- W empik go
Los – opiekun powieść - ebook
Los – opiekun powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 279 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W roku 184…. powracałem do Warszawy z archeologicznie-fantastycznej wędrówki po Radomskiej gubernii. Dwaj towarzysze rozstali się ze mną: jeden został u siostry w Radomiu, drugi u rodziców swej narzeczonej w okolicy tegoż miasta. Ponieważ nie miałem ani siostry, ani kochanki, powędrowałem dalej samotnie, i samotnie też przybyłem do Warszawy. Wchodząc do miasta miałem jeszcze w głowie pełno wspomnień z malowniczej wycieczki, w tece pełno szkiców, notatek i starą zardzewiałą sprzączkę od trzewika Twardowskiego, na bótach wreszcie, pełno kurzu i błota. Wszystko to razem wzięte, miało służyć mi jako materyał do czterotomowej powieści historycznej, w której, ku pożytkowi literatury miałem odmalować z jakie dwieście par żółtych i czerwonych bótów, tyleż różnobarwnych kon – tuszów, a dla zachowania miejscowego kolon tu, wypalić w skórę po jakie sto bizunów dwóm chociaż bohaterom mojej historycznej powieści.
Minąwszy rogatki, w których opatrujący paszporta rewizor zatopił badawcze spójrzenie w opalonej twarzy i obłoconych sukniach moich, puściłem się dalej, zmierzając do kawalerskiej siedziby, którą w starej kamienicy przy ulicy Elektoralnej zajmowałem.
Czas był prześliczny, koniec czerwca zaludnił nasze dobre miasto mnóstwem obywateli, obywatelek i obywatelskich dzieci. W powietrzu czuć było wełnę i wyścigi. Milczkiem i cokolwiek zaambarasowany moją arcy-podróżną toaletą, przesuwałem się po trotuarze Domicyalnej ulicy, ścigany szyderskiemi spójrzeniami wystrojonych żon i córek karetuików, mosiężników i ślósarzy, które, piękny dzień i liczne obstalunki przy napływie wełniarzy i wyścigowiczów, do wesołego usposobiły spaceru. Byłbym już chętnie przełamał ślub pieszy, który wychodząc na wędrówkę, ja i towarzysze moi najsolenniej uczyniliśmy, lecz niestety! na całej długości ulicy ani jednej doróżki. Zresztą, jako obeznany z drobnemi sekretami Warszawy, wiedziałem że nasze doróżki tylko wtedy można spotkać, gdy się ich wcale nie potrzebuje. Zrezygnowałem się przeto w duchu, i prosząc bożka Apollina, aby dom mój do mnie, lub ja do niego zbliżyć się coprędzej mogliśmy, peregrynowałem dalej.
Właśnie dochodząc już do celu, zastanawiałem się co pocznę z sobą, jeżeli mój służący, znakomity badacz teoryi Haberbusza, każe mi czekać przede drzwiami, gdy nagle, za jaskrawem gronem wystrojonych kobiet, ujrzałem Edwarda C* assesora sadu poprawczego, a mego przyjaciela i szkolnego kolegę.
Edward C*** był znakomitym prawnikiem, dobrym kolegą i dziwakiem. Dziwactwo to jednak leżąc jedynie w drobnych odcieniach charakteru, nie raziło nikogo, i tylko dla ludzi bliżej żyjących z szanownym assesorem, widome być mogło.
Ucieszony serdecznie spotkaniem, nie uważając że mój przyjaciel miał jakąś pełną roztargnienia i smutku lizyonomię, obces rzuciłem się w jego objęcia.
– Bądź pozdrowiony zwolenniku Drakona, sługo Likurgowy, zawołałem kompromitującym od chrypki głosem.
– Witam cię kuchciku Apollina i potomku Pindara, odpowiedział spokojnie Edward – Ale cóż to jest u licha? wyglądasz jak jeden z praktykantów, któremi słudzy Temidy garnierują kratki mojej izby inkwizytorskiej.
– Sądzisz, że mam minę zbrodniarza?
– W istocie.
– Nieuku! Widziałżeś kiedy literata w czarnym charakterze?
– Oh! o niczem nie wątpię i za nic nie ręczę.
– A to od jakiego czasu?
– Ach! ach! – Rzekł przeciągle zachmurzając się assesor – to długa historya.
– Ba! historya…..Zmiłuj że się! jestem spragniony strasznych rzeczy – Wyobraź sobie, przepędziłem sześć tygodni jak prawdziwy pasterz sielanek.
– W istocie zmizerniałeś, czy nie karmiono cię melodyą fletu podczas artystycznej wycieczki? Ale… wiesz co, jakkolwiek charakter mój zbliża mię często do błota i łachmanów, czynię to przecież niechętnie i tylko z urzędu.
– Cóż ztąd?
– Oto radziłbym ci przebrać się, i…. do widzenia! zobaczymy się później.
– Jakto, chcesz mię opuścić?
– Z pewnością.
– A dokąd idziesz?
– Ot tak! sam nie wiem, wybrałem się niby na spacer, niby do Ohma, niby na raki –
– Dzieciństwo! kto słyszał jeść raki w tym roku podczas cholery… to szkodzi.
– Ba! życie najbardziej szkodzi, a przecież się żyje, jak mawiał pewien nasz znajomy….
– Wiesz co Edziu?
– Nie wiem nic.
– Niech cię diabli porwą w sam dzień wnoszenia sprawy! Przywitałeś mię ozięble, chcesz porzucić zaledwie spotkawszy, mówisz sarkazmy i lękasz się powalać rękawiczki o uznojoną szlachetnym trudem rękę moję….
– Czegóż więc chcesz odemnie?
– Oto pójdź za mną, a zamiast jeść raki u Ohma, wypijem razem herbatę.
– U ciebie?
– Tak.
– Dziękuję, nie znam nic nudniejszego, jak literacka herbata – Lecz, seryo mówiąc, przyjmuję zaproszenie. – Doprawdy, nie wiem dla czego, ale rozserdeczniłeś mię nagle. Jużto musiałeś w fałdach twej pielgrzymiej szaty przynieść atmosferę świeżego życia wioski. Nie uwierzysz, ile pragnę orzeźwić się, zapomnieć….
– Prawda! wyglądasz mi nader hipokondrycznie, ty Koryfeusz drolatycznych zebrań naszych. Cóż ci to jest?
– Powiem ci, że jestem seryo zmartwiony. Od kilku dni nie sypiam wcale.
– Assesorze! Bóg z tobą.
– Gdybyż! ale to całe piekło siedzi we mnie.
– Także mów! zamiast herbaty zrobię ci pończu, nie znam silniejszego exorcyzmu dla nawiedzonych 19-go wieku. Lecz uważam, że przechodzące damy dziwnie poglądają na nas. Razi ich ta piękna harmonia kontrastu, którą twarz moja i kostium utworzyły, pójdźmy więc.
– Literat i lichy ubior, to harmonia bez kontrastu.
– Oho, aniołku! bywało tak kiedyś; dzisiaj… rzadko już znajdziesz literata bez rękawiczek. Poetę to jeszcze.
– Nie ustąpię od swego! i gdyby powieściarzy, korrespondentów, dramaturgów i wszystkich tych, którzy słusznie czy niesłusznie przybierają tytuły literatów, wysławiano na sprzedaż, jak poprawne barany naprzykład… daję ci słowo, że nie ceniłbym trzech groszy takiego, który chodzi w tumakowej algierce, lub angielskim punszu. Podejrzana to już rassa. À propos! Proś też gospodarza, żeby zabronił nosić wodę po twoich schodach, diabelnie tu ślisko.
– Ba! droga na Parnas zawsze była taka.
Szczęśliwem zdarzeniem, mój Quasimodo Jakób, którego pospolicie indykiem zwałem, a to przez wzgląd na kolor nosa, znajdował się w domu. Weszliśmy więc do mego apartamentu, gdzie z głębokiem rozczuleniem powitałem fajczarnię, stół zaplamiony atramentem, komodę z wysuniętemi szuiladami, stary szlafrok, kilka przedpotopowych gratów i glob wielki na sztalugach. Wszystko, dzięki pilności indyka, pokryte warstwą kurzu, po którym myszy porobiły jakieś nadzwyczaj swawolne tropy.
O Arkadyo moja! zawołałem wyciągając ręce w przestrzeń mego salonu.
– Była tu dziś właśnie i dopytywała się o pana, wybełkotał wpół pijany indyk.
– Kto taki?