia podsuwa mi okropny scenariusz: rodzice tak wymęczyli Maksa pytaniami, że on uznał, iż nie jestem tego warta.
Mam nadzieję, że kiedyś, kiedy będziemy ze sobą dłużej niż tylko przez jedno lato, rodzice zrozumieją wreszcie, że to ten jedyny, i wtedy różnica wieku nie będzie już dla nich problemem. Jednak, chociaż na razie tego nie dostrzegają, nie są głupi. Ich zdaniem, gdyby zakazali mi się z nim spotykać, to ucieklibyśmy dokądś razem. Albo wprowadziłabym się do niego i zaczęła pracować jako tancerka w nocnym klubie lub zaczęła handlować kwasem.
Co jest oczywiście absolutnie niemożliwe.
Teraz już biegnę, ciągnąc Niebę w dół ze wzgórza. Coś jest nie w porządku. Jestem więcej niż pewna, że coś się stało, że Max sobie poszedł, bo rodzice wzięli go w krzyżowy ogień pytań, a potem pokłócili się o brak kierunku w jego życiu. Skręcam w naszą ulicę i wszystko nagle staje się jasne.
Chodzi o tę ciężarówkę.
Nie o brunch.
To ciężarówka do przeprowadzek.
Nadal jednak mam nadzieję, że wynajął ją ktoś inny. Na pewno. Zawsze tak było. Ostatnia rodzina (ta para, która pachniała serem Baby Swiss i kolekcjonowała medyczne dziwadła, jak wysuszone wątroby w formaldehydzie czy duże modele wagin) wyprowadziła się tydzień temu. W ciągu ostatnich dwóch lat ciągle wprowadzał się tu ktoś nowy i przy każdej zmianie lokatorów czułam niepokój, dopóki nie pojawili się nowi.
Za każdym razem boję się, że to oni postanowili wrócić.
Zwalniam, żeby lepiej się przyjrzeć ciężarówce. Czy ktoś obok niej stoi? Kiedy wychodziłam z psem, nie zauważyłam samochodu w garażu, jednak mam już taki nawyk, żeby nie gapić się na ten dom. No i oczywiście na chodniku przede mną stoją dwie osoby. Wytężam wzrok, żeby się przekonać, z mieszaniną niepokoju i ulgi, że to tylko pracownicy firmy przeprowadzkowej. Nieba zaczęła ciągnąć smycz, więc przyspieszam.
Na pewno nie ma się czym martwić. Bo jakie są szanse?
Chociaż… zawsze istnieje taka możliwość. Mężczyźni wynoszą z ciężarówki małą białą sofę, a moje serce zaczyna dudnić. Czy znam ten mebel? Czy już na nim siedziałam? Nie, jednak nie. Nie znam go. Zaglądam do załadowanego pojazdu, szukając czegoś znajomego, ale widzę tam tylko nowoczesne meble w surowym stylu, których nigdy wcześniej nie widziałam.
To nie oni. To na pewno nie oni.
Nie oni!
Uśmiecham się od ucha do ucha takim głupiutkim uśmiechem, przez który wyglądam jak dziecko (czyli tym, na który normalnie sobie nie pozwalam), i macham do tragarzy. Odpowiadają coś niewyraźnie i kiwają głowami. Lawendowe drzwi do garażu stoją otworem, a jestem w stu procentach pewna, że wcześniej były zamknięte. Przyglądam się samochodowi i czuję jeszcze większą ulgę. Auto jest kompaktowe i srebrne, nie rozpoznaję go.
Fałszywy alarm. Znowu. Ten dzień jest udany.
Wpadamy z Niebą do domu.
– Koniec brunchu! Chodźmy, Max.
Lecz wszyscy wyglądają przez okno w salonie.
– Chyba znowu mamy sąsiadów – stwierdzam.
Andy wydaje się zaskoczony moim radosnym głosem. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale on ma świadomość, że dwa lata temu coś tam się stało. Wie, że boję się ich powrotu na tyle, że odczuwam niepokój za każdym razem, gdy ktoś wprowadza się do ich domu.
– Co? – pytam z uśmiechem, lecz świadoma obecności Maksa przestaję się tak szczerzyć.
– Yyy, Lo? Nie widziałaś ich czasem?
Rozczula mnie opiekuńczość Andy’ego. Odpinam Niebę ze smyczy i wbiegam do kuchni. Chcę jak najszybciej zakończyć ten poranek i wreszcie pójść już na wymarzoną randkę. Zgarniam więc ze stołu resztę naczyń i niosę je do zlewu.
– Nie – odpowiadam ze śmiechem. – A co, mają plastikową waginę? Wypchaną żyrafę? Czy średniowieczną zbroję?
Wszyscy trzej wpatrują się we mnie.
– Co? – pytam z zaciśniętym gardłem.
Max przygląda mi się z niezwykłą dla niego ciekawością.
– Rodzice mówią, że ich znasz.
_Nie. Nie!_
Ktoś jeszcze coś mówi, ale już nie rejestruję słów. Stopy same niosą mnie do okna, a mój mózg wrzeszczy, żebym zawróciła. To nie mogą być oni. Przecież to nie były ich meble! Nie ich samochód! Chociaż ludzie przecież kupują nowe rzeczy. Przykuwam wzrok do sąsiedniego domu dokładnie w momencie, w którym na ganku pojawia się postać. Upuszczam na podłogę naczynia, które rozbijają się z brzękiem. (Dlaczego miałam je w rękach?).
Bo to ona.
Calliope Bell.ROZDZIAŁ DRUGI
– Jest tak piękna jak w telewizji – mówię, odpychając miseczkę darmowych ciastek i krakersów. – Piękna jak zawsze.
Max wzrusza ramionami.
– Raczej w porządku. Nie ma się co tak zachwycać.
Jego obojętność mnie uspokaja, ale nie jest w stanie odwrócić mojej uwagi. Opieram się o balustradę rustykalnej herbaciarni, a łagodny wiatr przelatuje nad oczkiem wodnym, które znajduje się obok.
– Nie rozumiesz. To przecież Calliope Bell.
– Masz rację. Nie rozumiem – odpowiada, spoglądając na mnie znad okularów Buddy Holly.
Ta cecha nas łączy – oboje mamy słaby wzrok. Uwielbiam, kiedy Max nosi okulary. Z muzyka rockowego zmienia się wtedy w seksownego nerda. Jednak on nosi je tylko, kiedy nie jest na scenie, no chyba że gra jakiś akustyczny kawałek. Wówczas okulary dodają mu wrażliwości. Max zwraca uwagę na wygląd, co dla niektórych może być dowodem próżności, ale ja to całkowicie rozumiem. Człowiek ma tylko jedną szansę, żeby zrobić dobre pierwsze wrażenie.
– Wyjaśnij mi jeszcze raz – kontynuuje. – Kiedy byłyście w pierwszej klasie…
– Kiedy ja byłam w pierwszej klasie. Bo ona jest o rok starsza.
– Dobra. Kiedy ty byłaś w pierwszej klasie… to co się stało? Była dla ciebie wredna? I nadal się o to gniewasz? – unosi brwi, jakby brakowało mu przynajmniej połowy równania matematycznego. Bo to prawda, tak na marginesie, a ja nie zamierzam mu tego wyjaśniać.
– Tak.
Parska.
– No, to musiało to być coś cholernie wrednego, że aż potłukłaś talerze.
Sprzątałam potem przez całe piętnaście minut. W szczelinach między deskami podłogi utkwiły odłamki porcelany i kawałki frittaty, a syrop malinowo-brzoskwiniowy zachlapał listwy przypodłogowe.
– Nawet nie masz pojęcia jak – mówię, nie precyzując.
Max nalewa sobie kolejną filiżankę herbaty jaśminowej.
– Więc dlaczego tak ją wyidealizowałaś?
– Wtedy jej nie idealizowałam. Tylko kiedy byłyśmy młodsze. Była… śliczną, utalentowaną dziewczynką i tak się złożyło, że mieszkała w domu obok. Znaczy… kiedy byłyśmy małe, spędzałyśmy dużo czasu razem, bawiłyśmy się lalkami Barbie i fantazjowałyśmy. I kiedy się potem ode mnie odwróciła, to bardzo zabolało. I tyle. Nie wierzę, że o niej nie słyszałeś – dodaję.
– Przykro mi. Raczej nie oglądam w telewizji jazdy figurowej na lodzie.
– Ale ona była dwa razy na mistrzostwach świata. Zdobyła srebrne medale. W tym roku jest wielką nadzieją wśród kandydatów do igrzysk olimpijskich.
– Przykro mi – powtarza Max.
– Była też na opakowaniu płatków Wheaties.
– Na pewno można je kupić na eBayu za dolara dziewięćdziesiąt dziewięć – mówi, szturchając mnie kolanami pod stołem. – I kogo to obchodzi?
Wzdycham.
– Uwielbiałam jej kostiumy. Szyfonowe falbany, koraliki i kryształki Swarovskiego, krótkie spódniczki…
– Krótkie spódniczki? – dopytuje Max, wypijając jednym haustem swoją herbatę.
– I miała taką grację, opanowanie i pewność siebie – odchylam się na krześle. – I idealnie lśniące włosy. Idealną skórę.
– Ideał jest przereklamowany. Nudny.
Uśmiecham się.
– To nie jestem dla ciebie idealna?
– Nie. Jesteś zachwycająco pokręcona i nie chciałbym cię innej. Dopij herbatę.
Kiedy kończę, idziemy na kolejny spacer. Japoński ogród herbaciany nie jest duży, ale nadrabia urodą. Są tam pachnące kwiaty w kolorach klejnotów, które kontrastują z różnymi odcieniami wyciszającej zieleni roślin przyciętych w intrygujące kształty. Ścieżki wiją się wokół buddyjskiego sanktuarium, stawów z karpiami koi, gruboszy i drewnianego łukowego mostka. Słychać tutaj jedynie śpiew ptaków i miękkie klikanie aparatów fotograficznych. Jest spokojnie. Magicznie.
A co w nim najbardziej lubię?
Zakamarki. Idealne do całowania się.
Znajdujemy wreszcie odpowiednią ławkę. Jest ukryta i osłonięta od reszty ogrodu. Wtedy Max obejmuje dłońmi moją głowę i przyciąga moje usta do swoich. Na to czekałam. Jego pocałunki są zarazem delikatne i gwałtowne, smakują miętą i papierosami.
Spotykamy się od początku wakacji, a mimo to jeszcze się do niego nie przyzwyczaiłam. Do Maksa. Mojego chłopaka Maksa. Poznaliśmy się w klubie Verge i był to pierwszy raz, kiedy rodzice pozwolili mi pójść do klubu. Lindsey Lim wyszła do toalety, więc chwilowo byłam sama i podpierałam niespokojnie betonową ścianę. On podszedł do mnie pewny siebie, jakby robił to już tysiące razy.
– Przepraszam – powiedział. – Pewnie zauważyłaś, że gapiłem się na ciebie, kiedy graliśmy.
To prawda. Byłam tym podekscytowana, chociaż do końca nie dowierzałam temu, co widziałam. Klub był mały i zatłoczony, a on równie dobrze mógł patrzeć na jedną z wielu wygłodniałych dziewczyn, tańczących za mną.
– Jak się nazywasz?
– Lola Nolan – odpowiedziałam, poprawiając tiarę na głowie i przestępując z nogi na nogę, obuta w creepersy.
– Lo-lo-lo-lo Lo-la – wyśpiewał moje imię jak w piosence The Kinks. Jego głęboki głos był zdarty po koncercie. Miał na sobie gładki czarny T-shirt, co, jak miałam wkrótce odkryć, było jego zwyczajowym strojem koncertowym. Podkreślał on jego szerokie plecy i umięśnione, wytatuowane ramiona. Natychmiast zauważyłam tatuaż, który wkrótce stał się moim ulubionym, ukryty w zgięciu lewego łokcia. Był to jego imiennik z filmu _Gdzie mieszkają dzikie stwory_, czyli chłopiec przebrany za białego wilka.
Był najprzystojniejszym mężczyzną, z jakim kiedykolwiek rozmawiałam. W głowie układałam różne, nie do końca spójne zdania, ale i tak nie byłam w stanie wydobyć z siebie żadnego z nich, bo nie mogłam na żadnym wystarczająco długo skupić uwagi.
– Jak ci się podobał nasz koncert? – zapytał, podnosząc głos, żeby przekrzyczeć muzykę Ramones.
– Byliście świetni – odkrzyknęłam. – Widziałam was pierwszy raz.
Usiłowałam wypowiedzieć drugą część zdania swobodnie, żeby zaznaczyć, że nigdy jeszcze nie byłam na ich koncercie. Nie musiał wiedzieć, że to mój pierwszy koncert w ogóle.
– Wiem. Zauważyłbym cię. Masz chłopaka, Lola? – zapytał.
A w tle Joe Ramone wtórował mu:
– Hej, maleńka. Chcę być twoim chłopakiem.
Chłopcy ze szkoły nie są tak bezpośredni. Nie żebym miała doświadczenie w tym temacie poza paroma dziwnymi związkami trwającymi najwyżej miesiąc. Wydaje mi się, że onieśmielam większość chłopaków albo uważają, że jestem dziwna.
– A co tobie do tego? – odparłam, wyciągając przy tym brodę w gwałtownym przypływie pewności siebie.
_Hej, maleńka. Chcę być twoim chłopakiem._
Max przyjrzał mi się wówczas od góry do dołu, po czym uśmiechnął się kątem ust.
– Widzę, że musisz już iść – powiedział, wskazując głową na coś za mną, co okazało się być Lindsey Lim, której opadła szczęka. Tylko nastolatki potrafią tak wyglądać, kiedy są zdziwione. Czy zorientował się, że jesteśmy licealistkami?
– To może dałabyś mi swój numer? – kontynuował Max. – Chciałbym się z tobą kiedyś spotkać.
Na pewno słyszał, jak mi wali serce, kiedy przeczesywałam zawartość torebki: guma arbuzowa, przedarte bilety do kina, przepisy na wegetariańskie _burrito_ i tęcza z buteleczek lakierów do paznokci. W końcu wyciągnęłam marker marki Sharpie, zdając sobie sprawę, choć nieco za późno, że sharpie noszą przy sobie tylko dzieci i fanki. Na szczęście on chyba tego nie zauważył.
– Tutaj – podsunął mi swój nadgarstek.
Kiedy pisałam mu markerem po skórze, czułam na szyi jego ciepły oddech. Ręka mi się trzęsła, ale jakoś udało mi się zapisać numer mocnymi pociągnięciami flamastra tuż pod jego tatuażami. Wtedy się uśmiechnął – tym charakterystycznym uśmiechem jednym kącikiem ust – i odszedł przez tłum spoconych ciał w kierunku słabo oświetlonego baru. Przez moment przyglądałam się jego sylwetce. Co prawda dałam mu swój numer, ale byłam przekonana, że nigdy go już nie zobaczę.
A jednak zadzwonił.
Oczywiście.
Zdarzyło się to po dwóch dniach, kiedy jechałam autobusem do pracy. Chciał zjeść ze mną lunch w Haight i niemal umarłam, kiedy musiałam mu odmówić. Spytał o następny dzień. Ale wtedy też pracowałam. A potem zapytał o jeszcze następny, a ja nie mogłam uwierzyć, że nadal próbuje. „Tak”, odpowiedziałam. TAK.
Na spotkanie włożyłam różową sukienkę podobną do tych, które nosiły kelnerki w latach pięćdziesiątych, a włosy (jestem brunetką o przeciętnym odcieniu włosów) upięłam w dwa koczki przypominające uszy Myszki Miki. Zamówiliśmy falafel i przy okazji odkryliśmy, że oboje jesteśmy wegetarianami. On mówił o tym, że nie ma mamy, a ja, że właściwie to też jej nie mam. A potem, kiedy wycierałam usta serwetką, powiedział coś takiego:
– Nie istnieje grzeczny sposób, żeby o to zapytać, więc spytam zwyczajnie. Ile masz lat?
Musiałam zrobić okropną minę, bo Max wyglądał na spiętego, kiedy zbierałam myśli w poszukiwaniu odpowiedzi.
– Cholera. Aż tak źle?
Zdecydowałam, że opóźnienie odpowiedzi będzie najlepszą taktyką.
– A ty ile masz lat?
– Nie ma mowy. Ja pierwszy spytałem.
Znowu zwlekałam z odpowiedzią.
– A jak sądzisz?
– Sądzę, że masz ładną buzię, która wygląda na zwodniczo młodą. A ponieważ nie chcę cię urazić, będziesz musiała powiedzieć mi sama.
To prawda. Mam okrągłą twarz, policzki, które same zachęcają, że je szczypać, a do tego uszy odstają mi bardziej, niżbym chciała. Maskuję te cechy makijażem i garderobą. Pomaga mi przynajmniej sylwetka bogata w krągłości. Niemniej jednak zamierzałam powiedzieć mu prawdę. Naprawdę. Ale on nagle zaczął zgadywać.
– Dziewiętnaście?
Pokręciłam głową.
– Mniej czy więcej?
Wzruszyłam ramionami, ale on i tak już się domyślał.
– Osiemnaście? Proszę, powiedz, że masz osiemnaście lat.
– Oczywiście, że tak – odparłam, odsuwając od siebie pusty plastikowy koszyczek po jedzeniu. Na zewnątrz byłam jak królowa lodu, ale w środku histeryzowałam. – Przecież nie byłoby mnie tu, gdybym nie miała osiemnastu, prawda?
Zmrużył z niedowierzaniem bursztynowe oczy, a we mnie rosła panika.
– A ty ile masz lat? – zapytałam znowu.
– Więcej od ciebie. Studiujesz?
– Będę.
_Kiedyś_, pomyślałam.
– Więc nadal mieszkasz w domu?
– Ile masz lat? – spytałam po raz trzeci.
Wykrzywił twarz.
– Dwadzieścia dwa, Lola. I prawdopodobnie nie powinniśmy byli się spotykać. Przepraszam, gdybym tylko wiedział…
– Spotykanie się ze mną nie jest nielegalne – powiedziałam, po czym natychmiast poczułam się głupio.
Zapadła długa cisza.
– Nie – odezwał się wreszcie Max. – Ale może być niebezpieczne.
Ale mówiąc to, uśmiechał się.
Pocałował mnie dopiero po mniej więcej tygodniu, w trakcie którego spotykaliśmy się okazjonalnie. Zdecydowanie był mną zainteresowany, jednak wiedziałam, że się tym wszystkim denerwuje. I z jakiegoś powodu dodawało mi to odwagi. Lubiłam Maksa w sposób, w jaki nie lubiłam nikogo od lat. Prawdę mówiąc, od dwóch lat.
Pocałowaliśmy się w bibliotece publicznej, gdzie spotkaliśmy się tylko dlatego, że Maksowi wydawała się ona bezpiecznym miejscem. Ale kiedy mnie ujrzał – w minispódniczce i wysokich kozakach – zmrużył oczy w sposób, który już wtedy rozpoznawałam jako niezwykły przejaw emocji.
– Potrafiłabyś zwieść porządnego człowieka na manowce – powiedział.
Chciałam mu zabrać książkę, ale zamiast tego przejechałam palcami po chłopcu przebranym za białego wilka. Poluzował uścisk.
– Lola… – ostrzegł.
Spojrzałam na niego z niewinną miną.
Wtedy właśnie wziął mnie za rękę i wyprowadził z sali ze stołami do ustronnego miejsca między regałami. Oparł mnie o półkę z biografiami.
– Jesteś pewna, że tego chcesz? – zapytał, jakby się droczył, chociaż wzrok miał całkiem poważny.
Spociły mi się dłonie.
– Oczywiście – odparłam.
– Nie jestem miłym gościem – szepnął, przysuwając się do mnie.
– Może ja też nie jestem miła.
– Nie. Ty jesteś bardzo miła. To w tobie lubię – odparł i jednym palcem przybliżył moją głowę do swojej.
Nasz związek szybko ewoluował. Jednak przeze mnie wszystko zwolniło. Rodzice mnie ciągle wypytywali. Nie wierzyli, że spędzam tak dużo czasu z Lindsey. A ja zdawałam sobie sprawę, że nie powinnam okłamywać Maksa, więc w końcu powiedziałam mu, ile naprawdę mam lat.
Wściekł się. Zniknął na tydzień i kiedy porzuciłam już wszelką nadzieję, nagle zadzwonił. Powiedział, że jest we mnie zakochany. Poinformowałam go więc, że będzie musiał poznać Nathana i Andy’ego. Zgodził się pomimo tego, że kwestia rodziców jest dla niego drażniąca – jego ojciec jest alkoholikiem, a mama opuściła ich, kiedy Max miał pięć lat. Potem nałożono na nas restrykcje. A w siedemnaste urodziny straciłam dziewictwo u niego w mieszkaniu.
Rodzice sądzą, że byliśmy w zoo.
Od tamtego czasu spaliśmy ze sobą jeszcze jeden raz. I nie jestem głupia, jeśli chodzi o te rzeczy. Nie mam jakichś romantycznych urojeń. Dużo czytałam i wiem, że trzeba czasu, żeby dziewczynie było przyjemnie. Ale mam nadzieję, że niedługo będzie lepiej.
Za to całowanie się jest fantastyczne, więc jestem przekonana, że tak właśnie będzie.
Z tym że dzisiaj nie mogę się skoncentrować na jego ustach. Czekałam na nie przez całe popołudnie, a teraz, kiedy są tutaj, jestem całkowicie rozkojarzona.
Gdzieś z oddali słychać dzwony. Z pagody? Czy spoza ogrodu? Lecz w mojej głowie brzęczy jedynie: Bell, Bell, Bell.
Wrócili. Dziś rano było ich troje, Calliope i jej rodzice. Ale ani śladu rodzeństwa Calliope. Nie żebym miała coś przeciwko spotkaniu Alecka. Natomiast jeśli chodzi o tego drugiego…
– Co się dzieje?
Jestem zaskoczona. Max mi się przygląda. Kiedy przestaliśmy się całować?
– Co się stało? – pyta znowu. – Gdzie jesteś?
Czuję, że drży mi powieka.
– Przepraszam, myślałam o pracy.
Nie wierzy mi. Tak to już jest, kiedy raz skłamiesz chłopakowi. Wzdycha sfrustrowany, wstaje i wkłada jedną rękę do kieszeni. Wiem, że bawi się zapalniczką.
– Przepraszam – powtarzam.
– Daj spokój – spogląda na zegarek w telefonie. – I tak już musimy iść.
Po drodze do Royal Civic Center 16 milczymy. Słychać tylko muzykę The Clash. Max jest naburmuszony i czuję się winna.
– Zadzwonisz później? – pytam.
Kiwa głową, odjeżdżając, ale wiem, że nadal mam kłopoty.
Jakbym potrzebowała kolejnego powodu, żeby nienawidzić Bellów.ROZDZIAŁ TRZECI
W pracy moja przełożona przestawia solniczki. Robi to niepokojąco często. W kinie panuje spokój pomiędzy wieczornymi seansami, więc korzystam z okazji, żeby zetrzeć z ramion ślady masła od popcornu.
– Spróbuj tym – podaje mi mokrą chusteczkę dla dzieci. – Działa lepiej niż serwetka.
Przyjmuję ją ze szczerą wdzięcznością. Pomimo swoich neurotycznych zachowań Anna jest moją ulubioną współpracownicą. Jest trochę starsza ode mnie, bardzo ładna i właśnie zaczęła studiować filmoznawstwo. Ma pogodny uśmiech (z małą przerwą między jedynkami) i pojedyncze grube platynowe pasemko w ciemnobrązowych włosach. Ładnie to wygląda. A do tego nosi naszyjnik ze szklanym wisiorkiem w kształcie banana.
Podziwiam ludzi, którzy noszą pamiątkową biżuterię.
– A to, do cholery, skąd się wzięło? – pyta nagle jedyna oprócz nas osoba za ladą. Czy raczej na ladzie, bo tam właśnie usadowił się jej nieprzyzwoicie przystojny chłopak z brytyjskim akcentem.
On jest tą drugą rzeczą, którą lubię w Annie. Tam, gdzie ona, tam i on.
Wskazuje głową na chusteczki.
– Co jeszcze nosisz w kieszeniach? Ściereczki do kurzu? Wosk do mebli?
– Uważaj, Étienne – zwraca się do niego Anna. – Bo wyszoruję ci ramiona.
Chłopak się uśmiecha.
– O ile zrobisz to na osobności.
Tylko Anna zwraca się do niego po imieniu. Reszta nazywa go po nazwisku – St. Clair. Nie jestem pewna dlaczego. Tak po prostu jest i już. Przeprowadzili się tutaj niedawno, ale poznali się w zeszłym roku w Paryżu, gdzie chodzili do szkoły średniej. _W Paryżu_. Zabiłabym, żeby móc chodzić tam do szkoły, zwłaszcza jeśli są tam tacy faceci jak Étienne St. Clair.
Nie żebym miała zdradzić Maksa. Chodzi tylko o to, że St. Clair ma prześliczne brązowe oczy i włosy w artystycznym nieładzie. Chociaż, jak na mój gust, jest nieco za niski, o parę centymetrów niższy od swojej dziewczyny.
Studiuje w Berkeley, ale – mimo że w nim nie pracuje – spędza tutaj, w kinie, tyle samo czasu co po drugiej stronie zatoki. A ponieważ jest piękny, zadziorny i pewny siebie, wszyscy go uwielbiają. W ciągu zaledwie kilku godzin zdołał przekabacić kierownictwo i teraz wolno mu wchodzić do wszystkich stref przeznaczonych wyłącznie dla personelu.
Ten rodzaj uroku robi wrażenie. Jednak nie oznacza, że mam ochotę słuchać o tym, jak i czym się będą wycierać na osobności.
– Za pół godziny kończę zmianę. Poczekajcie, proszę, z rozwinięciem tego tematu, aż stąd wyjdę – mówię.
Anna uśmiecha się do St. Claira, który właśnie odpina gigantyczną przypinkę „Zapytaj mnie o nasz klub miłośników filmu!” od jej bordowej służbowej kamizelki.
– Lola po prostu nam zazdrości. Znowu ma problemy z Maksem – Anna się krzywi, po czym spogląda na mnie. – Co ci mówiłam o muzykach? To źli chłopcy, którzy łamią serca.
– Raczej beznadziejni – dodaje pod nosem St. Clair. Przyczepia przypinkę do swojego cudownego czarnego marynarskiego płaszcza, który dodaje mu jeszcze europejskiego uroku.
– To, że kiedyś oboje mieliście problemy ze swoimi partnerami, nie oznacza, że ja też je mam z Maksem. Między nami wszystko gra. Nie, nie rób tego – kręcę głową, patrząc na St. Claira. – Niszczysz idealny płaszcz.
– O, przepraszam, ty ją chciałaś? Pasowałaby do twojej kolekcji – wskazuje na moją bordową kamizelkę. Pomiędzy wymaganymi przez kino przypinkami mam w nią wpiętych kilka błyszczących staromodnych broszek. Dotychczas tylko jeden kierownik zwrócił mi uwagę, ale grzecznie wyjaśniłam, że biżuteria jeszcze bardziej przyciąga uwagę do kinowych haseł. I tym sposobem wygrałam spór.
Poza tym na szczęście nikt nie zwrócił mi dotąd uwagi z powodu samej kamizelki, którą przerobiłam tak, żeby na mnie pasowała i choć trochę podkreślała moje kształty. Przynajmniej na tyle, na ile to możliwe w przypadku poliestrowej kamizelki. Czuję, że telefon wibruje mi w kieszeni.
– Poczekaj – zwracam się do St. Claira. To esemes od Lindsey Lim:
nie uwierzysz, kogo widziałam uprawiającego jogging w parku. przygotuj się
– Lola! – Anna zrywa się, żeby mnie złapać, choć przecież nie upadam. Czy ja upadam? Łapie mnie za ramię, podtrzymując w pionie. – Co ci jest, co się stało?
_Lindsey na pewno widziała Calliope. To ona zawsze ćwiczyła w parku w ramach swoich treningów. To musiała być Calliope!,_ wmawiam sobie, odrzucając jednocześnie tę drugą możliwość. Stanowczo odsuwam ją od siebie, jednak ona zaraz wraca jak bumerang. Rośnie wewnątrz mnie jak pasożyt. Nigdy nie znika, choć zmuszałam siebie, sama nie wiem, ile już razy, żeby o niej zapomnieć. To przeszłość, a jej nie da się zmienić. A mimo to nadal rośnie we mnie. I chociaż myśli o Calliope Bell są dla mnie straszne, to jednak są niczym w porównaniu z bólem, jaki obezwładnia mnie za każdym razem, kiedy przywołuję na myśl jej brata bliźniaka.
W tym roku powinni kończyć szkołę. A to oznacza, że chociaż dzisiaj rano go nie widziałam, musi jednak tu być. Mogę tylko mieć nadzieję, że z jakiegoś powodu przyjedzie później. Potrzebuję czasu, żeby się na to przygotować.
Odpisuję Lindsey znakiem zapytania. _Proszę, proszę, proszę_, błagam wszechświat. _Niech to będzie Calliope_.
– To Max? – pyta Anna. – Rodzice? O, matko, to pewnie ten facet, którego wczoraj wywaliłyśmy z kina, tak? Ten wariat z gigantycznym telefonem i kubełkiem kurczaka! Skąd wziął twój num…
– To nie on – odpowiadam. Ale nie mogę jej wytłumaczyć, o co chodzi. Nie teraz, nie to. – Wszystko w porządku.
Anna i St. Clair wymieniają się identycznymi niedowierzającymi spojrzeniami.
– Chodzi o Niebę, mojego psa. Andy pisze, że wygląda na chorą, ale to na pew… – przerywam, bo telefon znowu wibruje, i niemal upuszczam go na podłogę, usiłując odczytać wiadomość:
calliope. według mojego śledztwa ma nowego trenera. wróciła na dobre.
– No i? – dopytuje St. Clair.
Calliope. Dzięki Bogu to tylko Calliope. Spoglądam na przyjaciół.
– Co?
– Co z Niebą? – pytają jednocześnie.
– Ach, tak – uśmiecham się do nich z ulgą. – Fałszywy alarm. Właśnie zwymiotowała but.
– But? – dziwi się St. Clair.
– Stara, ale mnie wystraszyłaś. Chcesz już pójść do domu?
– Sami zamkniemy, jeśli musisz już iść – dodaje St. Clair. Jakby tu pracował. Na pewno chce się mnie pozbyć, żeby móc całować się ze swoją dziewczyną.
Oddalam się w kierunku maszyny z popcornem zawstydzona tym publicznym okazaniem słabości.
– Nie, dzięki. Z Niebą wszystko w porządku – odpowiadam, kiedy telefon znowu wibruje.
wszystko w porządku?
Tak. Widziałam ją rano.
I NIE POWIEDZIAŁAŚ MI???
Miałam do ciebie zadzwonić po pracy. A nie widziałaś…?
nie. ale mam oczy i uszy otwarte. zadzwoń później, ned.
Lindsey Lim uważa się za wspaniałego detektywa. To przez jej obsesję na punkcie zagadek, co trwa, od kiedy dostała na ósme urodziny zestaw książek o Nancy Drew (od części pt. _Tajemnica starego zegara_ do _Tajemnicy farmy z czerwoną bramą_). Stąd też przezwisko Ned. Usiłowała mówić na mnie Bess, od imienia uwielbiającej zakupy i flirtowanie przyjaciółki Nancy, ale nie spodobało mi się to, bo Bess zawsze wmawia Nancy, że coś jest dla niej zbyt niebezpieczne i że powinna sobie odpuścić. Co za przyjaciółka mówi coś takiego?
I zdecydowanie nie pasowało do mnie także imię innej przyjaciółki Nancy – George. Bo to chłopczyca z zadartym nosem. Ona nigdy nie założyłaby na bal sukienki Marii Antoniny. Nawet do glanów. Dlatego pozostał mi Ned Nickerson, chłopak Nancy. Ned jest rozsądny i często pomaga Nancy w niebezpiecznych sytuacjach. Na to mogę się zgodzić. Nawet jeśli to chłopak.
Wyobrażam sobie Lindsey wpatrującą się w skupieniu w komputer. Na pewno od razu zaczęła przeglądać strony fanów łyżwiarstwa i stąd wie o nowym trenerze. Chociaż nie wykluczam, że mogła także wypytać o wszystko samą Calliope. Lindsey jest odważna, dlatego kiedyś będzie świetną śledczą. Potrafi myśleć racjonalnie, jest bezpośrednia i niezachwianie uczciwa. Dlatego idealnie się równoważymy.
Jesteśmy przyjaciółkami od czasu, gdy… Bellowie przestali się ze mną przyjaźnić. Kiedy któregoś dnia weszłam do przedszkola, a oni stwierdzili, że już nie jest fajnie zadawać się z sąsiadką, która przychodzi do przedszkola tylko na pół dnia. Chociaż ta część naszej historii nie była tak przykra, jak to brzmi. Bo wkrótce poznałam Lindsey i odkryłam, że obie uwielbiamy kulanki, kredki w kolorze morskim i ciastka Little Debbies w kształcie choinek. I natychmiast się zaprzyjaźniłyśmy. A potem, kiedy koledzy z klasy zaczęli mi dokuczać, bo nosiłam baletowe spódniczki czy magiczne pantofelki, to Lindsey kazała im się odwalić, nazywając śmierdzielami.
Od tej pory jestem jej wierną przyjaciółką.
Zastanawiam się, czy dowie się czegoś o drugim dziecku Bellów.
– Słucham? – pyta St. Clair.
– Co? – odwracam się i widzę, że znowu razem z Anną dziwnie na mnie patrzą.
– Powiedziałaś coś o dziecku – odpowiada Anna, przechylając głowę. – Na pewno wszystko u ciebie w porządku? Jesteś dzisiaj bardzo rozkojarzona.
– Wszystko dobrze! Serio! – zapewniam. Ile razy będę musiała jeszcze dzisiaj skłamać? Proponuję, że posprzątam łazienki na czwartym piętrze, żeby się dalej nie pogrążać, jednak później, kiedy Andy się zjawia, żeby zawieźć mnie do domu (rodzice nie lubią, kiedy jeżdżę sama po nocy autobusem), patrzy na mnie zaniepokojony.
– Nic ci nie jest Lola-doodle?
Rzucam torebkę na podłogę samochodu.
– Czemu wszyscy mnie dziś o to pytają?
– Może dlatego, że wyglądasz, jakby… – przerywa, a na jego twarzy pojawia się słabo skrywana nadzieja. – Czy rozstaliście się z Maksem?
– Tato!
Wzrusza ramionami, ale jego grdyka podskakuje, zdradzając, że czuje się winny, że o to zapytał. Może jest jeszcze nadzieja dla Maksa i moich rodziców. Albo przynajmniej dla Maksa i Andy’ego. To Andy zawsze pierwszy mięknie w trudnych sytuacjach.
Co, tak na marginesie, nie oznacza, że jest „kobietą”. Nic nie wkurza mnie bardziej, niż kiedy ktoś zakłada, że jeden z moich ojców jest „mniej ojcem”. Wprawdzie Andy zarabia, piekąc ciasta. I to on przestał pracować, żeby się mną zajmować. I można z nim porozmawiać o uczuciach. Ale to on również naprawia gniazdka, udrażnia zapchane rury, zabija karaluchy i zmienia opony. Natomiast Nathan, chociaż pilnuje w domu dyscypliny i jest stanowczym prawnikiem w ACLU, to dekoruje także nasz dom starymi przedmiotami i wzrusza się na filmach.
Więc ani jeden, ani drugi nie jest „kobietą”. Obaj są po prostu gejami. Oczywiste.
A poza tym nawet kobiety nie zawsze wpasowują się w te stereotypy.
– A może chodzi o… sąsiadów? – pyta Andy ostrożnie. Wie, że nawet jeśli to oni są powodem, to i tak nic nie powiem.
– Nic się nie dzieje, tato. To był po prostu długi dzień.
Jedziemy do domu w ciszy. Drżę, kiedy wysiadam z samochodu, choć nie dlatego, że spadła temperatura powietrza. Wpatruję się w lawendowy wiktoriański dom. W okno znajdujące się dokładnie naprzeciwko mojego. Nie świeci się w nim światło. Zimno ściskające moje serce lekko ustępuje, ale nie znika całkowicie. Muszę zajrzeć do tego pokoju. Czuję przypływ adrenaliny i biegnę po schodach, a potem do domu i znowu po schodach na piętro.
– Hej! – woła za mną Nathan. – Nie uściskasz starego ojczulka?
Andy mówi coś do niego ściszonym głosem. Docieram do swojego pokoju, ale boję się wejść do środka, co jest absurdalne. Jestem przecież odważna. Dlaczego miałabym się bać jakiegoś okna? Czekam jednak jeszcze przez chwilę, żeby mieć pewność, że Nathan nie podąża za mną na górę. Cokolwiek mam zobaczyć po drugiej stronie, nie chcę, żeby mi w tym przeszkadzano.
Na szczęście on nie idzie. Pewnie Andy powiedział mu, żeby dał mi spokój. I dobrze.
Otwieram drzwi z udawaną pewnością siebie. Wyciągam rękę do włącznika światła, ale zaraz zmieniam zdanie i wchodzę w stylu Lindsey Lim. Skradam się w cieniu. W naszym mieście domy stoją w rzędach tak blisko siebie, że tamto okno naprzeciwko znajduje się zaledwie około metra od mojego. Zaglądam więc do ciemnego wnętrza i poszukuję oznak zamieszkania.
W oknie nie ma zasłon. Wytężam wzrok, ale o ile się nie mylę, pokój jest… pusty. Niczego w nim nie ma. Spoglądam w prawą stronę, do pokoju Calliope. Są tam pudła. Patrzę w dół, do kuchni. Tam też pudła. Znowu patrzę na wprost.
Nie ma bliźniaka.
Nie ma bliźniaka!
Całe ciało mi się rozluźnia. Włączam światło, a potem muzykę (zespół Maksa oczywiście) i podkręcam głośność. Bardzo. Zsuwam z nóg baletki i rzucam je na stos butów, który blokuje mi szafę, a potem ściągam perukę, roztrzepuję włosy i zdejmuję służbową kamizelkę. Na podłodze razem z nią ląduje zaraz głupia koszulka z krótkimi rękawami i z kołnierzykiem, którą każą mi nosić, oraz brzydkie, nudne czarne spodnie. Zakładam z powrotem czerwone jedwabne chińskie spodnie od piżamy i top od kompletu. Znów czuję się sobą.
Patrzę na puste okno.
O tak. Zdecydowanie znów czuję się sobą.
Amfetamina dudni z głośników, a ja tanecznym krokiem zmierzam do telefonu. Zadzwonię najpierw do Lindsey. A potem do Maksa i przeproszę go za to, że w ogrodach zachowywałam się jak wariatka. Może będzie miał jutro rano czas. Idę do pracy dopiero na drugą, więc moglibyśmy zjeść brunch sami. Albo moglibyśmy skłamać, że wychodzimy na brunch, a tak naprawdę iść do jego mieszkania.
Zamykam oczy i skaczę w rytm piosenki. Kręcę się w kółko i śmieję, poddając się muzyce. Max śpiewa wściekłym głosem. Słowa jego piosenki są prowokujące. Jego gitara rozbrzmiewa energią, która rośnie i rośnie, a dźwięki basu pulsują we mnie jak krew. Jestem niepokonana.
Otwieram oczy.
I widzę Cricketa Bella, który się do mnie uśmiecha.
– Cześć, Lola.