Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Loveboat Forever - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
20 marca 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Loveboat Forever - ebook

Pearl Wong zaplanowała lato swoich marzeń - ale niebawem okaże się, że będzie potrzebowała nowych planów…

O swoją markę najlepiej zadbać w Chien Tan, letnim elitarnym programie w Taipei, który otworzył jej starszej siostrze Ever drogę do samorealizacji kilka lat temu. I jak wiedzą absolwenci, Loveboat to ekstrawagancki świat, gdzie geniusze bawią się do świtu.
Na Pearl czeka tam więcej, niż kiedykolwiek mogła sobie wyobrazić: skandaliczne imprezy w ciemności, romantyczne chwile z tajemniczym adoratorem… i lato, które zmieni ją na zawsze.
Czy jednak odważne wybory wystarczą, by napisać własną historię?

Trzeci tom trylogii „Loveboat”.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-8388-142-3
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

CHA­GRIN FALLS, OHIO

Biała ko­perta, która wpada przez na­szą szcze­linę na li­sty, ma roz­miar i wagę cza­so­pi­sma. Albo ze­szytu nu­to­wego z so­na­tami for­te­pia­no­wymi, które czę­sto tra­fiały do nas pocztą. Ale wiem, że tym ra­zem to bę­dzie coś in­nego. Rzu­cam się po prze­syłkę od razu, gdy me­ta­lowa klapka się za­trza­skuje. Bę­ben ba­sowy, w który zmie­niła się moja klatka pier­siowa, tłu­cze w ryt­mie me­tro­nomu.

– Mamo! Jest! – krzy­czę.

Bio­rąc pod uwagę to, jaka ciężka jest ta ko­perta, to nie może to być list z od­mową, prawda? Nie. Nie, nie może. Mie­siące ocze­ki­wa­nia i stra­chu przed jego na­dej­ściem... aż nie po­tra­fię się zdo­być na od­wagę, żeby otwo­rzyć ko­pertę. Prze­su­wam kciu­kiem po wy­tło­czo­nym zło­tym mo­no­gra­mie Apollo Sum­mer Youth Sym­phony.

Prze­syłka wy­daje się sta­ro­modna i ele­gancka. Nie­malże można po­czuć za­pach ko­lej­nych po­ko­leń do­sko­na­ło­ści – ca­łych stu­leci tra­dy­cji – któ­rymi prze­sy­cony jest ten gruby pa­pier.

Okej, no już.

– Bła­gam, bła­gam, bła­gam, bła­gam! – mo­dlę się żar­li­wie szep­tem i roz­ry­wam ko­pertę.

Mama wy­biega z kuchni do przed­po­koju i wy­ciera dło­nie w far­tuch w nie­bie­skie jabłka.

– „Droga pani Wong, je­ste­śmy za­chwy­ceni...” O mój Boże! Przy­jęli mnie! – Za­rzu­cam ra­miona na wą­tłą szyję mamy z ta­kim im­pe­tem, że pra­wie ją prze­wra­cam, a jej oku­lary dwu­ogni­skowe spa­dają z brzę­kiem na pod­łogę. – Do­sta­łam się! Do­sta­łam!

Od­naj­duję oku­lary, które mama z po­wro­tem za­kłada na czu­bek nosa.

– „Je­ste­śmy za­chwy­ceni, że mo­żemy przy­jąć Pa­nią na te­go­roczną edy­cję za­jęć” – czyta. – Och, ko­cha­nie! Tak ciężko na to pra­co­wa­łaś! – Jej brą­zowe oczy błysz­czą, gdy obej­muje mnie ra­mio­nami. Po chwili od­suwa się, by spoj­rzeć mi w oczy. – Za­słu­ży­łaś na to, Pe­arl. Je­stem z cie­bie taka dumna.

Le­dwo mogę w to uwie­rzyć. Dwa mie­siące temu dzie­wię­ciu ju­ro­rów wy­słu­chało, jak wkła­da­łam całe serce w grę na for­te­pia­nie marki Ste­in­way w auli Hun­ter Col­lege. Co naj­mniej sze­ściu z nich uznało, że moja mu­zyka jest wy­star­cza­jąco do­bra, aby mnie za­kwa­li­fi­ko­wać. Co naj­mniej sze­ściu z nich mu­siało być ze mnie za­do­wo­lo­nych.

– Przyj­mują tylko setkę dzie­cia­ków z ca­łego kraju. – Prze­glą­dam li­stę na­zwisk, która zaj­muje parę ele­ganc­kich ko­lumn na osob­nych stro­nach. Z dresz­czy­kiem emo­cji roz­po­znaję kilku cięż­kich za­wod­ni­ków z wy­stę­pów, w któ­rych bra­łam udział na prze­strzeni lat. – Je­stem je­dyną pia­nistką, co ozna­cza... – Prze­glą­dam mój re­per­tuar: utwory, które mam za­grać w ra­mach se­rii kon­cer­tów na ko­niec lata. – Gram Kon­cert d-moll Mo­zarta!

To jego mrocz­niej­szy kon­cert, na­pi­sany pod ko­niec jego tra­gicz­nie krót­kiego ży­cia. To nie­sa­mo­wite – kon­trast ja­snych, słod­kich nut z bar­dziej po­nu­rymi, sza­leń­czymi to­nami, po­łą­czo­nymi w trzy czę­ści trwa­jące trzy­dzie­ści mi­nut. I za­gram to z to­wa­rzy­sze­niem peł­nej or­kie­stry sym­fo­nicz­nej przed au­dy­to­rium na dwa ty­siące sie­dem­set trzy­dzie­ści osiem miejsc w Lin­coln Cen­ter w No­wym Jorku!

Roz­sa­dza mi głowę. Ró­żowe chmury szczę­ścia prze­sła­niają wszel­kie ra­cjo­nalne my­śli. Na stro­nach, które trzy­mam, jest zbyt wiele słów. Wiel­kich słów, któ­rych w tej chwili z po­wodu emo­cji nie je­stem w sta­nie zro­zu­mieć. Wci­skam pa­piery w ręce mamy.

– Prze­czy­taj resztę – bła­gam. – Po­wiedz mi, czy to prawda.

Mama prze­la­tuje wzro­kiem strony, pod­czas gdy ja bie­gam tam i z po­wro­tem po sa­lo­nie. Nie mogę się na ni­czym sku­pić. Uspo­kój się. Zwróć uwagę na rze­czy wo­kół cie­bie. Od­dy­chaj.

Ro­bię wdech, a po­tem długi wy­dech. Do­bra. Nie­bie­skie za­słony, nie­bie­skie ka­napy, nie­bie­ski dy­wan. Boże, wszystko tu jest nie­bie­skie. Jak mo­głam tego ni­gdy wcze­śniej nie za­uwa­żyć? Za­trzy­muję się przed ko­lek­cją mo­sięż­nych mi­nia­tur mamy – for­te­pian, sto­jący ze­gar z wa­ha­dłem, że­lazko... Pod­no­szę ma­leńką ławkę par­kową z trzema sło­wami wy­gra­we­ro­wa­nymi na opar­ciu: „wdzięcz­ność, uzna­nie, szczę­ście”.

Tak. Ści­skam ko­pertę w dłoni. Tak.

– Ob­ra­łam ci grejp­frut – mówi mama, wciąż wpa­tru­jąc się w do­ku­menty. – Zjedz tro­chę.

W na­szej ro­dzi­nie je­dze­nie za­wsze jest na pierw­szym miej­scu. Kar­mie­nie mnie bez prze­rwy to dla mamy od­po­wied­nik słów „ko­cham cię, dziecko”. Od­kła­dam fi­gurkę i idę do kuchni, gdzie na bla­cie stoi duża nie­bie­ska mi­ska cy­tru­sów. Ale nie je­stem w sta­nie jeść.

Kon­cert. Więk­szość utwo­rów na for­te­pian jest prze­zna­czona do wy­stę­pów so­lo­wych – i jest to je­den z po­wo­dów, dla któ­rych temu sa­mot­nemu in­stru­men­towi warto się po­świę­cić. Ale kon­cert... Gra na for­te­pia­nie z całą or­kie­strą sym­fo­niczną sto­jącą pół­ko­lem za two­imi ple­cami i gra­jącą ra­zem z tobą – sto smycz­ków, in­stru­menty dęte drew­niane oraz bla­szane i in­stru­menty per­ku­syjne. To ży­ciowa szansa! Szansa, którą tata, mój wierny ki­bic, po­ma­gał mi wy­ko­rzy­stać – aż do swo­jej śmierci dwa lata temu.

Kiedy wra­cam, mama otwiera aku­rat małe pu­dełko, zo­sta­wione na progu na­szych drzwi. Wyj­muje szklaną kulę na ak­sa­mit­nej pod­sta­wie. We­wnątrz uno­szą się ma­leńki for­te­pian i złote słowa: „Apollo Sum­mer Youth Sym­phony”. Ważę ją w dło­niach.

– Ja­kie to piękne – wzdy­cham. – I, o mój Boże, będę w No­wym Jorku! Spo­tkam się z Ever!

Moja star­sza sio­stra Ever pra­cuje jako cho­re­ografka w New York City Bal­let. Ma dwa­dzie­ścia cztery lata, a ja sie­dem­na­ście. Je­ste­śmy ze sobą bar­dzo bli­sko, ale od­kąd wy­je­chała z domu na stu­dia, nie mo­gły­śmy spę­dzać ra­zem tyle czasu, ile by­śmy chciały. A te­raz bę­dziemy miały całe lato!

Mama ma­cha kart­kami.

– Wszy­scy wy­stą­pią po trzy razy pod­czas ty­go­dnia fe­sti­wa­lo­wego w sierp­niu. Grasz solo, w du­ecie for­te­pian–skrzypce i... – Mama za­czyna nie­kon­tro­lo­wa­nie szlo­chać.

– Mamo, co się stało? – Chwy­tam ją za ra­mię i po­daję jej chu­s­teczkę z pu­dełka. – Nie an­ga­żu­jesz się znowu za bar­dzo, aż moje suk­cesy stają się two­imi, prawda? – De­li­kat­nie się z nią prze­ko­ma­rzam.

Prze­ciera dło­nią oczy.

– Twój tata byłby z cie­bie taki dumny.

Ści­ska mnie w gar­dle. Tak. To tata kilka lat temu od­krył pro­gram Apollo w in­ter­ne­cie: „Cóż za fan­ta­styczny pro­gram. Je­śli uda ci się tam do­stać, Pe­arl, to od­mieni to twoje ży­cie!”. Szkoda, że nie było go tu­taj, żeby mógł świę­to­wać z nami, po­pra­wia­jąc swoje grube oku­lary i ści­ska­jąc moją rękę w swo­ich znisz­czo­nych dło­niach. Od­kąd go stra­ci­ły­śmy, prze­ży­wa­ły­śmy różne szczę­śliwe chwile, ale to uczu­cie ra­do­ści za­wsze jest ogra­ni­czane przez pustkę, którą po­zo­sta­wił po so­bie tata.

Mama gło­śno po­ciąga no­sem.

– Przy­po­mnia­łam so­bie dziś rano, jak za­trzy­mano nas na ka­na­dyj­skiej gra­nicy, gdy pró­bo­wa­li­śmy wró­cić do domu. By­łaś wtedy mała. Spo­sób, w jaki na nas pa­trzyli... Z ta­kimi po­dej­rze­niami... Pa­mię­tam, jak po­wie­dzie­li­śmy wtedy z oj­cem: „Mój Boże, ten kraj ni­gdy nas nie za­ak­cep­tuje”. – Przy­ci­ska do serca pa­piery z Apollo. – I te­raz wiem, że się my­li­li­śmy. Za­ak­cep­to­wał nas. Dzięki to­bie, two­jej sio­strze i ca­łej wa­szej cięż­kiej pracy. Chcia­ła­bym tylko, żeby tata to wie­dział.

– Och, mamo. – Przy­tu­lam ją mocno i opie­ram brodę na jej si­wie­ją­cej gło­wie.

Ra­zem z tatą prze­pro­wa­dzili się do Sta­nów Zjed­no­czo­nych po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat temu. Przez te wszyst­kie lata nie wie­dzia­łam, że mama w taki spo­sób pa­trzy na moje wy­stępy mu­zyczne. Może tata my­ślał po­dob­nie. W tym mo­men­cie ja też czuję to samo, gdy spo­glą­dam na ofi­cjalny złoty em­ble­mat na kartce.

Po tylu la­tach sta­nia na ze­wnątrz i tę­sk­nego zer­ka­nia do środka zo­sta­łam za­pro­szona do tego świata.

– Gra­tu­la­cje, Pe­arl – mówi póź­niej tego sa­mego dnia na Fa­ce­Ti­mie moja me­na­dżerka Ju­lie Win­slow. Jej ciem­no­blond włosy są skrę­cone w kok, jak zwy­kle, a jej lo­do­wo­nie­bie­skie oczy, oto­czone dłu­gimi rzę­sami wy­ma­lo­wa­nymi tu­szem, mrużą się pod wpły­wem sze­ro­kiego uśmie­chu. – Za­słu­ży­łaś na to. Je­stem z cie­bie taka dumna.

– Dzię­kuję – mó­wię. Ju­lie pod­pi­sała ze mną kon­trakt kilka lat temu i po­trafi czy­nić cuda. Po­chwały od niej są trudne do zdo­by­cia. – Mam je­den so­lowy utwór do wy­boru. Po­my­śla­łam, że może...

Za­gry­zam dolną wargę, nie wie­dząc, czy kon­ty­nu­ować. Nie­dawno na­tknę­łam się na YouTu­bie na piękny i zło­żony współ­cze­sny utwór au­tor­stwa kom­po­zy­tora, o któ­rym nikt ni­gdy nie sły­szał. Cha­otyczne, a jed­no­cze­śnie upo­rząd­ko­wane rytmy, które nie ogra­ni­czały się do osiem­dzie­się­ciu ośmiu kla­wi­szy, ale obej­mo­wały także bęb­nie­nie po po­kry­wie for­te­pianu, a na­wet szar­pa­nie strun w in­stru­men­cie. Czy Ju­lie zgo­dzi­łaby się na coś ta­kiego...?

– Za­graj Rach­ma­ni­nowa – ra­dzi Ju­lie. – To nie­zwy­kle trudne tech­nicz­nie. W pełni po­ka­zuje twoje moż­li­wo­ści. Re­cen­zenci zwrócą na to uwagę. Za­ła­twię akom­pa­niu­ją­cego pia­ni­stę.

Wzdy­cham. Ju­lie ma na my­śli naj­trud­niej­sze dzieło tego kom­po­zy­tora, prze­cho­dzący od wą­skiej strużki nut do wy­krę­ca­ją­cego palce po­toku, który zgłę­bia toń ludz­kich emo­cji. Je­den z ulu­bio­nych utwo­rów taty – i ja też go uwiel­biam. Tłu­mię szept roz­cza­ro­wa­nia – wa­le­nie pię­ściami po po­kry­wie i tak by­łoby ta­nim efek­ciar­stwem. Je­stem wdzięczna Ju­lie za jej wska­zówki pro­wa­dzące mnie po świe­cie, po któ­rym uczę się po­ru­szać.

– Brzmi ide­al­nie, Ju­lie. – Usta­wiam szklaną kulę od Apollo na moim pia­ni­nie, tak aby móc ją wi­dzieć pod­czas gry. – Idę nad tym po­pra­co­wać.

Uza­leż­ni­łam się od mu­zyki w wieku czte­rech lat, gdy tata pu­ścił mi na­gra­nie Le­onarda Bern­ste­ina wy­ko­nu­ją­cego Pio­tru­sia i wilka Pro­ko­fiewa, w któ­rym mu­zycy imi­to­wali roz­ma­ite dźwięki zwie­rząt za po­mocą in­stru­men­tów smycz­ko­wych i dę­tych drew­nia­nych. Po­tem była opera Mo­zarta Cza­ro­dziej­ski flet – sam po­mysł był cu­downy. Dzięki mu­zyce do­świad­czam świata: utwory wa­bią mnie do ta­jem­ni­czych ogro­dów i wzbu­rzo­nych rzek. For­te­pian dał mi też szansę za­cie­śnić więź z tatą, który sie­dział ze mną – naj­pierw po to, by po­móc mi z dys­lek­sją, która utrud­niała mi czy­ta­nie nut, a póź­niej po to, żeby po pro­stu do­trzy­my­wać mi to­wa­rzy­stwa. Za­wsze był po­zy­tyw­nie na­sta­wiony, na­wet gdy moje palce nie chciały współ­pra­co­wać z uszami. Na­wet te­raz za każ­dym ra­zem, gdy sia­dam przy for­te­pia­nie, wciąż wy­obra­żam so­bie tatę obok mnie, a jego ła­godna obec­ność pod­nosi mnie na du­chu. Dasz radę, Pe­arl. For­te­pian to także mój spo­sób na by­cie bli­sko taty – i je­stem bar­dzo wdzięczna, że mam ten in­stru­ment.

Mama i ja wy­bie­ramy się na pół­go­dzinną wy­cieczkę do Cle­ve­land, abym zro­biła so­bie ak­tu­alne zdję­cie por­tre­towe. Je­ste­śmy przy­zwy­cza­jone do spę­dza­nia ra­zem wielu go­dzin w sa­mo­cho­dzie ze względu na do­jazdy na wszyst­kie moje wy­da­rze­nia mu­zyczne. Praw­do­po­dob­nie dla­tego mam z nią bliż­szą re­la­cję, niż mama kie­dy­kol­wiek miała z Ever.

Ever nie było ła­two – to ona mu­siała wy­ła­mać się ze sche­matu. Uto­ro­wała mi drogę dzięki temu, że wy­brała ta­niec jako swój za­wód. W tam­tym cza­sie moi ro­dzice my­śleli, że je­dyną re­alną ścieżką ka­riery jest szkoła me­dyczna – do­póki Ever nie po­ka­zała im wła­snej, którą sama po­sta­no­wiła prze­trzeć.

A po śmierci taty, szczę­ście w nie­szczę­ściu, mama stra­ciła zbyt wiele siły woli, by z nami wal­czyć.

Pierre, nasz fo­to­graf, ma na gło­wie bu­rzę dzi­kich brą­zo­wych lo­ków, a jego pra­cow­nię wy­peł­niają re­ne­san­sowe ob­razy. Czuję, jak aura Apollo spływa na mnie, gdy fo­to­graf usta­wia mnie w po­zy­cjach sto­ją­cej i sie­dzą­cej. Dla lep­szego efektu prze­krzy­wia mój fio­le­towy be­ret na lewą stronę i wy­gła­dza moje dłu­gie czarne włosy.

– Wspa­niale! – mówi. – Vous êtes très belle. Bar­dzo ładna.

– Zróbmy jedno z moją mamą – mó­wię, cią­gnąc ją za ra­mię.

– O, nie. – Mama ru­mieni się, czego ni­gdy u niej nie wi­dzia­łam, i prze­cze­suje ręką si­wie­jące włosy. – Je­stem za stara na zdję­cia.

– Nie, nie je­steś. – Pro­wa­dzę ją na plan. – Czer­wone tło ide­al­nie pa­suje do ko­loru two­jej skóry. To i tak bę­dzie tylko dla nas.

Mama pro­te­stuje, ale kiedy Pierre pod­nosi apa­rat, już tylko się uśmie­cha.

Na­stęp­nie po­pi­jamy wodę ga­zo­waną i prze­glą­damy ob­razy na jego ekra­nie.

– Wy­glą­dasz bar­dzo ład­nie – mó­wię do mamy.

– Wy­szło cał­kiem w po­rządku, prawda? – od­po­wiada za­wsty­dzona, ale wy­raź­nie za­do­wo­lona. Ogląda ko­lejne zdję­cie, na któ­rym spo­glą­dam przez ra­mię na tle noc­nych kwia­tów śliwy. – Po­doba mi się twój uśmiech.

Mój be­ret jest jak chmura uno­sząca się nad moją głową. Za­ko­cha­łam się w be­re­tach na lek­cjach fran­cu­skiego w gim­na­zjum i stały się one moim zna­kiem roz­po­znaw­czym w so­cial me­diach. Moje czarne włosy wy­su­wają się spod mięk­kiego ma­te­riału i opa­dają na ra­miona, ota­cza­jąc za­ró­żo­wione po­liczki i ta­jem­ni­cze ciemne oczy. Moje ciało, które za­wsze było cięż­sze, niż­bym tego chciała, pre­zen­tuje się za­ska­ku­jąco do­brze w czar­nej kon­cer­to­wej su­kience.

– Wy­glą­dam jak gwiazda fil­mowa – stwier­dzam oszo­ło­miona.

– Może pew­nego dnia nią zo­sta­niesz. Gwiazdą! – pod­kre­śla mama, a ja się tylko śmieję.

Kilka dni póź­niej wy­sy­łam ma­ilem moje upięk­szone zdję­cie do Maude Tan­ner, ad­mi­ni­stra­torki pro­gramu Apollo, którą wy­obra­żam so­bie jako ko­bietę o wło­sach si­wych jak u sta­ro­winki.

„Dzię­kuję, Pe­arl!” – od­po­wiada na­tych­miast. „Cze­kamy na Cie­bie z nie­cier­pli­wo­ścią”.

Głę­boko w środku prze­nika mnie dreszcz.

Mama kon­tak­tuje się z „World Jo­ur­nal”, naj­więk­szą chiń­sko­ję­zyczną ga­zetą w Ame­ryce Pół­noc­nej. Re­dak­cja opi­sy­wała mój de­biut w Car­ne­gie Hall, gdy mia­łam trzy­na­ście lat – przy czym brzmi to bar­dziej im­po­nu­jąco, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści. Mó­wią ma­mie, że chcą na­pi­sać ar­ty­kuł o tym, że do­sta­łam się do Apollo, więc uma­wia się na roz­mowę dzień przed moim wy­jaz­dem.

Dwa ty­go­dnie przed roz­po­czę­ciem pro­gramu Apollo wi­dzę, że strona in­ter­ne­towa po­świę­cona let­niemu pro­gra­mowi jest już do­stępna.

– Mamo, już działa! – Wpa­dam do sa­lonu, a mama do­łą­cza do mnie na ka­na­pie.

Prze­glą­damy stronę na moim lap­to­pie: co­dzienny har­mo­no­gram prób jest na­pięty, ale eks­cy­tu­jący. Fi­na­łowe wy­stępy, w tym so­lowe i w ze­spo­łach w mniej­szych sa­lach, trwają przez cały dzień w so­botę je­de­na­stego sierp­nia. Mama przy­leci z Ohio i bę­dzie mieć oka­zję, by zo­ba­czyć się z Ever, o któ­rej cią­gle my­śli.

Na ko­niec prze­wi­jamy li­sty mu­zy­ków, za­chwy­ca­jąc się nimi. To wir­tu­alna sala sław: osiem­dzie­się­ciu mu­zy­ków w wieku od pięt­na­stu do osiem­na­stu lat, po­cho­dzą­cych z róż­nych miejsc w kraju, od Ha­wa­jów, przez Ma­ine i Se­at­tle, aż po Bo­ston. Ma­rie Smit prze­ciąga smycz­kiem po stru­nach skrzy­piec. Geoff Pa­vlo­ski gra na ma­rim­bie, trzy­ma­jąc w każ­dej ręce dwie pałki.

Na końcu al­fa­betu do­cho­dzę do mo­jego wy­re­tu­szo­wa­nego zdję­cia: Pe­arl Wong, pia­nistka.

– Nie śnię – mó­wię.

Od­czy­tuję bio­gra­fię. Rzu­cają się na mnie słowa. Piękne słowa: „Pe­arl Wong, znana ze swo­jej wy­ra­zi­stej, bez­wy­sił­ko­wej gry, zdo­była umie­jęt­no­ści znacz­nie wy­kra­cza­jące poza jej młody wiek. Gra ca­łym cia­łem i całą du­szą, po­ry­wa­jąc ze sobą pu­blicz­ność”. Wow. Czy oni mó­wią o mnie?

– Ten jest bar­dzo przy­stojny. Ma do­bre włosy. – Mama wska­zuje na ko­re­ań­sko-ame­ry­kań­skiego fle­ci­stę. – Jest tylko trzech Azja­tów – za­uważa.

– Je­stem Ame­ry­kanką po­cho­dze­nia azja­tyc­kiego – po­pra­wiam ją. – Oni też mogą być.

Ale ma ra­cję co do liczb. Oprócz uro­czej fle­cistki są też wio­lon­cze­li­sta in­dyj­skiego po­cho­dze­nia... i ja. Kli­kam na swoje imię i tra­fiam na stronę z moim re­per­tu­arem:

+--------------------------------------+--------------------------------------+
| L. van Beetho­ven | So­nata nr 9 na for­te­pian |
| 1770–1827 | i skrzypce, op. 14, nr 1 |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| W.A. Mo­zart | Kon­cert for­te­pia­nowy nr 20 |
| 1756–1791 | d-moll, KV 466 (z or­kie­strą) |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| S. Rach­ma­ni­now | Kon­cert for­te­pia­nowy nr 3 |
| 1873–1943 | d-moll, op. 30 |
| | (z akom­pa­nia­men­tem |
| | for­te­pianu – re­duk­cja |
| | or­kie­stry) |
+--------------------------------------+--------------------------------------+

Za­my­kam lap­topa. To się dzieje na­prawdę. Tato, do­sta­łam się. Ści­ska mnie w gar­dle.

– Mam szczę­ście, że mnie wy­brali.

Uczę się na pa­mięć wszyst­kich imion, twa­rzy i in­stru­men­tów. Nie dla­tego, że Ju­lie cią­gle mi po­wta­rza, jak ważne jest na­wią­zy­wa­nie kon­tak­tów, ale dla­tego, że te osoby wkrótce zo­staną mo­imi no­wymi przy­ja­ciółmi. Przez resztę czasu ćwi­czę. Wszyst­kie na­sze in­dy­wi­du­alne przy­go­to­wa­nia mu­szą się za­koń­czyć przed na­szym przy­jaz­dem, aby­śmy mo­gli po­świę­cać dni na wspól­nych ćwi­cze­niach przed wy­stę­pami.

Całe go­dziny spę­dzam przy for­te­pia­nie – prze­su­wam pal­cami po kla­wi­szach z ko­ści sło­nio­wej i opa­no­wuję kon­cert strona po stro­nie. Ever za­py­tała mnie kie­dyś, czy wolę mieć wy­kwintny, bu­dzący emo­cje ob­raz z rysą bie­gnącą przez sam śro­dek, czy ra­czej nie­ska­zi­telny, ale taki, który nic dla mnie nie zna­czy. Od­po­wiedź była ja­sna: sku­pić się na pięk­nie, a nie na per­fek­cji. Oczy­wi­ście mu­szę tra­fić we wła­ściwe dźwięki. Za­gry­wam kilka akor­dów, pod­krę­ca­jąc nie tylko tempo, ale i emo­cje. I jesz­cze raz. I jesz­cze. I znowu, znowu, znowu, do­póki moje ręce nie do­ści­gną tego, co mówi mi ucho – jak po­winna brzmieć mu­zyka.

Więk­szość pro­fe­sjo­nal­nych mu­zy­ków gra po­nad osiem go­dzin dzien­nie, ale ja zwy­kle koń­czę na sze­ściu. Zmiesz­cze­nie tego w cza­sie nie jest wcale ta­kie nie­moż­liwe, jak mo­głoby się wy­da­wać: bu­dzę się o świ­cie i gram przez dwie go­dziny przed śnia­da­niem. Po szkole jem ja­kąś prze­ką­skę, po czym sia­dam na ko­lejne dwie go­dziny przed obia­dem z mamą. Od­ra­biam pracę do­mową i gram jesz­cze ko­lejne dwie go­dziny przed snem.

Wiem, że to nie jest nor­malne ży­cie na­sto­latki. Nie po­zo­sta­wia wiele czasu na przy­ja­ciół, a już na pewno nie na ro­man­tyczne re­la­cje. Piąt­kowe wie­czory są prze­zna­czone na ćwi­cze­nia. So­boty spę­dzam w In­sty­tu­cie Mu­zycz­nym w Cle­ve­land: pry­watne lek­cje gry na for­te­pia­nie, za­ję­cia teo­re­tyczne i chór, który uczy mnie ogól­nej mu­zy­kal­no­ści i by­cia czę­ścią ze­społu. Z wy­stę­pami po­dró­żuję sześć razy w roku – ostat­nio do Fi­la­del­fii, Atlanty, De­nver, Chi­cago, San Jose i Lon­dynu.

Cza­sami, gdy inni w szkole roz­ma­wiają o pla­nach na week­end – o ki­nie, wy­ciecz­kach, za­ku­pach, rand­kach – część mnie pra­gnie do nich do­łą­czyć. Ale chcę też, by moja mu­zyka brzmiała tak, jak na to za­słu­guje, więc moje palce nie­ustan­nie wę­drują po kla­wi­szach. Wy­obra­żam so­bie za­chęty taty. „Ten frag­ment! Po­czu­łem to tu­taj” – mó­wił, za­my­ka­jąc oczy i do­ty­ka­jąc serca opusz­kami pal­ców. Szkoda, że nie mógł usły­szeć mo­jego de­biu­tanc­kiego kon­certu na Man­hat­ta­nie. Chcia­ła­bym zo­ba­czyć, jak jego lekko po­marsz­czona twarz roz­ja­śnia się dumą.

Dzię­kuję, że za­cho­wa­łeś wiarę, tato. Tę­sk­nię za tobą. Na­prawdę bar­dzo.

Mój te­le­fon dzwoni i po­ja­wia się wia­do­mość od Ju­lie – nie­bie­ski dy­mek:

Jak Ci idzie two­rze­nie tik­toka o Apollo?

Ję­czę i zsu­wam się z ławki przy pia­ni­nie. Ju­lie ka­zała mi pu­bli­ko­wać dwa razy w ty­go­dniu, aby „za­cho­wać świe­żość al­go­ryt­mów”, co sta­nowi część ogól­nego planu bu­do­wa­nia mo­jego pro­filu jako ar­tystki i zdo­by­wa­nia po­pu­lar­no­ści wśród mo­ich ró­wie­śni­ków. Naj­więksi klienci Ju­lie mają ogromną liczbę ob­ser­wu­ją­cych na Tik­Toku i wiem, że mam szczę­ście, że mi do­ra­dza.

Ale nie ma dla mnie nic bar­dziej znie­chę­ca­ją­cego niż spę­dza­nie go­dzin na two­rze­niu jed­nego z tych idio­tycz­nych krót­kich fil­mi­ków tylko po to, by obej­rzało go ja­kieś pięć osób. Mimo to przez ostatni rok pu­bli­ko­wa­łam su­mien­nie, a sta­ty­styki stale ro­sły, aż w końcu moje po­sty za­częły osią­gać od około dwóch do na­wet dzie­się­ciu ty­sięcy wy­świe­tleń, w za­leż­no­ści od ka­pry­sów ja­kie­goś taj­nego sys­temu, któ­rego dzia­ła­nia jesz­cze nie roz­gry­złam. Te­raz na szczę­ście mam przy­naj­mniej coś do­brego, o czym mogę opo­wie­dzieć.

Jesz­cze się do tego nie za­bra­łam. Ale przy­go­tuję

Opu­bli­kuj swoje sel­fie przy pia­ni­nie. Po­każ Twoją eks­cy­ta­cję. Twoi ko­le­dzy z pro­gramu już pu­bli­kują po­sty

Ko­lejne przy­po­mnie­nia. Cała Ju­lie.

Ich fil­miki można zo­ba­czyć w in­ter­ne­cie

Zajmę się tym, obie­cuję

Fajne w logo Tik­Toka jest to, że jest to tak na­prawdę nuta – ósemka. Uj­mu­jące. Otwie­ram apli­ka­cję i szu­kam po­stów ozna­czo­nych @Apollo: skrzy­paczka z Los An­ge­les z wło­sami zwią­za­nymi w długi blond ku­cyk; obo­ista z pół­noc­nej czę­ści stanu Nowy Jork.

Wstaję, żeby się prze­brać do sel­fie, i z prze­peł­nio­nego schowka w ławce przy pia­ni­nie wy­pada ko­perta. Jest ozna­czona logo Chien Tan – to za­pro­sze­nie do udziału w sze­ścio­ty­go­dnio­wym let­nim pro­gra­mie w Taj­pej, ma­ją­cym na celu na­ukę ję­zyka i kul­tury chiń­skiej. Do­staję je co roku. Ofe­rują sty­pen­dium po­kry­wa­jące wszyst­kie koszty. Lu­bią mnie za moje osią­gnię­cia mu­zyczne. No i oczy­wi­ście moja sio­stra uczęsz­czała do nich sześć lat temu, kiedy była o rok star­sza niż ja obec­nie. Była tam po­pu­larna, choć nie­które z jej (hmm) przy­gód spo­wo­do­wały, że mama i tata tro­chę przed­wcze­śnie za­częli si­wieć.

Do­ty­kam logo na ko­per­cie. Pro­po­zy­cja sty­pen­dium mi po­chle­bia. I za­wsze chcia­łam tam po­je­chać. Nie ze względu na część kul­tu­rową, ale ze względu na trans­for­ma­cję. Lo­ve­boat – tak to na­zy­wają uczest­nicy. Ro­dzice nie wie­dzą, że to tak na­prawdę wielka im­preza z mnó­stwem ro­man­sów.

Ever wró­ciła stam­tąd z nie­zrów­na­nym Ric­kiem Woo jako chło­pa­kiem i z nie­zna­nymi po­kła­dami od­wagi. To wtedy po­rzu­ciła swoje plany me­dyczne, aby za­jąć się tań­cem, i zmie­niła dzięki temu całą na­szą ro­dzinę. Gdyby nie Ever – gdyby nie Lo­ve­boat – kto wie, na jaką ścieżkę po­pchnę­liby mnie moi ro­dzice. Stu­dia w biz­ne­sie? Ka­riera praw­ni­cza? Nie ma w tym nic złego – ale to by­łoby po pro­stu nie dla mnie. Wo­la­ła­bym la­tać – tak się czuję, gdy czy­ste, ostre nuty wi­rują wo­kół mnie, a moje dło­nie szy­bują nad kla­wi­szami.

– Co to jest? – pyta mama.

Przy­szła z mio­tłą i czar­nym wor­kiem na śmieci, żeby po raz pierw­szy od dzie­się­ciu lat po­sprzą­tać szafę w przed­po­koju.

– Mamo, Ever nie bę­dzie tam za­glą­dała. – Uśmie­cham się.

Ever wraca dziś wie­czo­rem z No­wego Jorku do domu na week­en­dową wi­zytę, a mama prze­szła w tryb eks­tre­mal­nego sprzą­ta­nia. Po­ka­zuję jej po­gnie­ciony list sprzed kilku mie­sięcy.

– To za­pro­sze­nie do Chien Tan. Wszystko opła­cone, bi­let lot­ni­czy i w ogóle.

Zgod­nie z mo­imi przy­pusz­cze­niami mama marsz­czy brwi.

– Znowu? Co roku cię tym prze­śla­dują. Czy oni nie wie­dzą jesz­cze, że od­po­wiedź brzmi „nie”? Po­win­nam do nich za­dzwo­nić i po­wie­dzieć, żeby prze­stali wy­sy­łać ci te śmieszne za­pro­sze­nia.

Uśmie­cham się.

– Nie są ta­kie złe, mamo.

Mama tylko mru­czy coś pod no­sem, po czym otwiera szafę.

W swoim po­koju wkła­dam wą­ską brą­zową su­kienkę z luź­nym ma­te­ria­łem przy de­kol­cie. Wolę ja­sne ko­lory, ale Ju­lie jest nie­ugięta i mówi, że uwagę po­winna przy­cią­gać je­dy­nie moja mu­zyka, nie mój strój. Przy­naj­mniej nie prze­szka­dzają jej be­rety w so­cial me­diach, więc do­pa­so­wuję po­ma­rań­czowy be­ret do czar­nych wło­sów.

Kiedy wra­cam do sa­lonu, mama wy­rzuca aku­rat z szafy na pod­łogę stare zi­mowe płasz­cze. Po­pra­wiam szklaną kulę Apollo na pia­ni­nie, po czym sia­dam na ławce pod ta­kim ką­tem, aby moją twarz oświe­tlało świa­tło wpa­da­jące przez okno. Wkła­dam iPhone’a do sto­jaka na te­le­fon, w który Ju­lie ka­zała mi za­in­we­sto­wać wła­śnie w tym celu, i ro­bię zdję­cia. Na jed­nych pa­trzę na kla­wi­sze, a na kilku in­nych pro­sto w obiek­tyw.

– Pra­wie skoń­czone! – oznaj­mia mama trium­fal­nie. Prze­suwa dło­nią po spo­co­nych wło­sach i kła­dzie sze­roki, stoż­kowy słom­kowy ka­pe­lusz na sto­liku do kawy, obok stosu rę­ka­wi­czek i sza­li­ków, któ­rych nie no­szę od gim­na­zjum.

– Skąd go mamy? – py­tam, pod­no­sząc ka­pe­lusz.

Wi­dy­wa­łam go na półce w sza­fie od lat. Wy­gląda na chiń­ski, jest old­scho­olowy i ma fajny tkany wzór, który przy­wo­dzi mi na myśl rytm pio­senki. Jest lekki, choć ob­wód ma jak bar­dzo duży ta­lerz. Ide­al­nie chro­niłby przed desz­czem.

– Nie pa­mię­tam – mówi mama, cią­gnąc za uparty sza­lik.

– Jest uro­czy.

Zwy­kle nie no­szę ni­czego lu­do­wego. Ostatni raz mia­łam coś ta­kiego na so­bie, kiedy jako mała dziew­czynka cho­dzi­łam na za­ję­cia z tańca chiń­skiego. Ale ten ka­pe­lusz jest za­bawny.

Za­mie­niam be­ret na niego i ro­bię jesz­cze kilka sel­fie, na sie­dząco i sto­jąco. Po­doba mi się spo­sób, w jaki ka­pe­lusz ota­cza moją twarz, a jego okrą­gły kształt pa­suje do pro­sto­kąt­nego tła two­rzo­nego przez pia­nino.

– Mamo, co o tym my­ślisz? – Po­ka­zuję jej cztery naj­lep­sze zdję­cia, choć nie je­stem pewna, czy mama w ogóle wie, czym jest Tik­Tok albo w jaki spo­sób kilka zdjęć można za­mie­nić w rolkę wi­deo.

Mama się śmieje.

– Są słod­kie. Wschód spo­tyka się z Za­cho­dem.

Skła­dam zdję­cia w klip, w któ­rym przy­bie­ram różne pozy wo­kół for­te­pianu, a na ko­niec nie­śmiało po­cią­gam za rondo ka­pe­lu­sza i za­kry­wam nim twarz. Pierre by to za­apro­bo­wał. Go­towy fil­mik wy­sy­łam do Ju­lie, która prze­gląda wszyst­kie moje po­sty, za­nim zo­staną opu­bli­ko­wane. Zwy­kle ma uwagi: „Na­daj im bar­dziej oso­bi­sty cha­rak­ter, po­każ wię­cej sie­bie, a nie nie­oży­wio­nych przed­mio­tów”.

Przy­go­to­wuję przy­kła­dowy pod­pis: „Nie mogę się do­cze­kać, aż za kilka ty­go­dni do­łą­czę do ekipy @Apollo”.

Ju­lie od­pi­suje:

Po „ekipy” do­daj „nie­sa­mo­wi­tych mu­zy­ków”. Dzię­kuję, że to ogar­nę­łaś

Prze­sy­łam film na Tik­Toka, do­daję jako pod­kład po­pową pio­senkę, na­stęp­nie wy­łą­czam te­le­fon i wra­cam do pia­nina.

Po­ranne słońce razi mnie w oczy. Cza­ro­dziej­ski flet Mo­zarta blak­nie ra­zem z nie­wy­raź­nym snem, który prze­rwało na­głe pu­ka­nie do drzwi.

– Wejdź – mam­ro­czę.

Wpada Ever i wy­ciąga w moją stronę te­le­fon. Jej gład­kie czarne włosy ota­czają owalną twarz zwę­ża­jącą się de­li­kat­nie w stronę brody. Ta twarz, którą znam le­piej niż wła­sną, spra­wia, że dom wy­daje się kom­pletny.

– Pe­arl...

– Je­steś w domu! – Rzu­cam się na nią i oszo­ło­miona ści­skam ją, ko­ły­sząc się na boki.

Ever przy­le­ciała wczo­raj w nocy, kiedy już spa­łam, a te­raz ma na so­bie starą pi­żamę z cza­sów szkoły śred­niej, całą w pu­szy­ste nie­bie­skie kró­liczki. Jak za daw­nych cza­sów.

Ale wy­gląda okrop­nie, ma cie­nie pod oczami i zmar­twioną minę.

– Wszystko w po­rządku? – py­tam. – Czy cho­dzi o Ricka? Wiem, że to trudna sy­tu­acja. Czy chcesz...

– To nie o to cho­dzi. Twój Tik­Tok eks­plo­do­wał.

– No cóż, to świet­nie! Na­prawdę kiep­sko mi tam idzie an­ga­żo­wa­nie lu­dzi. To ta­kie trudne, a ja...

– Pe­arl! Po­słu­chaj mnie! – Ever marsz­czy brwi. Jej głos jest ury­wany i na­glący. Wci­ska mi te­le­fon w dłoń. – Dzieje się coś złego. Mu­sisz na­tych­miast usu­nąć post.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: