Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Łowca cieni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łowca cieni - ebook

Paenitentiaria Apostolica, zwana także Trybunałem Dusz.

Watykańska instytucja, której działalność – oficjalnie zakazana – jest tylko częściowo związana z celem, do jakiego powołano ją w średniowieczu: odpuszczaniem „grzechów śmiertelnych”.

Jej archiwum, istniejące wbrew regule tajemnicy spowiedzi, dowodzi jednego: Dobro jest wyjątkiem, zło – regułą.

Marcus, działając w imieniu Paenitentiaria Apostolica, wykorzystuje swój niezwykły talent – a może przekleństwo – do rozpoznawania anomalii. Od roku poszukuje zabójcy zakonnicy, której poćwiartowane zwłoki znaleziono w watykańskich ogrodach. Ma przy tym nieodparte wrażenie, że kościelni hierarchowie coś przed nim ukrywają.

Tymczasem w Rzymie grasuje zabójca polujący na młode pary. Jego brutalność mobilizuje nie tylko włoskie władze, lecz również Watykan, który zleca śledztwo Marcusowi. Wraz z Sandrą Vegą, policyjną fotografką, penitencjariusz tropi anomalie, by schwytać mordercę, zanim zginą kolejni ludzie. Najbardziej przerażające jest to, że sprawca – który poprzez serię zabójstw najwyraźniej chce opowiedzieć jakąś historię – ma swoich „fanów”.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8215-637-9
Rozmiar pliku: 612 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Paenitentiaria Apostolica, zwana także Trybunałem Dusz.
Watykańska instytucja, której działalność – oficjalnie zakazana – jest tylko częściowo związana z celem, do jakiego powołano ją w średniowieczu: odpuszczaniem „grzechów śmiertelnych”.
Jej archiwum, istniejące wbrew regule tajemnicy spowiedzi, dowodzi jednego:

DOBRO JEST WYJĄTKIEM, ZŁO – REGUŁĄ.

Marcus, działając w imieniu Paenitentiaria Apostolica, wykorzystuje swój niezwykły talent – a może przekleństwo – do rozpoznawania anomalii. Od roku poszukuje zabójcy zakonnicy, której poćwiartowane zwłoki znaleziono w watykańskich ogrodach. Ma przy tym nieodparte wrażenie, że kościelni hierarchowie coś przed nim ukrywają.

Tymczasem w Rzymie grasuje zabójca polujący na młode pary. Jego brutalność mobilizuje nie tylko włoskie władze, lecz również Watykan, który zleca śledztwo Marcusowi. Wraz z Sandrą Vegą, policyjną fotografką, penitencjariusz tropi anomalie, by schwytać mordercę, zanim zginą kolejni ludzie.

Najbardziej przerażające jest to, że sprawca – który poprzez serię zabójstw najwyraźniej chce opowiedzieć jakąś historię – ma swoich „fanów”.DONATO CARRISI

Włoski pisarz, reżyser, scenarzysta i dramaturg. Absolwent prawa specjalizujący się w kryminologii. Autor popularnych thrillerów i reżyser filmów nakręconych na ich podstawie (jego hit Dziewczyna we mgle jest dostępny na platformie Netflix).

Powieść ZAKLINACZ (2009 r.), debiut literacki Carrisiego, przyniosła mu niesamowity sukces: tłumaczenia na 20 języków, milion sprzedanych egzemplarzy, nagrodę Bancarella, nominację do prestiżowej francuskiej Prix des Lecteurs.

Kolejne powieści – TRYBUNAŁ DUSZ i HIPOTEZA ZŁA – ugruntowały wysoką pozycję pisarza wśród autorów thrillerów na całym świecie.

Na podstawie powieści Carrisiego DZIEWCZYNA WE MGLE nakręcono film z udziałem m.in. Toniego Servillo, Alessio Boniego i Jeana Reno, a w ekranizacji W LABIRYNCIE jedną z głównych ról zagrał Dustin Hoffman!

donatocarrisi.itPrzychodzimy na świat i umieramy, zapominając.

To samo przydarzyło się jemu. Urodził się po raz drugi, ale przedtem musiał umrzeć. Ceną za to było wymazanie z pamięci, kim był wcześniej.

Ja nie istnieję, powtarzał sobie bezustannie, ponieważ była to jedyna znana mu prawda.

Pocisk, który przebił mu skroń, zabrał ze sobą przeszłość, a wraz z nią jego tożsamość. Nie naruszył natomiast ogólnej pamięci i ośrodków mowy, toteż – rzecz dziwna – mówił różnymi językami.

Ten wyjątkowy talent do języków był jedyną pewną rzeczą.

Gdy leżał w łóżku w Pradze, czekając, aż odkryje, kim jest, pewnej nocy obudził się i obok łóżka zobaczył miło wyglądającego człowieka, który miał czarne włosy uczesane z przedziałkiem z boku i twarz małego chłopczyka. Uśmiechnął się do niego, wymawiając tylko jedno zdanie:

– Wiem, kim jesteś.

Te słowa powinny były uwolnić go od niepewności, ale stały się tylko wstępem do nowej zagadki, ponieważ w tym momencie ubrany na czarno mężczyzna pokazał mu dwie zapieczętowane koperty.

Wyjaśnił, że w jednej znajduje się czek na okaziciela na dwadzieścia tysięcy euro i paszport z wymyślonym nazwiskiem, w którym brakuje tylko zdjęcia.

W drugiej znajdowała się prawda.

Mężczyzna dał mu tyle czasu na podjęcie decyzji, ile będzie potrzebował, ponieważ nie zawsze dobrze jest wiedzieć wszystko o nas samych. A on tymczasem dostał drugą możliwość.

– Dobrze to przemyśl – poradził mu nieznajomy. – Ilu ludzi pragnęłoby się znaleźć w twojej sytuacji? Ilu chciałoby, żeby amnezja przekreśliła na zawsze wszystkie dawne błędy, potknięcia czy cierpienia, żeby mogli zacząć na nowo, w dowolnie wybranym miejscu? Jeśli wybierzesz tę drogę, odrzuć drugą kopertę, nawet jej nie otwierając. Wierz mi, tak będzie lepiej.

Aby ułatwić podjęcie decyzji, wyjawił mu, że tam, w świecie poza tymi ścianami, nikt go nie szuka ani na niego nie czeka. Ponieważ nie ma nikogo, z kim byłby związany uczuciowo.

A potem mężczyzna odszedł, zabierając ze sobą swoje tajemnice.

Natomiast on pozostał, żeby przez resztę nocy, a także następne dni przyglądać się dwóm kopertom. Coś mu mówiło, że w gruncie rzeczy nieznajomy już wie, co on wybierze.

Problem polegał na tym, że on sam tego nie wiedział.

Myśl, że zawartość tamtej drugiej koperty mogłaby mu się nie spodobać, była zawarta już w samej dziwnej propozycji. Nie wiem, kim jestem, powtarzał sobie, ale prędko zdał sobie sprawę, że dobrze zna przynajmniej jedną część siebie: tę, która nie mogłaby przeżyć reszty życia, mając tę wątpliwość.

Dlatego w wieczór poprzedzający wypisanie ze szpitala pozbył się koperty z czekiem i paszportem z fałszywą tożsamością – żeby uniknąć dalszego zastanawiania się nad sprawą. Potem otworzył tę, która miała mu wszystko wyjawić.

W kopercie był bilet kolejowy do Rzymu, trochę pieniędzy i adres pewnego kościoła.

Pod wezwaniem Świętego Ludwika Króla Francji.

Dotarcie na miejsce zajęło mu cały dzień. Usiadł w jednej z ławek w głębi środkowej nawy tego arcydzieła sztuki sakralnej – doskonałej syntezy odrodzenia i baroku – i pozostał tam przez wiele godzin. Turyści tłumnie zapełniający to miejsce religijnego kultu, zainteresowani wyłącznie sztuką, nie zwracali uwagi na jego obecność. Także i on odkrył ze zdumieniem, że otacza go tyle piękna. Był pewny, że prędko nie zapomni nieznanych cudowności, które chłonęła jego dziewicza pamięć, odkrywając je w otaczających go dziełach.

Jednakże nie wiedział jeszcze, ile to ma wspólnego z nim samym.

Gdy późnym wieczorem grupki turystów ponaglonych nadchodzącą burzą zaczęły opuszczać kościół, ukrył się w jednym z konfesjonałów. Nie wiedział, dokąd mógłby się udać.

Zamknięto drzwi, pogaszono światła, wnętrze oświetlały tylko świece wotywne. Na dworze zaczął padać deszcz. Pomruki dochodzące z chmur wywoływały drżenie powietrza we wnętrzu świątyni.

I wtedy w kościele echem odbiły się słowa:

– Chodź tu, Marcusie, popatrz tylko.

Tak miał na imię. To, że ktoś wymówił je głośno, nie wywarło na nim spodziewanego wrażenia. Był to dźwięk taki sam jak inne, nic znajomego.

Marcus opuścił schronienie i zaczął szukać człowieka, którego widział tylko raz, w Pradze. Zobaczył go za jedną z kolumn, stojącego naprzeciwko znajdującej się tam bocznej kaplicy. Był odwrócony plecami i nie poruszał się.

– Kim jestem?

Mężczyzna nie odpowiedział. Nadal spoglądał przed siebie: na ścianach małej kaplicy wisiały trzy wielkie obrazy.

_– Caravaggio namalował te obrazy między rokiem tysiąc pięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym i tysiąc sześćset drugim._ Powołanie świętego Mateusza_,_ Święty Mateusz i anioł _oraz_ Męczeństwo świętego Mateusza_. Moim ulubionym jest właśnie ten ostatni – rzekł, wskazując obraz po prawej stronie. Potem odwrócił się do Marcusa. – Według tradycji chrześcijańskiej święty Mateusz, apostoł i ewangelista, został zamordowany._

Widoczny na obrazie święty zwrócony był twarzą do ziemi, podczas gdy jego zabójca unosił nad nim miecz, gotów ugodzić go śmiertelnie. Wokół nich widać było uciekających ludzi, przerażonych tym, co się miało wydarzyć, i otwierających drogę złu, jakie niebawem miało się dokonać. Mateusz zaś, zamiast poddać się swemu przeznaczeniu, wyciągał ramiona w oczekiwaniu ciosu, który miał mu zadać męczeńską śmierć, a wraz z nią naznaczyć go stygmatami wiecznej świętości.

– Caravaggio był rozpustnikiem, kręcił się w najbardziej rozwiązłych i zepsutych kręgach Rzymu i często, tworząc swoje dzieła, czerpał natchnienie z tego, co widział na ulicach. W tym przypadku z przemocy. Dlatego postaraj się wyobrazić sobie, że w tej scenie nie ma nic świętego ani zbawiennego, i spróbuj przedstawić ją sobie z udziałem zwykłych ludzi… I co teraz widzisz?

Marcus zastanawiał się przez chwilę.

– Morderstwo.

Mężczyzna kiwnął powoli głową, a potem powiedział:

– Ktoś strzelił do ciebie w pokoju hotelowym w Pradze.

Z zewnątrz doszły wyraźniejsze odgłosy deszczu, wzmocnione echem błądzącym po kościele. Marcus pomyślał, że mężczyzna pokazał mu ten obraz w dokładnie określonym celu. Żeby go zachęcić do zadania sobie pytania, kim mógłby być w tej scenie. Ofiarą czy katem?

– Inni widzą na tym obrazie zbawienie, ale ja jestem w stanie dostrzec tylko zło – odezwał się Marcus. – Dlaczego?

Okna rozświetliła błyskawica, ukazując uśmiechniętą twarz mężczyzny.

– Nazywam się Clemente. Jesteśmy duchownymi.

Słowa te wstrząsnęły Marcusem do głębi.

– Pewna część twojej świadomości potrafi rozpoznawać znaki zła. Anomalie.

Nie był w stanie uwierzyć, że ma tego rodzaju talent.

Clemente położył mu dłoń na ramieniu.

– Jest pewne miejsce, w którym kraina światła spotyka się ze światem ciemności. To tam wszystko się dzieje, w tej strefie cieni, gdzie rzeczy są rozmyte, zagmatwane, niepewne. Ty byłeś strażnikiem pilnującym tej granicy. Ponieważ co jakiś czas coś się przez nią przedostaje. Twoim zadaniem było odegnać to z powrotem.

Odczekał chwilę, aby jego słowa rozpłynęły się w odgłosach burzy.

– Dawno temu złożyłeś przysięgę: nikt nie będzie mógł się dowiedzieć o twoim istnieniu. Nigdy. Będziesz mógł powiedzieć, kim jesteś, tylko w czasie, jaki oddziela błyskawicę od grzmotu.

W czasie, jaki oddziela błyskawicę od grzmotu…

– Kim jestem? – Marcus starał się to pojąć ze wszystkich sił.

_– Ostatnim przedstawicielem pewnego świątobliwego zakonu. Penitencjariuszem. Zapomniałeś o świecie, ale świat zapomniał również o was. Za to w dawniejszych czasach ludzie nazywali was łowcami cieni._Watykan jest najmniejszym na świecie niezależnym państwem.

Zaledwie pół kilometra kwadratowego w samym centrum Rzymu. Rozciąga się na tyłach Bazyliki Świętego Piotra. Jego granice chronione są pasem potężnych murów.

Dawniej całe Wieczne Miasto należało do papieża. Ale od czasu, gdy w roku 1870 Rzym włączono do nowo powstałego królestwa Włoch, papież wycofał się do tej małej enklawy, gdzie mógł nadal sprawować władzę.

Jako niezależne państwo Watykan posiada terytorium, ludność i organy rządowe. Jego obywatele dzielą się na duchownych i świeckich w zależności od tego, czy złożyli śluby zakonne, czy też nie. Niektórzy mieszkają w obrębie murów, inni poza nimi, na obszarze Włoch, i codziennie spieszą, żeby dotrzeć do swojego miejsca pracy lub któregoś z wielu urzędów albo kongregacji, przechodząc przez jedną z pięciu „bram”, którymi można się dostać do środka.

W granicach murów istnieją infrastruktury i zakłady usługowe. Jest tu supermarket, urząd pocztowy, mały szpital, apteka, sąd, który wydaje wyroki na podstawie prawa kanonicznego, oraz niewielka elektrownia. A także lądowisko dla śmigłowców, a nawet mały dworzec kolejowy, ale do wyłącznego użytku papieża.

Oficjalnym językiem jest łacina.

Oprócz Bazyliki, rezydencji papieskiej i budynków rządowych, na obszarze małego państwa znajdują się bardzo obszerne ogrody i muzea watykańskie, odwiedzane codziennie przez tysiące turystów, którzy przybywają z całego świata i kończą swój obchód, podziwiając z zadartymi głowami cudowne sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej z freskami Michała Anioła przedstawiającymi Sąd Ostateczny.

To właśnie tu wszczęto alarm.

Około szesnastej, dwie godziny przed planowym zamknięciem muzeów, strażnicy zaczęli grzecznie wypraszać gości, nie udzielając żadnych wyjaśnień. W tym samym momencie na pozostałym terenie małego państwa świecki personel został poproszony o udanie się do swoich mieszkań, poza murami lub w ich obrębie. Tym zamieszkałym wewnątrz zakazano wychodzenia z mieszkań aż do wydania nowych dyspozycji. Polecenie odnosiło się również do duchownych, którzy zostali poproszeni o powrót do prywatnych rezydencji lub o schronienie się w którymś z wewnętrznych klasztorów.

Szwajcarscy gwardziści, oddział najemnych żołnierzy papieskich, którego członkowie od 1506 roku są rekrutowani wyłącznie w katolickich kantonach Szwajcarii, otrzymali rozkaz zamknięcia wszystkich wejść do miasta, począwszy od głównego, czyli bramy Świętej Anny. Bezpośrednie linie telefoniczne zostały odcięte, nakazano też wyłączenie telefonów komórkowych.

O godzinie osiemnastej tego chłodnego zimowego dnia otoczone murami miasto zostało całkowicie odizolowane od reszty świata. Nikt nie mógł wejść, wyjść ani komunikować się ze światem zewnętrznym.

Nikt, oprócz dwóch mężczyzn, którzy szli w mroku przez dziedziniec Świętego Damazego i przez Loggie Rafaela.

* * *

Elektrownia przerwała dostarczanie prądu do całego obszaru przestronnych ogrodów. Kroki mężczyzn rozbrzmiewały w kompletnej ciszy.

– Musimy się pospieszyć, mamy tylko trzydzieści minut – powiedział Clemente.

Marcus miał świadomość, że odizolowanie nie może trwać długo, gdyż istniała groźba, że ktoś na zewnątrz mógłby powziąć zbytnie podejrzenia. Zgodnie z tym, co mu powiedział przyjaciel, została już przygotowana wersja dla mediów: oficjalnym powodem tej swoistej kwarantanny miała być próba generalna nowego planu ewakuacji na wypadek zagrożenia.

Prawdziwy powód musiał jednak pozostać absolutną tajemnicą.

Księża zapalili latarki, wchodząc w głąb ogrodów, które zajmują dwadzieścia trzy hektary, połowę całego obszaru Państwa Watykańskiego, i dzielą się na ogród włoski, angielski oraz francuski, a podziwiać w nich można okazy flory pochodzące ze wszystkich zakątków świata. Ogrody watykańskie były dumą wszystkich papieży. Wielu z nich spacerowało, medytowało i modliło się wśród rosnących tu roślin.

Marcus i Clemente szli alejkami wzdłuż żywopłotów z bukszpanu, troskliwie przycinanych przez ogrodników, jakby były rzeźbami z marmuru. Przechodzili pod wysokimi palmami i cedrami libańskimi przy akompaniamencie szmerów dochodzących z setki fontann ozdabiających park. Zagłębili się w założonym na życzenie Jana XXIII rosarium, w którym wiosną kwitną róże noszące imię tego świątobliwego papieża.

Znajdujące się po drugiej stronie wysokich murów ulice Rzymu wypełniał chaotyczny ruch pojazdów. Ale tu panowała absolutna cisza i spokój.

Mimo wszystko nie można nazwać tego spokojem, pomyślał Marcus. A przynajmniej nie w tym momencie. Został on zniszczony przez to, co wydarzyło się tego popołudnia, kiedy dokonano odkrycia.

W miejscu, do którego kierowali się dwaj penitencjariusze, przyroda nie została udomowiona jak w pozostałej części parku. We wnętrzu tych zielonych płuc miasta znajdowała się strefa, w której drzewa i inne rośliny mogły rosnąć swobodnie. Dwuhektarowy zagajnik.

Jedyne zabiegi, jakim poddawano go od czasu do czasu, polegały na usuwaniu suchych gałęzi. Tym właśnie zajmował się ogrodnik, który podniósł alarm.

Marcus i Clemente wdrapali się na małą górkę. Dotarłszy na szczyt, skierowali światło latarek w stronę niewielkiej leżącej za nią dolinki, w której watykańska żandarmeria wyznaczyła mały obszar, otaczając go żółtą taśmą. Funkcjonariusze przeprowadzili już czynności śledcze i zebrali wszelkie ślady, po czym otrzymali polecenie opuszczenia tego miejsca.

Żebyśmy mogli przyjść my, skonstatował Marcus. A potem podszedł do granicy wyznaczonej taśmą i oświetlił latarką obiekt widniejący za nią.

Ludzki tułów.

Był nagi. Przywiódł mu natychmiast na myśl Tors Belwederski – gigantyczny, okaleczony pomnik Herkulesa przechowywany właśnie w muzeach watykańskich – z którego czerpał natchnienie Michał Anioł. Ale w szczątkach nieszczęsnej kobiety, która padła ofiarą tak zwierzęcego potraktowania, nie było niczego poetyckiego.

Ktoś równiutko odciął jej głowę, nogi i ręce. Leżały kilka metrów dalej, przemieszane z ciemnymi podartymi ubraniami.

– Wiemy, kto to jest?

– Jedna z zakonnic – odparł Clemente. – Po drugiej stronie tego zagajnika jest mały klasztor klauzurowy – dodał, wskazując przed siebie. – Jej tożsamość jest tajemnicą, to jedna z norm zakonu, do którego należała. Ale nie sądzę, żeby w tym momencie robiło to jakąś różnicę.

Marcus pochylił się, żeby lepiej się przyjrzeć. Biała skóra, małe piersi i krocze odsłonięte z całą bezwstydnością. Bardzo krótkie, jasne włosy, wcześniej ukryte pod welonem, teraz widoczne na odciętej głowie. Niebieskie oczy uniesione do nieba, jakby w błagalnej prośbie. Penitencjariusz skierował na nią pytające spojrzenie. Kim jesteś? Istnieje bowiem przeznaczenie jeszcze gorsze niż śmierć: umrzeć bez imienia. Kto ci to zrobił?

– Czasami zakonnice spacerują po tym lasku – ciągnął Clemente. – Tu prawie nigdy nikt nie przychodzi, więc mogą się modlić bez przeszkód.

Ofiara wybrała klauzurę, rozmyślał Marcus. Złożyła śluby, żeby razem z innymi siostrami odizolować się od ludzi. Nigdy już nikt nie miał ujrzeć jej twarzy. A za to stała się narzędziem obscenicznego obnażenia czyjejś niegodziwości.

– Trudno pojąć wybór dokonany przez te zakonnice, wiele osób uważa, że mogłyby czynić dobro między ludźmi, zamiast zamykać się w klasztornych murach – zauważył Clemente, jakby czytał w jego myślach. – Ale moja babcia mawiała zawsze: „Nie masz pojęcia, ile razy te siostrzyczki uratowały świat swoimi modlitwami”.

Marcus nie wiedział, czy w to uwierzyć. Miał świadomość, że w obliczu takiej śmierci jak ta świat nie może uznać, że został uratowany.

– Przez wiele wieków nie wydarzyło się tu nic podobnego – dodał jego przyjaciel. – Nie byliśmy na to przygotowani. Żandarmeria przeprowadzi wewnętrzne śledztwo, ale nie ma środków, żeby udźwignąć tego rodzaju sprawę. Dlatego nie wezwano lekarza sądowego ani techników policyjnych. Nie będzie sekcji zwłok, odcisków palców ani badań DNA.

Marcus odwrócił się i rzucił mu ostre spojrzenie.

– W takim razie dlaczego nie zwrócić się o pomoc do włoskich władz?

Zgodnie z traktatami łączącymi oba państwa, Watykan może w razie konieczności poprosić włoską policję o pomoc. Ale tę pomoc wykorzystywano tylko do kontrolowania licznych pielgrzymów, którzy napływali do Bazyliki, lub do zapobiegania drobnym przestępstwom, jakie zdarzały się na placu przed nią. Włoska policja nie miała prawa działać poza granicą wyznaczoną przez podstawę schodów prowadzących do drzwi Bazyliki Świętego Piotra. Chyba że specjalnie by ją o to poproszono.

– Nie zwrócą się, to już postanowione – zapewnił go Clemente.

– Jak mam prowadzić śledztwo w obrębie Watykanu, żeby nikt tego nie zauważył lub, co gorsza, nie odkrył, kim jestem?

– Nie będziesz go prowadził tutaj. Kimkolwiek był sprawca, wszedł tu z zewnątrz.

Marcus nie mógł się w tym połapać.

– Skąd o tym wiesz?

– Znamy jego twarz.

Odpowiedź zaskoczyła Marcusa.

– Ciało znajduje się tu co najmniej od ośmiu, dziewięciu godzin – ciągnął Clemente. – We wczesnych godzinach porannych kamery ochrony zarejestrowały podejrzanego mężczyznę, który kręcił się w okolicy ogrodów. Był ubrany jak posługacz, ale okazuje się, że skradziono ubranie robocze.

– Dlaczego właśnie on?

– Sam popatrz.

Clemente podał Marcusowi wydruk ujęcia kamery. Przedstawiał mężczyznę w stroju ogrodnika z twarzą częściowo ukrytą pod daszkiem czapki. Biały, w nieokreślonym wieku, ale z pewnością po pięćdziesiątce. Miał przewieszoną przez ramię szarą torbę, na której widać było ciemniejszą plamę.

– Żandarmi są przekonani, że miał w niej mały toporek lub podobny przedmiot. Musiał go użyć niedawno, a plama, którą widzisz, to prawdopodobnie krew.

– Dlaczego właśnie toporek?

– Ponieważ to jedyne narzędzie, jakie mógł tu znaleźć. Wykluczone, żeby udało mu się wnieść coś takiego z zewnątrz, przejść przez bramki kontrolne, stanowiska strażników i wykrywacze metali.

– A jednak zabrał je z miejsca zbrodni, na wypadek gdyby żandarmi zwrócili się do włoskiej policji?

– Przy wyjściu sprawy wyglądają dużo prościej, bo nie ma kontroli. Poza tym, żeby wyjść, nie zwracając na siebie uwagi, wystarczy wmieszać się w tłum pielgrzymów albo turystów.

– Narzędzie ogrodnicze…

– Ciągle sprawdzają, czy czegoś nie brakuje.

Marcus przyjrzał się znowu szczątkom młodej zakonnicy. Bezwiednie ścisnął medalik, który nosił na szyi. Przedstawiał Michała Archanioła – opiekuna penitencjariuszy – dzierżącego w dłoni ognisty miecz.

– Musimy iść – rzucił Clemente. – Nasz czas się skończył.

W tym momencie od zagajnika dobiegły ich ciche dźwięki. Zbliżały się do nich. Marcus spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył gromadę cieni wyłaniających się z mroku. Niektóre niosły świece. W migoczącym świetle płomyków rozpoznał grupę postaci z nakrytymi głowami i twarzami ukrytymi za ciemnymi welonami.

– To siostry zakonne – odezwał się Clemente. – Przyszły ją zabrać.

Za życia tylko one mogły znać wygląd ofiary. Po jej śmierci były jedynymi, które mogły zająć się szczątkami. Tak mówiła reguła.

Mężczyźni usunęli się, żeby zrobić im miejsce. Dzięki temu zakonnice otoczyły w milczeniu nieszczęsne ciało. Każda wiedziała już, co ma robić. Kilka z nich rozpostarło białe prześcieradła, inne zebrały z ziemi odcięte członki.

Dopiero wtedy Marcus zidentyfikował ten dźwięk. Jednolity szmer głosów dochodzący spod welonów okrywających ich twarze. Litania. Modliły się po łacinie.

Clemente chwycił przyjaciela za rękę, żeby go odciągnąć. Marcus już miał ruszyć za nim, ale w tym momencie obok niego przeszła jedna z sióstr. Wyraźnie usłyszał wypowiadane słowa.

– _Hic est diabolus_.

Tu przebywa diabeł.1

U stóp Clemente rozciągał się chłodny, nocny Rzym.

Nikt by nie powiedział, że ubrany na czarno mężczyzna oparty o kamienną balustradę tarasu na wzgórzu Pincio to duchowny. Przed nim rozciągały się budowle i kopuły, nad którymi górowała Bazylika Świętego Piotra. Dostojna panorama, niezmieniona od wieków, mrowiąca się ludźmi zajętymi swymi drobnymi, codziennymi sprawami.

Clemente kontemplował widok miasta, nie zwracając uwagi na odgłos zbliżających się za jego plecami kroków.

– A więc jak brzmi odpowiedź? – zapytał, zanim jeszcze Marcus stanął obok niego. Byli sami.

– Nic.

Ani trochę niezaskoczony tym ksiądz kiwnął głową, a potem odwrócił się, żeby spojrzeć na swego kolegę penitencjariusza. Marcus miał zniechęconą minę, a jego twarz pokrywał kilkudniowy zarost.

– Dziś mija już rok.

Clemente milczał przez chwilę, patrząc mu uważnie w oczy. Wiedział, co Marcus miał na myśli: dziś mijała pierwsza rocznica odnalezienia w ogrodach watykańskich pociętego ciała zakonnicy. Mimo upływu dwunastu miesięcy śledztwo penitencjariusza nie dało żadnego rezultatu.

Żadnego tropu, żadnej wskazówki, nawet jednego podejrzanego. Nic.

– Zamierzasz się poddać? – zapytał.

– Czy mógłbym tak postąpić? – ostro odparł pytaniem na pytanie Marcus. Ta historia wystawiła go na ciężką próbę. Polowanie na człowieka z ujęcia kamery ochrony, białego, trochę po pięćdziesiątce, nie przyniosło rezultatu. – Nikt go nie zna, nikt go nigdy nie widział. A najbardziej denerwuje mnie to, że mamy jego twarz. – Zamilkł na chwilę i wbił wzrok w przyjaciela. – Musimy jeszcze raz skontrolować świeckich, którzy są zatrudnieni w Watykanie. A jeśli to nic nie da, będziemy musieli przejść do duchownych.

– Skoro żaden z nich nie przypomina człowieka ze zdjęcia, po co tracić czas?

– Kto może nas zapewnić, że morderca nie dostał wsparcia od kogoś wewnątrz Watykanu? Kogoś, kto zapewnił mu osłonę? – Marcus nie dawał za wygraną. – Odpowiedzi znajdują się w granicach watykańskich murów i to tam powinienem prowadzić śledztwo.

– Wiesz przecież, że jest pewna przeszkoda. Nie można tego robić z powodu utajnienia sprawy.

Marcus wiedział, że sprawa poufności to tylko wymówka. Po prostu bano się, że wtykając nos w watykańskie sprawy, mógłby przypadkiem odkryć coś, co nie miało związku z tą historią.

– Zależy mi tylko na schwytaniu mordercy – powiedział, stając naprzeciwko przyjaciela. – Musisz przekonać prałatów, żeby usunęli tę przeszkodę.

Clemente machnął ręką, natychmiast odrzucając tę możliwość, jakby uznał pomysł za zwykłą głupotę.

– Nie wiem nawet, kto miałby wystarczającą władzę, by to zrobić.

W dole, przez piazza del Popolo, przechodziły gromadki turystów udających się na nocną wycieczkę po mieście. Czy mogli wiedzieć, że właśnie tu rosło dawniej drzewo orzechowe, pod którym został pochowany Neron, „potwór”, który według plotki wymyślonej przez jego wrogów, w roku 64 kazał podpalić Rzym. Mieszkańcy miasta sądzili, że to miejsce bywa nawiedzane przez demony. Z tego powodu około roku tysięcznego papież Paschalis II kazał spalić to drzewo razem z ekshumowanymi prochami cesarza. Potem wzniesiono tu kościół Santa Maria del Popolo, w którym wciąż jeszcze na głównym ołtarzu przechowuje się płaskorzeźby przedstawiające papieża zamierzającego ściąć drzewo Nerona.

Taki jest Rzym, przebiegło przez myśl Marcusowi. Miejsce, w którym każda objawiona prawda kryje w sobie kolejny sekret. I zarazem miasto owiane legendą. W związku z tym nikt nie może naprawdę wiedzieć, co kryje się za tym czy owym. A wszystko po to, żeby zbytnio nie niepokoić dusz mieszkańców. Drobnych, nic nieznaczących istot, nieświadomych wojny, jaka bezustannie i potajemnie toczyła się i toczy wokół nich.

– Będziemy musieli wziąć pod uwagę możliwość, że nigdy go nie schwytamy – powiedział Clemente.

Marcus nie godził się jednak z tego rodzaju kapitulacją.

– Kimkolwiek on jest, wiedział, jak się poruszać w obrębie murów. Musiał znać punkty i procedury kontrolne, żeby obejść środki bezpieczeństwa.

To, co zrobił siostrze zakonnej, było brutalne, iście zwierzęce. Ale sposób, w jaki uknuł zbrodnię, krył w sobie pewną logikę, pewien plan.

– Zrozumiałem jedną rzecz – zapewnił stanowczym tonem Marcus. – Wybór miejsca, wybór ofiary, sposób popełnienia zabójstwa... to jest pewne przesłanie.

– Do kogo?

_Hic est diabolus_, pomyślał Marcus. Do Watykanu zakradł się diabeł.

– Ktoś chce dać do zrozumienia, że w Watykanie dzieje się coś straszliwego. To jest dowód, nie rozumiesz? To jest test… On przewidział to, co się miało zdarzyć: że wobec trudności w dotarciu do odpowiedzi śledztwo spełznie na niczym. I że władze Watykanu będą wolały wydać się raczej na pastwę wątpliwości, niż dokopywać się dna, ryzykując wyjawienie nie wiadomo czego. Może nawet jakiejś innej pogrzebanej prawdy.

– Rzucasz poważne oskarżenie, wiesz o tym, prawda?

– Ale czy ty nie rozumiesz, że właśnie tego chce morderca? – ciągnął niewzruszenie Marcus.

– Skąd masz taką pewność?

– Do tej pory powinien już zabić znowu. Skoro tego nie zrobił, to tylko z jednego powodu: wystarcza mu świadomość, że podejrzenie zapuściło już korzenie i że okrutne zabójstwo biednej zakonnicy uznano za rzecz drobną, ponieważ istnieją straszliwe tajemnice, które bardziej zasługują na to, żeby ich strzec.

Clemente, jak zwykle, był bardziej ugodowy.

– Nie masz na to dowodów. To tylko teoria, owoc twoich przemyśleń.

Marcus jednak nie rezygnował.

– Proszę cię, musisz dać mi okazję, żebym mógł z nimi porozmawiać, być może zdołałbym ich przekonać. – Miał na myśli kościelnych hierarchów, od których przyjaciel otrzymywał instrukcje i polecenia.

Od czasu, gdy trzy lata wcześniej zabrał go ze szpitalnego łóżka w Pradze, pozbawionego pamięci i pełnego obaw, Clemente nigdy go nie okłamał. Często czekał na odpowiedni moment, żeby mu wyjawić jakieś rzeczy, ale zawsze mówił prawdę.

Dlatego Marcus miał do niego zaufanie.

W końcu, można by powiedzieć, że Clemente stanowił teraz jego rodzinę. W ciągu tych trzech lat, jeśli nie liczyć rzadkich wyjątków, był jedyną osobą, za pośrednictwem której Marcus kontaktował się z ludźmi.

– Nikt nie może dowiedzieć się o tobie i o tym, co robisz – powtarzał mu stale. – Chodzi o to, żeby przeżyło to, co reprezentujemy, i żeby los nie obszedł się źle z zadaniem, jakie nam powierzono.

Jego mentor mówił mu zawsze, że przedstawiciele wysokich kręgów hierarchii kościelnej wiedzą tylko to, że istnieje.

Jedynie Clemente znał jego twarz.

Kiedy Marcus zapytał o powody tak wielkiej tajemniczości, przyjaciel odpowiedział:

– W ten sposób możesz ich uchronić także przed nimi samymi. Nie rozumiesz? Gdyby miały zawieść wszystkie inne środki, gdyby bariery okazały się nieskuteczne, zostałby jeszcze ktoś, kto by czuwał. Ty jesteś ich ostatnią linią obrony.

Tak więc Marcus bezustannie zadawał sobie pytanie: jeśli sam reprezentuje najniższy szczebel tej drabiny – jako człowiek do poufnych zadań, wierny sługa powołany do tego, żeby wkładać ręce w mroczną materię, a nawet brudzić się nią – a Clemente jest tylko pośrednikiem, to kto zajmuje miejsce na szczycie?

W ciągu tych trzech lat poświęcił się do końca, starając się wyglądać na niewolniczo wiernego w oczach kogoś, kto – był tego pewien – obserwuje z góry jego poczynania. Miał nadzieję, że to otworzy mu drogę do wyższej wiedzy, do napotkania w końcu kogoś, kto by wytłumaczył, w jakim celu wyznaczono mu tak niewdzięczny obowiązek. I dlaczego właśnie on został wybrany, żeby go wypełniać. Utraciwszy pamięć, nie był w stanie powiedzieć, czy Marcus, który istniał przed Pragą, odgrywał w tym wszystkim jakąś rolę.

Niestety, niczego więcej się nie dowiedział.

Clemente przekazywał mu polecenia i zadania, które zdawały się odpowiadać tylko ostrożnej i czasami niemożliwej do odcyfrowania mądrości Kościoła. Ale tak czy owak, za każdym zleceniem widać było cień jakiejś osoby.

Gdy starał się dowiedzieć czegoś więcej, Clemente, żeby przyhamować zapędy Marcusa, zawsze zamykał kwestię, używając słów wymawianych cierpliwym tonem i z dobrotliwym wyrazem twarzy. Posłużył się nimi również teraz, na tym tarasie, w obliczu aury roztaczanej przez tajemnicze miasto.

– Nie jest nam dane pytać, nie jest nam dane wiedzieć. Musimy tylko być posłuszni.2

Trzy lata wcześniej lekarze powiedzieli mu, że urodził się po raz drugi.

To twierdzenie było fałszywe.

Umarł i koniec. A przeznaczeniem zmarłych jest zniknąć na zawsze albo pozostać więźniami poprzedniego życia, w charakterze zjaw.

Tak właśnie się czuł. _Ja nie istnieję_.

Smutny jest los zjawy. Obserwuje szare egzystencje żyjących, ich cierpienia i utrapienia w wiecznej gonitwie za umykającym czasem, ich złość z powodu drobiazgów. Przygląda się im, miotającym się wśród kłopotów, których los nie szczędzi im każdego dnia. I zazdrości im.

Zjawa zniechęcona, mówił sobie. Oto, czym jestem. Ponieważ żyjący zawsze będą mieli nade mną przewagę. Albowiem dysponują ciągle pewnym wyjściem: mogą jeszcze umrzeć.

Szedł wąskimi uliczkami starej dzielnicy, ludzie mijali go, zupełnie go nie zauważając. Zwalniał w środku strumienia pieszych. Zazwyczaj wystarczało mu otrzeć się o nich. Ten minimalny kontakt był jedyną rzeczą, jaka pozwalała mu jeszcze czuć się częścią rodzaju ludzkiego. Ale gdyby w tym momencie umarł na ulicy, podnieśliby jego ciało z bruku, trafiłoby do jakiejś kostnicy i ponieważ nikt by się po nie nie zgłosił, pochowano by go w bezimiennym grobie.

Była to cena za jego posłannictwo. Danina milczenia i wyrzeczenia się wszystkiego. Czasami jednak trudno było się z tym pogodzić.

Zatybrze od zawsze było sercem Rzymu. Dalekie od szlachetnej okazałości pałaców w centrum, ma jednak swój szczególny urok.

Jego architektura przywodzi na myśl różne epoki: średniowieczne budynki stoją tu obok domów z osiemnastego wieku, a wszystko spaja historia. Sampietrini – małe kostki z leucytytu, które od czasów papieża Sykstusa V służyły do brukowania ulic Rzymu – są niczym całun z czarnego aksamitu rozciągnięty wzdłuż wąskich i krętych uliczek, na którym kroki idących wydają nieporównane z niczym odgłosy. Pobrzmiewają w nich dawne czasy. W rezultacie każdy, komu zdarza się chodzić po tych miejscach, odnosi wrażenie, że został rzucony w przeszłość.

Marcus zwolnił kroku, zbliżając się do rogu via della Renella. Przed nim płynęła spokojnie rzeka ludzi przelewająca się co noc przez dzielnicę przy dźwiękach muzyki i rozmów w lokalach, które przyciągają na Zatybrze młodych turystów z połowy świata. Mimo że stanowili tak różnorodną gromadę, w oczach Marcusa ludzie ci byli zawsze jednakowi.

Minął małą grupkę amerykańskich dwudziestolatek ubranych w zbyt krótkie szorty i sandały, być może zwiedzione opinią, że w Rzymie panuje nieustające lato. Miały nogi posiniałe z zimna i przyspieszały kroku, owijając się mocniej bluzami z logo amerykańskich uczelni i rozglądając za barem, w którym mogłyby znaleźć schronienie i kieliszek czegoś mocniejszego, żeby się rozgrzać.

Z trattorii wyszła para zakochanych około czterdziestki. Przystanęli w drzwiach. Ona się śmiała, on ją obejmował. Kobieta cofnęła się lekko, opierając się na ramieniu partnera. On przyjął zaproszenie i pocałował ją. W ich stronę skierował się obnośny hinduski sprzedawca róż i zapalniczek i przystanął w oczekiwaniu, aż zakończy się ta wymiana czułości. Miał nadzieję, że zechcą przypieczętować randkę kwiatkiem lub po prostu będą mieli ochotę zapalić.

W pobliżu kręcili się trzej chłopcy z rękami w kieszeniach, rozglądając się na wszystkie strony. Marcus był pewien, że szukają kogoś, kto by im sprzedał działkę. Jeszcze tego nie wiedzieli, ale z drugiego końca ulicy zbliżał się gość z północno-zachodniej Afryki, który miał wkrótce zaspokoić ich oczekiwania.

Dzięki temu, że umiał pozostawać niezauważony, Marcus spoglądał na ludzi i ich słabości z uprzywilejowanego punktu widzenia. Ale to mogło być udziałem każdego uważnego obserwatora. Jego talent – a może przekleństwo – polegał na czymś całkiem innym.

On widział to, czego nie widzieli inni. Dostrzegał zło.

Potrafił je dojrzeć w szczegółach, w pojawiających się anomaliach, drobnych rysach naruszających normalność. W infradźwięku ukrytym w chaosie.

Przydarzało mu się to bezustannie. Nawet kiedy nie chciał korzystać z tej zdolności, ona działała.

Najpierw zobaczył dziewczynkę. Szła, ocierając się o ściany, niczym poruszająca się ciemna plamka na tle odrapanego tynku pobliskich budynków. Trochę przygarbiona, trzymała ręce schowane w kieszeniach krótkiej opiętej kurteczki. Patrzyła w dół. Twarz zakrywał jej kosmyk ufarbowanych na ciemny róż włosów. Wojskowe buty sprawiały, że wydawała się wyższa, niż była w rzeczywistości.

Marcus zauważył też mężczyznę, który szedł przed nią, tylko dzięki temu, że ten zwolnił kroku i obejrzał się, żeby ją skontrolować. Trzymał ją na smyczy swoim spojrzeniem. Był z pewnością po pięćdziesiątce. Jasny płaszcz z kaszmiru i brązowe buty, błyszczące i drogie.

Ktoś niedoświadczony mógłby pomyśleć, że to ojciec i córka. On, biznesmen albo wzięty profesjonalista, poszedł zabrać z jakiegoś lokalu buntowniczą małolatę, żeby ją zaprowadzić do domu. Ale sprawa nie była taka prosta.

Doszedłszy do jednej z bram, mężczyzna zaczekał, aż dziewczynka tam wejdzie, ale potem zrobił coś, co nie pasowało do takiego scenariusza: zanim sam przekroczył próg, rozejrzał się na wszystkie strony, żeby się upewnić, że nikt ich nie obserwuje.

Anomalia.

Zło, które defilowało przed nim codziennie. Marcus miał świadomość, że nie ma na nie sposobu. Nikt nie byłby w stanie naprawić wszystkich niedoskonałości świata. I chociaż sprawa mu się nie podobała, przerobił nową lekcję.

Żeby przeżyć na przekór złu, czasami trzeba go nie dostrzegać.

Od obserwowania zamykającej się bramy oderwał go kobiecy głos.

– Dziękuję za podwiezienie – powiedziała blondynka, która wysiadła właśnie z auta i odwróciła się do przyjaciółki siedzącej za kierownicą.

Marcus cofnął się do kąta, żeby się lepiej ukryć, i kobieta przeszła przed nim ze wzrokiem utkwionym w ekran komórki, którą trzymała w dłoni. W drugiej niosła dużą torbę.

Przychodził tu często tylko po to, żeby na nią popatrzeć.

Spotkali się zaledwie cztery razy, gdy ona prawie trzy lata temu przyjechała z Mediolanu do Rzymu, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób zginął jej mąż. Marcus dobrze pamiętał każde słowo, które ze sobą wymienili, i wszystkie szczegóły rysów jej twarzy.

Sandra Vega była jedyną kobietą, z którą się komunikował przez cały ten czas. Była jedyną obcą osobą, której wyjawił, kim jest.

Oczywiście pamiętał słowa Clemente. W poprzednim życiu złożył przysięgę, że nikt nie powinien się dowiedzieć o jego istnieniu. Był niewidzialny dla wszystkich. Penitencjariusz mógł przedstawić się innym, podając swoją prawdziwą tożsamość, tylko _w czasie, jaki oddziela błyskawicę od grzmotu_. W kruchej przerwie, która może trwać krótką chwilę albo małą wieczność, czego tak naprawdę nikt nie wie. W tym drobnym przedziale czasu wszystko jest możliwe, kiedy powietrze naładowane jest cudowną energią i trwożliwym oczekiwaniem – wtedy odbiera się tę informację. W tej ulotnej i niepewnej chwili zjawy znowu przyjmują ludzkie oblicza. I ukazują się żywym.

To właśnie przydarzyło się jemu w trakcie potężnej burzy, na progu zakrystii. Sandra zapytała go, kim jest, a on odpowiedział, że księdzem. Było to ryzykowne. Nie wiedział dokładnie, dlaczego podjął to ryzyko. Lub może wiedział, ale dopiero teraz mógł się przyznać.

Żywił wobec niej dziwne uczucie. Czuł z tą kobietą jakieś pokrewieństwo. Poza tym szanował ją, ponieważ zdołała zostawić za sobą ból po stracie. I wybrała to miasto, żeby zacząć od nowa. Przeniosła się do nowego biura i wynajęła małe mieszkanie na Zatybrzu. Miała nowych przyjaciół, inne sprawy. Zaczęła się znowu uśmiechać.

Marcusa zawsze dziwiły zmiany. Być może dlatego, że dla niego były niemożliwe.

Znał ścieżki, po jakich poruszała się Sandra, jej rozkład dnia, drobne przyzwyczajenia. Wiedział, gdzie robi zakupy, gdzie lubi kupować ubrania i w której pizzerii jada w niedzielę po wyjściu z kina. Czasami, tak jak tego wieczoru, wracała do domu później. Ale nie wydawała się wyczerpana, tylko zmęczona intensywnym przeżywaniem codziennych wydarzeń. To lekkie zmęczenie mogła zniwelować gorącym prysznicem. I kilkoma godzinami snu. Koszty paru chwil szczęścia.

Co jakiś czas, podczas wieczorów, gdy czekał na nią w ukryciu pod jej domem, rozmyślał, co by się stało, gdyby zrobił krok naprzód i wyszedł z cienia, żeby stanąć przed nią. Ciekawe, czyby go rozpoznała.

Nigdy jednak tego nie zrobił.

Czy myślała jeszcze o nim? Czy też zostawiła go za sobą razem z cierpieniem? Bolała go ta myśl. Jak również ta, że gdyby zdobył się na odwagę i do niej podszedł, nie zdałoby się to na nic, ponieważ nie mogło mieć żadnego dalszego ciągu.

Mimo to nie był w stanie zaprzestać rozglądania się za nią.

Zobaczył, że wchodzi do budynku, a potem ujrzał ją znowu przez okna na klatce schodowej, gdy pokonywała te parę stopni, żeby dotrzeć do swojego mieszkania. Zatrzymała się przed drzwiami, szukając w torbie kluczy. Ale drzwi się otworzyły i ukazał się w nich mężczyzna.

Sandra uśmiechnęła się do niego, a on się pochylił, żeby ją pocałować.

Marcus chciałby odwrócić wzrok, jednak nie zrobił tego. Zobaczył, że wchodzą do mieszkania i zamykają za sobą drzwi. A wraz z nimi odcinają się od przeszłości, zjaw takich jak on i całego zła świata.

* * *

Elektroniczne dźwięki. Mężczyzna leżał nagi, wyciągnięty na wznak w półcieniu na małżeńskim łóżku. Czekając, grał w jakąś grę w komórce. Na chwilę oderwał się od niej i uniósł głowę, żeby spojrzeć nad wystającym brzuchem.

– Hej tam, pospiesz się – ponaglił dziewczynkę o włosach ufarbowanych na kolor fuksji, która właśnie w łazience wstrzykiwała sobie w ramię działkę heroiny. Potem wrócił do gry.

Nagle na twarz opadło mu coś miłego i miękkiego, jednak wrażenie, jakie obudził w nim dotyk kaszmiru, trwało tylko chwilę, potem od razu zabrakło mu powietrza.

Ktoś przyciskał mu mocno do twarzy jego własny płaszcz.

Instynktownie zaczął wymachiwać rękami i nogami, szukając czegoś, czego mógłby się uchwycić: tonął, ale nie było wody. Chwycił przedramiona nieznajomego, który go trzymał, i spróbował rozluźnić jego chwyt, ale, kimkolwiek tamten był, miał więcej siły. Chciał krzyczeć, ale z jego ust wydostały się tylko skrzeczenia, lamenty i bulgotania. Potem usłyszał szept koło ucha:

– Wierzysz w duchy?

Nie był w stanie odpowiedzieć. A nawet gdyby mógł, nie potrafiłby udzielić odpowiedzi.

– Jakiego rodzaju potworem jesteś? Wilkołakiem czy może wampirem?

Rzężenie. Barwne kropeczki, które tańczyły mu przed oczami, zamieniły się w świetliste błyski.

– Powinienem może poczęstować cię srebrnym pociskiem albo wbić ci jesionowy kołek w serce? Wiesz, dlaczego właśnie jesionowy, a nie z innego drewna? Ponieważ krzyż Chrystusa był z jesionu.

Mężczyźnie pozostała już tylko siła rozpaczy, jedyny środek obrony, ponieważ duszenie już odnosiło skutek. Przyszło mu do głowy to, co dwa lata wcześniej wyjaśniał mu instruktor nurkowania podczas wyprawy z żoną i dziećmi na Malediwy. Przypomniały mu się wszystkie jego rady dotyczące objawów niedotlenienia, mimo że teraz były całkowicie bezużyteczne. Nurkowali, żeby popatrzeć na rafę koralową; chłopcom się to podobało. To były piękne wakacje.

– Chcę, żebyś urodził się na nowo. Ale najpierw musisz umrzeć – oświadczył nieznajomy.

Mężczyznę przerażała myśl, że się topi w samym sobie. Nie teraz, nie w tej chwili, powiedział sobie w duchu. Nie jestem jeszcze gotowy. Tymczasem zaczynał już tracić siły. Jego ręce rozluźniły chwyt na przedramionach napastnika i zaczął machać nimi bezładnie.

– Wiem, co to znaczy umrzeć. Niedługo wszystko się skończy, zobaczysz.

Mężczyzna opuścił ręce wzdłuż boków, jego oddech stał się równie lekki, co nadaremny. Chcę zatelefonować, pomyślał. Pożegnać się.

– Tracisz zmysły. Kiedy obudzisz się na nowo, jeżeli w ogóle się obudzisz, wrócisz do swojej rodziny, do przyjaciół i do wszystkich, którzy choć trochę cię lubią na tym obrzydliwym świecie. I staniesz się inny. Oni nigdy się o tym nie dowiedzą, ale ty będziesz pamiętał. A jeśli będziesz miał szczęście, zapomnisz o tej nocy, o tej dziewczynce i wszystkich innych takich jak ona. Ale nie zapomnisz o mnie. Ja też będę cię pamiętał. Dlatego posłuchaj uważnie… Ratuję ci życie – powiedział nieznajomy, a potem dodał: – Staraj się na to zasłużyć.

Mężczyzna już się nie poruszał.

– Umarł?

Przyglądała mu się dziewczynka stojąca w nogach łóżka. Była naga i kołysała się. Na jej ramionach widać było sińce po zbyt wielu zastrzykach.

– Nie – powiedział Marcus, uwalniając głowę mężczyzny spod kaszmirowego płaszcza.

– Kim jesteś? – Oszołomiona narkotykiem, rzucała na boki spojrzenia, jakby chciała podpalić to miejsce.

Marcus zobaczył leżący na szafce nocnej portfel. Sięgnął po niego i wyjął wszystkie pieniądze. Podniósł się, żeby podejść do dziewczynki, która instynktownie cofnęła się, ryzykując utratę równowagi. Chwycił ją za ramię i włożył jej do ręki banknoty.

– Zmykaj stąd – rzucił rozkazująco.

Dziewczynka zastanawiała się przez chwilę nad sensem słów Marcusa, błądząc wzrokiem po jego twarzy. Potem schyliła się po swoje ubranie i zaczęła je wkładać, kierując się do drzwi. Otworzyła je, ale przed wyjściem odwróciła się, jakby o czymś zapomniała.

Wskazała ręką na buzię.

Marcus instynktownie uniósł dłoń do swojej twarzy i poczuł lepką substancję na opuszkach palców.

Krew leciała mu z nosa, zawsze gdy postanawiał nie stosować zasady, zgodnie z którą czasami trzeba ignorować zło, żeby je przeżyć.

– Dziękuję – powiedział, tak jakby to ona go uratowała, a nie odwrotnie.

– Nie ma za co.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: