- W empik go
Losy poczciwej rodziny: zdarzenie prawdziwe - ebook
Losy poczciwej rodziny: zdarzenie prawdziwe - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 176 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed kilkudziesięciu laty, mieszkała w Kaliszu pobożna wdowa z córką. Miała ona dom własny na przedmieściu, obejście, sad, kilka kawałków gruntu, trzymała krowy i małą traktyernię. Na piąterku mieszkała sama z córką, dół wynajmowała po jednej stronie na szynk, i wejście do tej części domu było od ulicy. Po drugiej stronie sieni wjezdnej trzymała w trzech pokoikach traktyernię, lecz nie dawała obiadów, tylko śniadania gotowane i wieczerze; a że sień była wjezdna, a dziedziniec duży, stawało tu wiele ludzi ze wsi, chociaż właściwego zajazdu nie było, i dziedziniec był zawsze pełen bryczek i fur; a jak rok cały nie brakło gości. Mieli się tedy dobrze; trzymali kilkoro czeladzi, odkładali coś grosza z każdym rokiem, a że córka wdowy była i pracowita i bardzo dorodna, trafiali się i ludzie, i nie trudno było o swatów. Wszakże wdowa niechciała młodo wydać córki, a córce było dobrze przy matce jako jedynaczce, mawiała wdowa ludziom: "czas to będzie jeszcze na to". I poczęto się domyślać, że albo matka już przyrzekła córkę komuś, albo córka przebiera i wysoko patrzy. W istocie zaś nie było ani to, ani owo. Matka wiedziała że zawsze jeszcze znajdzie męża dla córki, dla której wiano miała, a córka zajęta gospodarstwem całego domu, przyjęciem gości i zarządem czeladki, nie myślała o zamęściu i mawiała: "że tylko za tego pójdzie, kogo sobie upodoba. "
Dnia pewnego, kiedy już mieli zasiadać do stołu, oddano wdowie bilet kwaterunkowy; jakoż chwilę później stanął w dziedzińcu bombardyer z artyleryi konnej, z transportem, który do garnizonu prowadził.
Wdowa wyszła sama w dziedziniec… wstawszy od obiadu. Na pięknym gniadym, koniu, siedział okazały mężczyzna; dwa krzyże ozdabiały pierś jego a mundur miał szewronami zaszyty.
Wdowa spojrzała na niego i rzekła: "to nie chłystek jakiś", a że sobie obiad przerwała, rzekła grzecznie do bombardyera: "prosimy z konia i do obiadu. " Bombardyer podziękował gospodyni za wezwanie, wydał jeszcze kilka rozkazów, zsiadł z konia, i szedł za gospodynią powoli do izby. – "Proszę się rozgościć" rzekła wdowa. Bombardyer zdjął kask, ładownicę i odpiął pałasz od boku. Gdy pałasz brzęknął postawiony w kącie, zadrżała niewiedzieć dlaczego Magdusia w ościennym pokoju i wbiegła przeze drzwi; zdziwiona spojrzała na gościa; a lubo zawsze uprzejmie i pierwsza gości witała, zmieszana tym razem, stała nieruchomo. Spostrzegła to matka i rzekła do niej: "Pan Wachmistrz stanie u nas kwaterą, proś go do stołu, a ja wybiegnę jeszcze do kuchni". Tu dopiero przypomniała sobie Magdusia, że gościa powitać potrzeba; powitała go tedy nieśmiało i zaprosiła do stołu. Wpatrywał się w nią bardzo uważnie, ale nie zasiadł przy stole, dopóki matka nie weszła, która sama talerz barszczu niosła. "Myśmy już zaczęli obiad, rzekła, to niech pan Wachmistrz przebaczy, że będziesz nas sam dopędzać musiał, " a nawpół głośno rzekła sama do siebie: "jakiś grzeczny człowiek, bo się znachodzi jak gdyby w gościnie a nie na kwaterze".
Trzy dni stał transport Bombardyera w Kaliszu. Bombardyer oświadczył się pannie, prosił matkę o rękę córki, i został przyjęty. Człowiek rządny i wojskowy i czas nareszcie aby dom miał gospodarza, pomyślała sobie wdowa i przyjęła oświadczenie Bombardyera. Jakoż pisał listy z garnizonu, przysłał Magdusi i matce kilka pięknych podarunków, a w trzy miesiące później, już jesienią głuchą, przybył do Kalisza z dymisyą; stanął gospodą w mieście, rozpatrzył i rozpoznał się z ludźmi, uprosił dwóch wojskowych na dróżbów, a w domu wdowy na przedmieściu odbyło się sute wesele. I wszyscy podziwiali i chwalili piękną parę, bo Wachmistrz był okazałym mężczyzną a Magdusia była piękną panną młodą.
Dom wdowy odżył nowym ładem i rządem. Do traktyerni przybywało coraz więcej gości, bo gospodarz sam bawił ludzi, a wielu nawet obywateli z okolicy dowiedziawszy się o tem, że bywszy wojskowy trzyma gospodę i wziął piękną Magdusię, poczęli do niego zajeżdżać. Postawił tedy stajnie i wozownie i zrobił porządny zajazd. Wszakże jako wojskowy nie mógł żyć bez koni. Bała się tego zrazu wdowa, ale widząc że zięć był roztropny, że grosza szanował, że miał 2000 zł… własnych uzbieranych z wojska, i że co robił, nie na lekko robił – przystała wkońcu na to aby trzymał konie, zwłaszcza, że do obrobienia pola, trzeba było zawsze przynajmować i pociąg, i ludzi i że z doświadczenia wiedziała o tem że koń w takiem mieście jak Kalisz zarobi na siebie – bo i oficerowie i przyjezdni goście potrzebowali co chwila podwody.
Pan Maciej tedy, (tak się zwał Bombardyer) bawił się furmanką, i trzymał dwie pary koni na przeprzążkę. Ze dzielnie jeździł na koniu i był instruktorem w bateryi, to tez okoliczna szlachta, dawała mu do ujeżdżania konie, a często uczył także jeździć na koniu wyrostków dworskich i paniczów. Oficerowie garnizonu polecali go w całej okolicy obywatelem jako najlepszego jeźdzcę, jakoż znał się tak dobrze jak mało kto na koniach, na zaprzęgach, powozach i wszelkich przyborach do koni. Więc kiedy trzeba było czy sprządz czwórkę, czy wybrać wierzchowca, czy sfornego kucyka, wszyscy jak w dym do pana Macieja.
Z każdym rokiem rozszerzała i oporządzała się coraz więcej dziedzina wdowy. I z furmanki i z handlu koni, był grosz; a że z dwóch stron płynęło, trzymała wdowa dochody z domu w osobnej szufladce kantorka, a w osobnej szufladce trzymali Maciejowie swą kassę pod kluczem Magdusi.
Ledwo że trzy lat upłynęło, a Maciej był wziętym człowiekiem tak w mieście, jak w całej okolicy. Cały garnizon oficerów trzymał mu syna do chrztu, mała traktyernia, zamieniła się na porządną oberżę, a pan Maciej był tak szczęśliwy na targach w Łęcznej w kupnie i zamianach koni, że go już na tysiące liczono i że okoliczna szlachta namawiała go na to, aby wziął posesyą lub kupił jaki folwark, w czem mu wszelką przyrzekali pomoc.
"Nie o to ja proszę moich panów, gdybym ja we dworze zamieszkał, toby się synowi zachciewało być już panem, a ja chcę, żeby on był żołnierzem i ojczyznie służył. Jeżeli w czem jest łaska dla mnie, to dopomóżcie mi, aby mego Stasia przyjęto do szkoły kadetów. "