Lore. Straszne miejsca - ebook
Lore. Straszne miejsca - ebook
Niesamowity przewodnik po miejscach owianych złą sławą. Bilet wstępu do świata makabry, którego nie spodziewaliście się odwiedzić nawet w najgorszych snach
Czasem wchodzimy do jakiegoś pokoju, budynku, a nawet miasta i ogarnia nas trudny do nazwania nieokreślony lęk. Coś wydaje się nie w porządku - panująca tam atmosfera jest dziwnie niepokojąca, a w kątach zdaje się czaić mrok. Do odwiedzenia takich właśnie miejsc zaprasza nas gospodarz popularnego podcastu „Lore”, który bada te okropne miejsca i związane z nimi historie.
Aaron Mahnke zabiera nas do Kolorado i eleganckiego hotelu „Stanley", gdzie na początku dwudziestego wieku bogaci goście podziwiali panoramę Gór Skalistych, a kilkadziesiąt lat później podróżujący autor Lśnienia miał koszmarny sen, który zainspirował go do napisania jednej z najlepszych powieści grozy wszechczasów. Mahnke przemierza morza i lądy, odwiedzając różne okropne miejsca - od Nowego Orleanu w Wirginii po ponure stare angielskie zamczyska, w których wciąż rozbrzmiewają echa mrocznych zbrodni, straszliwych tragedii i szokującego zła.
„Znakomicie napisana, mocno osadzona w historycznych realiach i hipnotyzująca książka... Każdy rozdział przywołuje do życia jakąś niesamowitą opowieść... Wprost jeży włosy na głowie”.
SyFy Wire
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-529-3 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miejsca, w których mieszkamy, z czasem w przedziwny sposób upodabniają się do nas. Jakby ludzie przekazywali swoją prawdziwą naturę — namiętności, idee i wszystkie skrywane w sercu tajemnice — przestrzeni, którą nazywają domem.
Spójrzcie na największe miasta świata, a zobaczycie, jak ludzka natura wpisała się w ich architekturę. Piękne fasady Londynu, jednego ze światowych centrów finansowych, znamionują bogactwo i potęgę. Przeszklone drapacze chmur w Dubaju są wyrazem głębokiego umiłowania sukcesu. Jeśli spędzamy gdzieś sporo czasu, zrobimy wiele, by się z tym miejscem utożsamić.
To samo dotyczy ciemnych stron życia. Pomyślcie o tych miastach Ameryki, w których dzielnice są świadectwem pozycji społecznej lub przynależności etnicznej. Albo o kolorowych światłach Las Vegas otoczonego jałową pustynią, uosabiającego tę nieustanną walkę rzeczywistości z marzeniami. Nasze miasta są częścią nas. W pewien sposób są nami.
O miastach często mówi się, że żyją, mają puls i serce, a my, ludzie, jesteśmy ich krwią. Personifikujemy je do tego stopnia, że czasem trudno je odróżnić od tych, którzy je zbudowali. W 1946 roku słynna Amerykanka, która została brytyjską arystokratką, lady Astor, odwiedziła Savannah i opisała je jako „bardzo podobne do pięknej kobiety z brudną twarzą”. Miasto otaczała mroczna i posępna aura, która kalała jego bezsprzeczne piękno. Być może spostrzeżenie lady Astor było trafne. W ciągu następnych kilkudziesięciu lat Savannah zostało uznane za najbardziej niesamowite miejsce w Ameryce.
Zdaniem mieszkańców Savannah jest ono znacznie mroczniejszym miastem, niż można by przypuszczać.
A zważywszy na jego ponurą przeszłość, łatwo zrozumieć dlaczego.
Przypływ i odpływ
Gdy Amerykanie mówią o pierwszych trzynastu koloniach, mają na myśli trzynaście oddzielnych osad, z których wzięły początek terytoria, a potem trzynaście pierwszych stanów Ameryki. Najstarsza kolonia, Wirginia, powstała w 1607 roku, natomiast Georgia otrzymała prawa prowincji ponad sto lat później, w 1732 roku. Można rzec, że jako ostatnia pojawiła się na przyjęciu.
Przywódcą kolonii w Georgii był James Oglethorpe. Wyznaczył on tamtejszej osadzie dwa konkretne cele. Po pierwsze, miała być buforem pomiędzy innymi brytyjskimi koloniami na północy a hiszpańskimi na południu. Tak więc niewolnictwo było tam nielegalne, ponieważ Oglethorpe nie chciał kolonii pełnej mięczakowatych, rozleniwionych białych ludzi. On potrzebował żołnierzy.
Po drugie, miał wizję Georgii jako nowej ojczyzny dla tych, którzy w Anglii nie mieli żadnych perspektyw. Dla ludzi, którzy odsiedzieli wyroki za długi i próbowali zacząć nowe życie. Albo dla — jak nazywał ich Oglethorpe — „wartościowych” biedaków. Miała to być skromna społeczność, która osiedli się na małych przydzielonych farmach.
Oglethorpe i jego grupa stu dwudziestu kolonistów przybyli tam 12 lutego 1733 roku i natychmiast zrobili to, w czym angielscy osadnicy byli najlepsi: nawiązali kontakty z tubylcami i zaczęli zawłaszczać ich ziemie. W rezultacie rodzimi mieszkańcy musieli przenieść się w głąb lądu. Szokujące, wiem.
W ten sposób Oglethorpe zdobył klifowy brzeg górujący nad ujściem rzeki i położył fundamenty pod nowe miasto. Nazwał je Savannah, od rzeki, która tam płynęła, i zaczął przemyślaną zabudowę każdego metra terenu. Było to pierwsze planowo zbudowane miasto Ameryki, z niemal obsesyjnie równo wytyczoną siecią ulic i placów. I będę z wami szczery — jako były projektant jestem nim zachwycony.
Czterdzieści lat później, gdy kolonie oderwały się od Anglii, Georgia zalegalizowała posiadanie i przymuszanie do pracy innych ludzi, umożliwiając bogatym białym mieszkańcom stworzenie silnej gospodarki opartej na niewolnictwie. W 1859 roku w Savannah odbyła się jedna z największych aukcji niewolników w historii Ameryki. Sprzedano prawie czterysta pięćdziesiąt osób — mężczyzn, kobiet i dzieci — rozdzielając przy tym prawie sto rodzin. Ponoć przez cały czas trwania aukcji padał ulewny deszcz, jakby niebiosa opłakiwały tę tragedię, dlatego ową haniebną transakcję nazywano „Czasem Płaczu”. Niewolnictwo pozwalało bogatym mieszkańcom Georgii jeszcze bardziej się bogacić, a jako portowe miasto Savannah stało się miejscem, przez które całe to bogactwo przepływało. Życie białych mieszkańców Savannah nie było jednak usłane różami. W miarę upływu lat tamtejszą społeczność dotykały liczne nieszczęścia i tragiczne zdarzenia, pozostawiając białe plamy w historii miasta. Pierwsze z nich miało miejsce w 1796 roku.
Wówczas to wybuchł pożar w piekarni, której właścicielem był niejaki Grommet. Wieczorem 26 listopada ogień strawił jego pusty zakład, a potem przeniósł się na sąsiednie zabudowania. Dwumiesięczna susza i brak straży pożarnej sprawiły, że pożar szybko się rozprzestrzenił. Pochłonął ponad dwieście domów i sto pięćdziesiąt innych budynków — w przybliżeniu jedną trzecią całego miasta.
Następny pożar ogarnął miasto w styczniu 1820 roku, niszcząc prawie pięćset budynków i pozostawiając dwie trzecie mieszkańców bez dachu nad głową. Nieco później tego samego roku, gdy jeszcze wiele osób mieszkało pod gołym niebem, ulewne deszcze i upał stworzyły idealne warunki dla moskitów roznoszących żółtą febrę. Zanim epidemia samoistnie wygasła, uśmierciła prawie siedemset osób, czyli ponad dwadzieścia procent całej populacji miasta. Jeden z naocznych świadków opisywał ten czas jako „scenerię choroby, nieszczęścia i ruiny”.
Czterdzieści lat później, po zdobyciu Atlanty we wrześniu 1864 roku, generał Unii William Tecumseh Sherman poprowadził sześćdziesiąt dwa tysiące żołnierzy w kierunku Savannah. Niecały miesiąc po ich przybyciu miasto skapitulowało. I chociaż samo uniknęło zniszczeń, z jakich słynął Sherman, mniejsze bitwy wokół miasta pochłonęły setki istnień. Pięć miesięcy później wojna się skończyła.
Po dziesięciu latach wróciła żółta febra. Przetoczyła się przez miasto niczym tsunami, zabierając kolejny tysiąc ofiar. W mieście krążyły plotki, że władze pochowały wiele ciał w podziemnych tunelach pod dawnym szpitalem Candler, usiłując ukryć rozmiary epidemii. Chociaż owych pogłosek nie można potwierdzić, wiemy, że w tych tunelach kiedyś przeprowadzano szpitalne autopsje.
Savannah to stare i zabytkowe miasto, przynajmniej wedle amerykańskich standardów, i wyczuwa się to w jego architekturze sprzed wojny secesyjnej. Przejdźcie się tylko po historycznej River Street, obok wiekowych magazynów, w których teraz mieszczą się tawerny, hotele i butiki, a zrozumiecie, co mam na myśli. Są piękne w pewien niesamowity sposób.
Jest coś jeszcze. Wyzierający z każdego kąta przyczajony cień. Może sprawia to półmrok tych ocienionych placów, a może to zasługa plątaniny hiszpańskiego mchu zwisającego z wielu drzew niczym sieć ogromnego pająka. Savannah jest równie mroczne, co piękne.
No i — oczywiście — są tam duchy.
Pojedynek
James Stark był palantem. Na pozór miał wszelkie cechy, jakich moglibyście oczekiwać u dżentelmena z Południa w roku 1830. Był młody, bogaty i ambitny. Ale, jak wspomniałem, nie był to sympatyczny gość.
Od jakiegoś czasu wadził się z innym człowiekiem ze swojego towarzystwa Philipem Minisem. Stark jako potomek angielskich plantatorów uważał, że pochodzenie określa wartość człowieka, a Minis był synem pierwszych żydowskich osadników na tym terenie. Dlatego Stark przy każdej sposobności wyśmiewał i obrażał biednego Minisa.
Wiosną 1832 roku doszło między nimi do konfrontacji. Jedna z wersji tej opowieści głosi, że obaj urządzili sobie zawody w rzucaniu podkowami i Stark się wściekł, bo Minis wygrał. Obrzucił więc rywala zniewagami, wytykając mu pochodzenie, z kolei Minis zażądał przeprosin. Stark odmówił i zaproponował inne rozwiązanie: pojedynek.
Minis na to przystał i obaj zaczęli przygotowania. Tyle że Minisowi coś wypadło i nie mógł się stawić. Uprzedził o tym Starka, lecz ten zignorował prośbę o przełożenie terminu. W dniu pojedynku Stark zjawił się w swoim najlepszym ubraniu, po czym wyjął kunsztownie zdobiony pistolet. Odczekał chwilę, a gdy przeciwnik się nie pojawił, wypalił w powietrze i ogłosił Philipa Minisa tchórzem.
Wieść o tym się rozeszła, więc w końcu Minis usłyszał, co się stało. Naturalnie był wściekły i zaczął szukać Starka. Wytropił go w City Hotel i 10 sierpnia 1832 roku poszedł tam, usiadł w barze i poprosił personel o powiadomienie Starka, że ktoś na niego czeka.
Po kilku minutach Stark zszedł po schodach. Spojrzeli sobie w oczy z Minisem. Na moment zapadła głęboka i pełna napięcia cisza, a potem Philip Minis głośno zawołał:
— Ogłaszam cię tchórzem, Jamesie Starku!
Obaj sięgnęli po broń, ale Minis był szybszy. Wypalił tylko raz. Stark runął jak długi i padł u podnóża schodów. Już się nie podniósł.
Po krótkim procesie zakończonym uniewinnieniem Minis przeniósł się na północ do stanu Maryland, gdzie był lekarzem rdzennych Amerykanów w okolicach Baltimore i zmarł trzydzieści lat później z przyczyn naturalnych. Natomiast James Stark najwyraźniej nigdy nie opuścił City Hotel. Budynek hotelu przekształcono w szpital, a obecnie znajduje się tam browar, w którym widok jego ducha jest czymś równie zwyczajnym jak słodkawy zapach piwa.
Osiem lat po słynnym pojedynku architekt Charles Cluskey nadzorował prace wykończeniowe na dużej półhektarowej rezydencji przy skrzyżowaniu ulic Bull i Harris. Jej właścicielem był bogaty kupiec, który przeprowadził się z Haiti, gdzie jego rodzina od dawna miała dużą i przynoszącą zyski plantację. Zważywszy na to, jak wiele tajemnic miał do ukrycia, każdy pokój tego domu miał być mu potrzebny.
Zacznijmy od tego, że przeprowadził się do Savannah w czasie, gdy było tam więcej niewolników niż białych. Ten podział społeczny był wszechobecny niczym kulturowy Wielki Kanion, a mieszkańcy doskonale umieli utrzymać status quo. Co było wyzwaniem dla François Sorrel des Rivièresa, ponieważ mówił tylko po francusku, a w dodatku w jego żyłach płynęła krew afrykańskich niewolników.
Po przeprowadzce do Savannah w 1812 roku François stał się innym człowiekiem. Nauczył się doskonale mówić po angielsku, zmienił nazwisko na Francis Sorrel i starannie ukrył swoje pochodzenie. Najwidoczniej to mu się udało, jakkolwiek przykry jest fakt, że w ogóle musiał to robić.
Jego pierwsza żona Lucinda zmarła na żółtą febrę w 1817 roku, zostawiając go z trojgiem dzieci. Ożenił się ponownie dwa lata później z kobietą o imieniu Matilda, która urodziła mu ośmioro dzieci. Tak więc rodzina wypełniała posiadłość śmiechem, gwarem i… no cóż… kolejnymi tajemnicami.
Ponoć Matilda zmagała się z głęboką depresją i tygodniami nie wstawała z łóżka. Jednak wszelkie jej potrzeby, a także Francisa i dzieci, były należycie zaspokajane, ponieważ ich rodzina — co jest podręcznikowym przykładem na ironię losu — miała dużą liczbę niewolników.
Jedną z niewolnic była młoda kobieta imieniem Molly. Jej uroda zwróciła uwagę Francisa. W efekcie miał z nią romans i nie przeszkadzało mu to, że ów romans kwitł pod tym samym dachem, pod którym mieszkała jego żona. Było to zuchwałe i — jak uczy nas historia o właścicielach niewolników i o tym, jak traktowali swoje niewolnice — zapewne Molly nie miała tu wiele do powiedzenia.
Trwało to pewien czas, aż pewnego dnia Matilda otworzyła drzwi do jednej z sypialń i nakryła Francisa w łóżku z Molly. Podobno tak nią to wstrząsnęło, że wróciła biegiem do swojego pokoju, otworzyła na oścież drzwi balkonu i skoczyła. Zginęła na miejscu, spadłszy na bruk. Kilka dni później Molly odebrała sobie życie w wozowni.
Straszliwe wydarzenia, które rozegrały się w tym domu, sprawiły, że przez kilkadziesiąt lat jego goście podobno byli świadkami niezwykłych zjawisk. Turyści twierdzili, że czuli dotyk niewidzialnych rąk albo bolesne uderzenia niewidocznej siły. Inni opisywali cienie przemykające po korytarzach i nawoływania dochodzące z różnych części domu. Jeśli te opowieści są prawdziwe, to dom może i jest niezamieszkany, ale na pewno nie jest pusty.
Bez względu na to, czy te wypadki rzeczywiście miały miejsce, czy też są wytworem ludzkiej fantazji, z pewnością historia Sorrela nie jest najmroczniejszą z tych krążących po Savannah. Przeszłość tego miasta pełna jest przemocy i zła, i łatwo jest się zagubić w ich mroku. Jednak najtragiczniejsza historia wydarzyła się zaledwie dwa lata po powstaniu miasta.
Wygląda na to, że pierwsi mieszkańcy Savannah przywieźli do Nowego Świata nie tylko nadzieję; sprowadzili też śmierć.
Związana i zakneblowana
Oglethorpe wyznaczył kolonii w Georgii szczytny cel. Pozornie wyjazd tam wydawał się wspaniałą okazją: zamiast siedzieć w więzieniu za długi, których może nigdy nie zdołasz spłacić, mogłeś wsiąść na statek, popłynąć do Nowego Świata i rozpocząć nowe życie. Trzeba było tylko ciężko pracować i w razie potrzeby chwycić za broń. Naganiacze Oglethorpe’a rozgłaszali to w Anglii i Irlandii, werbując nowych osadników. Jak można się spodziewać, kandydatom jasno przedstawiano warunki, które będą musieli spełnić.
Wiemy jednak, że umowy mogą zawierać różne haczyki, prawda? Na przykład sformułowania, które pozornie brzmią dobrze, ale kryją podstęp lub pułapkę. Ta umowa była przywiązaniem do ziemi, czasem zwaną niewolą za długi, ponieważ po jej podpisaniu człowiek praktycznie stawał się niewolnikiem przez siedem następnych lat.
W taki sposób Alice Riley dostała się do Savannah. Została zwerbowana w Irlandii i wsiadła na statek z prawie setką podobnych do niej ubogich, młodych Irlandczyków. Przeprawa przez Atlantyk była ciężka i zanim statek dopłynął do Georgii, niedożywienie oraz zimowe sztormy pozostawiły przy życiu tylko sześć kobiet i trzydziestu czterech mężczyzn. Alice dziękowała opatrzności, że przeżyła.
Na początku służyła w domu wdowca Richarda Cannona, ale wkrótce została przeniesiona na farmę znajdująca się na rzecznej wysepce zwanej Wyspą Hutchinsona. Tam jej nowym panem był chorowity starzec William Wise — niezły gagatek.
William Wise był szlachetnie urodzony, ale stracił swój rodzinny majątek w Anglii. Złożył podanie o zezwolenie na podróż do Georgii, wsiadł na statek z kobietą, która rzekomo była jego córką, i popłynął. Po paru dniach jego podanie odrzucono, ale było już za późno na powrót, w dodatku „córka” okazała się prostytutką. Nie trzeba dodawać, że większość ludzi nie przepadała za Williamem Wise’em.
Pomimo to Savannah oferowało mu takie same szanse jak biedakom, do których należała Alice — możliwość rozpoczęcia wszystkiego od nowa i zmiany na lepsze. On jednak robił to kosztem innych. Odbijało się to zwłaszcza na wielu związanych umową służących pracujących na jego farmie i w domu. Poznaliśmy już Alice, a teraz czas, by przedstawić kolejnego ze służących u Wise’a — młodego człowieka Richarda White’a.
Richard i Alice szybko się zaprzyjaźnili, a ponieważ oboje zostali przydzieleni do prac w domu, bardzo często się widywali. Jeśli legenda mówi prawdę, o wiele częściej, niżby sobie tego życzyli, widywali również Williama Wise’a, ponieważ musieli go kąpać.
Gdy Wise siedział w dużej balii, Alice szorowała go i myła mu głowę. Potem Richard wycierał starca i czesał. Po podróży z Anglii Wise chorował i większość dni spędzał sam w łóżku, ale podczas kąpieli ożywiał się i dręczył zarówno Alice, jak i Richarda. Oboje go nienawidzili.
Jak można sobie wyobrazić, takie podłe traktowanie przekraczało granice cierpliwości i odczłowieczało ich w sposób, jakiego oboje dotychczas nie doświadczyli, czy to w ojczyźnie, czy w nowej ziemi obiecanej. Jednak związani podpisaną umową mogli tylko znosić to z uśmiechem. Praktycznie byli więźniami w tym domu, tak więc głęboko skrywali swoje obrzydzenie i niechęć do pracodawcy.
Nie wiemy, co dokładnie wydarzyło się 1 marca 1734 roku, że Alice i Richard zostali kompletnie wytrąceni z równowagi. Nie zachował się żaden zapis o tym, czego doświadczyli, pracując u Wise’a przez tyle miesięcy. Ale musimy się zgodzić, że wszystko ma swoje granice. Ludzka wytrzymałość również. Jedni potrafią znieść więcej, u innych ta granica leży tuż pod powierzchnią. Alice i Richard dotarli do jej kresu tego samego dnia.
Wise znów zachował się w typowy dla niego bezczelny i chamski sposób, upokarzając Alice i Richarda podczas kolejnej sławetnej kąpieli. I wtedy gniew Alice osiągnął apogeum. Dziewczyna chwyciła ścierkę, którą wcześniej szorowała starca, i owinęła ją wokół jego szyi.
Richard, zamiast ją powstrzymać, przyszedł Alice z pomocą, wpychając głowę Wise’a pod wodę. Oboje wstrzymali oddech, czekając, aż starzec wyda ostatnie tchnienie. I po chwili tak się stało. William Wise nie żył.
Uciekli oczywiście — próbując dotrzeć, o ironio losu, na Wyspę Nadziei — ale szybko ich schwytano. Pozostali w areszcie do czasu, aż James Oglethorpe mógł przewodniczyć ich procesowi. W końcu byli winni morderstwa pierwszego stopnia, i to w Georgii. Sprawę należało więc załatwić zgodnie z prawem. Gdy sąd już miał wydać wyrok, Alice pokrzyżowała wszystkim szyki, oświadczając, że jest w ciąży.
I rzeczywiście była. Wnioskując na podstawie wydarzeń, które poprzedzały proces, możemy przypuszczać, że ojcem dziecka był Richard White, chociaż moim zdaniem nie da się wykluczyć Williama Wise’a. Tak czy inaczej, ciąża przynajmniej na jakiś czas odwlekła jej smutny koniec.
W grudniu 1734 roku Alice urodziła chłopca. Być może, usiłując zmienić decyzję Oglethorpe’a, nadała dziecku jego imię — James. Ale na próżno: dziecko jej odebrano, a sama Alice została zamknięta w więzieniu, gdzie czekała na egzekucję. Nigdy więcej nie zobaczyła swojego synka.
W kronikach nie odnotowano, co się stało z Richardem White’em, ale ponieważ nie był w ciąży, prawdopodobnie został stracony kilka miesięcy przed narodzinami dziecka. 19 stycznia 1735 roku Alice wyprowadzono z więziennej celi i przewieziono do miejsca, gdzie spotkał ją ten sam los. Jechała na jednokonnym wozie, który dotarł na Wright Square i zatrzymał się pod wysokim drzewem.
Tam kazano jej wstać, przerzucono sznur przez konar i założono pętlę na szyję. Alice głośno nawoływała swoje dziecko, wykrzykując jego imię i szukając w tłumie kogoś, kto byłby tak okrutny, by przynieść Jamesa na egzekucję matki, ale na próżno.
Powiadają, że przeklęła wszystkich obecnych, ale to nic nadzwyczajnego. Klątwy rzucane pod szubienicą są tym elementem, który zawsze nadaje opowieściom odrobiny dramatyzmu. Przeklęła też Oglethorpe’a, woźnicę, a nawet drzewa w parku.
Kiedy skończyła, ktoś skinął głową i koń powoli ruszył, wyciągając wóz spod jej nóg.
Po chwili Alice Riley była martwa.
Import i eksport
Historia każdego miasta jest pełna niuansów. Oczywiście nie wszystkie są tak stare jak Savannah, lecz nie brakuje miejsc, w których ludzie osiedlili się i zaczęli nowe życie. Człowiek nie jest jednak istotą doskonałą i jeśli sądzić po Savannah, ludzie przywieźli do tego portu znacznie więcej niż swe nadzieje i marzenia; również swoje wady.
Dziś wciąż można się przejść wzdłuż starych składów bawełny przy River Street, gdzie niewolnicy pracowali w strasznych warunkach, mieleni przez tryby machiny gospodarki. W niektórych z tych magazynów wciąż stoją boksy z łańcuchami, w które zakuwano nowo przybyłych niewolników do czasu ich kolejnej sprzedaży.
A jeśli będziecie mieli możliwość, odwiedźcie pierwszy afrykański kościół baptystów, jedną z pierwszych świątyń dla czarnoskórych w Ameryce, i poszukajcie dziur w drewnianej podłodze. To małe otwory o średnicy ołówka ułożone w stary afrykański wzór. Kiedyś doprowadzały powietrze. Bo widzicie, ten kościół był częścią podziemnego szlaku przerzutowego i zbiegli niewolnicy ukrywali się pod jego podłogą do czasu, aż mogli bezpiecznie ruszyć dalej.
To przeszłość, o której chcielibyśmy zapomnieć, a jednocześnie dobrze by było, gdybyśmy o niej pamiętali. Ludzie to nie patyki niesione przez prąd rzeki życia; najczęściej przyczyną cierpienia jednego człowieka jest drugi człowiek.
W przypadku Alice Riley i Richarda White’a te cierpienia zaprowadziły ich na szubienicę. Ponoć ciało Alice wisiało na drzewie przez trzy dni, zanim je zdjęto. Niecałe dwa miesiące później jej synek James również zmarł. Ta tragiczna opowieść jest białą plamą na kartach historii Savannah — choć zdaniem niektórych nadal można by się o tej sprawie czegoś dowiedzieć, jeśli się wie, gdzie szukać.
Miejscowa legenda głosi, że drzewo, na którym powieszono Alice na Wright Square, jest jedynym, którego nie porasta hiszpański mech. Mówią, że to albo z powodu tak okrutnie przelanej krwi, albo klątwy rzuconej przez Alice. Tak czy inaczej, ten fakt przypomina o tym, co Alice uczyniła, i o cenie, jaką za to zapłaciła.
Na Wyspie Hutchinsona, gdzie Alice i Richard pracowali dla Williama Wise’a, można znaleźć inne pamiątki ich ponurej historii. Niektórzy odwiedzający wyspę opowiadali, że widzieli mężczyznę i kobietę w osiemnastowiecznych strojach. Wszyscy zgodnie twierdzili, że para kryje się w cieniu, skulona, jakby się przed kimś ukrywała, i znika, gdy tylko na moment oderwie się od niej wzrok.
Najczęściej jednak wspomina się o bladej kobiecie chodzącej po Wright Square. Podobno ma na sobie starą, wyblakłą suknię i w nocy podchodzi do ludzi, wyciągając chude ręce.
— Czy wiecie, gdzie on jest? — z żałosną miną pyta ludzi, którzy ją widzą. — Gdzie jest moje dziecko?
Epilog
Na południowo-wschodnim rogu Lafayette Square, przy Abercorn Street, znajduje się duża historyczna rezydencja o skomplikowanej przeszłości. Jest stara, zbudowano ją bowiem w 1873 roku dla Samuela Hamiltona, który wzbogacił się między innymi na spekulacjach podczas wojny secesyjnej, a ten dom miał odzwierciedlać jego pozycję społeczną i osiągnięcia. Hamilton przez pewien czas pełnił funkcję burmistrza Savannah.
Ponadto był zagorzałym kolekcjonerem dzieł sztuki w bardzo podobny sposób jak żyjąca w tym samym czasie Isabella Stewart Gardner z Bostonu*. Jego rezydencja przy Abercorn Street wypełniona była cennymi obrazami, którymi uwielbiał się chwalić. Ze swojego domu uczynił coś w rodzaju prywatnego muzeum, chroniąc zgromadzone w nim zbiory. Przez całą dobę strzegli ich strażnicy, w tym jeden z nich zawsze stał z karabinem na dachu.
Miejscowa legenda głosi, że pewnego ranka, gdy zauważono, że strażnik nie zszedł z dachu rezydencji, wysłano kogoś, żeby go sprowadził. Strażnika znaleziono w kałuży własnej krwi. Był martwy, aczkolwiek nie stwierdzono żadnej widocznej przyczyny zgonu ani śladów włamania w rezydencji. Ponieważ inni strażnicy nie chcieli zastąpić nieboszczyka, Hamilton przez kilka miesięcy nocami siedział na dachu z karabinem w dłoni. Trwało to do czasu, aż zachorował i zmarł w 1899 roku.
Drugi właściciel tego domu, doktor Francis Turner, przejął go w 1915 roku i w piwnicy rezydencji prowadził gabinet lekarski. Był szanowanym i zasłużonym obywatelem. Często też wydawał przyjęcia. Ale ponoć wymagał od swoich dzieci, by w trakcie przyjęć zostawały na piętrze domu i nie pokazywały się gościom.
Dzieci zwykle zabijały czas grą w bilard, lecz pewnej nieszczęsnej nocy z nudów zaczęły zrzucać bile ze schodów. Jedna z dziewczynek poślizgnęła się i spadła. Obrażenia okazały się śmiertelne.
Dziś ta rezydencja jest nie tylko miejscową gospodą, lecz także domem licznych niewytłumaczalnych zjawisk i odgłosów. Na jej dachu widywano palącego cygaro mężczyznę w podeszłym wieku, a nocujący goście słyszeli dźwięki, które opisywali jako odgłos kul bilardowych spadających na podłogę gdzieś na piętrze.
Savannah jest istotnie pięknym miastem, lecz jak w przypadku wielu starych społeczności naszego świata ta fasada skrywa mroczne wnętrze. Mieszkający tam dziś ludzie nie muszą się już obawiać żółtej febry ani wstydzić targów niewolników, ale cienie tych wydarzeń nadal wszędzie tam się czają.
A gospoda Hamilton-Turner Inn jest dowodem na to, że owa mroczna aura nigdy nie znikła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
* Isabella Stewart Gardner (1840-1924) — słynna amerykańska kolekcjonerka sztuki, która przez długi czas swoje zbiory trzymała w domu — przyp. red.