- W empik go
Lot koło Nagiej Damy - ebook
Lot koło Nagiej Damy - ebook
Trzęsienie ziemi, lawiny, wypadek alpinisty, akcja ratunkowa w Himalajach ‒ to tylko wstęp do tej zaskakującej historii. Zimowa wyprawa na Nanga Parbat (8125 m) w Pakistanie okazała się dla mnie kluczem do przeszłości i przyszłości. Poszukiwałam polskiego pilota, który latał po wojnie w Himalajach, Karakorum, Hindukuszu, przyjaźnił się z maharadżą. To on mnie odnalazł. Mieszkał koło miasta Opatrzność…
Tę prawdziwą opowieść zapisałam, by ocalić od zapomnienia losy rodaków wiernych dewizie: Bóg, Honor, Ojczyzna.
Monika Rogozińska
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-759-4 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Wypadek!!! – krzyk kierownika wyprawy, Andrzeja Zawady, poderwał na nogi wszystkich w bazie. Wybiegaliśmy ze swoich namiotów i pędzili do namiotu łączności radiowej.
– Rysiek, Rysiek, czy mnie słyszysz? – Marek Klar, który wspinał się niżej, wywoływał przez radiotelefon rannego kolegę. Nie dostał odpowiedzi.
– Baza, baza – zawołał Klar. – Słyszę krzyk z góry. Zeszła olbrzymia lawina... Już tam pędzimy...
Stromy kuluar, u wylotu którego znajdowali się alpiniści, pluł kamieniami i śniegiem. Tkwili w jednej z najwyższych ścian górskich świata – urwisku Diamir ośmiotysięcznika Nanga Parbat w Himalajach Pakistanu.
W bazie koledzy zbierali się do akcji ratunkowej. Od rannego Ryśka dzieliło nas jedenaście kilometrów brnięcia w głębokim śniegu pod ścianę i kilometr wzwyż. Byliśmy jedyną wyprawą na Nanga Parbat – zimową. O tej porze roku, kiedy panują ekstremalnie trudne warunki, rejony wokół najwyższych szczytów pustoszeją.
Coś niezwykłego kryje się w tej górze. Żadnego innego ośmiotysięcznika nie obdarzono tyloma strasznymi nazwami: Potwór, Monstrum, Morderca, Góra Tragiczna, Fatalna… Obsesja – taką była dla wielu.
Miejscowi górale mówią o niej Nanga Parbat – Naga Góra. Może dlatego, że wyrasta tysiąc metrów ponad bezkresny labirynt górskich grani, a smagające wiatry zdzierają z niej szatę śniegu, odsłaniając bezwstydnie zbocza aż do turkusowo-błękitnego lodu i ciemnych skał.
Gigantycznym masywem rozpoczyna od zachodu łańcuch Himalajów. Wznosi się siedem kilometrów – najwyższym przewyższeniem na Ziemi – nad dnem doliny, którą płynie święta rzeka Indus. Tędy prowadził Jedwabny Szlak. Od niepamiętnych czasów przyciągała wzrok i myśli podróżnych podążających u jej stóp.
Dla ludzi zamieszkujących jej okolice jest życiodajną Górą Matką. Spływające z masywu lodowce wyciskają rzeki, które nawadniają w dolinach tarasy uprawnych pól, morelowe i wiśniowe sady.
Nazywają ją też Diamir – Król Gór, mimo że licząc 8125 metrów n.p.m., jest dopiero dziewiątym co do wysokości ośmiotysięcznikiem naszej planety.
Wyruszając w grudniu 1997 roku z alpinistami na Polską Zimową Wyprawę na Nanga Parbat, jako korespondent dziennika „Rzeczpospolita”, wiedziałam, że uczestniczę w wyjątkowej przygodzie, eksperymencie dziennikarskim. Po raz pierwszy ekspedycja miała przesyłać z Himalajów relacje wraz ze zdjęciami przez satelitę. Po raz pierwszy korespondentem długiej, zimowej wyprawy na ośmiotysięczny szczyt miała być kobieta – jedyna w zespole. Moim zadaniem było wwiezienie na teren Kaszmiru, o który spierają się Indie i Pakistan, sprzętu do komunikacji, jakim nie dysponowała żadna z armii tych państw. Uczynienie tego legalnie, lecz dyskretnie. Moja misja nie była tajna. Korespondencje publikowała najbardziej wówczas poważana ogólnopolska gazeta, redakcja umieszczała je z fotografiami na stronie internetowej. Także w wersji angielskojęzycznej.
Dramatyczna wyprawa okazała się zaledwie początkiem historii, która zaważyła nie tylko na moim życiu. Była kluczem otwierającym drzwi do przeszłości i przyszłości. Dzięki niej poznam przyjaźń i miłość, jakimi nigdy wcześniej nie obdarował mnie mężczyzna...
Ze wszystkich nazw, jakimi określano Nanga Parbat, dla mnie najwłaściwszą okazało się: Przeznaczenie.
Śpiewna modlitwa muezinów niosła się z minaretów. Siadaliśmy do najważniejszej polskiej wieczerzy – Wigilii Bożego Narodzenia – w Islamabadzie 24 grudnia 1997 roku.
Stolica Pakistanu przywitała nas ołowianym niebem, zakurzoną, spopielałą od suszy zielenią i pomarańczami na drzewach. Białe, monumentalne budowle instytucji rządowych, sądów, rezydencji, pałaców przeniesionej z nadmorskiego Karaczi zaledwie trzy dekady wcześniej stolicy leżały nonszalancko rozrzucone na obszarze dziesiątków kilometrów. Puste przestrzenie między nimi porastały krzaki i trawa.
– Żyjąc tu, muszę rocznie przejechać samochodem po mieście kilkanaście tysięcy kilometrów – usłyszałam od mieszkańca.
Przepisy ruchu zdawały się być za trudne do przestrzegania.
– Jeżeli odruchowo wjeżdżasz na skrzyżowanie na czerwonym świetle, uważając tylko, żeby nie wpadł na ciebie ten, co ma zielone, to oznacza, że doszczętnie spakistaniałeś – powiedział ze śmiechem pracownik polskiej ambasady w odpowiedzi na moje zaciekawienie: stawał przed skrzyżowaniem, kiedy inni jechali.
Azjatycka biurokracja, jak zawsze, przeczołgała i naszą wyprawę. Nieustannie gdzieś trzeba było jechać: a to załatwić kolejne zezwolenie w Ministerstwie Turystyki na przebywanie w górach, choć otrzymaliśmy je przed wylotem; a to uzyskać zgodę Ministerstwa Komunikacji na korzystanie z telefonu satelitarnego i radiostacji, wcześniej już ustalone faksami; odebrać z policji kontrolowane po raz kolejny paszporty; wydostać z portu lotniczego ekwipunek Polskiej Zimowej Wyprawy na Nanga Parbat 1997/1998, uzyskując wcześniej zgodę na pozostawienie taryf opłat umówionych w ministerstwie, którego właściwy urzędnik był nieuchwytny, a następnego dnia zaczynało się święto… Ustalenia z pokoju na pierwszym piętrze nie obowiązywały na parterze. Czas płynął. Wyprawy przechodzą tę ścieżkę tak długo, dopóki nie zaspokoją satysfakcji urzędnika sprawującego choćby najmniejszą władzę. Dotąd, aż upokorzony, skołowany, zmiękczony, skruszony, zmacerowany cudzoziemiec wyjmie zza pazuchy pieniądze starannie ukryte przed złodziejami. Bakszysz jest nieodłącznym elementem gry wstępnej urzędników z przybyszami pragnącymi wspinać się w górach.
Kierownik wyprawy Andrzej Zawada zasługiwał na swój przydomek: Lider. Rozdał alpinistom nominacje i zadania zgodne z posiadanymi zdolnościami. Przyjęli je z ochotą. Każdy został bardzo ważnym kierownikiem. Tak więc był kierownik od przepakowania trzech ton bagażu na czas karawany, kierownicy ds. uzupełnienia prowiantu i ekwipunku, kierownicy przygotowania Wigilii, w tym specjalny do kupienia ryb na targu, był kierownik ds. ubrania choinki oraz dodatkowy do specjalnych poruczeń. Mnie się udało. Koledzy po wylądowaniu w Pakistanie natychmiast zmuzułmanieli i stwierdzili, że, zgodnie z tamtejszym obyczajem, kobiety niczym nie kierują. Wyjątkiem była premier państwa Benazir Bhutto, ale ją za to zabiją. Miałam wolne.
Do wieczerzy wigilijnej usiedliśmy w hoteliku, który pachniał już polskim domem. Choinka skrzyła się ozdobami. Kruche, kolorowe bombki należą do obowiązkowego ekwipunku polskich zimowych wypraw na szczyty ośmiotysięczne. Dzieląc się opłatkiem, złożyliśmy sobie życzenia. Weteran wypraw, Piotr Snopczyński, dokonał wyczynów kulinarnych: jedliśmy ogromne, soczyste, delikatne ryby, barszcz z uszkami, śledzie, sałatki z jarzyn i owoców, piliśmy kompot z suszonych śliwek. Koledzy mnie wzruszyli. Lekarz wyprawy Grzegorz Benke wyciągnął z przywiezionego ekwipunku najlepszą na ten czas medycynę: ciasta upieczone przez żonę. Darek Załuski, najwyższy uczestnik ekspedycji, o najdłuższych nogach, co mu się wkrótce bardzo przyda, wyciągnął z plecaka staropolski piernik zrobiony przez mamę. Smak i aromat wzbudzał tęsknotę. Zabrali z Polski nawet garść siana, które zgodnie z tradycją znalazło się pod obrusem.
Na stole pojawiło się pyszne ciasto wniesione przez tubylca. Przypominało nasz piernik z bakaliami, ale nasączony jakby likierem. Alkohol zakazany jest w islamie, więc ciasto intrygowało. Zrobiła je dla nas Roxana. Sympatyczna, o serdecznym usposobieniu kobieta pochodziła z grupy etnicznej Parsów, która przybyła na ten teren w XIX wieku. Parsów spotkałam w Bombaju, w drodze pod Mount Everest w 1980 roku. Starannie wykształceni, wspierający się, tworzyli bogatą elitę miasta. Ich nekropolie – gęsto zarośnięte ogrody, do których nie wpuszczali obcych – stanowiły tajemnicę, dopóki nie zaczęły się pojawiać zdjęcia zrobione z lotu. Na wznoszących się tam Wieżach Milczenia kładli zwłoki zmarłych, żeby sępy oczyściły ciało do kości. Dopiero gołe kości mogły zetknąć się z ziemią.
– W Islamabadzie i Rawalpindi mieszka kilka rodzin Parsów, w Peszawarze jedna, w Karaczi jest nas więcej. Znamy się i odwiedzamy – Roxana chętnie opowiadała o sobie i swej wspólnocie. Na szyi nosiła dwa medaliony: jeden z wizerunkiem proroka Zaratustry, którego czciła, drugi z angielskim królem Jerzym, którego szanowała.
– Dlaczego interesuje cię ta kobieta? Po co poświęcasz jej czas? – pytali zdziwieni tubylcy. – Przecież jest gruba i tylko wykonuje nasze zamówienia na ciasta dla obcokrajowców.
– Z tym siankiem to zrobiła się afera. Wieźliśmy sianko i opłatek z Polski. Do Nepalu na wyprawę na Mount Everest zimą 1979 roku lecieliśmy najtaniej, Aerofłotem przez Moskwę – wspominał Andrzej Zawada. Koledzy snuli przy stole opowieści o polskich Wigiliach w najwyższych górach. Układały się w historię zimowego himalaizmu. – Na lotnisku w Moskwie radzieccy celnicy znaleźli u Maćka Berbeki sianko i podejrzewali, że to haszysz. Najpierw ściągnęli psa, który je wąchał i nic nie wyczuł. Później ekspertkę, która też wąchała, a potem żuła to siano. W żaden sposób nie mogliśmy wytłumaczyć, że nie wozi się haszyszu do Nepalu. Jeśli już, to raczej w kierunku odwrotnym. Sytuacja zrobiła się groźna, a my z trudem powstrzymywaliśmy się od wybuchu śmiechu. Trzeba było widzieć tę krasawicę żującą siano z tępym wyrazem twarzy… Wigilia wypadła nam w Lukli w drodze pod Everest. Szerpowie przynieśli drzewko podobne do jodełki. Chyba pierwszy raz w ich domu była świąteczna choinka.
– Jedyną himalajską Wigilię Bożego Narodzenia przeżyłem właśnie w bazie pod Nanga Parbat w 1988 roku, ale nie pod ścianą, na którą się wybieramy, a 4600-metrową Rupal, uchodzącą za największą na świecie – wspominał Piotr Konopka, zakopiańczyk, ratownik tatrzański, międzynarodowy przewodnik górski. – Było to pierwsze zimowe spotkanie Polaków z tą górą. Wyprawę prowadził Maciej Berbeka. Mieliśmy choinkę z cedru ubraną w bombki i ozdoby: śruby lodowe, haki, karabinki wspinaczkowe. Podzieliliśmy się opłatkiem. Bardzo dotkliwie odczuwa się w takim momencie oddalenie od kraju i rodzin. Każdy myślami uciekał daleko…
– To moja piąta Wigilia na wyprawie – opowiadał Bogdan Jankowski, instruktor alpinizmu, inżynier elektronik, wykładowca na Politechnice Wrocławskiej, radioamator. – Wigilia 1987 roku zastała mnie w Urdukas na lodowcu Baltoro, chyba najpiękniejszym na świecie, w drodze pod K2 w Pakistanie. Brałem udział w pierwszej zimowej wyprawie na drugi szczyt świata, polsko-kanadyjsko-angielskiej, prowadzonej przez Andrzeja Zawadę. Był potworny mróz. Jeżeli Baltoro jest wtedy lodówką, to Urdukas zamrażalnikiem. Zbudowaliśmy jadalnię o ścianach z kartonów z żywnością i sprzętem. Dachem były moje maszty radiowe nakryte płachtą. Mieliśmy choinkę i bombki z Polski. Wigilię rozpoczęliśmy od podzielenia się opłatkiem, co wywołało zadziwienie Kanadyjczyków i miejscowych. Tubylcom nasz zwyczaj się spodobał. Spostrzegli, że składając sobie życzenia, można się obejmować i całować, a towarzyszyło nam parę kanadyjskich dziewczyn… Do stołu podano sardynki i szprotki z puszki na gorąco, podgrzane we wrzątku. Jak się je kończyło jeść, to już były zamarznięte na kość.
Wkrótce sami tego doświadczymy. Tymczasem każdy myślami uciekał daleko…
W Chilas nad Indusem niedaleko Nanga Parbat
Wtedy jeszcze nie czułam zagrożenia, choć ono narastało.
Poruszałam się po kraju, którego religią państwową był islam. Upłyną zaledwie cztery miesiące od tamtej Wigilii, gdy biskup katolickiej diecezji w Pakistanie popełni czyn zakazany przez religię, którą wyznawał – samobójstwo. W geście protestu zastrzeli się w sądzie po ogłoszeniu wyroku skazującego na śmierć katolika oskarżonego o bluźnierstwo wobec islamu. 65-letni ksiądz profesor John Joseph uczyni to po trzydziestu ośmiu latach kapłaństwa, nawoływaniu o dialog i szacunek dla każdego człowieka.
Konstytucja Pakistanu gwarantowała wolność wyznania, ale przepis na rozpętanie tumultu z samosądami był prosty: wystarczyło oskarżyć o znieważenie świętej księgi islamu. Ustawa o bluźnierstwie karała za to śmiercią. Nawet jeśli skazanych mocą wyroku państwo nie pozbawiło życia, to egzekucja i tak dosięgała. Znajdywano ich martwych.
„Atak granatem chrześcijańskiego kościoła w Islamabadzie zabił pięcioro modlących się, w tym Amerykankę i jej córkę. 45 osób odniosło rany”.
„17 chrześcijan, w tym pięcioro dzieci zginęło, kiedy sześciu uzbrojonych mężczyzn otworzyło ogień w kościele”.
„17-letnia chrześcijanka straciła wzrok po oblaniu jej twarzy kwasem. Inna dziewczynka została zgwałcona”.
Islamabad. Meczet z marmuru karraryjskiego – dar króla Arabii Saudyjskiej
„Siedem osób zabito, a trzy raniono w ataku terrorystycznym na chrześcijańską organizację dobroczynną. Ofiary z zasłoniętymi oczami skrępowano, przywiązano do krzeseł i zastrzelono strzałem w głowę”.
„W zaatakowanym granatem kościele w Boże Narodzenie zginęły trzy dziewczynki. 14 młodych kobiet odniosło rany…” – pęcznieje okrucieństwem lista ofiar ataków muzułmańskich w Pakistanie prowadzona przez The Religion of Peace.
Clement Shahbaz Bhatti, pierwszy minister ds. mniejszości i jedyny katolik w rządzie Pakistanu, dążył do zmiany ustawy o bluźnierstwie, do wolności wyznawania religii. Mówił, że na przemoc trzeba odpowiadać miłością. Zostawił nagranie na wypadek, gdyby go upolowano. W 2011 roku uzbrojeni mężczyźni zatrzymali w Islamabadzie samochód, którym jechał. Zabili ministra. Myśleli, że pozbyli się człowieka na zawsze… W Wielki Piątek 2015 roku podczas Drogi Krzyżowej w rzymskim Koloseum z papieżem Franciszkiem modliliśmy się słowami męczennika Shahbaza Bhattiego. Trwa proces jego beatyfikacji.
W końcu roku 1997 w Pakistanie poruszałam się jeszcze swobodnie. Spotykało mnie zaciekawienie tubylców, lecz nie agresja. To był czas, który wspominam, jakby był przed wojną. Dopiero kilka miesięcy później świat usłyszy wezwanie saudyjskiego milionera, 41-letniego Osamy bin Ladena do dżihadu.
– Chcesz pozbierać granaty? – zapytał przewodnik Ali. – Są w tym żółtym żlebie.
Cmentarz budowniczych
Karakorum Highway
Chciałam. Samochód zatrzymał się na zakręcie nad przepaścią. Szosa wiodła półkami skalnymi wykutymi w zboczach. Karakorum Highway, oprócz nazwy, nie ma nic wspólnego z autostradą. Tysiąc trzysta kilometrów malowniczej drogi zaprojektowano strategicznie: na szerokość dwóch czołgów. Prowadzi po ścieżkach dawnego Jedwabnego Szlaku. Trzydzieści tysięcy pakistańskich i chińskich żołnierzy, więźniów, robotników, ochotników budowało ją przez dwie dekady. Kilofami i łopatami wgryzali się w skaliste przepaście. Każdy kilometr okupiony został życiem ludzkim. Szosa wcina się w najwyższe łańcuchy górskie Ziemi: Hindukusz, Himalaje, Karakorum. Nazywają ją Cudem Świata. Wiedzie przez Abbottabad, gdzie amerykańscy komandosi zabiją Osamę bin Ladena, wzdłuż Indusu, mija Nanga Parbat i wpada do Doliny Hunzy. Potem wspina się na przełęcz graniczną Pakistanu z Chinami... To rejon styku płyt kontynentalnych. Droga rozrywana wstrząsami, zasypywana kamiennymi lawinami, zalewana wybijającymi źródłami jest nieustannie reperowana, poza odcinkiem prowadzącym dnem jeziora, którego wody kataklizmem runęły z gór.
U stóp urwiska dostrzegłam wrak autobusu. Trudno sobie wyobrazić, jak aż dwie osoby przeżyły w nim katastrofę. Bywało, że spadające z Karakorum Highway pojazdy znikały. Autokaru wiozącego na urlop żołnierzy pakistańskich nie odnaleziono. Pochłonął go płynący w dole wartki Indus. Jedynym śladem po tragedii było potłuczone szkło na skałach i plecak z kajetem zawierającym listę pasażerów.
Tu, gdzie stanęliśmy, rozpościerał się widok na rozległą dolinę. Nisko, w zbocza wrzynały się uprawne tarasy. Na tle błękitnego nieba lśniły na szczytach lodowce. Turkusowo wiła się rzeka. Połyskiwały szarosrebrne łachy ze startych na piasek kamieni. Wiosną, gdy w górze zaczną topnieć lodowce i sady owocowe na tarasach pokryje mgła kwiatów, wody rzek wzbiorą, zamienią się w brunatną kipiel, wściekły żywioł w gardzieli stromych zboczy. Indus będzie podrzucał w powietrze ogromne głazy, jakby żonglował małymi piłeczkami.
Baltit Fort.
Przez stulecia siedziba władców Hunzy
Fot. AGE/East News
Fot. AGE/East News
Ostrożnie podeszłam do żlebu.
– Śmiało. Zagarnij garść jasnej ziemi – zachęcał Ali. – A teraz dmuchnij mocno.
Dmuchnęłam. Na dłoni zostały brunatno-bordowe szlachetne kamienie. Granaty.
– Weź więcej. Tu jest ich dużo. A tam, wysoko w górach, są rubiny. Ale do nich nie każdy może mieć dostęp.
Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z osnutą legendą Doliną Hunzy. Już na progu mnie obdarowała. Wydawała mi się bliska. Czy miałam przeczucie?
– Poznałem ostatniego władcę Księstwa Hunzy! Maharadża przyjął nas na audiencji w swym starym forcie – Andrzej Zawada przerwał mi opowieść o wrażeniach ze zwiedzania Hunzy. – W 1971 roku prowadziłem Pierwszą Polską Wyprawę w Karakorum na siedmiotysięcznik Kunyang Chhish, wtedy drugi najwyższy z dziewiczych jeszcze szczytów. Trudna góra, której niewiele brakuje do ośmiu tysięcy metrów. Żaden Polak tak wysoko wtedy jeszcze nie stanął. Karakorum Highway budowano. Część drogi przebyliśmy więc karawaną. Kiedy dotarliśmy do Hunzy, musiałem wyprawę przedstawić władcy krainy, w której leżał cel naszej ekspedycji. Mir nadzwyczaj serdecznie nas ugościł. Rozmawialiśmy w języku angielskim. Starałem się wytłumaczyć, skąd przybywamy. Nawet Europejczycy często nie wiedzą, że istnieje Polska, albo nie mają pojęcia, gdzie leży. Słysząc po angielsku Poland, myślą, że mówimy Holland.
– Jestem przekonany, że wspinacze z tak dzielnego narodu, który przetrwał stulecie rozbiorów, z odwagą walczył o wolność z przeważającymi siłami wroga w Powstaniu Warszawskim, odniosą zwycięstwo w górach – oznajmił maharadża.
– Osłupiałem ze zdumienia – wspominał Andrzej. – Władca trudno dostępnej krainy otoczonej wysokimi dziewiczymi szczytami dużo wiedział o Polsce. Darzył sympatią nasz kraj.
– Znałem dobrze Polaków, a z jednym z nich, pilotem, bardzo się zaprzyjaźniłem – wyjaśnił mir na widok zdziwienia swego gościa.
Baltit Fort. Siedziba mira Hunzy jest dziś muzeum
– Jak się nazywał ten pilot? Jak się tam znalazł? – podekscytowana atakowałam Andrzeja.
– Nie wiem. Byłem pochłonięty celem wyprawy.
Przygotowując się do wyprawy na Nanga Parbat, zaczęłam poszukiwać tajemniczego pilota, przyjaciela maharadży. Mir już nie żył. Któryś z alpinistów wypytywał wtedy miejscowych. Nadaremnie. Pamiętano jedynie, że jacyś Polacy latali kiedyś w Himalajach i że robili to brawurowo.
Znalazłam! To musiał być On! Przed wyjazdem na wyprawę zbierałam informacje na temat górzystej części Pakistanu. Dotarłam do archiwalnych numerów „The National Geographic Magazine” z czasów stalinowskich, kiedy pismo było w Polsce niedostępne i zakazane. W listopadzie 1952 roku wicenaczelny miesięcznika Franc Shor z żoną Jean opisywali niebezpieczny lot z Gilgit w Hunzie do Rawalpindi:
Drugą część reportażu z Pakistanu Jean i Franca Shor: „Na końcu świata w Hunzie” The National Geographic Magazine opublikował w 1953 r. wraz z ich zdjęciem mira Hunzy
„Wiatr zmienił się na chwilę przed startem i nasz pilot, brodaty Polak, który latał w RAF podczas wojny, wahał się przez moment, po czym gwałtownie skręcił samolotem. Zamiast wystartować ponad płaskim korytem rzeki Hunzy, pomknęliśmy w kierunku miasta, niemal dotykając brzuchem drzew, a potem stając na koniuszku jednego skrzydła, kiedy wykręcaliśmy przed stromą ścianą doliny. – Zawsze się zastanawiam, czy zdołam wznieść się, startując w tym kierunku – śmiał się pilot, który zaprosił nas do kabiny”.
Śmiesznie nie było ani trochę. Kożuch chmur gęstniał i się obniżał. Pilot zdecydował się lecieć nisko nad Indusem. Nić rzeki prowadziła przez wąskie, głębokie kaniony. Czapa chmur, ściany kilometrowych wysokości urwisk i rzeka utworzyły kręty tunel. Wreszcie zbocza zbliżyły się do siebie tak, że aby wymknąć się z pułapki, pilot poderwał samolot. Maszyna, siadając na ogonie, wspięła się w gęstej mgle niemal pionowo ponad trzy kilometry do góry, przelatując przez zagradzającą drogę przełęcz. Przerażonych pasażerów wbiło w fotele.
To musiał być On! Czułam to. Kto by tak potrafił latać? Polscy piloci obronili Anglię przed niemiecką inwazją w II wojnie światowej. Uciekinierzy z Polski, najechanej przez armie Hitlera i Stalina w 1939 roku, tworzyli dywizjony w RAF – Królewskich Siłach Powietrznych Wielkiej Brytanii.
Poszukiwałam przyjaciela maharadży na cmentarzach w Pakistanie. Do głowy mi nie przyszło, że mogę odnaleźć go żywego. Dużo pracy miałam przed sobą, żeby to on mógł o mnie usłyszeć i mnie odnaleźć. Jeszcze dwa potężne trzęsienia ziemi i kilka moich podróży na różne kontynenty dzieliły nas od spotkania…
Otoczyli mnie mężczyźni z wyciągniętymi rękami. Tłum napierał ze wszystkich stron. Miażdżył. Dusił.
– Nie rozdawaj prezentów, bo nauczysz tubylców żebrać, tak jak zrobiły to wyprawy w Nepalu – ostrzegano mnie wcześniej. Jakiś gościniec chciałam jednak oferować.
– Weź w góry paczkę długopisów. To pożyteczny prezent – poradził Lider.
Formowaliśmy nad Indusem karawanę Polskiej Zimowej Wyprawy na Nanga Parbat 1997/1998. Z wiosek zeszli się mężczyźni. Koledzy rozdzielali plastikowe pojemniki – bębny z ekwipunkiem. Każdy tragarz potwierdzał wzięcie ładunku. Moczył palec w tuszu i odciskał na papierze linie papilarne zamiast podpisu.
– Pen, miss, pen – prosiły dzieci. Znajomość obcego języka daje ogromną przewagę. Zdolny, pracowity tragarz czy pomocnik kucharza, który chce się uczyć, może awansować w hierarchii społecznej. Jeśli zostanie sirdarem, to on będzie rozdawał pracę. Dzieci w górach Pakistanu prosiły nie o cukierki, ale o długopisy. Wyprężały rączki, prosząc, żeby zapisać na dłoniach wyrazy. Spotkałam kilkuletniego chłopca, który, poza urdu, porozumiewał się po angielsku i japońsku. Nie umiał pisać, ale zasłyszane słowa od razu zapamiętywał.
Wyjęłam paczkę długopisów. Momentalnie powstał tumult. Ściśnięta, zaczęłam się dusić.
– Rzuć długopisy do góry! – krzyknął Rysiek Pawłowski.
Zdołałam wyszarpnąć rękę i pęk długopisów poszybował ponad głowami. Kiedy spadły na ziemię, ludzie upadli na czworaka i zaczęli je zbierać.
– Uciekaj! – zawołali koledzy.
Po plecach schylonych mężczyzn, skacząc jak po muldach, wybiegłam ze środka. Złapałam głęboki oddech.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej