- W empik go
Losy Adasia; Ofiara; Ona: powieści dla młodzieży - ebook
Losy Adasia; Ofiara; Ona: powieści dla młodzieży - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 341 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zofię Kowerską.
z 4 rycinami.
Warszawa… nakładem Michała Arcta.
Дозволено Цензурою. Варшава, 8 Апрьля 1898 года.
LOSY ADASIA .
Stary lokaj Tomasz był niegdyś zawołanym myśliwym, i z owych czasów został mu był wielki róg myśliwski, który teraz trząsł mu się w spracowanych rękach, gdy go do bezzębnych ust podnosił. Miał wszakże w szerokich piersiach dosyć tchu do zadęcia w ten róg i do wydobycia z niego przeciągłych dźwięków, echa zaś roznosiły te odgłosy po rozległym parku w Słomieńcu, przedostając się do najdalszych jego zakątków. Po takiem zadęciu, które miało w sobie coś tryumfalnego a odbywało się na ganku dużego i pięknego dworu, stary Tomasz oglądał się na stojącego za nim pana Siewrońskiego i mówił z dumą:
– Co usłyszał, to usłyszał!
Pan Siewroński również stary, jak Tomasz, ale trzymający się jeszcze dobrze, odpowiadał zgryźliwie.
– Usłyszał, ale zaraz zapomniał, że usłyszał.
– To może jeszcze raz zatrąbić? – zapytywał Tomasz, który chętnie dął w swój róg, gdyż z echem dźwięków rogu wpływały mu do duszy wspomnienia dalekie wielkich łowów, wypraw leśnych i własnej młodości, która wydawała się staremu Tomaszowi z tego wszystkiego najpiękniejszą.
Tym razem jednak, ledwo róg do ust przyłożył, ze szpaleru starych lip wybiegł dwunastoletni, przystojny chłopiec, zwinny, z włosami jasnemi i ze spojrzeniem, wyrażającem wiele żywości. Zbliżył się do pana Siewrońskiego, i nagle twarz jego przybrała wyraz wielkiego zmieszania. Zaczerwienił się mocno i jąkając się wyrzekł:
– Proszę panuncia… bo ja zacząłem zbierać orzechy… myślałem…
– Aha, znamy się natem! Zapomniałeś nauczyć się lekcyi!
– Niemiecki zrobiłem… ale miałem jeszcze powtórzyć arytmetykę… nie wiedziałem, że już orzechy takie dojrzałe…
– Wiesz dobrze, że nie odejdziesz od stolika, póki lekcyi nic wydasz na piątkę! Pamiętaj, nie na trzy, nie na cztery, ale na pięć! Zawsze ci mówię, że miewałem takich uczniów, przy nauce których zadawalniałem się średniemi stopniami. Ale ty, ptaszku, jesteś zdolny i musisz z rąk moich wyjść tak przygotowany, żeby ci potem szło wszystko, jak z płatka.
– To proszę panuncia, ja po obiedzie odrobię…
– Poco ta próżna gadanina! Wiesz dobrze, że to się na nic nie zdało! Nie pójdziemy na obiad, dopóki wszystkiego nie odrobimy. Będziemy głodni, to będziemy, ale piątka na kajecie stać musi i to piątka dobrze zasłużona.
– Proszę panuncia:..
– Nie gadaj dużo, tylko zabieraj się do roboty. Masz jeszcze dziesięć minut!
– Proszę panuncia, kiedy jabym tylko chciał.. chłopiec ogrodnika złapał w sidła bardzo ładnego…
Adaś nie dokończył. Pan Siewroński bowiem spojrzał na niego tak groźnie, że chłopiec z przeciągniętą miną ruszył ku szkolnemu pokojowi. W Słomieńcu jadano obiad o pierwszej. Do tej godziny pan Siewroński pracował z usilnością nad umysłem Adasia, by go zmusić do uwagi. Chłopiec uczył się, w czem mu pomagały jego wielkie zdolności, odrywał wszakże uwagę co chwila od przedmiotu, bo zawsze miał na myśli jakąś zabawę, jakiegoś figla.
Dnia tego przed oczyma jego stały sidła, które chłopiec ogrodnika zastawił, i szpak, który się w nie właśnie złapał. To też gdy Tomasz otworzył drzwi pokoju szkolnego ze słowami >>proszę na obiad
– Proszę panuncia… – zaczął Adaś, ale zadławiły go łzy.
– Popłacz trochę, jeżeli masz ochotę – rzekł spokojnie nauczyciel – ale nie radzę ci płakać długo, bo czas upływa, a mogę cię zapewnić, że żaden z nas stąd się nie ruszy, dopóki lekcya nie będzie odrobioną.
Adaś próbował się tłómaczyć, narzekał na swój los, wreszcie oświadczył, że mu się dzieje sama niesprawiedliwość.
– Kiedy tak – rzekł poważnie nauczyciel – to odtąd nie pozwolę ci zostawiać żadnego przygotowania się na rano. Musisz wszystkiego nauczyć się i wszystko napisać wieczorem.
Z oczu Adasia popłynęła struga łez. Pomieszały się one z atramentem napisanych na kajecie wierszy i porozmazywały się, tworząc brudne plamy, spadały na ubranie chłopca, na podłogę. Adaś przybrał do pomocy chustkę do nosa, lecz zmoczył ją tak, że zdawała się wyciągniętą z wody. Widocznie jednak uniosły kamień, ciążący na sercu Adasia, bo chłopiec uspokoił się, a czując głód coraz większy, pomyślał już nie o szpaku, lecz o kawałku mięsa, do którego dojść można było tylko za pomocą skończenia lekcyi.
Zabierał się więc do nich z początku niechętnie, odpowiadając nauczycielowi opryskliwie; w końcu jednak >>panuncia
gorliwszym uczniem; poczem zgłodniały wbiegł do stołowego pokoju.
Wstydził się trochę pokazać się siostrom i rodzicom, a nawet Tomaszowi, ale cóż miał zrobić? Usiadł nad talerzem szczawiowej zupy, a że pani Bodzicka, matka Adasia, wchodziła właśnie do pokoju, więc wyczytał w jej wzroku, że głód jego bolał ją więcej, niż jego samego.
Było już po trzeciej, poobiednie lekcye zaczynały się o czwartej. Zaledwie więc Adaś usta otarł, pobiegł, jak strzała, do ogrodu; nie miał on prawa samemu przekraczać jego ogrodzenia, ale liczył na to, że syn ogrodnika czeka na niego. Franka jednak nie było. Pomimo to, Adaś nie miał zamiaru opuszczenia ogrodu: pchała go ochota zobaczenia szpaka, która go tak obałamuciła, że sam nie wiedział kiedy przesadził rów otaczający park i pobiegł do mieszkania ogrodnika. I tam Franka nie było. Wrócił więc co najprędzej, a że poczynał już doświadczać wyrzutów sumienia za nieposłuszeństwo, pobiegł do domu i wyznał matce,że był w mieszkaniu ogrodnika.
– Żebyś ty tylko był więcej obowiązkowy – odezwała się matka, głaszcząc jasną głowę Adasia. – Było mi bardzo przykro dzisiaj z tym obiadem… Pan Siewroński może jest trochę za surowy…
– Nie mamo! – zawołał Adaś, który rzadko kłamał, – pan Siewroński nie jest surowy, jest do – prawdy sprawiedliwy. To ja jestem próżniaki zapominalski, ale zobaczy mama, ja się poprawię!
– Popraw się, moje dziecko. Pamiętaj, że powinieneś być przykładem dla Józia. Teraz idź, czwarta dochodzi, bądź na czas w pokoju szkolnym, tak jak to pan Siewroński lubi.
Stary nauczyciel zadziwił się, gdy Adaś jeszcze przed zadęciem w róg przez Tomasza stawił się do obowiązku. Nie uczynił jednak żadnej uwagi, pomyślał tylko, że może Adaś jeszcze kiedy na dobrego ucznia wyrośnie. Lecz chłopiec nie bardzo lekcye umiał i znowu trzeba było je przeciągnąć. Uniemożliwiło to wspólny spacer, który odbyć miano z dziewczynkami, z Józiem i panną Zawrzecką.
Panna Zawrzecką, którą dzieci bardzo kochały, ułożyła plan tego spaceru do lasu; miał tom być rozłożony ogień z chróstu do pieczenia kartofli, sucharki i ciastka były przygotowane, kosz gruszek czekał w przedpokoju, dwie butelki kawy mrożonej stały w lodowni.
O piątej zajechał przed dom wóz ze słomą, podzieloną na trzy siedzienia, na które Tomasz rozłożył dywany.
Marynia pobiegła do pokoju szkolnego po pana Siewrońskiego i Adasia.
– Adaś nie może jechać, dopóki lekcya nie będzie skończona – odpowiedział nauczyciel.
– Ale proszę pana, my jedziemy do lasu, już wóz zajechał.
– To jedzcie, jeżeli Adaś będzie uważny do końca, to może przybędziemy.
Dziewczynka załamała ręce i ze smutkiem powróciła do rodzeństwa.
Kochała bardzo Adasia, i żadna zabawa nie istniała dla niej bez niego. Była tylko o rok starsza od niego, całe dzieciństwo spędzili wspólnie; Marynia, tkliwa i żywo czująca, cierpiała też nad wszystkiemi karami, wymierzanemi Adasiowi więcej, niż gdyby ją samą dotknęły. Nie pomogła prośba o poczekanie, i za chwilę Marynia siedziała na wozie obok panny Zawrzeckiej; udawała, że ją bardzo interesują gruszki w koszyku, którego przykrywę otworzyła umyślnie, aby nią zasłonić twarz zapłakaną.
Józio z Jadzią ogromnie się cieszyli z tej wycieczki do lasu, śmiali się i żartowali, a Jadzia, która lubiła trochę dokuczać i potrafiła dojrzeć słabą stronę każdej rzeczy, zauważyła, że Marynia za długo gruszkom się przygląda i często nosek wyciera. Trąciła łokciem Józia i oboje śmiać się zaczęli.
– Już tam ktoś palec na Marynię zakrzywił – odezwał się Józio.
– Ona płacze o Adasia – rzekła Jadzia.
– Wcale nie płaczę! – zawołała Marynia, która nie lubiła, gdy się jej smutków domyślano,
– Nie płaczesz? Ha, ha, ha! A co znaczy ten gil na nosie?
– Bo mi się tak podoba! – zawołała Marynia, która przy swojem dobrem sercu łatwo w gniew wpadała.
– Wstydź się, Jadziu, dokuczać! – rzekła panna Zawrzecka – a i ty, Maryniu, zaraz w złość wpadasz…
– Bo ta Jadzia tylkoby wszystkim przykrość robiła… ciągle się naprzykrza i wszystkich radaby drażnić.
– To też proszę, byście się nic sprzeczały i nic nie mówiły, aż do przyjazdu do lasu.
– To i ja mam milczeć? – zapytał siedmioletni Józio.
– I ty także, abyś sióstr na pokuszenie nie wodził.
Kara nie była sroga. Las był niedaleko, i gdy weń wjechano, dzieci zeskoczyły z wozu, w czem im dopomógł Marcin, młody furman, zawsze uśmiechnięty i lubiący dzieci państwa Bodzickich.
– Wszak konie można zostawić same – zapytała Jadzia – prawda, Marcinie? One nie ruszą… Marcin upiecze nam kartofle!
– A no dobrze! Tylko jakżeby to zrobić? Przy koniach trzebaby kogo zostawić… No, będę ja tu zaglądał. Konie przywiążę i będę dobiegał, żeby się nie zaplątały, ale tu trza dużo chróstu nazbierać a suchego.
– Dobrze, dobrze, my będziemy zbierały! Maryniu, Józiu, zciągajcie suche gałęzie na miejsce, które wam Marcin wskaże!
Marcin lubił bardzo dysponować, był dumny, gdy czemś mógł kierować, i wtedy zdawało mu się, że rósł, ramiona mu się wznosiły, a nos trochę zadarty, jeszcze bardziej zadartym się zdawał. Miał siebie za pierwszego furmana na świecie, a miłość własna jego była przyjemnie połechtana, gdy pani Bodzicka wyznawała, ze boi się nocnej jazdy z każdym innym furmanem, ale nie z Marcinem. Gdy się znalazł w lesie z panną Zawrzecką i dziećmi, wydawało mu się, że to on odpowiedzialnym jest za wszystko, a nie panna Zawrzecka, i że to on dysponuje. Nauczycielka lubiła także Marcina, jak zresztą lubili go wszyscy, uśmiechała się i pozwalała mu dyrygować. – Bo to tak – mówił Marcin – kto nie umie piec kartofli, to albo je spali, albo ich niedopiecze, a najczęściej tak zrobi, że po wierzchu kartofel jest spalony, a w środku surowy. Ha, ha, ha!
I śmiał się, jak gdyby powiedział rzecz bardzo zabawną.
– A ja od dziecka nauczyłem się piec kartofle. Bywało pasiemy z bratem w nocy konie na łące i rozpalamy se ogień… Ee… to drewno, co panicz przyniósł, to na nic! To trza suchych gałęzi! O, to co panna Marynia przyniosła, to śliczności chróst!
Dzieci a nawet panna Zawrzecka znosili suche gałęzie na jeden duży stos. Gdy już był ułożony, Marcin zapalił go za pomocą zapałki i słomy, wyciągniętej z siedzenia wozu. Buchnął płomień, dzieci zaczęły skakać, tylko Marynia doznawała wyrzutów sumienia, że się raduje wtedy, gdy Adaś jest w domu smutny i zmartwiony.
– Czy już przynosić kartofle? – zawołał Józio.
– O, to panicz w gorącej wodzie kąpany! Cały ten stos musi się spalić, żeby się ziemia pod spodem zagrzała i żeby się zrobił popiół gorący, potem włożymy kartofle…
Marcin wymówił ostatnie słowa takim tonem, jakim mógłby wymówić Bertold Schwartz, po uczynieniu wielkiego wynalazku: »Tak się robi proch!«
– To jeszcze trzeba gałęzi? – zapytała Jadzia, która się przy każdej robocie łatwo zniechęcała – jużem sobie ręce od noszenia pokłuła!
– Bez pracy niema kołaczy – rzekł Marcin, który większą cześć gałęzi naniósł, a wcale zmęczonym się nie czuł. – Ja skoczę tymczasem do koni, a panienki i panicz niech jeszcze znoszą gałęzie. Jakbym wiedział, że tam gniada już się rozebrała! Bo to się tak rozbierze, jak człowiek.
– Ja pójdę z Marcinem! – wołał Józio, który tak konie lubił, że mówił o nich nawet przez sen.
– Nie wiem, czy panicz dostanie pozwoleństwo.
– O, z Marcinem wszędzie pozwalam – rzekła panna Zawrzecka, a furmanowi w tej chwili urosły ramiona, w ten bowiem sposób, jak wiemy, objawiała się u niego zadowolona miłość własna.
Wziął Józia za rękę, prowadząc go ku wozowi i koniom, i zaraz o stajni i o koniach rozmowę rozpoczęli.
– To gniada mądrzejsza od Fanuli – pytał Józio.
– O, w kaszyby ją pojadła – odparł Marcin – już to mądrzejszego konia, jak ta gniada, to na świecie niema. To panicz nic wie, jak to Zagłoba mówił?
– Nie wiem.
Marcin ze zdziwienia stanął na środku ścieżki.
– To panicz nie czytał »Ogniem i mieczem«? – w tej chwili wydało mu się, że był jednym z najbardziej oczytanych ludzi na świecie.
– Ja jeszcze nie czytałem, Adaś to zna. Mama mówi, że gdy będę miał lat dwanaście…
– To ja paniczowi opowiem, jak to Zagłoba mówił.
I Marcin zaczął opowiadać epizod z powieści »Ogniem i mieczem« z taką dokładnością, jak gdyby go ze sto razy wertował. Tak też i było. Marcin kilka już książek w życiu swojem przeczytał, ale odkąd pani Bodzicka dała mu do przeczytania »Ogniem i mieczem«, odtąd czytał tę jedną tylko książkę. Ile razy przeczytał tom pierwszy, tyle razy go odnosił i prosił o tom drugi, nastepnie o trzeci, czwarty, a potem znowu o pierwszy. Proponowano mu »Potop« ale on odpowiedział, że »nie trza grzeszyć, gdy się ma co dobrego, to nie zmieniać, ino Panu Bogu dziękować, że je takie dobre« – i na nowo »Ogniem i mieczem» wertował.
Pokazało się, że gniada rzeczywiście była rozebrana, to też Marcin do niej przemówił:
– A jej tylko rozebranie w głowie! Już to jaki kto za młodu, to i na starość taki sam! Ciągnąć to nie chce i na drugiego się spuszcza, a postaw ją, to póty się będzie strząchać, wiercić, o drugiego obcierać a kopać, aż orczyki poprzestępuje i rozbierze ci się do szczętu! O już ja cię nauczę.
– Jakże to było z Zagłobą? niech mi Marcin opowie – prosił Józio.
Marcin w śmiech. Śmiał się tak, jak tylko człowiek z ludu śmiać się umie. Mimowoli radował i pociągał innych.
– Więc widzi panicz, Zagłoba był sam w strachu, ale udawał zucha…
I znowu śmiech przerwał opowiadanie Marcina, które jednak dokończył, sam tak niem będąc zajęty, rozbawiony, jak gdyby to jego spotykały owe nadzwyczajne przygody Zagłoby, i jakby to on sam sypał jego konceptami.
Józio słuchał zapatrzony w Marcina, uszczęśliwiony z opowiadania, a gdy się skończyło, Marcin poczuł swoją wyższość nad Józiem, i ramiona znów mu urosły.
– To panicz doprawdy «Ogniem i mieczem» nie czytał, a ja już dwunasty raz to czytam!
Tylko Aleksander Macedoński takim tonem mógł powiedzieć: « wygrałem 12 bitew ».
Marcin jednak obok tej literackiej uprawy, był człowiekiem praktycznym, bo zawołał zaraz:
– Trza nam lecieć do ognia. Suche gałęzie wnet się spalą, a potem by się kartofle nie upiekły. Nikt tak kartofli nie upiecze w polu albo w lesie jak ja. A o soli to pewno panna Marynia zapomniała.
Józio z Marcinem wracali do ogniska, które się w istocie dopalało. Więc Marcin rozgrzebał popiół i węgle, przykrył niemi kartofle, a potem natem wszystkiem zapalił nowe ognisko z suchych gałęzi. Tymczasem wydobywano zapasy, między któremi był garnuszek masła.
Patrząc na te przygotowania, Marcin ozwał się:
– Kartofel z masłem i z solą, to choćby na królewski stół.
Podkreślił głosem wyraz z solą. Wywołał tem wykrzyknik Maryni:
– Ach zapomniałam o soli!
Wtedy Marcin z dumą wydobył z zanadrza małą paczkę, zawiniętą w papierek podejrzanej czystości i z tryumfem złożył ją na ołtarzu dobra publicznego.
– Oto jest sól – wyrzekł tonem Leonidasa, mówiącego posłom perskim: «Przyjdźcie nam broń odebrać!»
Józio patrzał na Marcina z admiracyą, zaś panna Zawrzecka i dziewczynki uśmiechały się, bawiła je miłość własna poczciwego woźnicy.
Tymczasem ogień pryskał, to "się wysokiemi strzałkami promyków wznosił do góry, to zdawał się przygasać, kryjąc się za gęstemi kłębami dymu, które wiatr czasami odnosił daleko, to znowu (ponieważ wiatr jest wielkim dziwakiem) zwracał się nagle ku pannie Zawrzeckiej i dzieciom. Dzieci zamykały oczy i krzywiły się, Marcin zaś rzekł sentencyonalnie:
– Bo jest taka zagadka: co to takiego, co niema ani zębów, ani gęby, a gryzie.
– Dym, dym, – zawołały dzieci.
– To ja panienkom powiem jeszcze jedną zagadkę: »Co jest najtłuścieńszego na świecie»?
Nikt nie umiał odpowiedzieć. Wtedy Marcin zwrócił się do panny Zawrzeckiej, której pedagogiczne zdolności mocno w tej chwili podejrzywać zaczął.
– To każdy powinien wiedzieć – to taka rzecz, co każdy powinien pamiętać.
– Słonina! – zawołała nagle Marynia.
– Masło! – cienkim głosikiem wtórował Józio.
– Oliwa – dodała Jadzia.
Ale Marcin kiwał głową z wyrazem wyższości.
– Ani słonina, ani masło, ani oliwa – rzekł wreszcie – to trza pamiętać, to każdy człowiek powinien wiedzieć: Najtłuścieńsza jest ziemia. Bo co prawda to nie grzych. Ziemia jest najtłuścień – szaf Bo w ziemi jest i złoto i śrybro jest i wapno, jest i glina na cegłę. Wszystko jest i wszystko tam Pan Bóg złożył dla człowieka.
– Nie byłabym zgadła – rzekła panna Zawrzecka.
– A widzi pani, a to trzeba wiedzieć! A i sól jest w ziemi…
– I nafta! – zawołała Marynia. – I węgiel! – dodała Jadzia.
– I robaki! – zawołał Józio, za co mu się dostało pogardliwe wzruszenie ramionami Jadzi.
Marcin tymczasem grzebał w dopalającym się ogniu, wydobywał kartofle i próbował czy już miękkie.
– Ino im jeszcze trza tyle czasu, co dziesięć razy przejechać konie zgrzebłem – zawyrokował! No niech tam jeszcze posiedzą, póki nie wrócę. Już się tam pewno gniada znowu rozebrała. Skoczę do koni i będę w mig napowrót.
Marynia poczęła w ogniu grzebać, ale Jadzia i Józio nie pozwolili jej wyjmować kartofli.
– Nie ruszaj ognia, wołały – to już Marcin najlepiej zrobi.
Wrócił też wkrótce Marcin tak uśmiechnięty i rozradowany, iż wszyscy pomyśleli, że w tej chwili w wyobraźni żył wspólnie z ulubionym bohaterem Zagłobą. Ale inna była przyczyna wesołości Marcina.
– Musi będziemy mieli gościa na podwieczorek zawołał. Tak mi się coś widzi, że goście jadą.
Obstąpiły go dzieci.
– Jacy goście jadą? kogo Marcin widział?
– Nikogom nie widział, ale niech panienki słuchają.
Podniósł palec i wszyscy wsłuchali się w szum drzew leśnych.
– Jadą – zawołał Marcin – słyszą panienki, słyszy panicz?
Dzieci nic nic słyszały.
– O jużci to ona klekocze – wołał Marcin – poznałbym ją na końcu świata! Figa taka, a telepie się to, jak jaki powóz.
– Ja doprawdy nic nie słyszę – mówiła Marynia. – Drzewa szumią, ktoś huka po lesie, dzięcioł w drzewo kuje i więcej nic!
– Nic? A wrzask panicza Adasia? Jakbym widział, jak pan Siewroński siedzi na siedzeniu niby w łupinie od orzecha, a panicz na koźle za furmana. A kucka udaje, że się śpieszy. Bestya leniwa, spasiona, myśli tylko o żłobie, a robota jej nie w głowie.
Skakanie, okrzyki radośne dzieci, zagłuszyły słowa Marcina, który zabierał się do wyciągania kartofli z popiołu.
– Niech się Marcin jeszcze zatrzyma – prosiła Marynia – może to naprawdę Adaś jedzie. Wyjmiemy kartofle, gdy on tu już będzie!
Zwróciła się do panny Zawrzeckiej.
– Niech nam pani pozwoli wyjść z Marcinem drogę! Proszę pani!
– Ja sama z wami pójdę. Marcin ma taki słuch doskonały, że niezawodnie rozeznał klekot wózka Adasiowego,
Dzieci biegły przodem podskakując, Marynia wyprzedzała wszystkich. Serce jej biło z radości i oczekiwania. Może doprawdy Adaś skończył lekcye, a pan Siewroński zgodził się na pojechanie z nim i z resztą towarzystwa do lasu.
Gdy się dzieci z panną Zawrzecką znalazły na drodze, ujrzały zdala ekwipaż dobrze sobie znany: mały wózek, na którego siedzeniu pan Siewroński wyglądał jak olbrzym. Adaś machał batem nie uderzając kucki, a tylko ją strasząc, co ona rozumiała dobrze, bo choć niby dreptała, wszyscy wiedzieli, że mogła biedz prędzej i żwawiej; miała zamiłowanie w lenistwie, w łakomstwie i wolała używanie niż obowiązek. Nazywała się Mynia, bo miała maść myszatą. Bywała chwilami upartą, gdy chciała postawić na swojem, to postawiła, czuła bowiem, że jest silniejszą od Adasia, a nawet od wszystkich dzieci razem wziętych. Ale pomimo wad swoich była kochaną i trzeba jej przyznać, że gdy miała które z dzieci na grzbiecie, to je nosiła jak niańka, wiedziała, że dźwiga drogi ciężar.
Raz wszakże pomimo jej troskliwości, nieuważna Marynia spadła z niej przed samym gankiem. Mynia stanęła jak wryta i czekała dopóki dziecka nie podniesiono. Uważano, że Mynia była potem smutna i zawstydzona, choć się do winy nie po – czuwała. Widocznie była zranioną w swej miłości własnej i przykro jej było, że plama zaciężyła na jej honorze.
Gdy dzieci ujrzały bryczułkę, pana Siewrońskiego, Adasia i Mynię, podniósł się krzyk.
– Jeszcześmy kartofli nie zaczęli jeść – wołał Józio – i kawa jeszcze w butelkach, Nawet ani jednego sucharka nikt nie zjadł!
Adaś, który z powodu klekotu bryczulki nic nic słyszał, wołał ze swej strony:
– Otóż bez pracy kołacze! Nie nosiłem gałęzi na ogień, nie przygotowałem niczego, a na biesiadę pewno jeszcze zdążę. A no Mynia! Wio próżniaku!
Gdy dzieci wraz z nauczycielem znalazły się przy ogniu, zastały już Marcina z improwizowaną tacą pełną kartofli. Tacę stanowił duży kawał kory, obdartej z powalonego drzewa. Dywany z siedzeń na wozie były rozłożone na ziemi, wszyscy usiedli. Pan Siewroński który był kiedyś w Turcyi, pokazywał jak to wygodnie siedzieć po turecku. To siadanie z podwiniętemi nogami zabawiło dzieci, ale najbardziej Marcina.
– Jakież to różne ludzie są na świecie! – mówił. – Nie woleliby se to siedzieć z wyciągniętemi nogami jak Bóg przykazał, ale podwijać te nogi – nie przymierzając – jak psy.
– Marcin dawał nam tu zagadki – rzekła Marynia – no, Adasiu, teraz ty powiedz co to takiego, co niema ani zębów ani gęby, a gryzie?
Adaś pomyślał chwilę, a potem odpowiedział:
– Sumienie.
Marcin wybuchnął śmiechem, ale po chwili zastanowił się i rzekł:
– Co prawda to nie-grzych! Panicz u trafił, niema co powiedzieć! Oj, sumienie niema zębów i gęby, a gryzie gorzej niż owad w głowie.
– Jeszcze drugą zagadkę zgadnij, Adasiu – rzekła Jadzia – to też zagadka Marcina: Co na świecie jest najtłuściejsze?
– Mynia–zawołał bez namysłu Adaś. Marcin począł się tak śmiać, aż się wziął za boki.
– A to panicz zuch do odgadywania zagadek! Ha, ha, ha! Mynia! Jużci ma od czego być najtłuścieńsza, kiedy i ja jej obrok sypię i panicz Adaś, a cukier, chleb, bułkę noszą jej panienki! Jużci najchudszyby się wypasł jakby mu ciągle jadło podawali, a kuca tak łakoma, że wszystkoby jadła! Ona tam już pewno ogląda się za kartoflami pieczonemi, bo zapach ich rozchodzi się po całym lesie.
– To jej damy kartofli! – zawołała Jadzia. – Cały koszyk wsypałyśmy do popiołu i pewno ich dużo zostanie. Ale damy kartofli dobrze osolonych, bo ona za solą przepada.
Po spożyciu kartofli i kawy z ciastkami, dzieci otrzymały pozwolenie zbierania orzechów. Pan Siewroński wszakże nie zgodził się na to, by Adaś się od niego oddalał. Sam poszedł z nim i pomagał mu nawet zbierać orzechy, ale go na krok nie opuszczał.
– Bo ty nie jesteś takim chłopcem, któryby zasługiwał na zaufanie – mówił – pobiegniesz w las i zapomnisz o wszystkiem: o ubiegającym czasie, o porze powrotu do domu, o tem, że dziś jeszcze masz się do jutrzejszych lekcyi przygotować. Mój poprzedni uczeń Sławcio Znarowicz mógł iść dokąd chciał, wiedziałem że wróci na oznaczoną minutę. Z tego chłopca bedzie człowiek.
– I ze mnie będzie człowiek! – rzekł Adaś.
– Będzie, jeżeli się nauczysz, co znaczy wyraz obowiązek.
Inne dzieci, z… panną Zawrzecką na czele, szły za Marcinem, który znał las, wiedział gdzie rośnie leszczyna i żaden orzech przed jego wzrokiem się nie ukrył. Toż to było radości i uciechy, gdy Marcin w środku wielkiego krzaku leszczyny stanąwszy, naginał na raz kilka gałęzi, a dzieci zbierały orzechy na wyścigi.
Najgorsze jednak było to, że czas nie stał na miejscu, a panna Zawrzecką i pan Siewroński mieli tak uregulowane zegarki, że szły jednakowo co do minuty, zbliżała się więc godzina powrotu. Marcin zaniepokoił się o konie i powrócił na skraj lasu, a z nim razem ubyła połowa przyjemności.
W kilka dni później, Adaś po dobrem odbyciu lekcyi, które mu w dzienniczku nauk przyniosły same piątki, dostał od rodziców pozwolenie pojechania na Myni na pocztę po listy i gazety, w towarzystwie chłopca stajennego.
Była to wycieczka, którą Adaś bardzo lubił. W miasteczku, w którem był urząd pocztowy, było czasem coś ciekawego do zobaczenia, spotykało się którego z sąsiadów, który z Adasiem rozmawiał jak z dorosłym człowiekiem, widziało się piękne konie prowadzone na jarmark, to znowu ustawiono budę, w której pokazywano jakieś sztuki. Chłopiec miał umysł wrażliwy i lada co go interesowało. Raz w miasteczku został dłużej i spóźnił się na lekcye dlatego, że obserwował dwie kozy, które sobie wypowiedziały wojnę i biły się rogami. Jasiek, chłopiec stajenny, który towarzyszył zwykle Adasiowi, musiał mu kilkakrotnie przypominać, że czas ubiegał, a roboty było niemało. Adaś ciągle odpowiadał:
– Będzie jeszcze czas!
– A lekcye panicz umie?
– Trochę umiem, a resztę się douczę.
– Kiedyż się panicz douczy?
– Znajdę chwilę wolną.
– To paniczowi się udaje, bo jeżeli ja stracę czas na co innego, to moja robota w stajni sama się nie zrobi, a jak sobie powiem: jakoś tam czas znajdę, to mi się za uszy od Marcina dostanie.
Marcin był widocznie dobrym wychowawcą i Jasiek bał go się nie na żarty, bo nakoniec uprosił Adasia, aby coprędzej wrócili do domu. Uszy Jaśka wyszły tym razem cało, ale Adaś się napłakał, zanim lekcye odrobił.
Ale to były już dalekie czasy. Już i Adaś zapomniał łez swoich i pan Siewroński tak był z niego zadowolony, że miał nadzieję, iż Adaś nakoniec swego "jakoś to będzie" i "znajdzie się jakoś czas" zapomni na dobre.
Przyjechał tedy Adaś do miasteczka na Myni, która pod wierzchem chodzić lubiła i bywała zadowolona, gdy ją które z dzieci dosiadło, zaś Jasiek na "Figlu". Figiel był to wierzchowiec używany na posyłki, ale go żaden dobry jeździec dosiadać nie chciał. Nikt nie wiedział dla czego nazywał się «Figiel». Kupiono go już z tem nazwiskiem, którego bynajmniej nie usprawiedliwiał. Miewał czasem narowy, przez jego pierwszego pana widocznie figlami nazwane, był bojaźliwy, nieżyczliwy, nie lubił towarzyszów i towarzysze go nie lubili. Mynia wprost nim pogardzała.
Gdy się znaleźli przed urzędem pocztowym, Adaś wziął torbę pocztową z rąk Jaśka i wszedł do pokoju ekspedycyjnego, gdzie za stołem siedział urzędnik. Adaś lubił pocztę odbierać. Urzędnik prosił go zawsze siedzieć, a z za przepierzenia wysuwał się zwykle chłopiec, będący mniej więcej w wieku Adasia i przypatrywał mu się wytrwale. Adaś udawał, że go wcale nie spostrzega, bo mu dogadzała rola człowieka dorosłego, spełniającego ważne interesy. Wychodził poważnym krokiem z pocztowego pokoju, niosąc w ręku torbę, którą potem Jasiek przewieszał sobie przez ramię i plecy. Adasiowi się zdawało, gdy wsiadł napowrót na Mynię, że spełnił jakiś akt ważny, który nie lada komu mógł być powierzonym.
– Jaśku – rzekł tego dnia Adaś, oddając torbę chłopcu – zatrzymamy się jeszcze przed sklepem Krakowskiej. Kupimy papierosów dla pana Siewrońskiego.
Zatrzymali się w istocie. Na próg wyszła niemłoda kupcowa, która poczęła zapraszać Adasia, by wszedł do sklepu.
– To bedzie wielkie szczęście dla mnie – mówiła – gdy syn pana Bodzickiego wejdzie do mojego sklepu. Już takiego sprawiedliwego pana, jak pański tatko, to na całym świecie niema! Jak patrzę na panicza, to mi się zdaje, że na pana Bodzickiego patrzę.
Adasiowi znowu podobała się rola uszczęśliwiającego kupcowę Krakowską. Wszedł do sklepu obsypywany komplementami i kupił papierosów dla pana Siewrońskiego.
– A panicz nic pali papierosów? Fałszywa miłość własna ukłuła Adasia. Odpowiedział niedbale:
– Palę czasem.
– Niech panicz tych papierosów sprobuje… to tylko na próbę… mnie też nic nie kosztują, bo to na próbę przysłane… niech panicz weźmie parę bez pieniędzy… tylko na próbę.
Kupcowa gwałtem wpychała Adasiowi dwa papierosy do kieszeni bluzy. Adaś uważał za stosowne powiedzieć:
– Sprobuję, ale nie wiem czy mi się spodobają.
– Ma się rozumieć – panicz jest wymyślny… syn takiego pana… jużci panicz nie będzie palił byle jakiego tytuniu… to się wie… to też ja dałam coś takiego, co jest tylko dla prawdziwych panów. może panicz zaraz zapali?…
Potarła zapałkę o pudełko, a Adasia zły duch jakoś oplątał, a raczej oplatała go niemądra miłość własna. Wziął do ust papierosa, kupcowa podała mu zapaloną zapałkę,
Gdy Adaś wyszedł z papierosem w ustach, Jasiek ozwał się:
– I mnieby panicz dał papieroska.
– To ty palisz?
– A, dorwę się tam czasem do jakiego tytuniu.
– Na, masz!
Adaś wyciągnął drugiego papierosa i z miną dobroczyńcy dał go Jaśkowi.
Wyjechali tedy z miasteczka dwaj młodzieńcy z papierosami w ustach. Obydwom się zdawało, że urośli jak na drożdżach, bo przecie palenie to już przyzwyczajenie dorosłych. Do miasteczka dążyli rozmaici ludzie, a Adaś i Jasiek jechali stępa, żeby się im wszyscy dobrze przypatrzyć mogli. Ale Adasiowi jakoś trochę ckliwo się robiło. Krzywił się… spluwał, nie chciał jednak rzucić niedopalonego papierosa, gdyż byłoby to wyznanie, że mu dym tytuniu nie smakuje. Ha, trudna rada, trzeba było znieść coś dla utrzymania własnego honoru. Jasiek wszakże dostrzegł, że Adaś był nie swój, rzekł mu tedy:
– Jakoś paniczowi to palenie się nie wiedzie… – Widać że to nie dobry gatunek tytuniu – odparł Adaś tonem wyższości. – Krakowska się natem nie zna.
– Ee… Krakowska jak Krakowska… Ale to tak człowiekowi pierwszy raz. Papieros ma taki impent, że się od niego mgło robi, ale to przejdzie. Panicz się zaciąga?
– Naturalnie. Któżby inaczej palił?
– I umie panicz puścić dym nosem?
– Phi! wielka mi rzecz!
– No, niech panicz pokaże, jak panicz umie.
Adaś spróbował, ale się zakrztusił, łzy stanęły mu w oczach, a nudności porwały go takie, iż zbladł śmiertelnie, aż się Jasiek przestraszył.
– Niech panicz rzuci papierosa! – zawołał.
– To jakiś fałszowany tytuń – rzekł Adaś głosem umierającego.
Po chwili zrobiło mu się ciemno przed oczami.
– Jaśku! – zawołał – ja umieram!