Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Losy Adasia; Ofiara; Ona: powieści dla młodzieży - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Losy Adasia; Ofiara; Ona: powieści dla młodzieży - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 341 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wie­ści dla mło­dzie­ży przez

Zo­fię Ko­wer­ską.

z 4 ry­ci­na­mi.

War­sza­wa… na­kła­dem Mi­cha­ła Arc­ta.

Дозволено Цензурою. Варшава, 8 Апрьля 1898 года.

LOSY ADA­SIA .

Sta­ry lo­kaj To­masz był nie­gdyś za­wo­ła­nym my­śli­wym, i z owych cza­sów zo­stał mu był wiel­ki róg my­śliw­ski, któ­ry te­raz trząsł mu się w spra­co­wa­nych rę­kach, gdy go do bez­zęb­nych ust pod­no­sił. Miał wszak­że w sze­ro­kich pier­siach do­syć tchu do za­dę­cia w ten róg i do wy­do­by­cia z nie­go prze­cią­głych dźwię­ków, echa zaś roz­no­si­ły te od­gło­sy po roz­le­głym par­ku w Sło­mień­cu, prze­do­sta­jąc się do naj­dal­szych jego za­kąt­ków. Po ta­kiem za­dę­ciu, któ­re mia­ło w so­bie coś try­um­fal­ne­go a od­by­wa­ło się na gan­ku du­że­go i pięk­ne­go dwo­ru, sta­ry To­masz oglą­dał się na sto­ją­ce­go za nim pana Siew­roń­skie­go i mó­wił z dumą:

– Co usły­szał, to usły­szał!

Pan Siew­roń­ski rów­nież sta­ry, jak To­masz, ale trzy­ma­ją­cy się jesz­cze do­brze, od­po­wia­dał zgryź­li­wie.

– Usły­szał, ale za­raz za­po­mniał, że usły­szał.

– To może jesz­cze raz za­trą­bić? – za­py­ty­wał To­masz, któ­ry chęt­nie dął w swój róg, gdyż z echem dźwię­ków rogu wpły­wa­ły mu do du­szy wspo­mnie­nia da­le­kie wiel­kich ło­wów, wy­praw le­śnych i wła­snej mło­do­ści, któ­ra wy­da­wa­ła się sta­re­mu To­ma­szo­wi z tego wszyst­kie­go naj­pięk­niej­szą.

Tym ra­zem jed­nak, le­d­wo róg do ust przy­ło­żył, ze szpa­le­ru sta­rych lip wy­biegł dwu­na­sto­let­ni, przy­stoj­ny chło­piec, zwin­ny, z wło­sa­mi ja­sne­mi i ze spoj­rze­niem, wy­ra­ża­ją­cem wie­le ży­wo­ści. Zbli­żył się do pana Siew­roń­skie­go, i na­gle twarz jego przy­bra­ła wy­raz wiel­kie­go zmie­sza­nia. Za­czer­wie­nił się moc­no i ją­ka­jąc się wy­rzekł:

– Pro­szę pa­nun­cia… bo ja za­czą­łem zbie­rać orze­chy… my­śla­łem…

– Aha, zna­my się na­tem! Za­po­mnia­łeś na­uczyć się lek­cyi!

– Nie­miec­ki zro­bi­łem… ale mia­łem jesz­cze po­wtó­rzyć aryt­me­ty­kę… nie wie­dzia­łem, że już orze­chy ta­kie doj­rza­łe…

– Wiesz do­brze, że nie odej­dziesz od sto­li­ka, póki lek­cyi nic wy­dasz na piąt­kę! Pa­mię­taj, nie na trzy, nie na czte­ry, ale na pięć! Za­wsze ci mó­wię, że mie­wa­łem ta­kich uczniów, przy na­uce któ­rych za­da­wal­nia­łem się śred­nie­mi stop­nia­mi. Ale ty, ptasz­ku, je­steś zdol­ny i mu­sisz z rąk mo­ich wyjść tak przy­go­to­wa­ny, żeby ci po­tem szło wszyst­ko, jak z płat­ka.

– To pro­szę pa­nun­cia, ja po obie­dzie od­ro­bię…

– Poco ta próż­na ga­da­ni­na! Wiesz do­brze, że to się na nic nie zda­ło! Nie pój­dzie­my na obiad, do­pó­ki wszyst­kie­go nie od­ro­bi­my. Bę­dzie­my głod­ni, to bę­dzie­my, ale piąt­ka na ka­je­cie stać musi i to piąt­ka do­brze za­słu­żo­na.

– Pro­szę pa­nun­cia:..

– Nie ga­daj dużo, tyl­ko za­bie­raj się do ro­bo­ty. Masz jesz­cze dzie­sięć mi­nut!

– Pro­szę pa­nun­cia, kie­dy ja­bym tyl­ko chciał.. chło­piec ogrod­ni­ka zła­pał w si­dła bar­dzo ład­ne­go…

Adaś nie do­koń­czył. Pan Siew­roń­ski bo­wiem spoj­rzał na nie­go tak groź­nie, że chło­piec z prze­cią­gnię­tą miną ru­szył ku szkol­ne­mu po­ko­jo­wi. W Sło­mień­cu ja­da­no obiad o pierw­szej. Do tej go­dzi­ny pan Siew­roń­ski pra­co­wał z usil­no­ścią nad umy­słem Ada­sia, by go zmu­sić do uwa­gi. Chło­piec uczył się, w czem mu po­ma­ga­ły jego wiel­kie zdol­no­ści, od­ry­wał wszak­że uwa­gę co chwi­la od przed­mio­tu, bo za­wsze miał na my­śli ja­kąś za­ba­wę, ja­kie­goś fi­gla.

Dnia tego przed oczy­ma jego sta­ły si­dła, któ­re chło­piec ogrod­ni­ka za­sta­wił, i szpak, któ­ry się w nie wła­śnie zła­pał. To też gdy To­masz otwo­rzył drzwi po­ko­ju szkol­ne­go ze sło­wa­mi >>pro­szę na obiad

– Pro­szę pa­nun­cia… – za­czął Adaś, ale za­dła­wi­ły go łzy.

– Po­płacz tro­chę, je­że­li masz ocho­tę – rzekł spo­koj­nie na­uczy­ciel – ale nie ra­dzę ci pła­kać dłu­go, bo czas upły­wa, a mogę cię za­pew­nić, że ża­den z nas stąd się nie ru­szy, do­pó­ki lek­cya nie bę­dzie od­ro­bio­ną.

Adaś pró­bo­wał się tłó­ma­czyć, na­rze­kał na swój los, wresz­cie oświad­czył, że mu się dzie­je sama nie­spra­wie­dli­wość.

– Kie­dy tak – rzekł po­waż­nie na­uczy­ciel – to od­tąd nie po­zwo­lę ci zo­sta­wiać żad­ne­go przy­go­to­wa­nia się na rano. Mu­sisz wszyst­kie­go na­uczyć się i wszyst­ko na­pi­sać wie­czo­rem.

Z oczu Ada­sia po­pły­nę­ła stru­ga łez. Po­mie­sza­ły się one z atra­men­tem na­pi­sa­nych na ka­je­cie wier­szy i po­roz­ma­zy­wa­ły się, two­rząc brud­ne pla­my, spa­da­ły na ubra­nie chłop­ca, na pod­ło­gę. Adaś przy­brał do po­mo­cy chust­kę do nosa, lecz zmo­czył ją tak, że zda­wa­ła się wy­cią­gnię­tą z wody. Wi­docz­nie jed­nak unio­sły ka­mień, cią­żą­cy na ser­cu Ada­sia, bo chło­piec uspo­ko­ił się, a czu­jąc głód co­raz więk­szy, po­my­ślał już nie o szpa­ku, lecz o ka­wał­ku mię­sa, do któ­re­go dojść moż­na było tyl­ko za po­mo­cą skoń­cze­nia lek­cyi.

Za­bie­rał się więc do nich z po­cząt­ku nie­chęt­nie, od­po­wia­da­jąc na­uczy­cie­lo­wi opry­skli­wie; w koń­cu jed­nak >>pa­nun­cia

gor­liw­szym uczniem; po­czem zgłod­nia­ły wbiegł do sto­ło­we­go po­ko­ju.

Wsty­dził się tro­chę po­ka­zać się sio­strom i ro­dzi­com, a na­wet To­ma­szo­wi, ale cóż miał zro­bić? Usiadł nad ta­le­rzem szcza­wio­wej zupy, a że pani Bo­dzic­ka, mat­ka Ada­sia, wcho­dzi­ła wła­śnie do po­ko­ju, więc wy­czy­tał w jej wzro­ku, że głód jego bo­lał ją wię­cej, niż jego sa­me­go.

Było już po trze­ciej, po­obied­nie lek­cye za­czy­na­ły się o czwar­tej. Za­le­d­wie więc Adaś usta otarł, po­biegł, jak strza­ła, do ogro­du; nie miał on pra­wa sa­me­mu prze­kra­czać jego ogro­dze­nia, ale li­czył na to, że syn ogrod­ni­ka cze­ka na nie­go. Fran­ka jed­nak nie było. Po­mi­mo to, Adaś nie miał za­mia­ru opusz­cze­nia ogro­du: pcha­ła go ocho­ta zo­ba­cze­nia szpa­ka, któ­ra go tak oba­ła­mu­ci­ła, że sam nie wie­dział kie­dy prze­sa­dził rów ota­cza­ją­cy park i po­biegł do miesz­ka­nia ogrod­ni­ka. I tam Fran­ka nie było. Wró­cił więc co naj­prę­dzej, a że po­czy­nał już do­świad­czać wy­rzu­tów su­mie­nia za nie­po­słu­szeń­stwo, po­biegł do domu i wy­znał mat­ce,że był w miesz­ka­niu ogrod­ni­ka.

– Że­byś ty tyl­ko był wię­cej obo­wiąz­ko­wy – ode­zwa­ła się mat­ka, głasz­cząc ja­sną gło­wę Ada­sia. – Było mi bar­dzo przy­kro dzi­siaj z tym obia­dem… Pan Siew­roń­ski może jest tro­chę za su­ro­wy…

– Nie mamo! – za­wo­łał Adaś, któ­ry rzad­ko kła­mał, – pan Siew­roń­ski nie jest su­ro­wy, jest do – praw­dy spra­wie­dli­wy. To ja je­stem próż­nia­ki za­po­mi­nal­ski, ale zo­ba­czy mama, ja się po­pra­wię!

– Po­praw się, moje dziec­ko. Pa­mię­taj, że po­wi­nie­neś być przy­kła­dem dla Jó­zia. Te­raz idź, czwar­ta do­cho­dzi, bądź na czas w po­ko­ju szkol­nym, tak jak to pan Siew­roń­ski lubi.

Sta­ry na­uczy­ciel za­dzi­wił się, gdy Adaś jesz­cze przed za­dę­ciem w róg przez To­ma­sza sta­wił się do obo­wiąz­ku. Nie uczy­nił jed­nak żad­nej uwa­gi, po­my­ślał tyl­ko, że może Adaś jesz­cze kie­dy na do­bre­go ucznia wy­ro­śnie. Lecz chło­piec nie bar­dzo lek­cye umiał i zno­wu trze­ba było je prze­cią­gnąć. Unie­moż­li­wi­ło to wspól­ny spa­cer, któ­ry od­być mia­no z dziew­czyn­ka­mi, z Jó­ziem i pan­ną Za­wrzec­ką.

Pan­na Za­wrzec­ką, któ­rą dzie­ci bar­dzo ko­cha­ły, uło­ży­ła plan tego spa­ce­ru do lasu; miał tom być roz­ło­żo­ny ogień z chró­stu do pie­cze­nia kar­to­fli, su­char­ki i ciast­ka były przy­go­to­wa­ne, kosz gru­szek cze­kał w przed­po­ko­ju, dwie bu­tel­ki kawy mro­żo­nej sta­ły w lo­dow­ni.

O pią­tej za­je­chał przed dom wóz ze sło­mą, po­dzie­lo­ną na trzy sie­dzie­nia, na któ­re To­masz roz­ło­żył dy­wa­ny.

Ma­ry­nia po­bie­gła do po­ko­ju szkol­ne­go po pana Siew­roń­skie­go i Ada­sia.

– Adaś nie może je­chać, do­pó­ki lek­cya nie bę­dzie skoń­czo­na – od­po­wie­dział na­uczy­ciel.

– Ale pro­szę pana, my je­dzie­my do lasu, już wóz za­je­chał.

– To jedz­cie, je­że­li Adaś bę­dzie uważ­ny do koń­ca, to może przy­bę­dzie­my.

Dziew­czyn­ka za­ła­ma­ła ręce i ze smut­kiem po­wró­ci­ła do ro­dzeń­stwa.

Ko­cha­ła bar­dzo Ada­sia, i żad­na za­ba­wa nie ist­nia­ła dla niej bez nie­go. Była tyl­ko o rok star­sza od nie­go, całe dzie­ciń­stwo spę­dzi­li wspól­nie; Ma­ry­nia, tkli­wa i żywo czu­ją­ca, cier­pia­ła też nad wszyst­kie­mi ka­ra­mi, wy­mie­rza­ne­mi Ada­sio­wi wię­cej, niż gdy­by ją samą do­tknę­ły. Nie po­mo­gła proś­ba o po­cze­ka­nie, i za chwi­lę Ma­ry­nia sie­dzia­ła na wo­zie obok pan­ny Za­wrzec­kiej; uda­wa­ła, że ją bar­dzo in­te­re­su­ją grusz­ki w ko­szy­ku, któ­re­go przy­kry­wę otwo­rzy­ła umyśl­nie, aby nią za­sło­nić twarz za­pła­ka­ną.

Jó­zio z Ja­dzią ogrom­nie się cie­szy­li z tej wy­ciecz­ki do lasu, śmia­li się i żar­to­wa­li, a Ja­dzia, któ­ra lu­bi­ła tro­chę do­ku­czać i po­tra­fi­ła doj­rzeć sła­bą stro­nę każ­dej rze­czy, za­uwa­ży­ła, że Ma­ry­nia za dłu­go grusz­kom się przy­glą­da i czę­sto no­sek wy­cie­ra. Trą­ci­ła łok­ciem Jó­zia i obo­je śmiać się za­czę­li.

– Już tam ktoś pa­lec na Ma­ry­nię za­krzy­wił – ode­zwał się Jó­zio.

– Ona pła­cze o Ada­sia – rze­kła Ja­dzia.

– Wca­le nie pła­czę! – za­wo­ła­ła Ma­ry­nia, któ­ra nie lu­bi­ła, gdy się jej smut­ków do­my­śla­no,

– Nie pła­czesz? Ha, ha, ha! A co zna­czy ten gil na no­sie?

– Bo mi się tak po­do­ba! – za­wo­ła­ła Ma­ry­nia, któ­ra przy swo­jem do­brem ser­cu ła­two w gniew wpa­da­ła.

– Wstydź się, Ja­dziu, do­ku­czać! – rze­kła pan­na Za­wrzec­ka – a i ty, Ma­ry­niu, za­raz w złość wpa­dasz…

– Bo ta Ja­dzia tyl­ko­by wszyst­kim przy­krość ro­bi­ła… cią­gle się na­przy­krza i wszyst­kich ra­da­by draż­nić.

– To też pro­szę, by­ście się nic sprze­cza­ły i nic nie mó­wi­ły, aż do przy­jaz­du do lasu.

– To i ja mam mil­czeć? – za­py­tał sied­mio­let­ni Jó­zio.

– I ty tak­że, abyś sióstr na po­ku­sze­nie nie wo­dził.

Kara nie była sro­ga. Las był nie­da­le­ko, i gdy weń wje­cha­no, dzie­ci ze­sko­czy­ły z wozu, w czem im do­po­mógł Mar­cin, mło­dy fur­man, za­wsze uśmiech­nię­ty i lu­bią­cy dzie­ci pań­stwa Bo­dzic­kich.

– Wszak ko­nie moż­na zo­sta­wić same – za­py­ta­ła Ja­dzia – praw­da, Mar­ci­nie? One nie ru­szą… Mar­cin upie­cze nam kar­to­fle!

– A no do­brze! Tyl­ko jak­że­by to zro­bić? Przy ko­niach trze­ba­by kogo zo­sta­wić… No, będę ja tu za­glą­dał. Ko­nie przy­wią­żę i będę do­bie­gał, żeby się nie za­plą­ta­ły, ale tu trza dużo chró­stu na­zbie­rać a su­che­go.

– Do­brze, do­brze, my bę­dzie­my zbie­ra­ły! Ma­ry­niu, Jó­ziu, zcią­gaj­cie su­che ga­łę­zie na miej­sce, któ­re wam Mar­cin wska­że!

Mar­cin lu­bił bar­dzo dys­po­no­wać, był dum­ny, gdy czemś mógł kie­ro­wać, i wte­dy zda­wa­ło mu się, że rósł, ra­mio­na mu się wzno­si­ły, a nos tro­chę za­dar­ty, jesz­cze bar­dziej za­dar­tym się zda­wał. Miał sie­bie za pierw­sze­go fur­ma­na na świe­cie, a mi­łość wła­sna jego była przy­jem­nie po­łech­ta­na, gdy pani Bo­dzic­ka wy­zna­wa­ła, ze boi się noc­nej jaz­dy z każ­dym in­nym fur­ma­nem, ale nie z Mar­ci­nem. Gdy się zna­lazł w le­sie z pan­ną Za­wrzec­ką i dzieć­mi, wy­da­wa­ło mu się, że to on od­po­wie­dzial­nym jest za wszyst­ko, a nie pan­na Za­wrzec­ka, i że to on dys­po­nu­je. Na­uczy­ciel­ka lu­bi­ła tak­że Mar­ci­na, jak zresz­tą lu­bi­li go wszy­scy, uśmie­cha­ła się i po­zwa­la­ła mu dy­ry­go­wać. – Bo to tak – mó­wił Mar­cin – kto nie umie piec kar­to­fli, to albo je spa­li, albo ich nie­do­pie­cze, a naj­czę­ściej tak zro­bi, że po wierz­chu kar­to­fel jest spa­lo­ny, a w środ­ku su­ro­wy. Ha, ha, ha!

I śmiał się, jak gdy­by po­wie­dział rzecz bar­dzo za­baw­ną.

– A ja od dziec­ka na­uczy­łem się piec kar­to­fle. By­wa­ło pa­sie­my z bra­tem w nocy ko­nie na łące i roz­pa­la­my se ogień… Ee… to drew­no, co pa­nicz przy­niósł, to na nic! To trza su­chych ga­łę­zi! O, to co pan­na Ma­ry­nia przy­nio­sła, to ślicz­no­ści chróst!

Dzie­ci a na­wet pan­na Za­wrzec­ka zno­si­li su­che ga­łę­zie na je­den duży stos. Gdy już był uło­żo­ny, Mar­cin za­pa­lił go za po­mo­cą za­pał­ki i sło­my, wy­cią­gnię­tej z sie­dze­nia wozu. Buch­nął pło­mień, dzie­ci za­czę­ły ska­kać, tyl­ko Ma­ry­nia do­zna­wa­ła wy­rzu­tów su­mie­nia, że się ra­du­je wte­dy, gdy Adaś jest w domu smut­ny i zmar­twio­ny.

– Czy już przy­no­sić kar­to­fle? – za­wo­łał Jó­zio.

– O, to pa­nicz w go­rą­cej wo­dzie ką­pa­ny! Cały ten stos musi się spa­lić, żeby się zie­mia pod spodem za­grza­ła i żeby się zro­bił po­piół go­rą­cy, po­tem wło­ży­my kar­to­fle…

Mar­cin wy­mó­wił ostat­nie sło­wa ta­kim to­nem, ja­kim mógł­by wy­mó­wić Ber­told Schwartz, po uczy­nie­niu wiel­kie­go wy­na­laz­ku: »Tak się robi proch!«

– To jesz­cze trze­ba ga­łę­zi? – za­py­ta­ła Ja­dzia, któ­ra się przy każ­dej ro­bo­cie ła­two znie­chę­ca­ła – ju­żem so­bie ręce od no­sze­nia po­kłu­ła!

– Bez pra­cy nie­ma ko­ła­czy – rzekł Mar­cin, któ­ry więk­szą cześć ga­łę­zi na­niósł, a wca­le zmę­czo­nym się nie czuł. – Ja sko­czę tym­cza­sem do koni, a pa­nien­ki i pa­nicz niech jesz­cze zno­szą ga­łę­zie. Jak­bym wie­dział, że tam gnia­da już się ro­ze­bra­ła! Bo to się tak roz­bie­rze, jak czło­wiek.

– Ja pój­dę z Mar­ci­nem! – wo­łał Jó­zio, któ­ry tak ko­nie lu­bił, że mó­wił o nich na­wet przez sen.

– Nie wiem, czy pa­nicz do­sta­nie po­zwo­leń­stwo.

– O, z Mar­ci­nem wszę­dzie po­zwa­lam – rze­kła pan­na Za­wrzec­ka, a fur­ma­no­wi w tej chwi­li uro­sły ra­mio­na, w ten bo­wiem spo­sób, jak wie­my, ob­ja­wia­ła się u nie­go za­do­wo­lo­na mi­łość wła­sna.

Wziął Jó­zia za rękę, pro­wa­dząc go ku wo­zo­wi i ko­niom, i za­raz o staj­ni i o ko­niach roz­mo­wę roz­po­czę­li.

– To gnia­da mą­drzej­sza od Fa­nu­li – py­tał Jó­zio.

– O, w ka­szy­by ją po­ja­dła – od­parł Mar­cin – już to mą­drzej­sze­go ko­nia, jak ta gnia­da, to na świe­cie nie­ma. To pa­nicz nic wie, jak to Za­gło­ba mó­wił?

– Nie wiem.

Mar­cin ze zdzi­wie­nia sta­nął na środ­ku ścież­ki.

– To pa­nicz nie czy­tał »Ogniem i mie­czem«? – w tej chwi­li wy­da­ło mu się, że był jed­nym z naj­bar­dziej oczy­ta­nych lu­dzi na świe­cie.

– Ja jesz­cze nie czy­ta­łem, Adaś to zna. Mama mówi, że gdy będę miał lat dwa­na­ście…

– To ja pa­ni­czo­wi opo­wiem, jak to Za­gło­ba mó­wił.

I Mar­cin za­czął opo­wia­dać epi­zod z po­wie­ści »Ogniem i mie­czem« z taką do­kład­no­ścią, jak gdy­by go ze sto razy wer­to­wał. Tak też i było. Mar­cin kil­ka już ksią­żek w ży­ciu swo­jem prze­czy­tał, ale od­kąd pani Bo­dzic­ka dała mu do prze­czy­ta­nia »Ogniem i mie­czem«, od­tąd czy­tał tę jed­ną tyl­ko książ­kę. Ile razy prze­czy­tał tom pierw­szy, tyle razy go od­no­sił i pro­sił o tom dru­gi, na­step­nie o trze­ci, czwar­ty, a po­tem zno­wu o pierw­szy. Pro­po­no­wa­no mu »Po­top« ale on od­po­wie­dział, że »nie trza grze­szyć, gdy się ma co do­bre­go, to nie zmie­niać, ino Panu Bogu dzię­ko­wać, że je ta­kie do­bre« – i na nowo »Ogniem i mie­czem» wer­to­wał.

Po­ka­za­ło się, że gnia­da rze­czy­wi­ście była ro­ze­bra­na, to też Mar­cin do niej prze­mó­wił:

– A jej tyl­ko ro­ze­bra­nie w gło­wie! Już to jaki kto za mło­du, to i na sta­rość taki sam! Cią­gnąć to nie chce i na dru­gie­go się spusz­cza, a po­staw ją, to póty się bę­dzie strzą­chać, wier­cić, o dru­gie­go ob­cie­rać a ko­pać, aż or­czy­ki po­prze­stę­pu­je i roz­bie­rze ci się do szczę­tu! O już ja cię na­uczę.

– Jak­że to było z Za­gło­bą? niech mi Mar­cin opo­wie – pro­sił Jó­zio.

Mar­cin w śmiech. Śmiał się tak, jak tyl­ko czło­wiek z ludu śmiać się umie. Mi­mo­wo­li ra­do­wał i po­cią­gał in­nych.

– Więc wi­dzi pa­nicz, Za­gło­ba był sam w stra­chu, ale uda­wał zu­cha…

I zno­wu śmiech prze­rwał opo­wia­da­nie Mar­ci­na, któ­re jed­nak do­koń­czył, sam tak niem bę­dąc za­ję­ty, roz­ba­wio­ny, jak gdy­by to jego spo­ty­ka­ły owe nad­zwy­czaj­ne przy­go­dy Za­gło­by, i jak­by to on sam sy­pał jego kon­cep­ta­mi.

Jó­zio słu­chał za­pa­trzo­ny w Mar­ci­na, uszczę­śli­wio­ny z opo­wia­da­nia, a gdy się skoń­czy­ło, Mar­cin po­czuł swo­ją wyż­szość nad Jó­ziem, i ra­mio­na znów mu uro­sły.

– To pa­nicz do­praw­dy «Ogniem i mie­czem» nie czy­tał, a ja już dwu­na­sty raz to czy­tam!

Tyl­ko Alek­san­der Ma­ce­doń­ski ta­kim to­nem mógł po­wie­dzieć: « wy­gra­łem 12 bi­tew ».

Mar­cin jed­nak obok tej li­te­rac­kiej upra­wy, był czło­wie­kiem prak­tycz­nym, bo za­wo­łał za­raz:

– Trza nam le­cieć do ognia. Su­che ga­łę­zie wnet się spa­lą, a po­tem by się kar­to­fle nie upie­kły. Nikt tak kar­to­fli nie upie­cze w polu albo w le­sie jak ja. A o soli to pew­no pan­na Ma­ry­nia za­po­mnia­ła.

Jó­zio z Mar­ci­nem wra­ca­li do ogni­ska, któ­re się w isto­cie do­pa­la­ło. Więc Mar­cin roz­grze­bał po­piół i wę­gle, przy­krył nie­mi kar­to­fle, a po­tem na­tem wszyst­kiem za­pa­lił nowe ogni­sko z su­chych ga­łę­zi. Tym­cza­sem wy­do­by­wa­no za­pa­sy, mię­dzy któ­re­mi był gar­nu­szek ma­sła.

Pa­trząc na te przy­go­to­wa­nia, Mar­cin ozwał się:

– Kar­to­fel z ma­słem i z solą, to choć­by na kró­lew­ski stół.

Pod­kre­ślił gło­sem wy­raz z solą. Wy­wo­łał tem wy­krzyk­nik Ma­ry­ni:

– Ach za­po­mnia­łam o soli!

Wte­dy Mar­cin z dumą wy­do­był z za­na­drza małą pacz­kę, za­wi­nię­tą w pa­pie­rek po­dej­rza­nej czy­sto­ści i z try­um­fem zło­żył ją na oł­ta­rzu do­bra pu­blicz­ne­go.

– Oto jest sól – wy­rzekł to­nem Le­oni­da­sa, mó­wią­ce­go po­słom per­skim: «Przyjdź­cie nam broń ode­brać!»

Jó­zio pa­trzał na Mar­ci­na z ad­mi­ra­cyą, zaś pan­na Za­wrzec­ka i dziew­czyn­ki uśmie­cha­ły się, ba­wi­ła je mi­łość wła­sna po­czci­we­go woź­ni­cy.

Tym­cza­sem ogień pry­skał, to "się wy­so­kie­mi strzał­ka­mi pro­my­ków wzno­sił do góry, to zda­wał się przy­ga­sać, kry­jąc się za gę­ste­mi kłę­ba­mi dymu, któ­re wiatr cza­sa­mi od­no­sił da­le­ko, to zno­wu (po­nie­waż wiatr jest wiel­kim dzi­wa­kiem) zwra­cał się na­gle ku pan­nie Za­wrzec­kiej i dzie­ciom. Dzie­ci za­my­ka­ły oczy i krzy­wi­ły się, Mar­cin zaś rzekł sen­ten­cy­onal­nie:

– Bo jest taka za­gad­ka: co to ta­kie­go, co nie­ma ani zę­bów, ani gęby, a gry­zie.

– Dym, dym, – za­wo­ła­ły dzie­ci.

– To ja pa­nien­kom po­wiem jesz­cze jed­ną za­gad­kę: »Co jest naj­tłu­ścień­sze­go na świe­cie»?

Nikt nie umiał od­po­wie­dzieć. Wte­dy Mar­cin zwró­cił się do pan­ny Za­wrzec­kiej, któ­rej pe­da­go­gicz­ne zdol­no­ści moc­no w tej chwi­li po­dej­rzy­wać za­czął.

– To każ­dy po­wi­nien wie­dzieć – to taka rzecz, co każ­dy po­wi­nien pa­mię­tać.

– Sło­ni­na! – za­wo­ła­ła na­gle Ma­ry­nia.

– Ma­sło! – cien­kim gło­si­kiem wtó­ro­wał Jó­zio.

– Oli­wa – do­da­ła Ja­dzia.

Ale Mar­cin ki­wał gło­wą z wy­ra­zem wyż­szo­ści.

– Ani sło­ni­na, ani ma­sło, ani oli­wa – rzekł wresz­cie – to trza pa­mię­tać, to każ­dy czło­wiek po­wi­nien wie­dzieć: Naj­tłu­ścień­sza jest zie­mia. Bo co praw­da to nie grzych. Zie­mia jest naj­tłu­ścień – szaf Bo w zie­mi jest i zło­to i śry­bro jest i wap­no, jest i gli­na na ce­głę. Wszyst­ko jest i wszyst­ko tam Pan Bóg zło­żył dla czło­wie­ka.

– Nie by­ła­bym zga­dła – rze­kła pan­na Za­wrzec­ka.

– A wi­dzi pani, a to trze­ba wie­dzieć! A i sól jest w zie­mi…

– I naf­ta! – za­wo­ła­ła Ma­ry­nia. – I wę­giel! – do­da­ła Ja­dzia.

– I ro­ba­ki! – za­wo­łał Jó­zio, za co mu się do­sta­ło po­gar­dli­we wzru­sze­nie ra­mio­na­mi Ja­dzi.

Mar­cin tym­cza­sem grze­bał w do­pa­la­ją­cym się ogniu, wy­do­by­wał kar­to­fle i pró­bo­wał czy już mięk­kie.

– Ino im jesz­cze trza tyle cza­su, co dzie­sięć razy prze­je­chać ko­nie zgrze­błem – za­wy­ro­ko­wał! No niech tam jesz­cze po­sie­dzą, póki nie wró­cę. Już się tam pew­no gnia­da zno­wu ro­ze­bra­ła. Sko­czę do koni i będę w mig na­po­wrót.

Ma­ry­nia po­czę­ła w ogniu grze­bać, ale Ja­dzia i Jó­zio nie po­zwo­li­li jej wyj­mo­wać kar­to­fli.

– Nie ru­szaj ognia, wo­ła­ły – to już Mar­cin naj­le­piej zro­bi.

Wró­cił też wkrót­ce Mar­cin tak uśmiech­nię­ty i roz­ra­do­wa­ny, iż wszy­scy po­my­śle­li, że w tej chwi­li w wy­obraź­ni żył wspól­nie z ulu­bio­nym bo­ha­te­rem Za­gło­bą. Ale inna była przy­czy­na we­so­ło­ści Mar­ci­na.

– Musi bę­dzie­my mie­li go­ścia na pod­wie­czo­rek za­wo­łał. Tak mi się coś wi­dzi, że go­ście jadą.

Ob­stą­pi­ły go dzie­ci.

– Jacy go­ście jadą? kogo Mar­cin wi­dział?

– Ni­ko­gom nie wi­dział, ale niech pa­nien­ki słu­cha­ją.

Pod­niósł pa­lec i wszy­scy wsłu­cha­li się w szum drzew le­śnych.

– Jadą – za­wo­łał Mar­cin – sły­szą pa­nien­ki, sły­szy pa­nicz?

Dzie­ci nic nic sły­sza­ły.

– O już­ci to ona kle­ko­cze – wo­łał Mar­cin – po­znał­bym ją na koń­cu świa­ta! Figa taka, a te­le­pie się to, jak jaki po­wóz.

– Ja do­praw­dy nic nie sły­szę – mó­wi­ła Ma­ry­nia. – Drze­wa szu­mią, ktoś huka po le­sie, dzię­cioł w drze­wo kuje i wię­cej nic!

– Nic? A wrzask pa­ni­cza Ada­sia? Jak­bym wi­dział, jak pan Siew­roń­ski sie­dzi na sie­dze­niu niby w łu­pi­nie od orze­cha, a pa­nicz na koź­le za fur­ma­na. A kuc­ka uda­je, że się śpie­szy. Be­stya le­ni­wa, spa­sio­na, my­śli tyl­ko o żło­bie, a ro­bo­ta jej nie w gło­wie.

Ska­ka­nie, okrzy­ki ra­do­śne dzie­ci, za­głu­szy­ły sło­wa Mar­ci­na, któ­ry za­bie­rał się do wy­cią­ga­nia kar­to­fli z po­pio­łu.

– Niech się Mar­cin jesz­cze za­trzy­ma – pro­si­ła Ma­ry­nia – może to na­praw­dę Adaś je­dzie. Wyj­mie­my kar­to­fle, gdy on tu już bę­dzie!

Zwró­ci­ła się do pan­ny Za­wrzec­kiej.

– Niech nam pani po­zwo­li wyjść z Mar­ci­nem dro­gę! Pro­szę pani!

– Ja sama z wami pój­dę. Mar­cin ma taki słuch do­sko­na­ły, że nie­za­wod­nie ro­ze­znał kle­kot wóz­ka Ada­sio­we­go,

Dzie­ci bie­gły przo­dem pod­ska­ku­jąc, Ma­ry­nia wy­prze­dza­ła wszyst­kich. Ser­ce jej biło z ra­do­ści i ocze­ki­wa­nia. Może do­praw­dy Adaś skoń­czył lek­cye, a pan Siew­roń­ski zgo­dził się na po­je­cha­nie z nim i z resz­tą to­wa­rzy­stwa do lasu.

Gdy się dzie­ci z pan­ną Za­wrzec­ką zna­la­zły na dro­dze, uj­rza­ły zda­la ekwi­paż do­brze so­bie zna­ny: mały wó­zek, na któ­re­go sie­dze­niu pan Siew­roń­ski wy­glą­dał jak ol­brzym. Adaś ma­chał ba­tem nie ude­rza­jąc kuc­ki, a tyl­ko ją stra­sząc, co ona ro­zu­mia­ła do­brze, bo choć niby drep­ta­ła, wszy­scy wie­dzie­li, że mo­gła biedz prę­dzej i żwa­wiej; mia­ła za­mi­ło­wa­nie w le­ni­stwie, w ła­kom­stwie i wo­la­ła uży­wa­nie niż obo­wią­zek. Na­zy­wa­ła się My­nia, bo mia­ła maść my­sza­tą. By­wa­ła chwi­la­mi upar­tą, gdy chcia­ła po­sta­wić na swo­jem, to po­sta­wi­ła, czu­ła bo­wiem, że jest sil­niej­szą od Ada­sia, a na­wet od wszyst­kich dzie­ci ra­zem wzię­tych. Ale po­mi­mo wad swo­ich była ko­cha­ną i trze­ba jej przy­znać, że gdy mia­ła któ­re z dzie­ci na grzbie­cie, to je no­si­ła jak niań­ka, wie­dzia­ła, że dźwi­ga dro­gi cię­żar.

Raz wszak­że po­mi­mo jej tro­skli­wo­ści, nie­uważ­na Ma­ry­nia spa­dła z niej przed sa­mym gan­kiem. My­nia sta­nę­ła jak wry­ta i cze­ka­ła do­pó­ki dziec­ka nie pod­nie­sio­no. Uwa­ża­no, że My­nia była po­tem smut­na i za­wsty­dzo­na, choć się do winy nie po – czu­wa­ła. Wi­docz­nie była zra­nio­ną w swej mi­ło­ści wła­snej i przy­kro jej było, że pla­ma za­cię­ży­ła na jej ho­no­rze.

Gdy dzie­ci uj­rza­ły bry­czuł­kę, pana Siew­roń­skie­go, Ada­sia i My­nię, pod­niósł się krzyk.

– Jesz­cze­śmy kar­to­fli nie za­czę­li jeść – wo­łał Jó­zio – i kawa jesz­cze w bu­tel­kach, Na­wet ani jed­ne­go su­char­ka nikt nie zjadł!

Adaś, któ­ry z po­wo­du kle­ko­tu bry­czul­ki nic nic sły­szał, wo­łał ze swej stro­ny:

– Otóż bez pra­cy ko­ła­cze! Nie no­si­łem ga­łę­zi na ogień, nie przy­go­to­wa­łem ni­cze­go, a na bie­sia­dę pew­no jesz­cze zdą­żę. A no My­nia! Wio próż­nia­ku!

Gdy dzie­ci wraz z na­uczy­cie­lem zna­la­zły się przy ogniu, za­sta­ły już Mar­ci­na z im­pro­wi­zo­wa­ną tacą peł­ną kar­to­fli. Tacę sta­no­wił duży ka­wał kory, ob­dar­tej z po­wa­lo­ne­go drze­wa. Dy­wa­ny z sie­dzeń na wo­zie były roz­ło­żo­ne na zie­mi, wszy­scy usie­dli. Pan Siew­roń­ski któ­ry był kie­dyś w Tur­cyi, po­ka­zy­wał jak to wy­god­nie sie­dzieć po tu­rec­ku. To sia­da­nie z pod­wi­nię­te­mi no­ga­mi za­ba­wi­ło dzie­ci, ale naj­bar­dziej Mar­ci­na.

– Ja­kież to róż­ne lu­dzie są na świe­cie! – mó­wił. – Nie wo­le­li­by se to sie­dzieć z wy­cią­gnię­te­mi no­ga­mi jak Bóg przy­ka­zał, ale pod­wi­jać te nogi – nie przy­mie­rza­jąc – jak psy.

– Mar­cin da­wał nam tu za­gad­ki – rze­kła Ma­ry­nia – no, Ada­siu, te­raz ty po­wiedz co to ta­kie­go, co nie­ma ani zę­bów ani gęby, a gry­zie?

Adaś po­my­ślał chwi­lę, a po­tem od­po­wie­dział:

– Su­mie­nie.

Mar­cin wy­buch­nął śmie­chem, ale po chwi­li za­sta­no­wił się i rzekł:

– Co praw­da to nie-grzych! Pa­nicz u tra­fił, nie­ma co po­wie­dzieć! Oj, su­mie­nie nie­ma zę­bów i gęby, a gry­zie go­rzej niż owad w gło­wie.

– Jesz­cze dru­gą za­gad­kę zgad­nij, Ada­siu – rze­kła Ja­dzia – to też za­gad­ka Mar­ci­na: Co na świe­cie jest naj­tłu­ściej­sze?

– My­nia–za­wo­łał bez na­my­słu Adaś. Mar­cin po­czął się tak śmiać, aż się wziął za boki.

– A to pa­nicz zuch do od­ga­dy­wa­nia za­ga­dek! Ha, ha, ha! My­nia! Już­ci ma od cze­go być naj­tłu­ścień­sza, kie­dy i ja jej ob­rok sy­pię i pa­nicz Adaś, a cu­kier, chleb, buł­kę no­szą jej pa­nien­ki! Już­ci naj­chud­szy­by się wy­pasł jak­by mu cią­gle ja­dło po­da­wa­li, a kuca tak ła­ko­ma, że wszyst­ko­by ja­dła! Ona tam już pew­no oglą­da się za kar­to­fla­mi pie­czo­ne­mi, bo za­pach ich roz­cho­dzi się po ca­łym le­sie.

– To jej damy kar­to­fli! – za­wo­ła­ła Ja­dzia. – Cały ko­szyk wsy­pa­ły­śmy do po­pio­łu i pew­no ich dużo zo­sta­nie. Ale damy kar­to­fli do­brze oso­lo­nych, bo ona za solą prze­pa­da.

Po spo­ży­ciu kar­to­fli i kawy z ciast­ka­mi, dzie­ci otrzy­ma­ły po­zwo­le­nie zbie­ra­nia orze­chów. Pan Siew­roń­ski wszak­że nie zgo­dził się na to, by Adaś się od nie­go od­da­lał. Sam po­szedł z nim i po­ma­gał mu na­wet zbie­rać orze­chy, ale go na krok nie opusz­czał.

– Bo ty nie je­steś ta­kim chłop­cem, któ­ry­by za­słu­gi­wał na za­ufa­nie – mó­wił – po­bie­gniesz w las i za­po­mnisz o wszyst­kiem: o ubie­ga­ją­cym cza­sie, o po­rze po­wro­tu do domu, o tem, że dziś jesz­cze masz się do ju­trzej­szych lek­cyi przy­go­to­wać. Mój po­przed­ni uczeń Sław­cio Zna­ro­wicz mógł iść do­kąd chciał, wie­dzia­łem że wró­ci na ozna­czo­ną mi­nu­tę. Z tego chłop­ca be­dzie czło­wiek.

– I ze mnie bę­dzie czło­wiek! – rzekł Adaś.

– Bę­dzie, je­że­li się na­uczysz, co zna­czy wy­raz obo­wią­zek.

Inne dzie­ci, z… pan­ną Za­wrzec­ką na cze­le, szły za Mar­ci­nem, któ­ry znał las, wie­dział gdzie ro­śnie lesz­czy­na i ża­den orzech przed jego wzro­kiem się nie ukrył. Toż to było ra­do­ści i ucie­chy, gdy Mar­cin w środ­ku wiel­kie­go krza­ku lesz­czy­ny sta­nąw­szy, na­gi­nał na raz kil­ka ga­łę­zi, a dzie­ci zbie­ra­ły orze­chy na wy­ści­gi.

Naj­gor­sze jed­nak było to, że czas nie stał na miej­scu, a pan­na Za­wrzec­ką i pan Siew­roń­ski mie­li tak ure­gu­lo­wa­ne ze­gar­ki, że szły jed­na­ko­wo co do mi­nu­ty, zbli­ża­ła się więc go­dzi­na po­wro­tu. Mar­cin za­nie­po­ko­ił się o ko­nie i po­wró­cił na skraj lasu, a z nim ra­zem uby­ła po­ło­wa przy­jem­no­ści.

W kil­ka dni póź­niej, Adaś po do­brem od­by­ciu lek­cyi, któ­re mu w dzien­nicz­ku nauk przy­nio­sły same piąt­ki, do­stał od ro­dzi­ców po­zwo­le­nie po­je­cha­nia na Myni na pocz­tę po li­sty i ga­ze­ty, w to­wa­rzy­stwie chłop­ca sta­jen­ne­go.

Była to wy­ciecz­ka, któ­rą Adaś bar­dzo lu­bił. W mia­stecz­ku, w któ­rem był urząd pocz­to­wy, było cza­sem coś cie­ka­we­go do zo­ba­cze­nia, spo­ty­ka­ło się któ­re­go z są­sia­dów, któ­ry z Ada­siem roz­ma­wiał jak z do­ro­słym czło­wie­kiem, wi­dzia­ło się pięk­ne ko­nie pro­wa­dzo­ne na jar­mark, to zno­wu usta­wio­no budę, w któ­rej po­ka­zy­wa­no ja­kieś sztu­ki. Chło­piec miał umysł wraż­li­wy i lada co go in­te­re­so­wa­ło. Raz w mia­stecz­ku zo­stał dłu­żej i spóź­nił się na lek­cye dla­te­go, że ob­ser­wo­wał dwie kozy, któ­re so­bie wy­po­wie­dzia­ły woj­nę i biły się ro­ga­mi. Ja­siek, chło­piec sta­jen­ny, któ­ry to­wa­rzy­szył zwy­kle Ada­sio­wi, mu­siał mu kil­ka­krot­nie przy­po­mi­nać, że czas ubie­gał, a ro­bo­ty było nie­ma­ło. Adaś cią­gle od­po­wia­dał:

– Bę­dzie jesz­cze czas!

– A lek­cye pa­nicz umie?

– Tro­chę umiem, a resz­tę się do­uczę.

– Kie­dyż się pa­nicz do­uczy?

– Znaj­dę chwi­lę wol­ną.

– To pa­ni­czo­wi się uda­je, bo je­że­li ja stra­cę czas na co in­ne­go, to moja ro­bo­ta w staj­ni sama się nie zro­bi, a jak so­bie po­wiem: ja­koś tam czas znaj­dę, to mi się za uszy od Mar­ci­na do­sta­nie.

Mar­cin był wi­docz­nie do­brym wy­cho­waw­cą i Ja­siek bał go się nie na żar­ty, bo na­ko­niec upro­sił Ada­sia, aby co­prę­dzej wró­ci­li do domu. Uszy Jaś­ka wy­szły tym ra­zem cało, ale Adaś się na­pła­kał, za­nim lek­cye od­ro­bił.

Ale to były już da­le­kie cza­sy. Już i Adaś za­po­mniał łez swo­ich i pan Siew­roń­ski tak był z nie­go za­do­wo­lo­ny, że miał na­dzie­ję, iż Adaś na­ko­niec swe­go "ja­koś to bę­dzie" i "znaj­dzie się ja­koś czas" za­po­mni na do­bre.

Przy­je­chał tedy Adaś do mia­stecz­ka na Myni, któ­ra pod wierz­chem cho­dzić lu­bi­ła i by­wa­ła za­do­wo­lo­na, gdy ją któ­re z dzie­ci do­sia­dło, zaś Ja­siek na "Fi­glu". Fi­giel był to wierz­cho­wiec uży­wa­ny na po­sył­ki, ale go ża­den do­bry jeź­dziec do­sia­dać nie chciał. Nikt nie wie­dział dla cze­go na­zy­wał się «Fi­giel». Ku­pio­no go już z tem na­zwi­skiem, któ­re­go by­najm­niej nie uspra­wie­dli­wiał. Mie­wał cza­sem na­ro­wy, przez jego pierw­sze­go pana wi­docz­nie fi­gla­mi na­zwa­ne, był bo­jaź­li­wy, nie­życz­li­wy, nie lu­bił to­wa­rzy­szów i to­wa­rzy­sze go nie lu­bi­li. My­nia wprost nim po­gar­dza­ła.

Gdy się zna­leź­li przed urzę­dem pocz­to­wym, Adaś wziął tor­bę pocz­to­wą z rąk Jaś­ka i wszedł do po­ko­ju eks­pe­dy­cyj­ne­go, gdzie za sto­łem sie­dział urzęd­nik. Adaś lu­bił pocz­tę od­bie­rać. Urzęd­nik pro­sił go za­wsze sie­dzieć, a z za prze­pie­rze­nia wy­su­wał się zwy­kle chło­piec, bę­dą­cy mniej wię­cej w wie­ku Ada­sia i przy­pa­try­wał mu się wy­trwa­le. Adaś uda­wał, że go wca­le nie spo­strze­ga, bo mu do­ga­dza­ła rola czło­wie­ka do­ro­słe­go, speł­nia­ją­ce­go waż­ne in­te­re­sy. Wy­cho­dził po­waż­nym kro­kiem z pocz­to­we­go po­ko­ju, nio­sąc w ręku tor­bę, któ­rą po­tem Ja­siek prze­wie­szał so­bie przez ra­mię i ple­cy. Ada­sio­wi się zda­wa­ło, gdy wsiadł na­po­wrót na My­nię, że speł­nił ja­kiś akt waż­ny, któ­ry nie lada komu mógł być po­wie­rzo­nym.

– Jaś­ku – rzekł tego dnia Adaś, od­da­jąc tor­bę chłop­cu – za­trzy­ma­my się jesz­cze przed skle­pem Kra­kow­skiej. Ku­pi­my pa­pie­ro­sów dla pana Siew­roń­skie­go.

Za­trzy­ma­li się w isto­cie. Na próg wy­szła nie­mło­da kup­co­wa, któ­ra po­czę­ła za­pra­szać Ada­sia, by wszedł do skle­pu.

– To be­dzie wiel­kie szczę­ście dla mnie – mó­wi­ła – gdy syn pana Bo­dzic­kie­go wej­dzie do mo­je­go skle­pu. Już ta­kie­go spra­wie­dli­we­go pana, jak pań­ski tat­ko, to na ca­łym świe­cie nie­ma! Jak pa­trzę na pa­ni­cza, to mi się zda­je, że na pana Bo­dzic­kie­go pa­trzę.

Ada­sio­wi zno­wu po­do­ba­ła się rola uszczę­śli­wia­ją­ce­go kup­co­wę Kra­kow­ską. Wszedł do skle­pu ob­sy­py­wa­ny kom­ple­men­ta­mi i ku­pił pa­pie­ro­sów dla pana Siew­roń­skie­go.

– A pa­nicz nic pali pa­pie­ro­sów? Fał­szy­wa mi­łość wła­sna ukłu­ła Ada­sia. Od­po­wie­dział nie­dba­le:

– Palę cza­sem.

– Niech pa­nicz tych pa­pie­ro­sów spro­bu­je… to tyl­ko na pró­bę… mnie też nic nie kosz­tu­ją, bo to na pró­bę przy­sła­ne… niech pa­nicz weź­mie parę bez pie­nię­dzy… tyl­ko na pró­bę.

Kup­co­wa gwał­tem wpy­cha­ła Ada­sio­wi dwa pa­pie­ro­sy do kie­sze­ni blu­zy. Adaś uwa­żał za sto­sow­ne po­wie­dzieć:

– Spro­bu­ję, ale nie wiem czy mi się spodo­ba­ją.

– Ma się ro­zu­mieć – pa­nicz jest wy­myśl­ny… syn ta­kie­go pana… już­ci pa­nicz nie bę­dzie pa­lił byle ja­kie­go ty­tu­niu… to się wie… to też ja da­łam coś ta­kie­go, co jest tyl­ko dla praw­dzi­wych pa­nów. może pa­nicz za­raz za­pa­li?…

Po­tar­ła za­pał­kę o pu­deł­ko, a Ada­sia zły duch ja­koś oplą­tał, a ra­czej opla­ta­ła go nie­mą­dra mi­łość wła­sna. Wziął do ust pa­pie­ro­sa, kup­co­wa po­da­ła mu za­pa­lo­ną za­pał­kę,

Gdy Adaś wy­szedł z pa­pie­ro­sem w ustach, Ja­siek ozwał się:

– I mnie­by pa­nicz dał pa­pie­ro­ska.

– To ty pa­lisz?

– A, do­rwę się tam cza­sem do ja­kie­go ty­tu­niu.

– Na, masz!

Adaś wy­cią­gnął dru­gie­go pa­pie­ro­sa i z miną do­bro­czyń­cy dał go Jaś­ko­wi.

Wy­je­cha­li tedy z mia­stecz­ka dwaj mło­dzień­cy z pa­pie­ro­sa­mi w ustach. Oby­dwom się zda­wa­ło, że uro­śli jak na droż­dżach, bo prze­cie pa­le­nie to już przy­zwy­cza­je­nie do­ro­słych. Do mia­stecz­ka dą­ży­li roz­ma­ici lu­dzie, a Adaś i Ja­siek je­cha­li stę­pa, żeby się im wszy­scy do­brze przy­pa­trzyć mo­gli. Ale Ada­sio­wi ja­koś tro­chę ckli­wo się ro­bi­ło. Krzy­wił się… splu­wał, nie chciał jed­nak rzu­cić nie­do­pa­lo­ne­go pa­pie­ro­sa, gdyż by­ło­by to wy­zna­nie, że mu dym ty­tu­niu nie sma­ku­je. Ha, trud­na rada, trze­ba było znieść coś dla utrzy­ma­nia wła­sne­go ho­no­ru. Ja­siek wszak­że do­strzegł, że Adaś był nie swój, rzekł mu tedy:

– Ja­koś pa­ni­czo­wi to pa­le­nie się nie wie­dzie… – Wi­dać że to nie do­bry ga­tu­nek ty­tu­niu – od­parł Adaś to­nem wyż­szo­ści. – Kra­kow­ska się na­tem nie zna.

– Ee… Kra­kow­ska jak Kra­kow­ska… Ale to tak czło­wie­ko­wi pierw­szy raz. Pa­pie­ros ma taki im­pent, że się od nie­go mgło robi, ale to przej­dzie. Pa­nicz się za­cią­ga?

– Na­tu­ral­nie. Któż­by in­a­czej pa­lił?

– I umie pa­nicz pu­ścić dym no­sem?

– Phi! wiel­ka mi rzecz!

– No, niech pa­nicz po­ka­że, jak pa­nicz umie.

Adaś spró­bo­wał, ale się za­krztu­sił, łzy sta­nę­ły mu w oczach, a nud­no­ści po­rwa­ły go ta­kie, iż zbladł śmier­tel­nie, aż się Ja­siek prze­stra­szył.

– Niech pa­nicz rzu­ci pa­pie­ro­sa! – za­wo­łał.

– To ja­kiś fał­szo­wa­ny ty­tuń – rzekł Adaś gło­sem umie­ra­ją­ce­go.

Po chwi­li zro­bi­ło mu się ciem­no przed ocza­mi.

– Jaś­ku! – za­wo­łał – ja umie­ram!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: