Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lord Jim (2021) - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Lord Jim (2021) - ebook

50 książek na 50‑lecie Znaku

Przedstawiamy najlepszy przewodnik po świecie literatury.

Wybitni autorzy, ważne dzieła.

Te dobrze znane i te niesłusznie zapomniane.

Kultowe, prowokacyjne i refleksyjne.

Seria 50 na 50 to książki, które po prostu trzeba znać.

Opowieść o niezłomności.

Jim, brytyjski marynarz, wśród morskich odmętów i na odległych lądach poszukuje okazji, by się sprawdzić. Owładnięty obsesją przetestowania własnego charakteru, chciałby sprostać narzuconym sobie wysokim standardom moralnym. Brutalna rzeczywistość stawia jednak przed nim wyzwania znacznie trudniejsze, niż się spodziewał. Zawieszony między odwagą i strachem, honorem i wstydem, winą i potrzebą odkupienia zmaga się z największym przeciwnikiem: własną słabością. Jego losy opisuje Marlow, zmęczony życiem wilk morski, głęboko poruszony przeżyciami Jima. Snując opowieść, zastanawia się, gdzie przebiegają granice między heroizmem a głupotą, strachem a podłością. Przede wszystkim jednak stwierdza, że Jim jest jednym z nas.

Ponad wiek od ukazania się Lorda Jima przedstawiamy współczesny przekład powieści, którego dokonał Michał Kłobukowski. O swojej pracy tłumacz opowiada w posłowiu.

Joseph Conrad, właściwie Józef Teodor Konrad Korzeniowski (1857–1924) – polski pisarz i eseista tworzący w języku angielskim. Jako siedemnastolatek zaciągnął się we Francji na statek, by rozpocząć życie marynarza, podróżnika i awanturnika. Wszystkie jego dzieła oparte są na autobiograficznych motywach. Lord Jim należy do najważniejszych i najbardziej znanych powieści Conrada.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6459-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Niewiele niższy niż metr osiemdziesiąt, mocnej budowy, śmiało wychodził ci naprzeciw, lekko pochylony w barach, z głową podaną do przodu, z nieruchomym spojrzeniem spode łba, które przywodziło na myśl szarżującego byka. Głos miał głęboki, donośny, a w sposobie bycia jak gdyby wytrwale pielęgnowany tupet, wolny jednak od choćby najmniejszej napastliwości. Wydawało się, że nie może się obejść bez tego tupetu, okazywanego nie tylko otoczeniu, lecz i samemu sobie. Nienagannie schludny, od butów po kapelusz ubrany w nieskazitelną biel, cieszył się ogromną sympatią w rozmaitych portach Wschodu, w których zarabiał jako akwizytor dostawców okrętowych.

Akwizytor taki nie musi zdawać egzaminów z niczego pod słońcem, winien jednak odznaczać się Ogólną Zaradnością i umieć jej dowieść w konkretnych sytuacjach. W ramach obowiązków służbowych pędzi na wyścigi z innymi akwizytorami łodzią żaglową, parową lub wiosłową w stronę każdego statku, który rzuci niebawem kotwicę; radośnie pozdrawia kapitana, wciska mu do ręki wizytówkę z nazwą i adresem swojego chlebodawcy, a gdy kapitan po raz pierwszy zejdzie na ląd, akwizytor ma go doholować – stanowczo, lecz bez widocznej natarczywości – do ogromnej pieczary, w której mieści się sklep pełen wszystkiego, co jada się i pija na statku; można tam kupić każdą rzecz, jaka potrzebna jest, aby statek nabrał gotowości morskiej i piękna – czy to haki do łańcucha kotwicznego, czy to arkusiki złotej folii do renowacji rzeźb na rufie; w sklepie tym dostawca okrętowy wita kapitana jak brata, choć kapitan nigdy w życiu go nie widział. Przyjmuje klienta w chłodnym salonie z przepastnymi fotelami, podaje napitki, cygara, przybory do pisania, księgę przepisów portowych, otacza przyjaznym ciepłem, rozpuszczając sól, którą podczas trzymiesięcznego rejsu obrosło serce żeglarza. Póki statek stoi w porcie, zadzierzgniętą tym sposobem więź podtrzymują codzienne wizyty akwizytora. Okazuje on kapitanowi wierność przyjaciela i synowską atencję, cierpliwość Hioba, bezinteresowne oddanie kobiety i wesołość dziarskiego kompana. Potem zaś przychodzi rachunek. W sumie jest to zajęcie piękne i ludzkie. Dobrzy akwizytorzy trafiają się zatem rzadko. Kiedy Ogólnie Zaradny akwizytor ma zarazem tę zaletę, że obyty jest z morzem, chlebodawcy opłaci się nagradzać go hojną gażą i niejakim pobłażaniem. Jim zawsze dobrze zarabiał, a pobłażano mu tak, że można by za to kupić wierność samego diabła. A jednak z czarną niewdzięcznością rzucał nagle posadę i znikał. Powody, jakie podawał, bynajmniej nie przekonywały pracodawców. „Przeklęty dureń!” – stwierdzali, skoro tylko odwrócił się do nich plecami. W ten to zwięzły sposób recenzowali jego wybitną wrażliwość.

Białym z kręgów portowych i kapitanom statków znany był jako Jim – po prostu. Prócz imienia miał oczywiście nazwisko, dokładał jednak wszelkich starań, żeby go nigdy nie wymieniano. Jego incognito, dziurawe jak durszlak, skrywać miało nie osobowość, lecz pewien fakt. Ilekroć pryskało pod naporem tego faktu, opuszczał nagle port, w którym akurat przebywał, i wyruszał do następnego – zazwyczaj dalej na wschód. Trzymał się portów morskich, był bowiem żeglarzem wygnanym z morza i odznaczał się Ogólną Zaradnością, przydatną jedynie w zawodzie akwizytora portowego. W składnym odwrocie wycofywał się ku wschodzącemu słońcu, a wspomniany fakt doganiał go jakby mimochodem, lecz nieuchronnie. Toteż z biegiem lat poznano Jima kolejno w Bombaju, w Kalkucie, w Rangunie, w Penangu, w Batawii – a na każdym z tych postojów był po prostu Jimem-akwizytorem. Kiedy uwrażliwienie na ową Nieznośną Sprawę całkiem go wreszcie wygnało z portów i spośród białych ludzi w dziewiczą dżunglę, Malajowie z leśnej wioski, w której postanowił ukryć ten swój pożałowania godny rys, do jednozgłoskowego kryptonimu dodali drugi wyraz i stąd powstał Tuan Jim – rzec by można, Lord Jim.

Wychował się na probostwie. Wielu dowódców znakomitych statków handlowych pochodzi z takich właśnie oaz pobożności i spokoju. Ojciec Jima dysponował pewną dozą niezbitej wiedzy o Niewiadomym, w sam raz wystarczającą, żeby utrzymać na ścieżce prawości mieszkańców chat, nie bulwersując zarazem tych, którym nieomylna Opatrzność pozwala mieszkać we dworach. Kościółek na wzgórzu był mszystoszary niczym skała widziana przez postrzępiony parawan z liści. Stał tam od wieków, ale rosnące wokół niego drzewa zapewne pamiętały, jak kładziono kamień węgielny. W dole fasada probostwa odbijała ciepłą czerwienią od otaczających budynek trawników, klombów i jodeł; z tyłu był sad, po lewej brukowany dziedziniec przed stajnią, a do ceglanego muru przylegał szereg cieplarń o pochyłych szklanych daszkach. Prebenda ta od pokoleń pozostawała w rękach rodziny Jima. Miał on jednak czterech braci, więc gdy po serii lekkich wakacyjnych lektur odezwało się w nim powołanie do służby na morzu, natychmiast wysłano go na „statek szkolny dla oficerów marynarki handlowej”.

Liznął tam trochę trygonometrii i nauczył się chodzić po bramrejach. Cieszył się powszechną sympatią. Był trzeci z nawigacji i pełnił funkcję wzorowego wioślarza w pierwszej szalupie. Nie miewał zawrotów głowy i był bardzo sprawny fizycznie, więc doskonale spisywał się na masztach. Wyznaczono mu stanowisko manewrowe na marsie fokmasztu, skąd ze wzgardą, jaką żywić może człowiek, któremu sądzone jest błyszczeć pośród niebezpieczeństw, często spoglądał na spokojne mrowie dachów rozdzielone brązową wstęgą rzeki, podczas gdy na obrzeżach dookolnej równiny strzelały w brudne niebo kominy fabryczne, smukłe jak ołówki, a każdy z nich rzygał dymem niby wulkan. Widział wyruszające z portu ogromne statki, nieustannie kursujące promy o szerokich kadłubach, pływające hen, w dole łódeczki, zamglony w oddali splendor morza, w sobie zaś czuł nadzieję barwnego życia w świecie przygód.

Na dolnym pokładzie, w harmidrze dwustu głosów zapominał się i zawczasu odgrywał w wyobraźni sceny z morskiego życia, inspirowane lekką literaturą. Już widział, jak ratuje ludzi z tonących statków, rąbie maszty podczas huraganu, z liną w zębach płynie przez fale przyboju lub jako samotny rozbitek, bosy i półnagi, chodzi po rafach w porze odpływu, szukając skorupiaków, żeby ratować się przed głodem. Stawiał czoło dzikusom na tropikalnych wybrzeżach, tłumił bunty na pełnym morzu, a w małej łódce pośród oceanu dodawał otuchy zrozpaczonym, zawsze świecąc przykładem ofiarnej obowiązkowości, niezłomny jak bohater powieści.

– Coś się stało. Chodźcie.

Zerwał się na równe nogi. Chłopcy gęsiego wspinali się po drabinkach. Z góry słychać było pospieszną bieganinę i okrzyki, a kiedy Jim wydostał się wreszcie na pokład, stanął bez ruchu, zbity z tropu.

Zapadał zimowy zmierzch. Wichura, która zerwała się w południe, wzmogła się tymczasem, zatrzymując wszelki ruch na rzece, i wiała teraz z mocą huraganu, w narowistych porywach, z takim hukiem, jakby ciężkie działa strzelały salwami ponad oceanem. Zacinający deszcz rozwieszał w powietrzu migotliwe, rzednące chwilami płachty, a w przerwach między nimi oczom Jima ukazywały się w złowrogich przebłyskach zbałwanione fale przypływu, wśród których łodzie i kutry podskakiwały i szamotały się u brzegu, budynki stały w mknącej mgle, szerokie promy szarpały się ociężale, jakby próbowały urwać się z kotwicy, a ogromne pomosty przystani na przemian unosiły się i opadały, tonąc w bryzgach piany. Kolejny podmuch uderzył z taką siłą, jakby miał porwać z sobą to wszystko. Powietrze pełne było fruwających kropel. Wichura dęła z zajadłym rozmysłem, skrzeczała z żarliwą furią, obecną także w brutalnym tumulcie ziemi i nieba, wymierzonym jak gdyby osobiście przeciwko Jimowi, któremu aż dech zaparło z nabożnego lęku. Znieruchomiał. Wydawało mu się, że jakaś siła obraca nim w koło.

Ktoś go potrącił.

– Osada do łodzi!

Kilku chłopców minęło go biegiem. Jakiś kabotażowiec, szukając schronienia w porcie, staranował zakotwiczony szkuner, a jeden z instruktorów na szkolnym jachcie zauważył tę kolizję. Chłopcy całym tłumem wdrapywali się na relingi i tłoczyli wokół żurawików.

– Zderzenie. Zaraz przed nami. Pan Symons wszystko widział.

Ktoś popchnął Jima, aż ten zatoczył się, zawadził o bezanmaszt i uchwycił się liny. Stary statek szkolny szarpał się na kotwicy i cały aż dygotał, lekko ustawiając się dziobem do wiatru, a skąpy takielunek głębokim basem, resztką tchu nucił cichą pieśń o młodości spędzonej na morzu.

– Szalupę spuść!

Widząc, że szalupa z pełną osadą szybko opada poniżej relingu, Jim rzucił się w jej stronę. Usłyszał plusk.

– Odbijaj! Uprzątnij talie!

Wychylił się za burtę. Wzdłuż niej rzeka kipiała spienionymi smugami. W zapadającym zmroku widać było, jak szalupa we władzy nurtu i wiatru, które na chwilę całkiem ją powstrzymały, miota się, tkwiąc wśród fal dziób w dziób ze statkiem. Jim ledwie usłyszał, że w łodzi ktoś wrzeszczy:

– Równo, szczeniaki, jeżeli w ogóle chcecie kogoś uratować! Trzymaj rytm!

I oto nagle szalupa wysoko zadarła dziób i z wzniesionymi wiosłami przeskoczyła nadciągającą falę, wyrywając się spod władzy czaru, którym spętały ją wicher i nurt.

Jim poczuł, że ktoś mocno chwyta go za ramię.

– Za późno, chłopcze. – Kapitan położył mu dłoń na ramieniu, żeby powstrzymać młodzieńca, który sprawiał takie wrażenie, jakby miał lada chwila skoczyć za burtę, a Jim z bólem spojrzał na dowódcę, świadom porażki. Mężczyzna uśmiechnął się ze współczuciem.

– Na drugi raz lepiej ci się poszczęści. Będziesz miał nauczkę.

Przenikliwy okrzyk triumfu powitał szalupę, gdy wróciła, tańcząc po falach. Widać było, że nabrała sporo wody, a po jej dnie przetaczają się z boku na bok dwaj wyczerpani mężczyźni. Cały złowrogi tumult wichru i morza wydawał się teraz Jimowi nędzną błahostką, chłopiec tym bardziej więc żałował, że tak go onieśmieliła ta czcza groźba. Teraz już wiedział, co o niej sądzić. Czuł, że za nic ma wichurę. Potrafił sprostać większym niebezpieczeństwom. Wiedział, że im sprosta – lepiej niż ktokolwiek. Nie pozostała w nim ani odrobina strachu. Ale wieczorem trzymał się na uboczu, zasępiony, a tymczasem dziobowy szalupy – chłopiec o dziewczęcej twarzy i wielkich szarych oczach – był bohaterem dolnego pokładu. Koledzy tłoczyli się wokół niego, skwapliwie wypytując. On zaś opowiadał:

– Zobaczyłem tylko samą jego głowę, jak się co chwila wynurza i zaraz znów idzie pod wodę, więc dźgnąłem bosakiem. Zaczepił o spodnie, a ja już myślałem, że wylecę za burtę, ale stary Symons puścił ster i złapał mnie za nogi, a łódź o mało nie zatonęła. Stary Symons to wspaniały gość. W ogóle mi nie szkodzi, że nas tak obtańcowuje. Trzymał mnie za nogę i bez przerwy mnie klął, ale tak naprawdę chodziło mu o to, żebym nie puścił bosaka. Stary Symons strasznie łatwo się podpala, co? Nie, ja wcale nie tego małego blondynka zahaczyłem. Mówię o tym brodatym drabie. Jak go wciągnęliśmy, to jęczał: „Oj, moja noga! Oj, moja noga!” – i przewracał oczami. Macie pojęcie? Żeby taki kawał chłopa mdlał jak dziewczyna. Zemdlelibyście, jakby was ktoś kujnął bosakiem? Bo ja na pewno nie. Wbił mu się w nogę o, tyle. – Tu pokazał bosak, który specjalnie w tym celu zniósł pod pokład, i wywołał sensację. – Nie, głupku! Nie zahaczył się ciałem, tylko portkami. Krew się lała, ma się rozumieć.

Jim uważał, że jest to żałosny pokaz próżności. Wichura dała szansę bohaterstwu równie pozornemu jak jej własna groza. Był zły, że brutalny tumult ziemi i nieba zaskoczył go znienacka i skrzywdził, stawiając tamę jego wielkodusznej gotowości do straceńczych eskapad. W sumie raczej się cieszył, że nie zdążył wskoczyć do szalupy, skoro czyjś pomniejszy wyczyn najzupełniej wystarczył w tej potrzebie. Wzbogacił swoją wiedzę bardziej niż ci, którzy wykonali robotę. Kiedy wszyscy zadrżą, wtedy – nie wątpił – on jeden będzie umiał stawić czoło rzekomej groźbie wiatru i morza. Wiedział, co o niej sądzić. Pod beznamiętnym spojrzeniem wydawała się godna pożałowania. Nie znajdował w sobie ani śladu emocji, a owocem całego tego oszałamiającego zdarzenia było to, że przez nikogo niezauważany, trzymając się z dala od hałaśliwej zgrai chłopców, ze świeżo nabytą pewnością napawał się własną żądzą przygód i poczuciem wszechstronnej odwagi.ROZDZIAŁ DRUGI

Po dwuletnim szkoleniu wypłynął na morze, a wkraczając w rejony, które tak dobrze znała jego wyobraźnia, stwierdził, że duch przygody jest w nich dziwnie nieobecny. Odbył wiele rejsów. Poznał magiczną monotonię bytowania między niebem a wodą: musiał znosić krytyczne uwagi ludzi, srogie rygory morza i surową prozę codziennej harówki, która owszem, zapewnia chleb powszedni, lecz poza tym wynagradza ją jedynie bezgraniczne umiłowanie pracy. Ale nagroda ta jakoś mu się wymykała. Nie mógł jednak zawrócić, nic bowiem tak nas nie czaruje, rozczarowuje i zniewala jak życie na morzu. Miał zresztą przed sobą niezłe widoki. Był dobrze wychowany, zrównoważony, ustępliwy i dokładnie znał swoje obowiązki; z czasem więc, w bardzo jeszcze młodym wieku, został starszym oficerem na znakomitym statku, nigdy nie będąc poddanym próbie tych morskich zdarzeń, które wydobywają na światło dzienne wewnętrzną wartość człowieka, ostrość jego charakteru, naturę tworzywa, z jakiego jest uformowany, walor odporności i prawdę ukrytą pod warstwą pozorów, ujawniają zaś to wszystko nie tylko innym ludziom, lecz i jemu samemu.

Jeden jedyny raz w ciągu całego tego czasu błysnęło mu w przelocie, jak bardzo serio potrafi gniewać się morze. Prawda ta przejawia się rzadziej, niż można by mniemać. Niebezpieczeństwo, jakie niosą z sobą przygody i burze, miewa wiele różnych odcieni, i tylko niekiedy na powierzchnię zdarzeń wypływa złowroga gwałtowność zamiaru – coś, co wymyka się wszelkim określeniom, a umysłowi i sercu człowieka narzuca przeświadczenie, że splot wypadków albo furia żywiołów naciera nań z rozmyślną złośliwością, z niepohamowaną mocą, z nieokiełznanym okrucieństwem, które zamierza wyżąć zeń całą nadzieję i trwogę, ból znużenia i pragnienie spoczynku; strzaskać, zniszczyć, unicestwić wszystko, co w życiu widział, znał, kochał, lubił czy znienawidził; wszystko, co bezcenne i nieodzowne: słońce, wspomnienia, przyszłość; zmieść mu raz na zawsze sprzed oczu całą drogocenną rzeczywistość tym prostym i przerażającym sposobem, że pozbawi go życia.

Poturbowany przez spadające drzewce na początku tygodnia, o którym jego kapitan Szkot mawiał potem: „Nie mam bladego pojęcia, jakim cudem łajba wyszła z tego cało!” – Jim wiele dni przeleżał na wznak, oszołomiony, potłuczony, bez nadziei, w męczarniach, jakby na dnie otchłani niepokoju. Nie dbał o to, jaki spotka go koniec, a w rzadkich momentach pełnej przytomności przeceniał własne zobojętnienie. Niebezpieczeństwo w chwilach, gdy się go naocznie nie widzi, ma niedoskonały, rozmyty kontur ludzkiej myśli. Trwoga przybiera postać cienia; tymczasem Wyobraźnia, nieprzyjaciółka ludzi, matka wszelkich zgróz, z braku bodźców pogrąża się w kojącym zmętnieniu wyczerpanych emocji. Jim widział tylko bałagan, jaki panował w jego miotanej burzą, szczelnie zamkniętej kajucie. Leżał w tym cokolwiek zrujnowanym wnętrzu i skrycie się cieszył, że nie musi wychodzić na pokład. Chwilami jednak nieopanowany paroksyzm udręki przeszywał jego ciało, aż Jim zaczynał dyszeć i skręcać się pod kocami, wtedy zaś tępa brutalność istnienia narażonego na taką mękę budziła w nim rozpaczliwe pragnienie ucieczki za wszelką cenę. Lecz potem znów się wypogodziło i więcej już o tych sprawach nie myślał.

Wciąż jednak lekko utykał, musiał więc udać się do szpitala, gdy statek zawinął do jednego ze wschodnich portów. Rekonwalescencja postępowała wolno, toteż go tam zostawiono.

Na oddziale dla białych byli prócz niego tylko dwaj pacjenci: płatnik z pewnej kanonierki, który wpadłszy do luku, złamał nogę, i bliżej nieokreślony budowniczy kolei z sąsiedniej prowincji, nękany jakąś tajemniczą chorobą tropikalną; ten ostatni uważał lekarza za osła, natomiast z rozkoszą nadużywał ukradkiem specyfików, które z niezmordowanym oddaniem przemycał dlań tamilski służący. Opowiadali sobie nawzajem o swoim życiu, trochę grali w karty lub też w piżamach gnuśnieli przez cały dzień, zapadnięci w fotele, ziewając i nie odzywając się ani słowem. Szpital stał na wzgórzu, a łagodny wietrzyk wpadający przez okna, zawsze szeroko otwarte, wnosił między gołe ściany miękkość nieba, omdlałość ziemi, czarowne tchnienie wschodnich wód. Były w tym powiewie aromaty, zapowiedzi nieustającego spoczynku, podarunek bezkresnych snów. Jim codziennie spoglądał ponad gąszczem ogrodów, dalej niż dachy miasta, nad koronami palm porastających wybrzeże patrzył na redę, tę drogę na Wschód, usianą girlandami wysepek, rozświetloną odświętnym słońcem, pełną statków małych jak zabawki, ożywioną krzątaniną, która przypominała świąteczny korowód, podczas gdy w górze panował wiekuisty spokój wschodniego nieba, a uśmiechnięte ukojenie wschodnich mórz władało przestrzenią aż po horyzont.

Gdy tylko mógł znów chodzić bez laski, zszedł do miasta, chcąc znaleźć sposobność powrotu do kraju. Nic mu się jednak nie nadarzyło, toteż czekając okazji, naturalną koleją rzeczy spędzał czas w porcie z kolegami po fachu. Reprezentowali oni dwa typy. Niektórzy – bardzo nieliczni i jedynie z rzadka tam widywani – wiedli tajemniczy żywot, zachowawszy nienaruszone zasoby energii, a zarazem temperament bukanierów i rozmarzony wzrok. Sprawiali wrażenie, że żyją w obłędnym labiryncie planów, nadziei, niebezpieczeństw, przedsięwzięć, wyprzedzając cywilizację, w mrocznych zakątkach morza; w całej tej fantastycznej egzystencji ich własna śmierć wydawała się jedynym faktem, który miał jako tako pewne widoki urzeczywistnienia. W większości byli to jednak ludzie, którzy – tak samo jak Jim rzuceni w to miejsce ręką przypadku – pozostali jako oficerowie na tubylczych statkach. Zgrozę budziła w nich perspektywa służby w ojczystej marynarce, w trudniejszych warunkach i w surowszej dyscyplinie, na ryzykownie wzburzonych oceanach. Przystosowali się do wiekuistego spokoju wschodniego nieba i morza. Polubili krótkie rejsy, wygodne leżaki, liczne załogi złożone z krajowców oraz to, że sama przynależność do białej rasy jest wyróżnieniem. Wzdragali się na myśl o ciężkiej pracy i prowadzili karkołomnie łatwe życie, wiecznie o krok od utraty posady, wiecznie o krok od nowego kontraktu, służąc Chińczykom, Arabom, Metysom. Służyliby choćby samemu diabłu, gdyby zapewnił im dostatecznie lekkie warunki. Nieustannie rozmawiali o tym, jak komuś z ich znajomych się poszczęściło: ten a ten dostał pod komendę statek żeglujący wzdłuż wybrzeża Chin – bułka z masłem; inny miał ciepłą posadkę gdzieś w Japonii, a trzeciemu nieźle się powodziło w marynarce wojennej Syjamu; we wszystkim zaś, co mówili – w ich postępkach, prezencji, osobach – dawał się dostrzec pewien słaby punkt, ognisko rozkładu, niezłomna wola, aby bez ryzyka gnuśnieć przez resztę życia.

Jimowi ta rozplotkowana hałastra, gdy patrzył na nią jak na żeglarzy, wydawała się początkowo mniej realna niż tłum cieni. Lecz z czasem zafascynował go widok tych ludzi, jak również fakt, że choć unikali niebezpieczeństwa i mozołu, dobrze im się wiodło. Prócz wzgardy, którą zrazu do nich żywił, z wolna zbudziło się w nim inne jeszcze uczucie; i oto nagle, porzuciwszy myśl o powrocie do kraju, zaciągnął się jako starszy oficer na „Patnę”.

Nazwę tę nosił miejscowy parowiec, stary jak świat, smukły jak chart, zżarty rdzą bardziej niż przeznaczona na złom cysterna. Jego właścicielem był Chińczyk, armatorem Arab, a kapitanem wynarodowiony Niemiec z Nowej Południowej Walii, który z wielką ochotą klął publicznie swój kraj ojczysty, zarazem jednak – zapewne natchniony zwycięską polityką Bismarcka – pomiatał każdym, kogo się nie bał; był typem zaiste „z krwi i żelaza”, o fioletowym nosie i rudych wąsach. Kiedy „Patna”, pomalowana od zewnątrz i wybielona wewnątrz, stanęła z kotłami pod parą przy drewnianej kei, na jej pokład zapędzono mniej więcej ośmiuset pielgrzymów.

Wchodzili po trzech trapach, gęsiego, nagleni wiarą i nadzieją raju, z nieprzerwanym tupotem i szuraniem bosych stóp, bez słowa, bez choćby szeptu czy spojrzenia wstecz; a kiedy już wychynęli spomiędzy barierek, rozeszli się po całym pokładzie, zalewając dziób i rufę, schodząc na dół przez ziejące luki, wypełniając zakamarki we wnętrzu statku jak woda wpływająca do cysterny, napełniająca szczeliny i szpary, bezgłośnie wznosząca się aż po wrąb. Osiem setek mężczyzn i kobiet pełnych wiary i rozmaitych nadziei, ożywianych uczuciami i wspomnieniami nadciągnęło z północy, z południa i z peryferii Wschodu, krocząc po ścieżkach dżungli, spływając rzekami, żaglówkami przebywając płycizny, przeprawiając się małymi czółnami z wyspy na wyspę, zaznając po drodze wielu cierpień, napotykając przedziwne widoki, stawiając czoło przedziwnym lękom. Wiedzeni jednym pragnieniem, przybyli z samotnych chat pośród dzikiej głuszy, z ludnych, warownych wsi, z nadmorskich wiosek. Posłuszni wezwaniu wspólnej idei, porzucili swoje lasy i poręby, opiekę władców, dobrobyt i biedę, rodzime środowisko i groby ojców. Przyszli okryci kurzem, spoceni, zbrukani, w łachmanach – krzepcy mężczyźni na czele całych rodzin, a obok nich wychudli starcy, którzy parli naprzód bez nadziei powrotu; młodzi chłopcy o nieustraszonych, ciekawskich spojrzeniach, zawstydzone dziewczynki z potarganymi długimi włosami i okutane sukniami od stóp do głów nieśmiałe kobiety, które przyciskały do piersi uśpione niemowlęta, opatulone końcami brudnych zawojów, bezwiednie pielgrzymujące w imię rygorystycznej religii.

– Pacz pan na to bidlo – rzekł niemiecki kapitan do swojego nowego zastępcy.

Na samym końcu nadszedł Arab, który przewodził tej pobożnej wędrówce. Wolno wkroczył na pokład, przystojny i poważny, w białej szacie i wielkim turbanie. W ślad za nim służący szli szeregiem, dźwigając jego bagaż; „Patna” odbiła od nabrzeża i odpłynęła.

Wziąwszy kurs między dwie wysepki, przecięła skosem kotwicowisko żaglowców, zatoczyła półkole w cieniu wzgórza i z bliska minęła pasmo spienionych raf. Arab, stojąc na rufie, odmówił modlitwę za tych, co podróżują morzem. Wzywał łaski Najwyższego, błagając go, aby zechciał sprzyjać wyprawie, aby pobłogosławił ludzki trud i utajone w człowieczych sercach zamysły; parowiec młócił wśród zmierzchu spokojną wodę cieśniny; daleko za rufą zamocowana na palach śrubowych latarnia morska, którą niewierni ustawili na zdradzieckiej mieliźnie, zdawała się mrugać płomienistym okiem w stronę pielgrzymiego statku, jakby drwiła z jego religijnej misji.

„Patna” wypłynęła z cieśniny, przecięła zatokę i ruszyła szlakiem wiodącym nieopodal Maledywów, w okolicach pierwszego równoleżnika. Kierując się prosto na Morze Czerwone, płynęła pod pogodnym niebem, prażącym i bezchmurnym, spowita słonecznym żarem, który zabijał wszelką myśl, dręczył serce, paraliżował każdy przypływ siły i energii. A pod złowrogim splendorem nieba morze, błękitne i otchłanne, trwało nieporuszone, bez drgnienia, bez zmarszczki, bez choćby najdrobniejszej fali – lepkie, zastygłe, martwe. „Patna” z cichym sykiem przemierzała tę świetlistą, gładką równinę, rozwijając na niebie czarną wstęgę dymu, a na wodzie pozostawiając za sobą białą wstęgę piany, która natychmiast znikała jak widmo śladu nakreślonego na martwym morzu przez widmo parowca.

Każdego ranka słońce, jak gdyby dostosowując tempo swych obrotów do postępów pielgrzymki, wyłaniało się, bezgłośnie eksplodując światłem dokładnie w tej samej odległości za rufą, a koło południa doganiało statek i chlustało skoncentrowanym żarem promieni na bogobojne zamiary ludzi, po czym chyląc się ku zachodowi, mijało parowiec i co wieczór tajemniczo tonęło w morzu, zawsze w tej samej odległości od dziobu „Patny”. Pięciu białych z jej załogi mieszkało na śródokręciu, z dala od ludzkiego ładunku. Rozpięty od dziobu aż po rufę tent z białego płótna osłaniał pokład i tylko cichy pomruk, nikły szmer smutnych głosów zdradzał obecność tłumu ludzi na rozprażonym ogromie oceanu. Tak zatem mijały dni – nieruchome, skwarne, ciężkie, kolejno odchodziły w przeszłość, jak gdyby spadały w przepaść, która nieustannie zionęła za rufą; „Patna” zaś, samotna pod pasmem dymu, wytrwale dążyła naprzód i pośród świetlistego bezmiaru tliła się czernią, jakby płomień z bezlitosnych niebios smagnął ją i osmalił.

Noce spływały na nią niczym błogosławieństwo.ROZDZIAŁ TRZECI

Świat przesycony był cudownym bezruchem, a spokojne promienie gwiazd zdawały się obsiewać ziemię rękojmiami wiecznotrwałego bezpieczeństwa. Młody księżyc wygiął się dla odmiany w drugą stronę i świecąc na zachodzie, tuż nad wodą, przypominał wąski opiłek, który wzleciał, odprysnąwszy od sztaby złota; Morze Arabskie, gładkie i chłodne jak tafla lodu, ciągnęło się idealną równiną aż po nie mniej idealną kolistość mrocznego horyzontu. Śruba nieustannie się obracała, jakby jej rytm przewidziany był w planie bezpiecznego wszechświata, a po bokach „Patny” dwie głębokie fałdy wody, niezmienne i posępne wśród migotliwej gładzi, zamykały między swoimi prostymi, rozbieżnymi grzbietami kilka białych wirów piany wybuchających cichym sykiem, kilka drobnych fal, kilka zmarszczek, kilka zafalowań, które niebawem zostawały w tyle, wzburzając na moment powierzchnię morza, gdy statek popłynął już dalej, i osiadały z delikatnym pluskiem, uspokojone, aby wsiąknąć w kolisty bezruch wody i nieba, z wiecznie sunącym przez samo centrum czarnym punkcikiem kadłuba.

Jim stał na mostku, przeniknięty bezgranicznym poczuciem niezachwianego bezpieczeństwa, wielkim spokojem, który dawał się wyczytać z milczącego oblicza przyrody niby gwarancja troskliwej miłości, jaką tchnie pogodna, tkliwa twarz matki. Pod płóciennym tentem, zdani na mądrość i odwagę białych, ufni w moc ich niedowiarstwa i potęgę żelaznej skorupy ognistego statku, pielgrzymi wędrujący w imię rygorystycznej wiary spali na matach, kocach, gołych deskach, na wszystkich pokładach, we wszystkich ciemnych kątach, owinięci farbowanymi tkaninami, okutani brudnymi łachmanami, złożywszy głowy na zawiniątkach, wtulając twarze w zgięcia łokci: mężczyźni, kobiety, dzieci; starzy obok młodych, zniedołężniali obok pełnych życia – wszyscy równi wobec snu, brata śmierci.

Ciągnący od dziobu jednostajny powiew, wywołany ruchem parowca, sunął przez mroczny tunel między wysokimi nadburciami, muskając rzędy leżących ciał; kilka słabych płomyków pełgało w kloszach, które tu i ówdzie zwisały na krótkich linkach z żerdzi podpierających tent, a w mętnych kręgach padającego z nich światła, drżących lekko w takt nieustannej wibracji statku, pojawiał się zadarty podbródek, dwie zamknięte powieki, smagła dłoń ze srebrnymi pierścionkami, chuda kończyna owinięta podartą narzutą, odrzucona do tyłu głowa, naga stopa, gardło obnażone i podane naprzód, jakby samo nadstawiało się pod nóż. Zamożniejsi zbudowali dla swoich rodzin budki z ciężkich skrzyń i zakurzonych mat; ubodzy leżeli bok w bok, mając pod głowami zawiniątka z całym swoim ziemskim dobytkiem; samotni starcy spali na dywanikach modlitewnych, podciągnąwszy nogi, zasłoniwszy uszy dłońmi, z łokciami po bokach twarzy; pewien ojciec wciągnął głowę w ramiona i skulił się, dotykając kolanami czoła, i teraz drzemał ze strapioną miną obok rozczochranego chłopca, który spał na wznak, z ręką wyciągniętą w rozkazującym geście; kobieta od stóp do głów nakryta białym prześcieradłem niby trupim całunem tuliła pod każdą pachą nagie dziecko; spiętrzony po prawej stronie rufy bagaż Araba tworzył zwalisty wzgórek o połamanych konturach, nad którym kołysała się lampa, z tyłu zaś widać było wielki galimatias niewyraźnych kształtów: połyskliwe brzuśce pękatych garnków z mosiądzu, podnóżek leżaka, groty włóczni, prostą pochwę starego miecza opartego o stertę poduszek, dziobek cynowego imbryczka do kawy. Mechaniczny log na relingu rufowym co pewien czas oznajmiał jednym dźwięcznym uderzeniem każdą milę przebytą z pobożną misją. Nad tłumem śpiących wznosiło się niekiedy wątłe, cierpliwe westchnienie z ust kogoś, kogo dręczyła zmora; z czeluści statku dobiegały nagle krótkie, metaliczne brzęknięcia, szorstkie szuranie szpadla, gwałtowne trzaśnięcie drzwiczek pieca, brutalne niczym eksplozja, jakby w piersiach ludzi obsługujących tajemnicze urządzenia pod pokładem wrzał gniew; a tymczasem smukły, wysoki kadłub parowca sunął naprzód w równym tempie, ani trochę nie kołysząc nagimi masztami, przecinał spokojny bezmiar wód pod niedostępnym, pogodnym niebem.

Jim przechadzał się w poprzek mostku, a w głębokiej ciszy własne kroki wydawały mu się nienaturalnie głośne, jakby odbite echem od czujnych gwiazd: jego oczy, wędrujące po horyzoncie, zdawały się zgłodniale wpatrywać w to, co niedościgłe, i nie dostrzegały cienia rzucanego przez mające niebawem nastąpić zdarzenie. Jedyny cień rzucał czarny dym, ociężale wylewający się z komina ogromną serpentyną, której koniec nieustannie rozwiewał się w powietrzu. Dwaj Malajowie, milczący i prawie nieruchomi, sterowali, stojąc po obu stronach koła ujętego w mosiężną obręcz, a jej fragment odbijał się w padającym z szafki kompasowej owalu światła. Od czasu do czasu pojawiała się w tej plamie świetlnej dłoń o czarnych palcach, które na przemian chwytały i puszczały obracające się szprychy; ogniwa łańcucha sterowego ciężko zgrzytały w kołach orzechowych. Jim spoglądał niekiedy na kompas, omiatał spojrzeniem niedosiężny horyzont, leniwie skręcając się w pasie, przeciągał się, aż mu w stawach strzelało – ot tak, z nadmiaru dobrego samopoczucia; rozzuchwalony pozorną nienaruszalnością panującego spokoju, czuł, że nic a nic go nie obchodzi, co mu się jeszcze przydarzy przed końcem jego dni. Czasem popatrywał od niechcenia na mapę przypiętą czterema pinezkami do niskiego trójnożnego stolika, stojącego między skrzynią urządzenia sterowego a rufą. Przedstawiający morską głębię arkusz papieru lśnił w świetle lampy przywiązanej do stójki, tworząc powierzchnię równą i gładką jak migocząca za burtą tafla wody. Na mapie leżał liniał równoległy z przenośnikiem nawigacyjnym; pozycję statku w południe zaznaczono czarnym krzyżykiem, a narysowana stanowczym pociągnięciem ołówka linia prosta sięgała aż do Perimu, wytyczając kurs parowca – drogę dusz zmierzających ku świętemu miejscu, obietnicy zbawienia, nagrodzie w postaci żywota wiecznego – sam zaś ołówek, którego zaostrzony koniec dotykał wybrzeża Somalii, leżał okrągły i nieruchomy niczym gołe drzewce, pływające w bezpiecznym doku. „Ależ równe tempo trzymamy”, pomyślał Jim ze zdumieniem, a także z czymś w rodzaju wdzięczności za ten wzniosły spokój morza i nieba. Zwykle w takich razach miewał głowę pełną heroicznych czynów: uwielbiał tak marzyć, wieńcząc powodzeniem wszystkie swoje urojone przedsięwzięcia. Była to najlepsza część jego życia, utajona w nim prawda, ukryta rzeczywistość. Marzenia te, wspaniale męskie, urokliwie niewyraźne, sunęły przed nim bohaterską paradą; unosiły z sobą duszę marzyciela, upojoną boskim eliksirem bezgranicznej wiary w siebie. Nie istniało nic, czemu by nie sprostał. Tak był rad z tego przeświadczenia, że uśmiechnął się, kierując przed siebie nieuważne spojrzenie; a kiedy spojrzał wstecz, zobaczył białą smugę kilwateru, nakreśloną stępką statku tak równo, jak równa była narysowana ołówkiem na mapie czarna kreska.

Wiadra z popiołem grzechotały, jeżdżąc w górę i w dół przewodami wentylacyjnymi kotłowni, a Jim, słysząc ten blaszany harmider, przypomniał sobie, że jego wachta dobiega końca. Westchnął z zadowoleniem, ale i z żalem, że musi się pożegnać z tym pogodnym spokojem, który tak sprzyjał swobodnemu awanturnictwu wyobraźni. Był też trochę senny i czuł, jak przez wszystkie kończyny przebiega miłe rozleniwienie, jak gdyby cała krew zamieniła się w ciepłe mleko. Na pokład bezszelestnie wyszedł kapitan w piżamie z rozpiętą kurtką. Był czerwony na twarzy, ledwie przebudzony, lewe oko miał przymknięte, a prawe tępe i szkliste; zwiesił nad mapą wielką głowę i sennie podrapał się po żebrach. Jego nagie ciało sprawiało osobliwie nieprzyzwoite wrażenie. Obnażona pierś błyszczała, miękka i zatłuszczona, jakby wypocił przez sen własne sadło. Rzucił jakąś fachową uwagę głosem szorstkim i martwym jak zgrzyt pilnika o kant deski; fałda podwójnego podbródka zwisała mu niczym torba przytroczona tuż pod zawiasami żuchwy. Jim wzdrygnął się, ale odpowiedział z całym uszanowaniem; na zawsze jednak zachował w pamięci obmierzłą, otyłą postać, jakby właśnie wtedy po raz pierwszy mu się objawiła – wcielenie wszystkiego, co podłe i niskie, a co czai się w drogim nam świecie: w naszych własnych sercach, w których pokładamy nadzieję zbawienia, w ludziach wokół nas, w oglądanych widokach, w słyszanych dźwiękach, w powietrzu wypełniającym nasze płuca.

Złoty opiłek księżyca wolno sunął w dół, aż zagubił się na pociemniałej tafli wody, a utajona za niebem wieczność zdawała się zniżać ku ziemi, w miarę jak wzmagało się migotanie gwiazd i pogłębiał posępny blask półprzejrzystej kopuły, która przykrywała płaski krąg matowego morza. Statek płynął w równym tempie, ruchem nieuchwytnym dla ludzkich zmysłów, jak zatłoczona planeta, mknąca przez mroczne przestwory eteru w ślad za rojem słońc, pośród zatrważających, niewzruszonych samotni, które wyczekiwały tchnienia niestworzonych jeszcze pokoleń.

– Tam u nas na dole gorąc jak nie wiem co – zabrzmiał czyjś głos.

Jim uśmiechnął się, nie oglądając się za siebie. Kapitan stał bez ruchu, pokazując plecy: ten zaprzaniec własnej nacji zazwyczaj demonstracyjnie ignorował bliźnich, chyba że akurat uznał za stosowne zwrócić się ku nim z krwiożerczym spojrzeniem, zanim chlusnął spienionym potokiem żargonowych zniewag, które tryskały z niego jak z rynsztoka. Tym jednak razem tylko ponuro stęknął; na najwyższym stopniu schodków prowadzących na mostek kapitański stał drugi mechanik, mnąc w wilgotnych dłoniach brudną, przepoconą chustę, i – ani trochę niespeszony – dalej się wyżalał. Ci na górnych pokładach to dopiero mają słodkie życie, choć on nijak nie potrafi zgadnąć, jaki właściwie z nich pożytek. Nieszczęśni mechanicy i tak przecież muszą zadbać, żeby statek płynął naprzód, więc równie dobrze mogliby dopilnować reszty roboty; jak rany, mechanikom...

– Zamknij sze! – z flegmą warknął Niemiec.

– Aha, zamknij się! A jak tylko coś nawali, zaraz lecicie do nas, może nie? – ciągnął mechanik. On sam prawie już się ugotował; ale teraz przynajmniej może grzeszyć do woli, bo przez ostatnie trzy dni przeszedł niezły trening przed pobytem w miejscu, w którym po śmierci lądują psotni chłopcy, jak słowo honoru, a w dodatku zupełnie ogłuchł od tego cholerycznego łoskotu tam na dole. Ta przeklęta, zardzewiała kupa żelastwa z silnikiem sprzężonym i skraplaczem przeponowym turkocze i dudni jak stary kabestan pokładowy, tylko jeszcze gorzej; a on, drugi mechanik, nie ma bladego pojęcia, po kiego noc w noc, dzień w dzień ryzykuje od Boga dane życie, kiedy ten szmelc ze złomowni zasuwa w tempie pięćdziesięciu siedmiu obrotów. Chyba od urodzenia taki już z niego ryzykant. On...

– Skąd żeś wziął sznapsa? – spytał Niemiec z wściekłością, ale wciąż trwał bez ruchu w świetle padającym z szafki kompasowej, jak pokraczny bałwan wyciosany z bryły tłuszczu. Jim dalej uśmiechał się do cofającego się horyzontu; serce przepełnione miał szlachetnymi odruchami, a głowę nabitą rozmyślaniami o własnej wyższości.

– Sznapsa! – z życzliwą wzgardą powtórzył mechanik, oburącz uczepiony relingu: cienista postać na giętkich nogach. – Nie od pana, kapitanie. Jak rany, pan jesteś na to za skąpy. Prędzej dałbyś pan porządnemu człowiekowi skonać, niż poczęstował go kroplą gorzałki. To jest właśnie ta wasza niemiecka gospodarność. Oszczędzacie pensy, a tracicie funty. – Nagle się rozczulił. Koło dziesiątej pierwszy mechanik, stary poczciwina, nalał mu ledwo na cztery palce – i ani krztyny więcej, jak słowo honoru! Ale żeby teraz dało się wyciągnąć starego szalbierza z jego koi – nawet pięciotonowy dźwig by nie poradził. Co to, to nie. W każdym razie nie tej nocy. Pierwszy mechanik spał słodko jak dzieciątko, z flaszką doskonałej brandy pod poduszką. Z grubej gardzieli dowódcy „Patny” wydobył się niski warkot, w którym słowo _Schwein_ furkotało raz niżej, raz wyżej, niby kapryśne piórko w lekkim powiewie. On i pierwszy mechanik od dobrych paru lat byli w wielkiej komitywie, pełniąc służbę u tego samego jowialnego, przebiegłego, starego Chińczyka, który nosił wielkie okulary w rogowej oprawce, a w czcigodną siwiznę warkocza wplatał sznurki czerwonego jedwabiu. W macierzystym porcie „Patny” panowała opinia, jakoby ci dwaj w dziedzinie zuchwałej malwersacji wspólnie „popełnili mniej więcej wszystko, co jest do pomyślenia”. Na pozór wydawali się niedobraną parą: jeden był mętnooki, nieżyczliwy, cały w miękkich, mięsistych obłościach; za to drugi miał ciało wychudłe, zbudowane z licznych wklęsłości, głowę długą i kościstą niczym łeb starego konia, z zapadniętymi skroniami, zapadniętymi policzkami i obojętnym, szklistym wyrazem zapadniętych oczu. Przed dwudziestoma laty, jeśli nie dawniej, wysadzono go na ląd gdzieś na Wschodzie – w Kantonie, Szanghaju, a może w Jokohamie; sam pewnie wolał nie pamiętać dokładnie, gdzie przeżył tę kraksę ani co ją spowodowało. Mając na uwadze jego młody wiek, wykopano go litościwie, po cichu, ze statku, na którym służył, że zaś przygoda ta mogła skończyć się dla niego bez porównania gorzej, wspominał ją bynajmniej nie jako nieszczęście. Ponieważ na morzach Azji upowszechniła się z czasem żegluga parowa, a początkowo brakowało fachowców do obsługi maszyn, jakoś się w końcu urządził. Skwapliwie powiadamiał nieznajomych, okropnie bełkocząc, że „jest w tych stronach starym wyjadaczem”. Kiedy się poruszał, wyglądało to, jakby sam szkielet swobodnie się kołysał w luźnym ubraniu; nie tyle chodził, ile snuł się, i takim właśnie krokiem krążąc wokół świetlika w maszynowni, bez przyjemności palił fałszowany tytoń w fajce z mosiężną główką i wiśniowym cybuchem, długim na więcej niż metr, zachowując przy tym kretyńską powagę myśliciela, który konstruuje cały system filozoficzny na podstawie mglistego mgnienia prawdy. Zazwyczaj wcale tak znów hojnie nie szafował alkoholem ze swoich prywatnych zapasów; lecz tej akurat nocy odstąpił od własnych pryncypiów, toteż jego zastępca, obarczony słabą głową syn Wappingu, po nieoczekiwanym a tęgim poczęstunku ogromnie poweselał, zbezczelniał i się rozgadał. Niemiec z Nowej Południowej Walii wpadł w ostateczną wściekłość i zaczął sapać jak rura wydechowa; tymczasem Jim, lekko ubawiony tą sceną, niecierpliwie czekał, kiedy będzie mógł wreszcie zejść do kajuty: ostatnie dziesięć minut wachty było irytujące jak broń, która ma lada chwila wystrzelić, ale wciąż nie strzela; ci dwaj nie należeli do świata bohaterskiej przygody; nie byli jednak tacy znowu źli. Nawet kapitan... Jimowi robiło się niedobrze na widok masy zdyszanego cielska, z której wydobywały się bulgotliwe pomruki – mętna strużka plugawych wyrażeń; czuł jednak zbyt miłe rozleniwienie, aby tę masę czy cokolwiek innego darzyć żywszą niechęcią. Nieważne było, jaki poziom reprezentują ci ludzie; wprawdzie ocierał się o nich z bliska, ale nie mogli go dotknąć; oddychał z nimi wspólnym powietrzem, lecz był inny... Czy kapitan rzuci się na mechanika?... Żyło się łatwo, on zaś był zanadto pewny siebie – zanadto pewny siebie, żeby... Jego rozmyślania dzieliła od ukradkowej drzemki na stojąco granica cieńsza aniżeli nitka pajęczyny.

Drugi mechanik płynnie przechodził do rozważań nad swoimi finansami i odwagą.

– Kto tu jest pijany? O, nie, kapitanie! Nie ma zgody. Powinieneś pan wiedzieć, że hojnością mojego szefa wróbel by się nie upił. Jak słowo honoru! A zresztą wódeczność nigdy w życiu mi nie zaszkodziła; nikt jeszcze nie wymyślił takiego trunku, żeby mnie upić. Pan piłbyś whisky, a ja płynny ogień, równo, po małpce, i byłbym trzeźwy jak świnia. Jakbym myślał, że jestem pijany, to bym skoczył za burtę – skończyłbym ze sobą, słowo daję! Pewnie, że tak! Prosto do morza! A z mostka nie zejdę. Bo niby gdzie mam odetchnąć świeżym powietrzem w taką noc jak dzisiejsza, co? Na pokładzie razem z tym całym robactwem? Jeszcze czego! I nic mi pan nie zrobi, nie boję się.

Niemiec wzniósł ciężkie pięści do nieba i bez słowa lekko nimi potrząsnął.

– Nie wiem, co to strach – ciągnął mechanik z entuzjazmem, jaki daje szczere przeświadczenie o własnej słuszności. – Mogę odwalić całą cholerną robotę na tej zardzewiałej balii. Tego też się nie boję. Masz pan szczęście, że jest nas jeszcze na świecie paru takich, co się nie boją o własne życie, bo inaczej gdzie byś pan wylądował razem z tą starą skorupą, co ma poszycie cienkie jak papier pakowy, normalnie jak papier? Panu to dobrze, bo pan i tak wyciągasz z niej kupę forsy, a ja? Co ja z tego mam? Marne sto pięćdziesiąt dolców na miesiąc i radź tu sobie, człowieku. Chcę się pana z szacunkiem zapytać – z całym szacunkiem, powiadam – kto by nie rzucił w diabły takiej roboty? Przecież ona życiu zagraża, jak słowo daję! Tylko że ja akurat jestem z tych ryzykantów...

Puścił reling i jął zamaszyście gestykulować, jakby chciał unaocznić kształt i wymiar swojego męstwa; jego dyszkant niósł się po morzu przeciągłymi piskami, a on sam robił parę kroków na palcach to do przodu, to do tyłu, żeby dodać wymowy własnym słowom, lecz nagle runął głową naprzód, jakby dostał pałką w potylicę. – Cholera! – zaklął, padając; kiedy raptem umilkł jego jazgot, nastąpiła chwila ciszy: Jim i kapitan zgodnie zatoczyli się do przodu, odzyskawszy zaś równowagę, stanęli bardzo sztywno i popatrzyli ze zdumieniem na niezmąconą powierzchnię morza, a potem w gwiazdy.

Cóż to się stało? Silniki po dawnemu dudniły i rzęziły. Czyżby ziemia na chwilę przestała się obracać? Nie rozumieli; i oto nagle spokojne morze wraz z bezchmurnym niebem wydało im się w swym bezruchu straszliwie niebezpieczne, jakby zawisło na skraju otchłani zniszczenia. Mechanik poderwał się na równe nogi i wyprostował, lecz natychmiast znów runął, zamieniając się w bezkształtną kupkę nieszczęścia, z której dobiegło pytanie zadane stłumionym, do głębi zbolałym głosem:

– No co jest?

Cichy odgłos – coś jakby grzmot, ale nieskończenie daleki, mniej niż dźwięk, niewiele więcej niż wibracja – przetoczył się z wolna, a statek odpowiedział drżeniem, jak gdyby piorun huknął gdzieś w głębinie. Dwaj malajscy sternicy błysnęli oczami w stronę białych, ale ich ciemne dłonie pozostały zaciśnięte na szprychach koła. Wąski kadłub wciąż płynął naprzód, lecz po drodze zdawał się unosić o kilka centymetrów – najpierw dziób, potem śródokręcie i wreszcie rufa, jakby nagle nabrał giętkości, nim z powrotem zesztywniał i znów zaczął orać gładką taflę morza. Nie drżał już, a cichy odgłos grzmotu ucichł znienacka, jak gdyby statek przepłynął przez wąski pas tętniącej wody i szemrzącego powietrza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: