Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Łono - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łono - ebook

Na początku nic nie zapowiada zbliżającej się katastrofy. W zasadzkę wpadasz powoli. Została zastawiona sprytnie, podstępnie i zuchwale. Z każdym dniem – niezauważalnie – tracisz to, co najważniejsze. Na początku – „tylko” poczucie bezpieczeństwa i możliwość zaspokojenia podstawowych potrzeb. Później – godność, szacunek, wiarę w siebie. Na końcu – swoje własne imię, by w zamian otrzymać nowe.

Paraliżuje cię niemoc i strach, a walka o siebie staje się mrzonką. Czy odnajdziesz siłę, by odzyskać to, co utracone?

Pani adwokat skubała paznokcie, a jej dekolt pokrywał się wielkimi, czerwonymi plackami. Bez słowa pokiwałam głową i już miałam wychodzić, kiedy ścisnęła moje ramię jeszcze silniej.
– Pani Alicjo – wyszeptała histerycznie. – Proszę jeszcze przemyśleć sprawę tego rozwodu. Przecież nie musicie państwo orzekać o winie! Po co to pani? Pani nie powinna ujawniać się z tym, co pani wie. Uczy pani w szkole… Za chwilę może pani nie znaleźć nigdzie pracy. Z czego będzie pani żyć? Z alimentów?
Zbaraniałam. Powoli coś zaczynało do mnie docierać. Z kamienną twarzą oswobodziłam się z drapieżnego uścisku i ruszyłam do drzwi. Próbowałam zachować fason, jednak po wyjściu na korytarz usiadłam na schodkach i rozpłakałam się. Siedziałam i płakałam. Płakałam z bezsilności, z bezradności, ale przede wszystkim dlatego, że zaczęłam się bać. Płakałam ze strachu.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-141-2
Rozmiar pliku: 820 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

– Uspokój się, do jasnej cholery! Nie rozumiem, co mówisz! Powiedz coś! Ale normalnie! Mam przyjechać? Czy mam przyjechać? Alka! Czy mam do ciebie przyjechać?!

Katarzyna wrzeszczała do słuchawki jak opętana, ale ja, niestety, nie mogłam się szerzej wypowiedzieć. Krótko też nie. Łzy płynęły mi po twarzy, gluty zatkały nos. Dygotałam niczym biedna mała Nel w febrze. Brakowało tylko słonia, lwa i Stasia Tarkowskiego. Z chininą. Wrzaski Kaśki słyszałam słabo. Przeszkadzał mi w tym nie tylko szloch rozdzierający klatę, w której właśnie pękało trzydziestoośmioletnie serce, lecz także mój własny kolczyk. Od dłuższego czasu, niczym hiszpańskie kastaniety, klekotał bowiem głośno o słuchawkę telefonu. Klekotał, bo w ataku histerii dygotały mi nie tylko ręce i nogi, lecz także szczęki.

Była trzecia w nocy. Po jednej stronie naszego miasta – perły architektury renesansu i baroku jednocześnie – nie spała Kaśka, moja najlepsza przyjaciółka. Najlepsza, jaką można mieć, o czym świadczy fakt, że o nieludzkiej porze, tuż nad ranem, odebrała telefon ode mnie. Po drugiej zaś stronie miasta – nie spałam ja. W szoku. Zdruzgotana i zapuchnięta od łez. Podrygująca w szalonym tańcu świętego Wita. Na siedząco.

– Alka! Do cholery nagłej! Mów coś! Mów do mnie! Co mam robić! Mam przyjechać?! Pogotowie wołać?! Krwotok? Krwawisz! – Teraz Kaśka zaczęła już chrypieć. – Powiedz coś normalnie, bo ja się boję! I nic nie rozumiem!

– Nieee, nie! – Nagle, nie wiadomo dlaczego, doznałam przebłysku rozsądku. Zaczęło działać logiczne myślenie. Jest noc, stwierdziłam trzeźwo, i… to wszystko. Zamiast pociągnąć ten wątek i uwolnić Kaśkę od nocnego dramatu, rozsmarkałam się i rozszlochałam do słuchawki. Na całego. Dopiero kiedy w końcu dostałam czkawki, przeprosiłam ponownie i poinformowałam, że zadzwonię jutro. Kaśka była jednakże zawodniczką twardą. Wrzeszczała do słuchawki dalej, a głos jej przechodził w tony kogucie. Właściwie nic w tym dziwnego. Darła się jak opętana tak już od kwadransa.

Jezuniu, czymże ona mi zawiniła? Opanowałam się. Kategorycznie poleciłam jej powrót do łóżka. Niech śpi, niech nie straszy Olusia. Kiedy piała jeszcze resztą sił, wspięłam się na wyżyny rozsądku, wyjaśniając, że trochę się tylko podłamałam. Zdrowie OK, nic mi nie jest. Zadzwonię rano. Rozłączyłam się. Ale Kaśka nie dała za wygraną – oddzwoniła natychmiast. Już zamówiła taryfę. Zaraz będzie. Udało mi się ją powstrzymać tylko dlatego, że w ostatniej chwili wpadł mi do głowy argument, że za chwilę przecież może wrócić do domu Robert. Jak wyjaśnimy mu wówczas fakt, że ja, rozklejona maksymalnie, tonę we łzach, a moja najlepsza przyjaciółka składa mi nocną wizytę?

W ten oto sposób Katarzyna zdała kolejny niezapowiedziany sprawdzian z przyjaźni. Została obudzona w środku nocy, postawiona w stan gotowości bojowej, by w rezultacie niczego konkretnego nie móc zrobić i niczego konkretnego się nie dowiedzieć.

Pamiętnik, lipiec 1989

Autokar był przeładowany. I cuchnął! Na szczęście posłuchałam rodziców, co nieczęsto się zdarza, i przybyłam na miejsce zbiórki znacznie wcześniej niż inni. Dzięki temu miałam teraz świetne miejsce, z którego obserwowałam, jak harcerze, wspierani przez matki i ojców, histerycznie walczą o pokryte wstrętną, niebieską ceratą fotele, w których spędzą najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Albo więcej. Ludzie szamotali się i nic z tego nie wynikało, ponieważ ostatecznie, kiedy już wszyscy wcisnęli się do cuchnącego „ogórka”, okazało się, że nasz komendant „zaprosił” na obóz do Rumunii więcej osób niż mieliśmy miejsc w autokarze!

Kiedy pojęli to rodzice kłębiący się wokół rozklekotanego pojazdu, dostali szału. Ktoś straszył milicją. Ktoś chciał zabierać syna z autokaru, więc rzucił się do luku bagażowego. Ktoś inny domagał się zwrotu kosztów. Co ciekawe, po krótkim kotłowaniu się w cuchnącym wnętrzu, ścisnęliśmy się jakoś i ruszyliśmy na szlak przygody. Ba! Z czasem miejsc siedzących zrobiło się więcej! Paradoks? Biblijny cud? Nie! Fotele okazały się tak beznadziejne, że najwygodniejszymi „miejscówkami” stały się śpiwory rozłożone na podłodze, w przejściu między siedzeniami.

Ja nie narzekam. Siedzę w dobrym miejscu. No i widok mam świetny. Na oknie przy moim fotelu, obitym niebieską spękaną „dermą”, nie ma metalowej pospawanej taśmy uniemożliwiającej podziwianie krajobrazu. Ba! Są tu nawet dwie całe zasłonki! Cóż z tego, że niczym bielizna richelieu – ażurowe z powodu dziur powypalanych petami przez podróżnych? Grunt, że znacznie podnoszą komfort jazdy w piekielnym upale! Niefajne jest jedynie to, że nie znam zbyt wielu osób z wyższego rocznika. Większość obozowiczów to uczniowie zdający w przyszłym roku maturę. My, przyszłoroczne trzecioklasistki, jesteśmy tu tylko na tak zwaną doczepkę.

Pech chciał, że za moimi plecami usiadły „Królowe” – popaprana dziewięcioosobowa żeńska drużyna. Banda rozwrzeszczanych desperatek, jak jeden mąż uczesanych na „mokrą Włoszkę” i umalowanych identycznie, usiłuje urżnąć się winem porzeczkowym jeszcze zanim autokar „ogórek” opuści ojczyznę. Panie robią wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę chłopaków z klas maturalnych. Robią to głośno. Są niemożliwie hałaśliwe i niemożliwie blond. Gdy się na nie patrzy, dochodzi się do wniosku, że nazwa ich drużyny jest szczątkowa. „Królowe” powinny się nazywać „Królowe wody utlenionej”! Trwała ondulacja w kolorze blond jest ich znakiem rozpoznawczym, ale też – wabikiem na chłopaków. Ci mądrzejsi i bardziej złośliwi mawiają, że „Królowe” mają nie tylko utlenione loki, lecz także… zwoje mózgowe. Mimo tego latają za nimi, bo w naszym liceum stanowi to rodzaj sportu. Dziewczyny uchodzą za najatrakcyjniejsze w szkole. Nie chodziłeś z „Królową” – nie jesteś facetem!

Taaak. Ciężko jest konkurować z monopolistkami na randki. Mnie na szczęście problem wodzenia na po­kuszenie przystojniaków-maturzystów nie dotyczy. Właśnie zakończyłam dwuletni związek z Markiem. Chciałam trochę ochłonąć. Poczytać. Wymoczyć się w słonej, morskiej wodzie. Poleżeć na słońcu. Tyle. Jezusicku, jak ja zniosę podróż, mając na karku dziewięć nadpobudliwych blondynek? Założyłam słuchawki i włączyłam walkmana. Depeche Mode. „Enjoy the silence”. Cha! Cha! _Silence_? Nie tutaj.

Jechaliśmy niemożliwie długo. Tłukło nami i trzęsło w sposób niewyobrażalny. Ktoś oczywiście zwymiotował. Pijane dziewczyny zwabiły w końcu na tyły „ogórka” stadko zachwyconych chłopców. Zauważyłam, że ci dwaj, którzy siedzieli przed nami, byli niezwykle odporni na syrenie śpiewy żeńskiej drużyny. Nie zarejestrowałam ich wcześniej, bo nie byłam „łowami” jakoś szczególnie zainteresowana, ale nawet gdyby, żaden z nich nie był w moim typie. Obaj dość niscy i zbyt szczupli jak na osiemnastolatków. Teraz blondyn spał, a brunet… Hm… Brunet odwracał się co chwilę i patrzył… Jej! On patrzył na mnie!

Podczas zbiórki nie zwróciłam na niego szczególnej uwagi. Był dość niepozorny. Poza tym, chyba jak wszyscy w promieniu kilometra, obserwowałam jego matkę. Kobietę-zjawisko kosmiczne. Odprowadziła go do autobusu, ale nie zachowywała się jak inni rodzice, zatroskani o swoje pociechy i warunki, w jakich spędzą one najbliższe półtorej doby. Myślę, że wszyscy zapamiętali tę kobietę. Jej skóra miała kolor hebanu, a włosy (niczym grzywa słynnego bohatera komiksów, kapitana Żbika) odcień tak intensywnie czarny, że świeciły w porannym słońcu na granatowo. Była przed pięćdziesiątką. Miała złote buty, krwawoczerwoną sukienkę z ogromnym dekoltem ukazującym chude, przygarbione plecy, a na głowie – wielki różowy kapelusz, z połyskującą w słońcu złocistą, plastikową kokardą w kwiaty. W uszach – ogromne klipsy z plastikowego złota. Na szyi, palcach i przegubach rąk – mnóstwo biżuterii. Wyglądało to niesamowicie. Zwłaszcza rano. Zwłaszcza na tle naszych, szlachetnie spranych, szarych i zielonych mundurów. Nie sposób było nie zwrócić na nią uwagi. Zwłaszcza że wyraźnie flirtowała z komendantem, słynnym bywalcem okolicznych lokali, wielbicielem trunków sprawiających, że nos przypomina z czasem dojrzałą truskawę.

Jej głos świdrował uszy. Kobieta starała się skupić na sobie uwagę wszystkich osób płci męskiej, co wyraźnie wyprowadzało z równowagi wszystkie osoby płci żeńskiej. Chłopak wydawał się dumny z piorunującego wrażenia, które wywierała na otoczeniu jego matka. Jednocześnie był chyba trochę zawstydzony jej swobodnym zachowaniem. Pożegnał się więc z nią pospiesznie i prysnął do autobusu, ale tu także słychać było ten jej zgrzytający w uszach zardzewiały głos… Zahipnotyzowana wpatrywałam się w różowo-złote zjawisko. Nagle mój wzrok padł na jednego z ojców odprowadzających dzieci do autokaru. Parsknęłam śmiechem. Tuż pod moim oknem stał pan Nguyen. Wietnamczyk, który przybył do naszego miasteczka na początku lat siedemdziesiątych z żoną oraz małą córeczką Lan – studencką wpadką, jak złośliwie nazywały pyzate dziecko lokalne plotkarki. Zamiast zostać gdzieś – w normalnym polskim mieście – gdzie podczas studiów poznał swoją rozrywkową żonę, pan Nguyen osiedlił się tu, u nas: na Końcu Końca Polski „B”. Żona, mimo że nie brakowało jej słynnego „ptasiego mleka”, znudzona życiem na prowincji, szybko stąd uciekła, a on został sam. Z małą Lan. Dzisiaj odprowadzał na zbiórkę swoją córkę wyjeżdżającą z nami na obóz. Teraz stał bez ruchu i, podobnie jak ja, oszołomiony wpatrywał się w plastikowego rajskiego ptaka.

Pan Nguyen był znaną postacią, szanowanym człowiekiem. Prowadził w naszym mieście działalność handlowo-usługową. Miał tu kilka sklepów, zakładów krawieckich, stworzył też „Smoczy owoc” – sieć budek z przepysznym wietnamskim jedzeniem, która szybko rozrosła się w kulinarne imperium. Kobiety często o nim plotkowały, ponieważ wyobraźnię ich rozpalały nie tylko opowieści o jego baśniowej zamożności, lecz także fakt, że mężczyzna ten był człowiekiem niezwykle odpowiedzialnym. Porzucony przez spragnioną przygód Polkę, zdradziecką żonę-flirciarę, zajął się malutką córeczką i swoimi teściami.

Wietnamczyk szybko wpisał się w klimat miasteczka. Słynął z pracowitości, wrażliwości, dyskrecji, a przede wszystkim z niezwykłej skromności i kultury. Teraz miałam okazję zobaczyć z bliska, ile go skromność i kultura kosztują. Kiedy inni ostentacyjnie prychali na widok różowej damy lub bez skrępowania pokazywali ją sobie palcami, kamienna twarz Nguyena i jego opuszczone powieki nie mówiły światu niczego. Siedząc po drugiej stronie autokarowej szyby, kilkanaście centymetrów nad nim, widziałam jednak, jak pracują mu pod skórą szczęki, drżą mięśnie, a rumieńce wypływają na jego złocistobrązową twarz. Śmiał się w duchu z tandetnej kokietki – czy przypomniała mu się jego legendarna, wiarołomna żona? Nagle Wietnamczyk zorientował się, że jest intensywnie obserwowany. Podniósł wzrok, złapał moje spojrzenie i w ułamku sekundy zdematerializował się niczym duch. Szybko o nim zapomniałam, bo chłonęłam intensywnie widok różowo-złotej kosmitki. Jak zresztą wszyscy inni – oprócz jej syna. On chyba się modlił, aby autokar ruszył i cały ten cyrk, w którym główną rolę grała jego matka, skończył się jak najszybciej. Tak się wkrótce stało.

A teraz… Teraz ten chłopak gapił się na mnie! Początkowo lekceważyłam spojrzenia, które rzucał w moją stronę, jednak kiedy zauważyłam, jaki ma piękny uśmiech i jak niesamowicie błyszczą mu szare, wilcze ślepia, nie powiem, zaczęło mi się nieco trudniej oddychać. Jej! Zerkał na mnie coraz częściej. Kilka razy wydawało się, że już-już przemówi do mnie, gdy nagle marszczył czarne brwi, odwracał się szybko i zapadał w swoim fotelu. Miejsce miał okropne. Przez swoje okno mógł obserwować zaledwie skrawek nieba. Większą część szyby pokrywała ohydna metalowa taśma łącząca dwa kawałki szkła. Metal, pospawany w jakiś szalony, kompletnie nieprofesjonalny sposób, zabezpieczono dodatkowo matową, odrapaną płytą z pleksiglasu.

Skąd oni wytrzasnęli taki pojazd?! Jedno zadrapanie o toto i gangrena gotowa! Postanowiłam zasnąć, tym bardziej że baterie paluszki wysiadły mi już w moim walkmanie. Wtedy nagle chłopak wstał i podszedł do mnie. Pochylił się nade mną i zapytał, czy może mnie o coś poprosić. Hmm, przemknęło mi przez głowę, ty to właściwie możesz mnie poprosić o… O wszystko! Boże! Jestem ślepa! Jak mogłam go wcześniej nie zauważyć?! Miał bardzo miły głos, a jego twarz z bliska wyglądała… wyglądała… no, po prostu wspaniale.1 Pachniał piękną męską wodą toaletową… Och! Nagle straciłam odporność na sercowe porywy. Zakręciło mi się w głowie. Cóż. Pewnie dlatego jego słowa dotarły do mnie z opóźnieniem. Zaraz! Co on powiedział?! Że co? Oprzytomniałam natychmiast. Szarooki syn różowej damy chciał, żebyśmy z Adą, moją towarzyszką podróży (i przyjaciółką od przedszkola), przesiadły się, by jemu i jego blond towarzyszowi odstąpić nasze miejsca. On i jego kolega Tomek chcieliby bowiem podczas podróży siedzieć przy koleżankach z drużyny żeńskiej!

Tak właśnie poznałam Roberta, mojego przyszłego męża. I to – niestety – był odpowiedni moment, gdy trzeba było mu parsknąć śmiechem w gębę i zapomnieć o jego istnieniu.

1 Kilka lat później, po obejrzeniu „Angielskiego pacjenta”, uświadomiłam sobie, że wtedy, kiedy po raz pierwszy spojrzałam na niego z uwagą, wyglądał jak hrabia László de Almásy.ROZDZIAŁ II

Właściwie o czym niby miałam rozmawiać z Kaśką w środku nocy? Znalazłam, że tak powiem, „Katalizator”. Coś, co bez mojego udziału i bez mojej zgody przyspieszy wydarzenia, których, jak sądziłam, można było uniknąć. Tyle. Zamiast gadać, nadszedł czas, by działać. Taaak. Działać. Działać… – myślałam. I siedziałam sparaliżowana, zaciskając w dłoni przegrzany, mokry od łez telefon. Ależ ze mnie debil! Po co ją budziłam?! Śpij, Kasiu spokojnie. I tak mi nie pomożesz. Czas działać. Działać? Tylko jak? Co ja mogę? Co ja mogę?! Nie mam siły. Nie mam układów. Nie mam kasy. Zdrowie mi wysiada. Nie mam nawet jednego wolnego popołudnia, żeby spokojnie o tym wszystkim pomyśleć. Nie mam żadnych szans, żeby…

Hmm. Właściwie to należałoby się również zastanowić, czy mam aby jeszcze we łbie szczątkową chociażby liczbę szarych komórek. Przecież to, co zrobiłam ze swoim życiem, wskazuje na regres w rozwoju. Może ja po prostu nie mam też już mózgu? Cóż, z mózgiem czy bez, mam jeszcze jednak o co powalczyć. Dzieci! Teraz, jak jeszcze nigdy wcześniej, to one są najważniejsze. Ważniejsze niż moje histerie, strach i zapaści. Dzieci trzeba będzie ochronić przed tym całym syfem. Najlepiej, jak tylko się da.

Wysmarkałam siarczyście nos. Już. Do pionu! Niemal zupełnie trzeźwo spojrzałam zapuchniętymi jak balony oczami na zegarek. Mało czasu, żeby pozbierać się do rana. Mała śpi długo, ale Młody zerwie się o szóstej. Może nieco później, bo poranki są zimne i mroczne. Wiadomo, listopad. Mam więc jeszcze około trzech godzin. O szóstej trzydzieści muszę być już jednak w formie. Sprawna. Uśmiechnięta. Czarująca. Gotowa, by wyprawić dzieci do szkoły. Oboje mają wyjść z domu przeświadczone, że wszystko gra. Nieświadome, że dzisiejszej nocy życie definitywnie wymknęło nam się spod kontroli.

Pamiętnik, lipiec 1989, Rumunia

Ten Robert irytuje mnie potwornie. Żremy się o wszystko, jak dwa wściekłe wilki. Niby zwyczajnie żartujemy, niby przerzucamy się ciętymi ripostami, ale są w tym jakieś dziwne emocje. Ludziska się cieszą, mają ubaw. To tak, jakby oglądali pojedynki szermierki albo darmowy spektakl uliczny. Ja się jednak źle z tym czuję. Jest zabawnie, owszem. Zwłaszcza że wszystkie te wylakierowane, pijane blond laski nabierają do mnie szacunku, słuchając moich złośliwych odpowiedzi na jego zaczepki. Wcześniej nie widziały mnie zbyt wyraźnie. I to nie z powodu szampana wypijanego przez nie wiadrami. Nie maluję się, nie palę. Piję mało. Zamiast tapirować włosy lub zaciągać się bułgarskim papierosem, od świtu do nocy rzucam się na morskie fale, niczym narkoman na prochy. Nie dałyby za mnie złamanego grosza, a tu dzieje się coś, czego nie rozumieją. Niby staroświecka, taka sierota, niby chłopczyca, niby żadne zagrożenie, a tu proszę! Jest w jakieś dziwnej relacji ze starszym chłopakiem, który pali jak szalony, pije jak smok, a na gitarze gra jak sam szatan. I nie jest to relacja zbudowana na trzepocie rzęs i po­­­trząsaniu blond lokami.

Robert nie stanowi raczej w ich ocenie wybitnie łakomego kąska, ale jakąś tam wartość, chociażby kolejnej pary kąpielówek adorującej ich stado, jednak posiada. Może nawet większą niż „jakąś”. Cóż. Trzeba przyznać, że chłopak ma w sobie coś nieuchwytnego. Magnes czy inną cholerę. Nie wiem, na czym to polega, jednak kontakt z nim działa jak zastrzyk adrenaliny. Nie jest to najprzyjemniejsze, ale chce się tego więcej. Co to takiego? Dreszczyk emocji i przyjemności, jakby grało się w dziwną, ciekawą grę, a jednocześnie – wrażenie, że dzieje się właśnie, albo stanie się wkrótce, coś niedobrego. Męczy i fascynuje mnie jego zachowanie. Udaje, że mnie nie widzi, a jednak goni mnie wzrokiem. Udaje, że nie słyszy, ale reaguje na wszystkie moje uwagi, nawet te wypowiedziane półgłosem. Zachowuje pozory kompletnej obojętności, a jednak jest stale obecny. Obecny w taki sposób, żebym tylko ja tę obecność zauważyła. Dziwne. Nigdy w coś takiego nie grałam. Pewnie ma toto jakąś nazwę.

Raz tylko Robert podszedł do mnie z własnej woli w tak zwany biały dzień. Z własnej woli – albo może raczej: z powodu zwykłej ciekawości. Pewnie to drugie. Pewnie jak inni chciał zobaczyć powłamaniową pustkę w naszym namiocie. Tego dnia okradziono nas niemal ze wszystkiego, co tylko możliwe było do wyniesienia z naszej wypłowiałej „trójki”. To codzienność na rumuńskim campingu. Kradną tutaj, co się da. Odwracasz się i – ciach! – nie masz ręcznika, śpiwora, kubka… Nawet majtek! Bieda panuje tu nieprawdopodobna. My, małolaty (którym się przecież w ojczyźnie nie przelewa), dzięki kieszonkowemu otrzymanemu na wyjazd od rodziców oraz dzięki przywiezionym z Polski („na handel”) kawie i – uznawanym tu za środek antykoncepcyjny – tabletkom biseptol (jeśli ktoś oczywiście zdążył je sprzedać zanim mu je skradziono z plecaka), rządzimy tutaj. Niczym szlachta. Stać nas na wszystko. Do południa, kiedy kadra trzeźwieje w swych namiotach – lody z koniakiem, szampan i szaszłyki jedzone w knajpach przy plaży. Wszystko to skąpane w miętowym, zielonym jak trawa likierze, który poniewiera tak, że nadmierne spożycie kończy się z twarzą… w trawie właśnie. Wieczorem, kiedy kadra pijana śpi już słodko – kolacje w restauracjach, litry musującego wina i taksówki. A tubylców, co chyba zrozumiałe, drażni to ogromnie. Dlatego trzeba uważać. Złodzieje wykorzystują każdy moment. Rozcięli już kilka namiotów, wyławiając dzięki temu ich zawartość podczas naszej nieobecności. Z naszego zabrali nawet bieliznę i szczoteczki do zębów! Właśnie wtedy Robert, widząc, jak bardzo jesteśmy załamane, próbował mnie rozśmieszyć. Poza tym jednym wypadkiem, kiedy sam do mnie podszedł (i poza regularnymi oficjalnymi pojedynkami słownymi), nie wykazuje zupełnie żadnego zainteresowania moją osobą. Ostentacyjnie lata za blond laluniami z żeńskiej drużyny. Cóż się dziwić, mój szczypiorku. Chleją wódę jak menele z mojego osiedla. A już pijane i „łatwiejsze” wieszają się na ramionach kolegów i całują ich w każdą nieokrytą tekstyliami część ciała – w co się da. Języczki pracują. Amylazy i lipazy ściekają po opalonych torsach naszych maturzystów. Facetom to odpowiada. Chyba nawet bardzo. Królowe mają tlenione loki, czerwone paznokcie i robią makijaż nawet na plażę. A ja wyglądam jak dziewczę z armii izraelskiej. Po poligonie.

Początkowo sądziłam, że jadowite, dominujące blond lalki będą mi przez cały obóz przypominać o mojej „chłopaczykowatości” i niewłaściwym – kumpelskim – podejściu do płci męskiej. W głębi duszy nawet obawiałam się nieco, że może mieć to jakiś wpływ na moje samopoczucie podczas wakacji. Jednak już po kilku pierwszych pojedynkach słownych z Robertem ustaliłam sobie dosyć mocną (chociaż daleką od centrum) pozycję i rozerotyzowane drapieżnice, spłoszone najwidoczniej moim ostrym jęzorem, znalazły sobie inne, całkowicie bezbronne ofiary. A jest tu z nami kilka dziewczyn, maturzystek, nadających się do takiej roli świetnie. Łatwych do gnębienia. Jedna z nich, ta nazywana Duszą, nadaje się do tego doskonale z powodu swojego niezwykłego wzrostu (metr dziewięćdziesiąt pięć) i bardzo niskiej wagi. Faktycznie, dziewczyna wygląda jak duch. Smutny i posiniaczony za życia na dodatek. Biedna cierpi chyba na jakąś niezborność. Całe czoło ma w sińcach, o wszystko stale zawadza głową. Oczywiście wywołuje to salwy śmiechu i lawiny głupich komentarzy.

Hitem pierwszego wieczoru na campingu była wizyta oboźnego w namiocie Duszy. Zakręcony ten człowiek latał od namiotu do namiotu jak oparzony. Chciał pewnie dopiąć w pierwszym dniu sprawy papierkowe, aby – jak inni nasi opiekunowie – przebrać się w luźne gatki i uchlać do nieprzytomności w cieniu namiotu. Biegając to tu, to tam, zbierając dane i podpisy, oboźny dotarł w końcu do namiotu Duszy. Spocony i zziajany usiadł z rozmachem na rozłożonym śpiworze. Wówczas usłyszał zduszony jęk. Ludzki jęk! Poczuł, że śpiwór porusza się dziwnie pod jego pośladkami. Przerażony zerwał się i wybiegł z namiotu. Wtedy śpiwór, pełzając jego śladem, również wydostał się na zewnątrz. Biedny, biedny oboźny! Nie zauważył, że usiadł na leżącej już, śpiącej smacznie Duszy! Komizm (u jednych) i współczucie (u innych, tych bardziej normalnych) są potęgowane przez fakt, że dziewczyna-duch nie rusza się nigdzie bez swojej towarzyszki Julki Ryby, zwanej Rybką.

Rybka również jest bardzo wysoka, jednak znacznie od Duszy potężniejsza. Ma dłonie wielkie jak łopaty, stopy wielkie jak rakiety śnieżne, a piersi, ciasno objęte zbyt małym zawsze stanikiem (bo niby skąd wziąć taki ogromny?), przypominają dwie wielgachne głowy kapusty wyrywające się na wolność ze zbyt ciasnych żyłkowych siatek. Jedynie włosy Rybki są piękne. Gęsta, wijąca się w splotach i pierścieniach burza ciemnobrązowych loków to pewnie przeprosinowy ukłon Matki Natury w stronę nieszczęsnej dziewczyny. Gdyby olbrzymce udało się choć trochę zmienić posturę, z pewnością niejeden amator, oszołomiony tym lokowo-barokowym przepychem, padłby z zachwytu na kolana. Niestety. Ogromne, białe ciało Rybki faluje, bulgocze i dygocze przy najmniejszym ruchu. Miłe, bajkowe przezwisko stanowi szokujący kontrast z opuchniętą, nieporadną, nieruchawą postacią. Nie przypomina ona wyglądem żadnej istniejącej we wszechświecie rybki. Ani nawet wieloryba. Pierwsze skojarzenie, które nasuwa się na jej widok, jest oczywiste. Rybka przywodzi na myśl pradawne mityczne monstrum żyjące w oceanicznych głębiach.

Tlenione laski z żeńskiej drużyny używają sobie, szydząc z nieszczęsnej dziewczyny. Mamią ją dowodami sympatii, zagadują i często zapraszają do swojego towarzystwa, wychodząc z równie słusznego, co okrutnego założenia, że nic tak nie podkreśli ich urody, jak kontrastująca z nimi szpetota koleżanki Julii. A biedna Rybka, spragniona jakichkolwiek oznak sympatii ze strony ludzkości, bierze to za dobrą monetę. Chętnie dołącza do plażujących koleżanek. Siedzi w swoim ogromnym jak spadochron podkoszulku z wypłowiałej bawełny i w wielkich bawełnianych szarawarach – stroju, który służy jej jako kostium kąpielowy. Widok taki jest porażający. Zwłaszcza w zestawieniu z ciałami „Królowych” – jędrnymi, smukłymi, opalonymi na brąz, lśniącymi od olejków, opiętymi kusymi kostiumikami bikini.

Julia chyba nie dostrzega fałszu koleżanek. Próbuje przypodobać się im za wszelką cenę. Popala kolejne papierosy i, krzywiąc się, cierpiąc straszliwie, przełyka słynną ohydną „Săniutę”2. Maluje się teraz jak one, co wygląda strasznie i żałośnie zarazem. Pozwala się też fotografować w ich towarzystwie – jakby nie miała świadomości, że blond lalki będą później płakać ze śmiechu nad tymi zdjęciami.

Czasami myślę jednak, że Julia doskonale wie, w co gra. Utwierdziło mnie w tym pewne zdarzenie. Wyszłam kiedyś nocą z namiotu. Wiadomo, gdy się żyje w szmacianym lokalu bez łazienki, czasem wyjść się musi. Nigdzie żywego ducha. Upał niesamowity. Obóz pogrążony we śnie. Gdy zrealizowałam swoje fizjologiczne pragnienia, zagapiłam się w niebo. Stałam tak sobie i wpatrywałam się w srebrzystą tarczę. Księżyc świecił jak oszalały! Wspaniałe widowisko. Nagle strach chwycił mnie za gardło. Coś wielkiego i dziwnie charczącego znajdowało się nieopodal mnie. Niedźwiedź? Podobno w Karpatach jest ich kilka tysięcy. Brunatnych! Ale żeby tu? Na przeludnionym campingu? Aaa!

Nie postawiłam wrzaskiem na nogi całego obozu tylko dlatego, że przerażona zamarłam i nie zdołałam nawet kwiknąć. Na szczęście! Bo kiedy pierwszy szok minął, zorientowałam się, że to nie misiek żaden, ale Julia Ryba! Siedziała oto przy swoim namiocie, wprost na gołej, rozgrzanej tropikalnym dniem ziemi, i pochlipywała jak dziecko. Cuchnęła okropnie. Tak, wszystko jasne. U jej stóp rozpościerał się poimprezowy paw. Oczywiście była nadal kompletnie pijana. Roztrzęsiona, obrzygana i zasmarkana musiała siedzieć tu już od dłuższego czasu. Inaczej usłyszałabym jej kroki. Żal ogromny i współczucie ścisnęły mnie za gardło. Nie mogłam jeszcze wydobyć głosu, ale odruchowo pogłaskałam ją po falującym, lepkim ramieniu. Nie wiem, czego się spodziewałam, na pewno nie tego, co zaszło.

– Wooon! Wypierdalaj! – ryknęła, strącając moją rękę ze swojego ramienia, jak jadowitego węża.

– Julia, coś ty? – Odskoczyłam odruchowo.

– Co? Kurwa, co? Co ty, lalko, wiesz? Popatrz na siebie!

Odruchowo popatrzyłam na swoje ręce, ale nie załapałam, o czym Ryba do mnie… Lalko? Ależ…

– Popatrz na siebie! Na nogi, na swój tyłek… Co ty, kurwa, wiesz – bełkotała przez fale glutów. – Wiesz, jak to jest? Wiesz, jak to jest tak żyć? Gówno wiesz… Kurwa twoja była… mać była! Gówno wiesz. – I rozpłakała się na dobre.

Nagle zatrybiłam, co Julia chciała mi przekazać w swej „przemowie”. Serce ścisnęło mi się niewyobrażalnym ­żalem. Próbowałam pocieszać, uspokajać, ale reakcje miała tak histeryczne, że zwyczajnie zdezerterowałam. Wczołgałam się do namiotu i długo jeszcze nasłuchiwałam, czy aby Ryba nie poczłapie w stronę morza, by ostatecznie zakończyć swe niedole. Kiedy usłyszałam, jak gramoli się jednak w końcu do namiotu, usnęłam. Było już jasno.

Odtąd jeszcze trudniej mi było patrzeć na to wszystko. Rybka udaje, że nic nie zaszło. Dostosowałam się więc do jej scenariusza. Czasem mam tylko wrażenie, że – nieszczęsna – wybuchnie płaczem w świetle dnia. Ona jednak panuje nad sobą. Kontroluje prawdziwe emocje. Tylko pali coraz więcej. Żartuje coraz głośniej, coraz rubaszniej. Wydaje się jej chyba, że starannie ukrywa to, co widać gołym okiem. Rozpacz. Potwornie żal mi tej dziewczyny. Tym bardziej że obcując z blondziami, mając wreszcie możliwość przebywania w towarzystwie adorujących je chłopaków, zmienia się. Stopniowo, z jednego upalnego rumuńskiego dnia na drugi dzień, Rybka chamieje coraz bardziej. Pali i pali, chleje. Opowiada sprośne kawały i klnie jak menel. Staje się wulgarna i rozerotyzowana. A to jest znacznie bardziej odrażające niż widok jej biednego, chlupoczącego, sinawego ciała.

Trzecia z dziewczyn, na których zbiera się jad tlenionych blondynek, jest prawdziwym indywiduum. Z obcej galaktyki. To córka miłego pana Nguyena. Pół Polka, pół Wietnamka. Nguyen Thi Lan. Ponieważ powtórzenie jej nazwiska przekracza możliwości przeciętnego licealisty, nazywamy ją po prostu Laną lub Lanką. Koledzy z klasy wołają też na nią złośliwie: Pitaja. To inna nazwa smoczego owocu, godła biznesowego jej ojca. Owoc jest niesamowicie piękny. Pan Nguyen pokazywał nam kiedyś jego fotografie. Lana sądzi, że przezwisko otrzymała z powodu swej niezwykłej, egzotycznej urody, co oznacza, że jeszcze chyba nikt jej nie oświecił. Owszem, przypomina wyglądem smoczy owoc, ale – przekrojony! Jej ciało pokrywa bowiem tyle wyprysków, zaskórników, wągrów i strupków, ile pestek kryje w swoim wnętrzu piękna pitaja! Lanka idealnie uzupełnia trio złożone (oprócz niej) z Rybki i Duszy. Wyglądają we trzy tak niesamowicie, że nikt (ale to nikt) nie pozostaje obojętny. Ludzie oglądają się za nimi na deptaku, na plaży. Nawet podczas kontroli paszportowej celnicy wyszli ze swojej kanciapy i przyglądali im się na granicy. Za plecami tych dziewczyn bez przerwy sypią się żarty. Pitaja sięga Rybce i Duszy mniej więcej do pasa. Kiedy podczas wchodzenia do namiotu obie wysokie koleżanki składają się wpół, ona robi to swobodnie, niemal wyprostowana. Chłopcy mawiają wtedy, że oto kosmici wracają do bazy głównej.

Uważa się, że dziewczyny z Wietnamu są prześliczne. Smukłe, blade, drobne, kruczowłose. W Lanie jednak musiała zaszaleć mieszanka genów. Jest z deka… inna. Ma wypukłe, małpie czoło i rzadkie, sztywne, mysie loki, ułożone modnie – na „mokrą Włoszkę”. Nos szeroki, niczym retro trąbka do roweru, wydatne kości policzkowe i mocno widoczne fałdy mongolskie, w których giną jej oczy. Do tego metr pięćdziesiąt trzy wzrostu i kształt doskonały: kształt kuli! Jest tak gruba, że nie wiadomo, czy w ogóle posiada szyję, talię i kolana. Ogromne uda i wielkie łydy wyglądają przerażająco i komicznie w zestawieniu z jej maleńkimi stópkami. Panna Nguyen sprawia wrażenie ponurego genetycznego żartu.

Najbardziej przykry jest jednak widok jej skóry. Ciało Lany ma kolor brązu wpadającego w odcień żółty, czy może raczej szary. Lecz nie odcień skóry jest ważny, mamy wszak w szkole kilku Mulatów, Chińczyka, jest OK. Chodzi o stan tej skóry. Trudno pojąć, jak to możliwe, by dziewczyna, której ojciec jest królem zdrowej, wegetariańskiej żywności, miała tak koszmarną cerę. Zaskórniki, ropienie, wągry, wysypki. Brrr! Nie ma na obozie – ani w całym naszym liceum – drugiej osoby o tak odrażającym wyglądzie. Ale to jednocześnie oczywiste. Ojciec Lany jest przecież człowiekiem zamożnym. Dziewczyna dostaje wszystko, czego zapragnie. Podczas gdy my jemy słodycze, które cudem „upolują” lub wyprodukują podczas sobotniego pieczenia ciast nasze mamy, ona, Królewna Smoczysta, ma stały dostęp do niemieckich i czechosłowackich słodyczy, do czekolad, gum farbowanych na wszystkie kolory tęczy, kremów czekoladowych, kakao rozpuszczalnego, misiów gumiżelków… Cóż, korzysta z tego, jak widać, bez ograniczeń. Ma też własny magnetowid i mnóstwo kaset VHS. No to siedzi, ogląda filmy, obżera się – i oto efekty. Niezbyt efektowne efekty.

Spacerując i gawędząc z Rybką i Duszą, Lana musi zadzierać wysoko głowę. Robi to, by widzieć twarze koleżanek. Złośliwi twierdzą jednak, że zadzieranie głowy to u niej odruch bezwarunkowy. Coś w tym jest. Nie znam drugiej dziewczyny tak pewnej siebie i wyniosłej. Mimo wyglądu, który statystyczną nastolatkę doprowadziłby do myśli – a może i nawet czynów – autodestrukcyjnych, Lana czuje się świetnie. Czuje się sexy. Eksponuje swoje ciało, stroi się, ozdabia makijażem poduszkowate powieki, mówi władczym tonem. Wyraźnie ma się za kogoś lepszego od nas.

Całe to kosmiczne trio jest, co tu dużo mówić, niesamowite. Staram się ich nie obserwować, albo przynajmniej robić to dyskretnie, ale pokusa jest silna. Nie mogę przestać myśleć o tych trzech dziewczynach. W jaki sposób to, co teraz fundują im natura, los i rówieśnicy, wpłynie na ich „psyche”? Ostatnio ze zdumieniem zaobserwowałam jeszcze kolejne ciekawe zjawisko. Wszystkie one, dziwolągi gnębione przez resztę obozowiczów, nienormalnym, obsesyjnym wręcz zainteresowaniem obdarzają Roberta! Tego Roberta! A on? Zdaje się, że mu to nie przeszkadza. Hm. Zdaje się, że mu to pochlebia.

2 Wódka popularna w Rumunii w latach 80. Nazwa pochodzi od rysunku na etykiecie. Przedstawiał on sanie ciągnięte przez trzy koniki.ROZDZIAŁ III

Policzki polane obficie lodowatą wodą zaczęły powoli nabierać normalnych kolorów. Opuchlizna na powiekach nie reagowała jednak na zimne strumienie. Gluty udało się w końcu wydalić. Były to ilości przemysłowe. Omal – hehe! – nie zatkały umywalki. Swoją drogą: to interesujące! Ileż tego świństwa może pomieścić się w ludzkiej głowie… Wróciłam do kuchni. Strzeliłam sobie dwie lufy „Becherovki”. Mimo że w naszym domu goście momentalnie „likwidują” każdy centymetr sześcienny alkoholu, aromatyczna wódeczka, prezent od mojego braciszka, przetrwała – sprytnie schowana przeze mnie pod zlewozmywakiem. Tam, gdzie Robert zwykle nie zagląda.

Ziołowe ciepło rozlało się po ciele i… I nic. Ręce nadal latały mi jak oszalałe. Padaczka jakaś cholerna! I to teraz, gdy nie czas na dygot! Teraz… to ja muszę zabezpieczyć znalezisko. Przeszukałam szufladę. Potrzebny mi był jakikolwiek nośnik pamięci. Żadna płyta. Koniecznie coś małego. Jest! Tu – niestety – tempo akcji zwolniło, gdyż (na moje nieszczęście) oprócz pendrive’a znalazłam papierosa, schowanego na czarną godzinę. Zapaliłam. Uuuaaa… Mmmhmm… Mrauuu… Zakręciło się ohydnie we łbie, ale myśli od razu przestały galopować. Szkoda jednak, że go znalazłam. Od dłuższego czasu nie kopciłam i czułam się z tym wspaniale. Euforia nikotynowa szybko minęła. W jej miejsce pojawił się ogłuszający, pulsujący ból głowy. Wystraszyłam się. Ależ jestem durniem. Po co ten pet? Jeżeli teraz rzeczywiście dostałabym kolejnego krwotoku, jeśli padłabym… Jeśli teraz moje wymizerowane „wczasami” w klinice ciało ugięłoby się pod naporem emocji, wszystko na nic. Co robić? Co robić?!

Pierwsze, co przyszło mi do głowy: natychmiast zabezpieczyć „katalizator”, mój skarb. Potem niech się dzieje wola nieba. Drżąc ze strachu, wstrętu, bólu, złości i zapewne jeszcze paru innych powodów, uruchomiłam nasz domowy komputer. Co za grat! Dawno temu powinien się znaleźć na śmietniku. Jezu! Otwiera się od ponad pięciu minut! Niestety, niczego innego nie ma pod ręką. Dzieci uśmierciły niedawno mój mały dyżurny notebook. Do dzisiaj sądziłam, że to wielka, bezsensowna strata. Moje życie bez klawiatury jest jak leżenie na OIOM-ie bez respiratora. Dzisiaj jednak uznałam, że powinnam być za to dzieciakom dozgonnie wdzięczna. Gdyby nie zniszczenia, gdyby nie konieczność oddania notebooka w ręce ślamazarnego serwisanta, nigdy by się nie stało to, co stało się dzisiaj.

Komputer-truposz w końcu odpalił. Z trudem, ale jed­­­­­nak. Zrobiłam kopię znaleziska i ruszyłam cichutko do pokoju Klarci. Ominęłam miśki, pingwinki i pozostałą pluszową faunę i dotarłam do jej łóżka. Na moment zapomniałam o stresie. Zamarłam zachwycona. Nie ma nic piękniejszego niż dziecko pogrążone w spokojnym śnie. Długie, orzechowo-miodowe włosy Klary, rozrzucone na poduszce, tworzyły fantazyjne esy-floresy, skomplikowaną secesyjną ramę dla uśpionej twarzy mojej córki. Uroda delikatnych, miękkich policzków, bladoróżowych usteczek i długich, smolistych rzęs miażdżyła! Zaparło mi dech. Stałam tak i stałam, nie mogąc nasycić wzroku widokiem tak niewyobrażalnego piękna. Już, już miałam ochotę pocałować jej czółko, przecięte prostymi, kruczoczarnymi brewkami, kiedy jednak szybko się opanowałam. Nagle w głowie włączył się alarm. Hola, hola! Nie czas na sentymenty. Jeszcze ją, nie daj Boże, teraz obudzę! Nie ma czasu.

Odsunęłam różowy chodniczek leżący przy łóżku dziecka. Nacisnęłam parkiet w wiadomym miejscu i… Uff! Obluzowana dębowa klepka, moja tajna skrytka (nieumyślne dzieło parkieciarza-partacza), odskoczyła pod naciskiem, ukazując małe wgłębienie: idealny schowek na „mój skarb”.

Włożyłam pendrive’a do skrytki, zainstalowałam klepkę na właściwym miejscu, przykryłam dywanikiem i odeszłam. Po chwili zawróciłam. Nie oparłam się pokusie. Ucałowałam słodki policzek mojej córeczki i dopiero wtedy się zdematerializowałam.

Pamiętnik, styczeń 1990

Rok szkolny w pełni. Ada, moja najlepsza przyjaciółka, i Tomek – ten blondynkowaty przyjaciel Roberta – nie rozstają się ze sobą od obozu. Minęło już pół roku, a oni są nadal razem: na korytarzu, podczas przerw, Tomek przychodzi pod naszą klasę. Często z Robertem. Jeżeli Robert jest akurat w szkole, bo – prawdę mówiąc – bywa tu rzadkim gościem. Krążą pogłoski, że ma jakieś kłopoty w domu. Podobno jego plastikowa, różowo-złota matka przywiozła sobie z sanatorium w Ciechocinku nowego męża. Robert nie potrafi go zaakceptować. Ludzie mówią, że jeśli tak dalej pójdzie, chłopak nie zda matury. Tak więc przyjaciel najlepszego ucznia w szkole, Tomka, obleje najważniejszy egzamin w życiu. Ale on, zdaje się, jest ponad to. Pali. Pije. Gra na gitarze. I włóczy się po okolicy swoim maluchem – prezentem od kochającej go cioci. Cioci starającej się zastąpić mu matkę zajętą wciąż poszukiwaniem nowych mężów.

Jeśli już jednak Robert pojawi się w szkole, w czasie przerw asystuje Tomkowi podczas wizyt pod naszą salą. Jest to dziwne i krępujące. W klasie Roberta i Tomka jest taka jedna stała para zakochanych: Bułgar Irek Ptica i Beata. Jak ma na nazwisko Beata, przyjaciółka Rybki, nie wiem. Nie ma to zresztą większego znaczenia, bo przecież wszyscy przyjęli do wiadomości, że zaraz po maturze przyjmie ona nazwisko Irka. Mają Pticowie dziwny zwyczaj, który spowodował, że wtopili się w krajobraz szkolnych korytarzy, podobnie jak odwieczne trzy blade fikusy i popiersie wieszcza, patrona szkoły. Chodzą ze sobą od pierwszej klasy. Siedzą w jednej ławce. Wszystko robią razem. Kiedy tylko zadzwoni dzwonek na przerwę, spokojnie opuszczają salę i stają oboje przy wysokim parapecie okiennym. Tam, bez najmniejszego skrępowania, co za to ogromnie krępuje wszystkich, obejmują się, pieszczą i całują. Niespiesznie, leniwie i wytrwale. Z jęzorami. Jak wielkie legwany. I tak od czterech lat.

Teraz podobne zachowania przejawia złotowłosy Tomaszek. Z tą jedynie różnicą, że miejsce akcji przeniosło się piętro wyżej, pod naszą salę lekcyjną. Tomek po każdym dzwonku, często w asyście Roberta, materializuje się u nas, by czule przytulać Adę. Mamy więc oto swoich własnych „Pticów”. Ada często prosi mnie, żebym towarzyszyła im w tych schadzkach. Mam tak stać i gapić się, jak się przytulają?! Czy gapić się na Roberta, który zwykle niewiele mówi, za to uśmiecha się – tylko wciąż nie wiadomo, z jakiego powodu? Ada wychodzi, przytula się do Tomka, i tak stoją. Po jednej ich stronie, jak dupa wołowa, stoi Robert, po drugiej zaś, jak druga wołowa – ja. Kiedy mówię Adzie, że koniec z tym statystowaniem, zaczynają się prośby i histeria. OK, jest chorobliwie nieśmiała, rozumiem to. Od przedszkola moją rolą było wspieranie jej, ale Robert? Po co on tu w ogóle przyłazi? Czasem z nim pogadam, lecz to dziwnie krępujące. Jest w tym jakaś sztuczność, wysiłek.

Tomek i Ada usiłują także ciągnąć nas dwoje ze sobą na wszelkie wyjścia. Pewnie chętnie widzieliby nas w charakterze pary. Takiej pary „do pary”. Do ich pary. _No_ _way!_ Niekiedy mam wrażenie, że robią to, ponieważ sami nie mają wielu tematów do rozmowy. Poza przytulaniem i całowaniem, które idą im całkiem dobrze, widać, że wyraźnie im nie idzie cała reszta. Tomek jest szalony i bezpośredni, a Ada, kochana, biedna moja, okropnie nieśmiała, krucha i delikatna. Nie wiem, czy coś z tego będzie.

Trwamy więc w tym idiotycznym układzie. Kiedy tak nasi wspólni przyjaciele ciumkają się jak bohaterowie tragedii Williama S., ja sobie od czasu do czasu obserwuję Roberta. Faktycznie, ma w sobie coś niesamowitego. Urok, który mnie jednocześnie uzależnia i odpycha. Obcowanie z nim przypomina spotkania z dzikim zwierzęciem na wolności. Niby jest interesująco i pięknie, ale jakiś głos w najodleglejszym zakątku mózgu krzyczy cichutko: wiej, ile sił w nogach! I człowiek wie, że igra z ogniem. Że jeśli choć na chwilę się zapomni i podda magnetycznemu urokowi bestii, będzie ekscytująco, ale potem ocknie się w szpitalu, jak już go wybudzą ze śpiączki i obandażują ogryzione do kości kikuty.

Nie znam nikogo podobnego do Roberta. Najgorsze, że nasi zakochani, ciągnąc nas ze sobą wszędzie, powodują, że powoli zaczynam przyzwyczajać się do tej wilczej obecności. Instynkt mówi mi jednak, żeby pierdyknąć tym wszystkim i zająć się czymś mniej wyczerpującym emocjonalnie. Jest też inny, znacznie poważniejszy powód, żeby ten cyrk zakończyć. Ponieważ nie zależy mi kompletnie na podbiciu serca Tomka, mam wrażenie, że jest ono moje. Jak to możliwe? Ano zwyczajnie. Zawsze tak bywa, kiedy się człek nie stara. Wypada wtedy świetnie, błyszczy intelektem, czaruje swobodą…

Krewni Tomaszka, rzesza ludzi rodzinnych, szalonych i wesołych, przyjmują mnie z otwartymi ramionami. Pękamy razem ze śmiechu, objadamy się pysznościami, kłapiemy dziobami bez opamiętania, podczas gdy cicha i nieśmiała Ada – niejadek – skręca się, cierpi i gaśnie w oczach. Będzie trzeba to ograniczyć. Zaczynam wyczuwać, że powoli, zamiast ją wspomagać, stanowczo jej szkodzę. I sobie też. Precz z komplikacjami sercowymi! I precz z wilkami!

Zresztą na horyzoncie robi się coraz ciekawiej. Dzięki imprezom, osiemnastkom i dziewiętnastkom, na które ciągną mnie Ada z Tomkiem, poznaję większość tegorocznych maturzystów. Niektóre istoty są bardzo w moim typie.

Paradoksalnie jednak, gdy nagle zrobił mi się w uczuciach tłok, uaktywnił się i Robert. W jakim charakterze? Zastanawiam się coraz częściej. Kilka razy zabrał mnie na przejażdżkę samochodową. Nie bardzo wiem, dlaczego – ponieważ w tych wycieczkach nie było niczego romantycznego. Ba! Dziwaczne były to wyprawy, krepujące i ponure. Jeździliśmy w jakieś ostępy, za miasto. Dłuuuga podróż. Krótki spacer. Słuchanie muzyki. Dłuuuga podróż powrotna. Mało słów. Wyglądał jak szykujący się do wyrafinowanej zbrodni psychopata. W powietrzu iskrzyło. Co iskrzyło? Trudno stwierdzić. A on nie powiedział – ani nie zrobił – niczego, co mogłoby wskazywać, w jakim kierunku rozwinie się ta znajomość.

Wkrótce rocznik maturalny będzie miał studniówkę. Dostałam już trzy zaproszenia. Żadne z nich nie jest od Roberta! I cóż z tego? Idę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: