- nowość
- W empik go
Love Open - ebook
Love Open - ebook
Game, Set, Match!
Alexander Hayward przez długi czas zajmował pierwsze miejsce w rankingu ATP i wygrywał największe turnieje tenisowe. Niestety kontuzja wykluczyła go z rozgrywek, a powrót na kort okazał się dużo trudniejszy, niż się spodziewał. Forma Aleksa jest poniżej oczekiwań, przez co marzenia o wygranej w kolejnym turnieju wielkoszlemowym stają się coraz bardziej odległe. Menadżer i trener sugerują mu więc, by na jakiś czas odpuścił grę singlową, a spróbował swoich sił w deblu lub mikście.
Amelia Gałczyńska jest dopiero na początku kariery sportowej. Udaje się jej jednak wywalczyć udział w Australian Open, gdzie spotyka swojego największego idola – Alexandra Haywarda. To dzięki niemu wiele lat wcześniej zakochała się w tenisie. Ambitna młoda zawodniczka w każdym meczu walczy do końca. Jej poczynania na korcie śledzi Alex. Jest zauroczony Amelią, a wola walki dziewczyny robi na nim ogromne wrażenie, składa jej więc propozycję nie do odrzucenia.
Czy Alex i Amelia stworzą zgrany duet na korcie? A może także poza nim? Jedno jest pewne – emocji nie zabraknie!
Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 16+
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-726-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
STOJĘ NISKO NA NOGACH, ściskam mocno rakietę, kątem oka spoglądam na zegar. Minęły niecałe dwie godziny, a mnie dzieli jedna piłka od spektakularnej porażki. Druga runda, trzeci set*, pięć do jednego w gemach, w punktach czterdzieści do piętnastu. Mój przeciwnik ma dwie piłki meczowe. Wątpię, żeby ich nie wykorzystał. Całe to spotkanie rozgrywa się pod jego dyktando. Ja nie mam nic do powiedzenia. W pierwszym secie jeszcze walczyłem – udało mi się wygrać cztery gemy. Set drugi to równia pochyła – młody Włoch rozbił mnie do zera. W trzecim ugrałem jeden honorowy gem i zanosi się na to, że na nim się skończy. Co tu dużo mówić – szczyl jest po prostu w świetnej formie. A ja wręcz przeciwnie.
Chłopak kozłuje piłkę, podrzuca ją, serwuje. Przygotowuję się do returnu, ale piłka wypada na aut. Pierwszy błąd. Jeśli pomyli się jeszcze raz, będę o krok bliżej przełamania. Które, nawet jeśli zdołam je wywalczyć, i tak pewnie niewiele mi da.
Ale tym razem Włoch się nie myli. Serwis jest lżejszy, piłka wpada w pole serwisowe. Przebijam ją na drugą stronę siatki, przeciwnik robi to samo. Odbijamy ją kilka razy po crossie, aż chłopak decyduje się na zmianę kierunku. Biegnę w tamtą stronę, ledwo udaje mi się dosięgnąć piłki. Liczę, że cudem przeleci na drugą stronę kortu, ale wpada w siatkę. Stoję nieruchomo, nie mogąc uwierzyć, że ten koszmar dzieje się naprawdę. Włoch wydaje okrzyk zwycięstwa. Niewątpliwie ma powody do radości. Pokonał właśnie legendę światowego tenisa. I to niemal na samym początku turniejowych rozgrywek.
Zrezygnowany podchodzę do siatki. Podajemy sobie dłonie. Chłopak uśmiecha się szeroko, mój uśmiech jest wymuszony i zapewne bliżej mu do grymasu. Mimo to gratuluję przeciwnikowi. Nie jestem aż takim dupkiem, aby publicznie obrażać się jak małolat.
Szybko zbieram swoje rzeczy, chowam do torby rakiety, ręczniki, butelki z piciem. Nic tu po mnie. To moment chwały zwycięzcy. Przegrany musi czym prędzej opuścić pole walki.
Kiedy schodzę do szatni, emocje wciąż we mnie buzują. W tle słyszę oklaski widowni, ale nie jestem pewien, czy są przeznaczone dla mnie. Nawet jeśli, to marne pocieszenie po porażce.
Wiedziałem, że po ponad rocznej przerwie spowodowanej urazem kręgosłupa powrót do najwyższej formy nie będzie łatwy, ale miałem nadzieję, że będę w pełni gotowy na nowy sezon. Tymczasem żegnam się z Australian Open już w drugiej rundzie. Ja, Alexander Hayward, wielokrotny mistrz wielkoszlemowy. Król kortów w Melbourne. Dwa lata temu triumfowałem tu czwarty raz z rzędu. Chciałem powrócić w wielkim stylu. Nie wyszło. Finał będę oglądał w telewizorze, zamiast w nim uczestniczyć.
Psycholożka, z którą współpracuję, powiedziałaby, żebym się nad sobą nie użalał. I pewnie miałaby rację. Nie należę do wrażliwców, ale ostatnie kilkanaście miesięcy dało mi w kość. I naprawdę trudno mi się pozbierać. Długo byłem na szczycie, teraz ledwo unoszę się nad dnem. Boję się, że już nigdy się od niego nie odbiję.
– Alex, mordo, nic się nie stało! – woła Martin, mój menadżer, kiedy wychodzę przed Rod Laver Arena.
Nie podzielam jego pozytywnego nastawienia. Wiem, że jako członek mojego sztabu i jedna z niewielu osób, które mogę nazwać dobrym kumplem, chce dodać mi otuchy. Tyle że to naprawdę marne pocieszenie. Byłoby już lepiej, gdyby pozostawił tę porażkę bez komentarza.
– Stało się – odburkuję, kierując się do czarnego SUV-a, który zawiezie mnie do hotelu.
To było upokorzenie.
– Oj, nie jęcz. Nikt przecież nie oczekiwał, że od razu wrócisz do formy – stwierdza Martin, na co posyłam mu mrożące krew w żyłach spojrzenie. Oczywiście nic sobie z tego nie robi. – A ty dokąd? – pyta, kiedy już prawie wsiadam do samochodu. – Nie idziesz na konferencję prasową?
Tym razem naprawdę jęczę, bo nie mam najmniejszej ochoty na tę szopkę. Mogę się założyć, że wszystkie pytania będą się kręciły wokół mojej kontuzji i dzisiejszej porażki. A ja nie cierpię mówić o tym, co mi nie wychodzi. Chwalisz się sukcesami, przemilczasz niepowodzenia – tak zostałem wychowany.
Nie chcę tam iść, ale wiem, że nie mam wyjścia. Liczę na to, że całość nie potrwa dłużej niż dziesięć minut. Jeśli będę odpowiadać zdawkowo, może dziennikarze szybko się znudzą. Naprawdę nie mam teraz nastroju na analizowanie swoich potknięć.
Konferencja niestety dłuży się niemiłosiernie. Mój gburowaty ton jednoznacznie sugeruje, że nie mam ochoty rozmawiać, ale dziennikarze zdają się tego nie zauważać. W kółko powtarzają te same pytania, tylko ubrane w inne słowa. Podniecają się moją porażką i rozkładają ją na czynniki pierwsze. Mam tego dosyć. Chcę o tym jak najszybciej zapomnieć, a nie się nad tym rozwodzić.
Daję Martinowi nieme znaki, żeby ukrócił moje męczarnie, ale on tylko wzrusza ramionami. W takich momentach nachodzi mnie myśl, że może powinienem go zwolnić. Szybko przypominam sobie jednak, jak wiele zawdzięczam temu facetowi. Fakt, czasami rzuca mnie na pożarcie mediom, ale zwykle dba o mój interes i wizerunek. W dużej mierze to właśnie dzięki niemu na moim koncie spoczywają miliony, z których wypłacam mu sowitą pensję.
Po trzydziestu minutach udręki i upokorzenia wreszcie jestem wolny. Czym prędzej opuszczam salę konferencyjną, Martin biegnie za mną. Chcę być sam ze swoimi myślami, ale menadżer nie potrafi tego uszanować i zaczyna gadać jak najęty.
– Alex, mordo, następnym razem bądź milszy dla mediów, nie rób sobie kiepskiego PR-u. Rozumiem, że jesteś rozczarowany przegraną, ale…
– Nie, nie rozumiesz – przerywam mu ostro. – Wygrałem ten turniej sześć razy w ciągu ostatnich dziesięciu lat. W sumie mam na koncie piętnaście tytułów wielkoszlemowych. Od wygrania pierwszego z nich, tutaj, w Melbourne, nie kończyłem rywalizacji wcześniej niż w ćwierćfinale. Przegrana w drugiej rundzie, w dodatku z jakimś ledwo znanym młodzikiem, to dla mnie zniewaga, a nie zwykła porażka. Jak mam wrócić na szczyt, kiedy jakiś gówniarz ogrywa mnie w trzech setach, oddając mi zaledwie pięć gemów?
Wiem, że Martin nie jest niczemu winien, ale musiałem to z siebie wyrzucić. Ostatni rok był dla mnie niezwykle trudny. I to nie tylko w kwestii urazów fizycznych. Psychika także nie była w najlepszej kondycji. Mogłoby się wydawać, że po latach dominacji w światowym tenisie powinienem mieć to opanowane. Cóż, trzymałem się, póki byłem na fali. Ale razem z kontuzją wszystko zaczęło się sypać jak domek z kart. Kilkanaście miesięcy przerwy od gry, treningów, turniejów. Czułem się, jakby ktoś odciął mi dopływ tlenu, dusiłem się. Dlatego tak ważny był dla mnie powrót na kort. Chciałem znów oddychać pełną piersią.
– No cóż, wiecznie młody przecież nie będziesz – stwierdza Martin. – Musisz przywyknąć do tego, że zaczną się pojawiać młodzi, zdolni zawodnicy z chrapką na pokonanie wielkiego mistrza.
Prycham z pogardą. Nie jestem wcale stary. Fakt, w tym roku wybija mi trzydziestka, ale przecież jeszcze daleko mi do emerytury. Utrzymuję się w rankingowej czołówce od dekady i liczę, że uda mi się w niej pozostać drugie tyle. Zakończenie kariery to dla mnie wydarzenie odległe o całe lata świetlne.
– Nawet mnie nie wkurzaj – syczę, łypiąc złowrogo na menadżera.
– Ja ci tylko mówię, jak jest. Osiągnąłeś więcej, niż niejednemu zawodowemu tenisiście się śniło. Nie bądź chciwy. I tak już jesteś legendą.
– Ja jestem chciwy? – obruszam się teatralnie. – To ty z każdym moim kolejnym zwycięstwem domagasz się podwyżki.
– Wiesz, że nigdy nie byłem tani – odpowiada żartobliwym tonem. – Za jakość trzeba zapłacić.
Ten komentarz rozluźnia nieco atmosferę. Wciąż buzuje we mnie frustracja, ale towarzystwo Martina, mimo że czasami działa mi na nerwy, potrafi też poprawić humor. Akurat nie tym razem, ale powinienem docenić, że przynajmniej próbował.
Kiedy wychodzimy przed budynek biura prasowego, nigdzie nie widzę samochodu, który ma mnie odwieźć do hotelu. Martin dzwoni do kierowcy i okazuje się, że ten musiał przeparkować i odjechał kilka ulic dalej. Nie pozostaje nam nic innego, jak czekać, aż podjedzie.
Wzdycham ciężko, mam dość tego dnia. Marzę tylko o tym, żeby zamknąć się w pokoju hotelowym, sam ze sobą, i spróbować pozbierać myśli. Opanować emocje. Fakt, przegrywałem już, często ważniejsze mecze. Tyle że ten turniej był dla mnie szczególny. A zakończył się fiaskiem. I to boli podwójnie.
– Panie Hayward?
Głos jest niepewny, dziewczęcy, z ledwo wyczuwalnym obcym akcentem. Obracam się w lewo, skąd do mnie dotarł. Metr dalej stoi młoda dziewczyna, co najwyżej dwudziestoletnia. Wysoka, szczupła szatynka. Ma na sobie strój do tenisa z logo jednej ze znanych sportowych marek. Czyżby juniorka? W dłoni ściska piłkę tenisową i marker. O nie. Tylko nie fanka.
– Mogłabym prosić o autograf? – pyta nieśmiało.
Wydaje się speszona, ale nie ucieka wzrokiem. Wpatruje się we mnie niemal z uwielbieniem.
Nie mam nastroju na żadne uprzejmości, najchętniej odprawiłbym ją z kwitkiem. Kątem oka dostrzegam znaczący wzrok stojącego obok Martina. Przekaz jest jednoznaczny: „Ani mi się waż robić sceny, tylko grzecznie podpisz tę cholerną piłkę”.
– Jasne – zwracam się do dziewczyny i, zmuszając się do uśmiechu, sięgam po piłkę oraz flamaster. – Dla kogo?
Rzadko pytam o imiona, ale chcę udowodnić Martinowi, że stać mnie na więcej życzliwości, niż pokazałem podczas konferencji. Dziewczyna się rozpromienia, jakby trafiła główną wygraną na loterii.
– Dla Amelii – odpowiada wciąż lekko zawstydzona.
Wpisuję krótką dedykację, pod którą podpisuję się zamaszyście. W przypływie dziwnego impulsu dorysowuję uśmiechniętą buźkę. Niech się dziewczyna cieszy. Może chociaż ona będzie miała udany dzień.
– Dziękuję – mówi, odbierając piłkę. – Jest pan inspiracją dla wielu młodych tenisistów – dodaje lekko onieśmielona, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że sama też uprawia ten sport.
Nie potrafię zareagować na jej słowa inaczej niż prychnięciem.
– Inspiracja nie dałaby się pokonać w drugiej rundzie AO.
Amelia nie wydaje się zniechęcona moją pogardliwą odpowiedzią. Wręcz przeciwnie.
Uśmiecha się jeszcze szerzej i nabiera odwagi.
– Czym jest jedna porażka w obliczu tylu wspaniałych zwycięstw? Dokonał pan niezwykłych rzeczy i na pewno wielu jeszcze dokona. I to one zapiszą się na kartach historii, a o dzisiejszej porażce wkrótce już nikt nie będzie pamiętał.
W pierwszej chwili mnie zatyka. Nie spodziewałem się usłyszeć takich słów, a już na pewno nie z ust nieznajomej nastolatki. Chcę wierzyć, że ma rację, ale w głębi duszy wiem, że dzisiejsza przegrana może się położyć cieniem na mojej dalszej karierze. I cholernie się tego boję.
– Ma dziewczyna rację – odzywa się niespodziewanie Martin, klepiąc mnie w plecy. – Nie ma się co dołować, trzeba iść dalej. O, nasz transport. – Wskazuje na nadjeżdżający samochód.
– Będę trzymać kciuki za kolejne zwycięstwa – mówi Amelia, nie przestając się uśmiechać. – Wiem, że wróci pan jeszcze do formy i znów zostanie mistrzem.
Chyba powinienem jej podziękować za tę ślepą wiarę we mnie, ale kiedy auto zatrzymuje się przed nami, Martin natychmiast otwiera drzwi i wpycha mnie do środka. Brakuje mi czasu i słów, by powiedzieć coś na pożegnanie. Spoglądam tylko przez szybę, dopóki kierowca nie ruszy z impetem. Amelia nadal stoi w tym samym miejscu i wpatruje się w piłkę z moim autografem. Na jej twarzy odmalowuje się czyste szczęście. Chciałbym, aby i mnie udzieliła się ta radość.
Samochód skręca i tracę dziewczynę z oczu. Wzdycham, opieram głowę o zagłówek fotela i zamykam oczy. Chcę wymazać ten dzień z pamięci, udawać, że się nie wydarzył. Zapomniałem już, jak bolesne mogą być porażki. A najgorsze jest to, że chyba będę musiał na nowo do nich przywyknąć.
* Wyjaśnienia pojęć związanych z tenisem można znaleźć w słowniczku umieszczonym na końcu książki.Alexander
– ALEX, MUSIMY POROZMAWIAĆ.
To zdanie nigdy nie wróży niczego dobrego. A już zwłaszcza kiedy wypowiada je Jack, mój trener. Tuż za nim dostrzegam Martina. To kolejny zły znak. Nie chcę z nimi gadać, bo boję się, co mają mi do powiedzenia.
Nie odpowiadam, ale i tak zajmują hokery obok mnie. Jack z lewej, Martin z prawej strony. Ignoruję to i pociągam kolejny łyk piwa. Nie powinienem pić. To jednak daje mi przynajmniej chwilowe ukojenie.
Nadal nie mogę się pogodzić z wczorajszą przegraną. Nie spałem niemal całą noc, analizując, co poszło nie tak. Odpowiedź była druzgocąca – wszystko. Kiepski serwis, słabe returny, brak drop shotów, będących moim znakiem rozpoznawczym. I do tego mało ruszałem się po korcie. Wiele piłek odpuszczałem, nawet nie próbowałem do nich dobiec, bo zwyczajnie brakowało mi sił. Moja kondycja jest w opłakanym stanie.
Wiem, że użalanie się nad sobą niczego nie zmieni, ale nie potrafię zapomnieć i zmobilizować się do pracy nad formą. Czuję, że wszystkich zawiodłem. A najbardziej samego siebie. Przed turniejem, na który dostałem się dzięki dzikiej karcie, obiecałem sobie, że zrobię wszystko, by powrócić do gry w jak najlepszym stylu. A tymczasem tylko się skompromitowałem. I teraz roztrząsam to nad kuflem piwa w hotelowym barze. Boże, jak nisko upadłem.
Nie ma powodu, abym tkwił dalej w Melbourne, ale podświadomie coś mnie tu trzyma. Może dlatego, że w Londynie nikt na mnie nie czeka. A może stałem się masochistą? Na pewno za takie samobiczowanie można uznać oglądanie meczów moich największych rywali. Javier Toledo, obecny numer jeden, właśnie wywalczył awans do czwartej rundy. I to w jakim stylu. Rozgromił rywala sześć do trzech, sześć do zera, sześć do dwóch. Ja też nie miałbym z nim najmniejszych szans. Jeśli Hiszpan utrzyma ten poziom, tytuł tegorocznego mistrza AO ma w kieszeni.
Odwracam wzrok od telewizora i przenoszę go na moich niechcianych towarzyszy. Martin też zamówił piwo, a Jack, który nie toleruje alkoholu w żadnej postaci, raczy się coca-colą. Mam ochotę wytknąć mu, że cukier w takich napojach zabije go szybciej niż coś z procentami, ale odpuszczam sobie. Nie mam siły nawet na przytyki.
– Nie ma co owijać w bawełnę – zaczyna Jack – wczorajszy mecz poszedł fatalnie.
Prycham, bo „fatalnie” to spore niedopowiedzenie. Nic jednak nie mówię. Chcę tylko wysłuchać tego kazania, a potem w spokoju dopić piwo. I może zamówić następne.
– Obawiam się, że przeceniliśmy twoje siły. Nie jesteś jeszcze gotowy na powrót w wielkim stylu – kontynuuje trener.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem – odburkuję, po czym pociągam kolejny spory łyk.
Czuję się wewnętrznie rozdarty. Z jednej strony chcę, żeby pomogli mi się uporać z trudnościami, a z drugiej – nie podoba mi się, że widzą mnie w takiej rozsypce. Fizycznej i emocjonalnej. Do tej pory najgorszym momentem mojej kariery była diagnoza, którą usłyszałem ponad rok temu. Przeciążeniowe złamanie kręgosłupa. Długo nie mogłem się pogodzić z tym, że zwykłe bóle pleców zmieniły się w poważne schorzenie. A kiedy już przyjąłem do wiadomości, że będę musiał przerwać karierę na kilkanaście miesięcy, pocieszałem się tym, że wkrótce wyleczę uraz, powrócę na kort i jak zwykle pozamiatam. Rzeczywistość okazuje się jednak mocno rozczarowująca. Kręgosłup wciąż pobolewa, a mój pierwszy turniej po przerwie skończył się, zanim w ogóle się zaczął. I ta świadomość własnej słabości tak cholernie mnie przytłacza.
– Alex, mordo – do rozmowy włącza się Martin – wiesz, że chcemy dla ciebie jak najlepiej.
To kolejne stwierdzenie, które wzbudza moją czujność. Takie puste frazesy mój menadżer wypowiada tylko wtedy, kiedy ma zamiar oznajmić coś, co raczej mi się nie spodoba. Martin myśli, że w ten sposób mnie udobrucha, ale zwykle odnosi to skutek odwrotny do zamierzonego.
– Dobra, co tym razem wymyśliliście? – pytam, przenosząc wzrok z Martina na Jacka i z powrotem.
Wymieniają znaczące spojrzenia, więc nie mam wątpliwości, że są w zmowie. I to przeciwko mnie. Ta rozmowa naprawdę zaczyna mi się nie podobać.
– Długo dyskutowaliśmy i doszliśmy do wniosku, że przez pewien czas powinieneś odpuścić występy singlowe – oznajmia trener ze stoickim spokojem.
We mnie za to zaczyna buzować. To jakiś żart? Ich sugestia jest po prostu śmieszna.
Nie przyjmuję jej do wiadomości. Koniec, kropka.
– Nie mówicie poważnie – oburzam się.
– Jak najbardziej poważnie – odpowiada Martin z niespotykaną dla niego kamienną twarzą. – Te dwa mecze udowodniły, że potrzebujesz więcej czasu, aby zebrać siły na starty w największych turniejach. Przy Barbatim wyglądałeś jak junior, który ma zerowe obycie z kortem. A ze Stankovem wygrałeś tylko dlatego, że tamten już dawno temu powinien przejść na emeryturę i niezbyt chciało mu się biegać. Prawda boli, musisz się jednak z nią pogodzić. Daleko ci do poziomu, który chciałbyś reprezentować.
Wiem, że ma rację, ale tak trudno się tego słucha. Bo co innego zdawać sobie z czegoś sprawę, a co innego, kiedy ktoś powie ci ją prosto w twarz. A ja, niestety, źle znoszę krytykę. Nie potrafię przyjąć jej ze spokojem, nawet jeśli jest konstruktywna.
– I niby rezygnacja z kolejnych startów ma mi pomóc? – ironizuję. – Jeśli nie będę grał, nie poprawię formy.
Mówię to tonem nieznoszącym sprzeciwu, ale tak naprawdę mam mętlik w głowie. Z jednej strony nie chcę odpuszczać występów w kolejnych turniejach, a z drugiej – obawiam się ponownej kompromitacji. Co prawda, pomniejsze imprezy nie są tak prestiżowe, jak turnieje wielkiego szlema, i szersza publika raczej się nimi nie interesuje, ale i tak przeraża mnie fakt, że mógłbym się znów zbłaźnić. Do French Open zostało jeszcze kilka miesięcy, więc mógłbym poświęcić ten czas na poprawę wyników. Tyle że korty ziemne, na których odbywają się rozgrywki w Paryżu, są moimi najmniej ulubionymi. Wygrałem tam tylko raz w całej swojej karierze. W dodatku w sezonie, w którym osiągnąłem szczytową formę i zdobyłem Wielkiego Szlema. W tym roku nie mam nawet co o tym marzyć.
– Nie chodzi o to, żebyś zupełnie zrezygnował ze startów – wyjaśnia spokojnie Jack. – Sugerujemy tylko, byś może w najbliższym czasie spróbował wrócić do debla lub miksta. Sam dobrze wiesz, że gra podwójna jest mniej wymagająca pod względem kondycyjnym. Dzięki temu mógłbyś grać i zyskać trochę czasu na zebranie sił.
W pierwszej chwili pomysł wydaje mi się absurdalny. Nie grałem w duecie od prawie dziesięciu lat. Kiedyś wydawało mi się to dobrym sposobem na rozwijanie tenisowych umiejętności, ale odkąd zacząłem odnosić poważne sukcesy w singlu, to właśnie na grze pojedynczej postanowiłem się skupić. Nie jestem pewien, czy po takim czasie potrafiłbym znów dzielić z kimś połowę kortu. Przywykłem do tego, że polegam na sobie. Gra podwójna wymaga zaufania do partnera. Wątpię, abym mógł się na to zdobyć.
– Jeśli tylko się zdecydujesz, bardzo chętnie skontaktuję się w tej sprawie ze sztabem Chrisa – oznajmia Martin, kiedy ja nie komentuję rzuconej propozycji. – Kiedyś tworzyliście naprawdę zgrany zespół.
Rzeczywiście. Christopher Morris był nie tylko świetnym partnerem na korcie, lecz także moim serdecznym przyjacielem. Nigdy nie powiedział tego głośno, ale czuję, że ma do mnie żal. W końcu postanowiłem go opuścić w momencie, gdy zaczęliśmy się piąć w górę rankingu deblowego. Mogliśmy stworzyć prawdziwy _dream team_. Przeze mnie nigdy do tego nie doszło. Nie żałowałem swojej decyzji, a Chris, który do tej pory grywał głównie w debla, szybko znalazł nowego partnera. Rozstaliśmy się w zgodzie, ale niesmak pozostał. Nie bardzo więc wierzę w to, byśmy mogli ot tak wrócić do dawnych czasów.
Moja mina musi zdradzać, że ta opcja nie wchodzi w grę, bo Martin szybko dodaje:
– No chyba że wolisz damskie towarzystwo. Menadżer Estelle Duval regularnie do mnie wydzwania z pytaniem, czy nie miałbyś ochoty na kolejną wspólną rozgrywkę.
Martin porusza znacząco brwiami, co straszliwie mnie irytuje. Nie znoszę tego typu aluzji. Estelle to przeszłość, do której nie mam zamiaru wracać. Za żadne skarby. Gra z nią to jeszcze gorszy pomysł niż duet z Chrisem. Na bank próbowałaby doprowadzić do tego, abyśmy stworzyli parę nie tylko na korcie. W końcu już raz udało się jej to osiągnąć.
– Nawet o tym nie wspominaj – warczę. – Obaj dobrze wiemy, że ta kobieta to same kłopoty.
Kiedy wpadłem w jej sidła, to właśnie Martin mnie z nich uwalniał. Byłem wtedy jeszcze młodym, naiwnym i głodnym świata zawodnikiem. Nie przewidziałem, że ktoś mógłby chcieć wykorzystać moją rosnącą sławę do tego, aby samemu zaistnieć. Niestety, Estelle dobrze wiedziała, jak rozegrać tę partię.
– Rozumiem twoją niechęć do Estelle i Chrisa, ale to nie są jedyne opcje – oznajmia Jack. – Zależy nam na tym, żebyś rozważył naszą sugestię. Wiesz przecież, że chcemy twojego dobra. I w tej chwili uważamy, że przyda ci się bliższy kontakt z innym zawodnikiem, który wniesie powiew świeżości do twojej gry.
Chcę odparować, że moja gra nie potrzebuje odświeżenia, ale w głębi duszy wiem, że to nieprawda. Od lat opieram się na kilku zagraniach, schematach, które dla moich przeciwników są już zbyt czytelne. Poza tym czuję, że gdzieś po drodze zgubiłem radość z gry. Tak bardzo skupiłem się na wynikach, kolejnych wygranych i tytułach, że frajda, która powinna być najważniejsza, zeszła na dalszy plan. I chyba muszę na nowo ją odnaleźć.
– Nie chcę ci podawać konkretnych nazwisk, ale proszę, byś się rozejrzał za kimś, z kim chętnie byś współpracował – kontynuuje trener. – Naprawdę uważam, że to, przynajmniej częściowo, powinno rozwiązać twoje problemy – dodaje z pokrzepiającym uśmiechem.
Spoglądam na Martina, który kiwa głową z aprobatą, zgadzając się z Jackiem. Żaden z nich nigdy mnie nie zawiódł, więc nie mam powodów, aby nie wierzyć ich osądowi. Nadal jestem sceptycznie nastawiony do ich sugestii, bo powrót do gry podwójnej jawi mi się jako krok wstecz w mojej karierze. A ja nie chcę się cofać, tylko jak taran przeć do przodu. I niszczyć wszystko, co stanie mi na drodze, aż dotrę do celu.
– Dobra, zastanowię się – rzucam na odczepnego, bo właśnie tego ode mnie oczekują.
Nie sądzę jednak, bym ostatecznie przystał na ich propozycję.
Moi rozmówcy wyczuwają, że w tej chwili nic więcej nie wskórają, więc nie drążą tematu. Na pewno wkrótce do niego wrócą, ale póki co mam trochę spokoju. Wiem jednak, że jak najszybciej muszę wymyślić dobry argument przeciwko grze podwójnej.
Nie zdążamy nawet poruszyć innego tematu, kiedy rozdzwania się komórka Jacka. Trener przeprasza nas, mówiąc, że to jego żona, więc musi odebrać. Wychodzi z baru, aby móc swobodnie z nią porozmawiać. Rzadko widuję ich razem, ale wiem, że są w sobie szaleńczo zakochani. To dość niespotykane u małżeństw z prawie dwudziestoletnim stażem, i czasami się zastanawiam, czy ta ich zażyłość bardziej mnie śmieszy, czy rozczula. Sam nigdy nie doświadczyłem podobnego uczucia i nie spodziewam się, aby kiedykolwiek mnie to spotkało. W moim życiu nie ma miejsca na amory.
Obracam się do Martina, chcąc rzucić ironiczny komentarz o byciu pantoflarzem, ale ten skupia wzrok na kobiecie, która stanęła obok niego i czeka na moment, aż barman ją zauważy. Nigdy nie było tajemnicą, że Martin to pies na baby. A takie hotelowe bary to dla niego raj na ziemi. Jestem przekonany, że jeśli kobieta nie ma na palcu obrączki, mój menadżer zaraz do niej zagada tym swoim uwodzicielskim tonem i niedługo później oddalą się w ustronne miejsce. Naoglądałem się zbyt wiele takich sytuacji, bym chciał być świadkiem kolejnej.
Kiedy Martin próbuje nawiązać kontakt z obiektem swojego zainteresowania, ja na powrót skupiam wzrok na ekranie telewizora. Tym razem transmitowany jest singlowy mecz kobiet. Panie są w trakcie trzeciego seta. Nie bardzo ciekawi mnie ta rozgrywka, ale zostało mi jeszcze pół kufla piwa, więc od niechcenia postanawiam śledzić to, co się dzieje na korcie.
Kiedy kamera pokazuje z bliska serwującą zawodniczkę, wydaje mi się ona dziwnie znajoma. Jej uroda jest dość pospolita, a mimo to coś nie pozwala mi oderwać od niej wzroku. Z zaciętą miną podrzuca piłkę i z dużym zamachem uderza w nią rakietą. Niestety, piłka wpada w siatkę. Zanim nastąpi drugi serwis, szybko zerkam na lewy dolny róg ekranu, gdzie zwykle widnieją wynik oraz nazwiska grających. Symbol oznaczający serwującego zawodnika znajduje się przy nazwisku Galczynska. Nic mi to nie mówi. Jej przeciwniczką jest Samantha Baker, którą jako tako kojarzę. O ile mnie pamięć nie myli, obecnie w rankingu WTA plasuje się w okolicach czwartej dziesiątki, choć swego czasu była znacznie wyżej.
Za drugim razem serwująca nie popełnia błędu, piłka wpada w pole. Po krótkiej wymianie dziewczyna kończy ją udanym volleyem i tym samym wygrywa gema. Niewielkie to jednak pocieszenie, bo w obecnym secie przegrywa jeden do czterech. Mimo to po tym małym zwycięstwie kamera pochwyca jej uśmiech. I wtedy mnie olśniewa.
To Amelia. Dziewczyna, która wczoraj pod biurem prasowym poprosiła mnie o autograf. Tak czułem, że jest tenisistką, ale nie spodziewałem się jej zobaczyć w rozgrywkach seniorskich. I to w dodatku w trzeciej rundzie. A to ci niespodzianka.
Dalsze losy meczu śledzę z dużym skupieniem i zainteresowaniem. Amelia ma kilka naprawdę dobrych momentów, udaje się jej nawet raz przełamać Samanthę. To niestety za mało, by wygrać spotkanie. Baker bez dwóch zdań jest lepsza i bardziej precyzyjna w swoich zagraniach, wybiera skuteczniejsze rozwiązania. Amelia bardzo się stara dorównać przeciwniczce, ale niestety widać jej brak doświadczenia. Mogę się założyć, że to jeden z jej pierwszych turniejów wielkoszlemowych. Wygląda na taką młodziutką, ledwie pełnoletnią.
Mimo to podoba mi się jej styl gry. Jest sporo do poprawy, w tym serwis i gra pod siatką, ale za to jej forehand w większości przypadków sprawdza się znakomicie. Zauważam, że Amelia lubi ryzykowne zagrania, co niestety często wiąże się z utratą punktu. Trzeba jednak przyznać, że jej wybory są ciekawe i byłyby trafne, gdyby nie mało precyzyjna technika. Myślę, że to kwestia treningu. Pomysły ma naprawdę dobre, kuleje tylko wykonanie.
Dostrzegam w tej dziewczynie ogromny potencjał. Zdecydowanie ma zadatki na zawodniczkę światowej rangi. Trzeba ją tylko odpowiednio ukształtować, popracować nad kilkoma rzeczami. Sądzę, że za kilka lat może mieć dużo do powiedzenia w kobiecym tenisie. I serdecznie jej tego życzę.
Ostatni punkt w meczu zdobywa Baker i cieszy się z awansu do kolejnej rundy. Szkoda mi Amelii, ale widzę, że ona sama wcale się nie smuci. Z uśmiechem podaje dłoń Samancie i dziewczyny nawet wymieniają kilka, zdaje się, miłych słów. Chwilę później Amelia opuszcza kort, a zwyciężczyni udziela krótkiego wywiadu. W tym momencie transmisja przestaje mnie interesować.
Czuję silną potrzebę, aby dowiedzieć się o Amelii czegoś więcej. Nie rozumiem, dlaczego tak mnie zafascynowała, ale pod wpływem impulsu wyciągam z kieszeni telefon i w przeglądarkę wpisuję jej nazwisko. Przez chwilę wpatruję się w widoczną na zdjęciu uśmiechniętą twarz dziewczyny, która z każdą kolejną sekundą coraz bardziej mnie przyciąga. Jest w niej coś pozytywnego i hipnotyzującego. Nie dostrzegłem tego przy naszym spotkaniu, ale teraz już nie umiem się od tego uwolnić.
Po dłuższej chwili w końcu otwieram pierwszą wyświetlającą się stronę internetową i zaczynam jak gąbka pochłaniać informacje o Amelii. Już po kilku akapitach nabieram przekonania, że ta dziewczyna jest dokładnie tym, czego teraz mi potrzeba.Amelia
SCHODZĘ Z KORTU POKONANA, chociaż wcale się tak nie czuję. Wiem, że to nie był mój najlepszy mecz, mimo że dałam z siebie wszystko. Po prostu przeciwniczka była lepsza. Spodziewałam się, że to spotkanie może się okazać moim ostatnim na tegorocznym AO. Tliła się we mnie iskierka nadziei na wygraną, ale nie czuję się rozżalona porażką. I tak zaszłam w turnieju dalej, niż początkowo zakładałam.
Niestety niektórzy mają inne odczucia. Zanim zejdę do szatni, wyłapuję spojrzenie mamy siedzącej na trybunach. Jej mocno zaciśnięta szczęka jednoznacznie mówi mi, że jest rozczarowana. Kiedy tylko się spotkamy, na pewno wyrazi swoje niezadowolenie.
Kierując się do wyjścia z obiektu, biorę kilka głębokich wdechów. Nauczyłam się przyjmować nieustającą krytykę matki ze stoickim spokojem, ale to nie znaczy, że mnie ona nie dotyka. Przed mamą udaję twardą i posłuszną, ale kiedy zostaję sama, zwykle muszę dać upust emocjom w postaci krótkiego szlochu. Dzięki temu nie gromadzę w sobie złej energii, która mogłaby wybuchnąć w nieodpowiedniej chwili. Czuję, że dzisiejszy wieczór będzie pod tym względem dość trudny.
Na domiar złego czuję ból w prawym udzie. Chyba znów naciągnęłam sobie mięsień, który od czasu do czasu lubi mi dokuczać. To nic poważnego, po spotkaniu z fizjoterapeutą dyskomfort powinien zniknąć, ale w tej chwili stanowi dodatkowe utrapienie.
Pierwszy na mojej drodze staje Paweł. Uśmiecha się lekko, jakby chciał mi dodać otuchy. Wiem, że jako dobry trener rozłoży dzisiejszą porażkę na czynniki pierwsze i wytypuje elementy, które koniecznie wymagają poprawy. Nie jest jednak przy tym tak bezduszny jak matka. Zanim przedstawi mi dogłębną analizę popełnionych błędów, poklepuje mnie pokrzepiająco po ramieniu. To wsparcie, którego teraz potrzebuję.
– Wiem, że nawaliłam – mówię, dostrzegając zmierzającą w naszym kierunku wściekłym krokiem matkę. – Szczególnie serwis był do dupy.
Dwanaście podwójnych błędów. Punktów wygranych przy pierwszym podaniu jak na lekarstwo. Ten element gry nigdy nie był moją mocną stroną, ale dzisiaj wyjątkowo mi nie poszedł.
– Fakt, musimy nad tym popracować – odpowiada Paweł. – Ale cała reszta nie wyglądała aż tak tragicznie.
Zza jego pleców rozlega się pogardliwe prychnięcie.
– Chyba oglądaliśmy dwa różne mecze – syczy matka. – Nie zaprezentowałaś niczego wybitnego, Amelio. Absolutnie niczego. Tak właściwie to trudno nawet nazwać twój występ przyzwoitym.
W takich momentach mam ochotę odgryźć się matce, ale ostatecznie nigdy tego nie robię. Podświadomie czuję, że gdybym się jej postawiła, to tylko pogorszyłoby sprawę. Mama stałaby się jeszcze złośliwsza, a nasza relacja znacząco by się ochłodziła. A patrząc na to, że już teraz stosunki między nami są skomplikowane, nie chcę dolewać oliwy do ognia.
Na szczęście mam Pawła, który nie boi się dogryźć mojej matce, kiedy ta przeciąga strunę.
– Jesteś zbyt surowa, Marzeno. Przypominam, że Amelia wywalczyła jeden set, i to ze znacznie wyżej rozstawioną zawodniczką. Skoro w twoim mniemaniu nie wypadła nawet przyzwoicie, to może powinnaś zainwestować w okulary, bo chyba wzrok już nie ten.
Mama zgrzyta zębami, a ja ledwo powstrzymuję parsknięcie. Paweł jest moim trenerem od prawie dwóch lat i od początku naszej współpracy nie szczędzi matce złośliwych uwag. Dziwię się, że jeszcze od nas nie uciekł, tak jak robili to poprzedni trenerzy, których wykańczała apodyktyczna menadżerka. Ten, który wytrzymał najdłużej, szkolił mnie niecały rok. Tak więc Paweł to prawdziwy weteran w starciach z nieustępliwą Marzeną Gałczyńską.
Ukradkiem posyłam trenerowi wdzięczny uśmiech, na co on puszcza do mnie oczko. Mimo że jest ode mnie prawie dwa razy starszy, świetnie się dogadujemy. To wymagający szkoleniowiec, ale zawsze bierze pod uwagę moje zdanie i odczucia. Co oczywiście nie podoba się mamie, która najchętniej dyrygowałaby całym moim życiem – zarówno zawodowym, jak i prywatnym. Dzięki Bogu za Pawła, który dostrzega we mnie coś więcej niż maszynkę do zarabiania pieniędzy.
– Zaraz mamy konferencję – oznajmia mama, puszczając mimo uszu komentarz Pawła.
To takie typowe – udawanie, że nie usłyszała czegoś dla niej niewygodnego.
Nie przepadam za konferencjami prasowymi, ale wiem, że to nieodłączna część mojej kariery. Ponieważ nie jestem zbyt rozpoznawalna, na takie spotkania przychodzi zaledwie garstka dziennikarzy. I to zwykle moich rodaków. Nie czuję więc zbyt dużej presji. Nawet jeśli palnę jakąś głupotę, przejdzie ona bez echa, bo mało kogo interesują moje słowa.
Mama i Paweł stanowią moją eskortę do biura prasowego. Obawiałam się, że przez całą drogę będę musiała wysłuchiwać tego, jak bardzo zawiodłam i rozczarowałam matkę, ale ta się nie odzywa, tylko skupia wzrok na ekranie telefonu. Smartfon stanowi podstawowe narzędzie jej pracy, więc nigdy się z nim nie rozstaje. Czasami uważam to za błogosławieństwo, bo zamiast wyładowywać frustrację na mnie, mama rozładowuje napięcie, z impetem stukając w klawiaturę.
Z każdym kolejnym krokiem ból w udzie się nasila. Próbuję nie dać tego po sobie poznać, ale Paweł i tak zauważa, że coś mi dolega.
– Wszystko okej? – pyta z troską.
– Tak, to nic takiego – odpowiadam. Nie chcę kłamać, ale też nie zamierzam robić z tego afery. – Ten sam mięsień co ostatnio. Po konferencji pójdę do Szymona, na pewno coś na to zaradzi.
Paweł kiwa głową ze zrozumieniem, ale nie drąży tematu, bo dochodzimy do salki konferencyjnej. Mnie natomiast na samo wspomnienie Szymona, mojego fizjoterapeuty, serce zaczyna bić trochę szybciej. Już nie mogę się doczekać tego spotkania. Na pewno osłodzi mi gorycz porażki. Na razie jednak muszę się skupić na pytaniach reporterów.
Konferencja nie trwa długo, ale ku mojemu zdumieniu ma całkiem miły przebieg. Dziennikarze nie doszukują się powodów dzisiejszej przegranej, w większości gratulują dobrego debiutu w turniejach wielkiego szlema i dopytują o dalsze plany. Cieszę się, że skupiają się na pozytywach mojego występu w Australian Open, a nie na porażkach. To zdecydowanie poprawia mi humor i dodaje siły. Rozczarowanie mamy traci na znaczeniu. Chociaż to wciąż bolesne, że obcy ludzie wierzą we mnie bardziej niż osoba, która powinna mi być najbliższa.
Biuro prasowe opuszczam z pozytywnym nastawieniem. Wiem, że dzisiejszy mecz uwypuklił moje braki techniczne i że trzeba nad nimi popracować. Nie zmienia to jednak faktu, że udało mi się wygrać aż dwa spotkania w moim pierwszym seniorskim turnieju wielkoszlemowym. Patrząc obiektywnie, to naprawdę spore osiągnięcie. Znaczna część debiutantek odpada już w pierwszej rundzie. Tak więc czuję, że mogę być z siebie dumna.
W samochodzie, który wiezie nas do hotelu, mama zaczyna swoją standardową tyradę. Słucham w milczeniu o tym, że za mało się staram, że powinnam być bardziej aktywna i agresywna na korcie, że wciąż popełniam te same błędy, które powinnam wyeliminować już dawno temu. Znam to niemal na pamięć, każde słowo, każdy zarzut. Wmawiam sobie, że mama wytyka mi to wszystko dla mojego dobra, bo chce, abym była coraz lepsza. Szkoda tylko, że nigdy nie zapytała, czego ja tak naprawdę chcę.
Zyskuję chwilę spokoju, kiedy rozdzwania się jej telefon. Mama odbiera połączenie, a ja również sięgam po swój smartfon. Odczytuję wiadomości od rodziny i znajomych. Tata pisze, że jest ze mnie dumny i że przede mną jeszcze wiele wspaniałych, wygranych turniejów. Tak, to zdecydowanie on jest tym wspierającym rodzicem, który nawet w obliczu porażki poklepie dziecko po plecach w geście otuchy. I jestem mu za to ogromnie wdzięczna. Kamila, tak jak zwykle po przegranym meczu, wysyła mi GIF-a ze słodkim kociakiem. Uśmiecham się szeroko, bo zwierzak jest naprawdę uroczy. Oczywiście doceniam gest siostry. Nie zawsze się dogadujemy, ale młoda wie, jak poprawić mi humor. Pozostałe wiadomości też mają miły wydźwięk. Koleżanki gratulują mi udanego występu i życzą powodzenia w kolejnych startach. Jak widać, tylko jedna osoba uważa, że dzisiejszą porażką zaprzepaściłam wielką zawodową szansę.
Gdy docieramy do hotelu, mama wciąż jest pochłonięta rozmową telefoniczną z jednym ze sponsorów. Ignoruję ją i opuszczam samochód, po czym kieruję się do pokoju. Torbę ze sprzętem odkładam pod ścianę i idę pod prysznic.
Zmywam z siebie pot i złe emocje, które próbowała zaszczepić we mnie mama. Choć bardzo chcę, nie potrafię przejść koło jej zarzutów obojętnie. Bo wiem, że po części ma rację. Mogę trenować ciężej, mogę bardziej się przykładać, mogę mierzyć wyżej. Mam do tego predyspozycje. Brakuje mi tylko determinacji, aby piąć się na szczyt. I właśnie to ją tak boli.
Pół godziny później wychodzę z łazienki z odświeżonym ciałem i lżejszą głową. Opatulona jedynie w hotelowy szlafrok kładę się na łóżku i gapię się w biały sufit. Ostatnie dni były intensywne. Czuję nie tylko fizyczne, lecz także psychiczne zmęczenie. Mam nadzieję, że teraz będę mogła trochę odpocząć. Zdecydowanie tego potrzebuję.
Nagle rozlega się pukanie do drzwi. Jestem przekonana, że to mama chce dokończy swoją litanię żalów, ale i tak zapraszam gościa do środka. Jeśli muszę tego wysłuchać, chcę mieć to jak najszybciej za sobą.
Ku mojemu zdziwieniu w progu staje Szymon. Uśmiecha się do mnie promiennie, a ja odwzajemniam gest. Naprawdę cieszę się na jego widok.
– Cześć – wita się. – Paweł mówił, że znowu dokucza ci udo.
Szymon podchodzi do łóżka, na którym siedzę, i niedyskretnie przesuwa po mnie spojrzeniem. Zdaję sobie sprawę, że poły szlafroka nieco się rozsunęły i odkryły znaczną część dekoltu. Zawstydzona, okrywam się szczelniej.
– Tak, chyba mięsień znowu się naciągnął – odpowiadam, kiedy on kładzie na podłodze torbę i klęka obok mnie. – Mam nadzieję, że jak zwykle coś na to poradzisz.
– No pewnie. Przecież po to tu jestem.
Wymieniamy znaczące spojrzenia, na które pozwalamy sobie tylko wtedy, gdy jesteśmy sami. Lepiej, żeby nikt ze sztabu, a już zwłaszcza moja matka, nie dowiedział się, że nasza sympatia zaczyna wykraczać poza zawodowe granice.
Szymon jest najmłodszym członkiem mojego zespołu, pięć lat starszym ode mnie. I to chyba właśnie dlatego tak bardzo lubię jego towarzystwo. Już od pierwszego naszego spotkania, które miało miejsce pół roku temu, czułam, że będziemy się świetnie dogadywać. I tak rzeczywiście jest. Szymon to jedna z niewielu osób, przy których mogę być sobą.
No i nie mogę pominąć faktu, że mój fizjoterapeuta jest naprawdę przystojny. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn z przenikliwymi błękitnymi oczami. Jego aparycja mnie onieśmiela, gdyż uważam, że sama mam przeciętną urodę. A już zawłaszcza przy kimś tak atrakcyjnym jak Szymon.
– Mogę? – Wyrywa mnie z zamyślenia, wskazując na okolice mojego prawego uda. Czerwienię się lekko, ale kiwam głową i ostrożnie odsuwam materiał szlafroka.
Żałuję, że się nie ubrałam, ale teraz już głupio mi prosić o taką możliwość. W końcu i tak muszę odsłonić znaczą część ciała, aby Szymon mógł zbadać uraz. Poza tym to przecież nie pierwszy raz, kiedy to robi.
Dłonie Szymona spoczywają ma moim odsłoniętym udzie, a mnie przechodzi lekki dreszcz. Jego dotyk jest delikatny i kojący, a równocześnie, choć nie powinien, wzbudza we mnie podniecenie. Chłopak na szczęście nie dostrzega mojej reakcji, bo skupia się na pracy. Kiedy mocniej ściska bolące miejsce, wydaję z siebie zduszony jęk.
– Faktycznie, to, co ostatnio – wyrokuje. – Na razie to nic poważnego, ale w miarę możliwości staraj się nie przeciążać tej nogi.
– Tak, wiem – odpowiadam odrobinę lekceważąco, bo słyszałam to już kilka razy. – Przypominam jednak, że trudno oszczędzać nogi, kiedy jest się zawodową tenisistką.
Śmiejemy się z tego kiepskiego żartu, który powtarzam za każdym razem, kiedy Szymon mówi, że nie powinnam się nadwyrężać. Oboje dobrze wiemy, że w przypadku sportowców to raczej niemożliwe.
– W takim razie mogę zaproponować tylko rozwiązanie doraźne w postaci masażu i maści łagodzącej urazy. Przyjmuje pani ofertę? – pyta z kpiarskim uśmiechem i błyskiem w oku.
– A mam inne wyjście? – Wzdycham teatralnie.
Szymon nie zwleka, tylko od razu zaczyna masować obolały mięsień. Powinnam już przywyknąć do jego dotyku, ale on wciąż wzbudza we mnie nie do końca zrozumiałe emocje. Zwłaszcza kiedy dłonie chłopaka wędrują nieco wyżej, w kierunku intymnych stref mojego ciała. Przełykam ciężko ślinę, próbując wmówić sobie, że to nic nie znaczy, że on po prostu wykonuje swoją pracę. Nie potrafię jednak traktować go jak lekarza, który opiekuje się pacjentem bez żadnych podtekstów. Tym bardziej iż czuję, że on też nie traktuje mnie wyłącznie jako pacjentki.
– A jak tam ogólne samopoczucie? – pyta, nie przerywając masażu.
– Przegrałam mecz, zdarza się. – Wzruszam ramionami.
Naprawdę nie chcę robić z tego wielkiej tragedii. Taki jest sport. Raz na wozie, raz pod wozem. Nawet najlepszym może się powinąć noga. Tak jak chociażby Alexandrowi. Skoro wielki mistrz potrafi przyjąć porażkę z godnością, to ja tym bardziej nie powinnam się nad sobą użalać.
– Jestem przekonany, że przed tobą jeszcze wiele wygranych meczów i turniejów – oznajmia Szymon. – Jesteś niezwykle utalentowana i pracowita. To musi zaowocować sukcesem.
Puszcza do mnie oczko, a ja uśmiecham się szeroko. Jestem mu wdzięczna za te słowa. Nawet jeśli są odrobinę na wyrost. Nie żeby brakowało mi wiary w siebie, ale miło usłyszeć, że ktoś inny też dostrzega mój potencjał.
– Dzięki. Może kiedyś uda mi się wywalczyć coś znaczącego.
– Nie może, tylko na pewno.
Szymon wpatruje się we mnie intensywnie, co znów lekko mnie zawstydza. Wytrzymuję jego spojrzenie, chociaż wiele mnie to kosztuje. Nie przywykłam do tego, że mężczyźni mogą patrzeć na mnie tak… elektryzująco. Teoretycznie wiem, co to oznacza, ale to nowe doświadczenie, które nieco mnie przeraża.
Nagle Szymon przysuwa się bliżej mnie, a jego wzrok skupia się na moich ustach. Wpatruje się w nie dłuższą chwilę i dociera do mnie, że chłopak chciałby mnie pocałować. Szybko zadaję sobie pytanie, czy i ja tego chcę. Wydaje się, że ten pocałunek byłby czymś naturalnym – w końcu już od dłuższego czasu istnieje między nami napięcie, które powinno doprowadzić do takiego finału. Z drugiej strony chyba nie czuję się gotowa na to, aby wydarzało się między nami coś więcej. Teraz powinnam się skupiać na tenisie, nie na uczuciach. Na szczęście nie muszę podejmować decyzji. Szymon musi wyczuwać moje wahanie, bo spuszcza wzrok i odsuwa się na bezpieczną odległość. Boję się, że zrobi się między nami niezręcznie, ale on uśmiecha się szczerze, jak zawsze. Oddycham z ulgą.
– Masaż skończony – oznajmia, a ja zdaję sobie sprawę, że choć jego dłonie wciąż spoczywają na moim udzie, od dłuższej chwili pozostają bez ruchu. Niedługo potem puszcza mnie i sięga do torby. – Posmaruj przed snem – zaleca, podając mi tubkę z maścią.
– Jasne, dzięki. – Odbieram od niego lek i uśmiecham się z wdzięcznością.
Szymon wstaje z klęczek, ja też się podnoszę. Nie powinnam się czuć zawstydzona, ale i tak nie potrafię spojrzeć mu w oczy. Unikam też jakiegokolwiek dotyku, nawet przypadkowego. Targają mną sprzeczne emocje – boję się uczucia, które rodzi się we mnie w stosunku do tego chłopaka, a jednocześnie pragnę go zasmakować. Nie chcę zrobić niczego głupiego, więc wolę się trzymać na dystans.
– To ja już chyba pójdę – oznajmia Szymon, podnosząc z podłogi torbę. – Pewnie jesteś zmęczona.
– Trochę – przyznaję. – Ostatnie dni były wymagające.
– W takim razie odpocznij. To powinno pomóc na zmęczone mięśnie. A gdyby udo nadal ci doskwierało, wiesz, gdzie mnie szukać.
– Pewnie, tak właśnie zrobię. I jeszcze raz dzięki za pomoc.
Szymon kiwa głową, po czym kieruje się do wyjścia. Robi to dość wolno, chętnie by jeszcze został. Gdybym miała w sobie więcej energii, może sama bym go zatrzymała. Nagle jednak dopada mnie zmęczenie i jedyne, o czym marzę, to porządny sen.
Zanim Szymon zniknie za drzwiami, żegna się i posyła mi ostatnie powłóczyste spojrzenie. Odwzajemniam je nieśmiało, czując, że na policzkach wykwitają mi rumieńce.
Kiedy zostaję sama, wypuszczam głośno powietrze. W końcu mam chwilę, aby na spokojnie przeanalizować ostatnie wydarzenia. Pozwalam sobie na moment smutku z powodu przegranego meczu, ale po chwili mój wzrok pada na leżącą na szafce nocnej piłkę z autografem Alexandra Haywarda. I uświadamiam sobie, że chociażby z tego powodu warto było przylecieć do Australii.