- W empik go
Łowca gwiazd - ebook
Łowca gwiazd - ebook
„Łowca Gwiazd” to powieść obyczajowa, której akcja rozgrywa się w czasach odzyskania przez Polskę niepodległości. Polska rodzina ucieka przed rosyjskimi prześladowaniami i osiedla się w miejscu, które przez wiele lat, aż do wybuchu drugiej wojny światowej, będzie jej „małą ojczyzną”. Autor wykorzystał w swoim utworze losy bliskich , zamieszkujących niegdyś w Grodnie, potem skazanych na tułaczkę i pozostawienie wszystkiego, co niegdyś było im bliskie. Pragnął też, aby jego dzieło można było porównać do fotografii, która na moment zatrzymuje czas. To również opowieść o trudnej wspólnocie Polaków i Żydów i ludziach tworzących dobro, ale także tworzących zło.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63080-84-6 |
Rozmiar pliku: | 619 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieczorami, gdy wozy przystawały na leśnych polanach, a zmęczenie otaczało przestrzeń ciszą, patrzył długo na spróchniałe i zawilgocone deski, bo bał się usnąć. Ale z wolna, wbrew sobie, oddalał się od rzeczywistości. Zjawy i cienie krążyły wokół niego, ciągnąc go w toń przeszłości. Widział czerwoną i nabrzmiałą twarz ojca, który przegrawszy wszystko w karty, za słaby, aby brzemię swej słabości dźwigać dalej, przeciął za jednym zamachem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. „Ojcze, dlaczego tak postąpiłeś?”, pytał w myślach, „dlaczego przysiadłeś się do stolika nakrytego czerwonym suknem, aby ulec przeznaczeniu?”
Ojciec milczał. Patrzył nań dobrymi, smutnymi oczyma, czasami wyciągał dłonie, lecz wtedy Włodzimierz gwałtownie się budził. Zawieszony na granicy przeszłości i teraźniejszości, na granicy snu i jawy dotykał palcami rozpalonego czoła, spoglądał na matkę, mizerną, drobną, obciążoną niespodziewanym ciężarem, spoglądał na młodszą od siebie o trzy lata pięcioletnią Julię i ślubował Bogu, że nigdy, aż do kresu swoich dni, ich nie opuści.
– Śpij, Włodku – mówiła matka. – Śpij, moje dziecko.
– Dokąd jedziemy, mamo? – pytał.
– Nie wiem – odpowiadała. – Tam, gdzie los zaprowadzi.
Noce się powtarzały i powtarzały się ich rozmowy, a dnie upływały na wędrówce. Minęli Grodno, miasto blisko granicy i zaczęli wierzyć, że niedługo znajdą się w Polsce. Wtedy dogonił ich kapitan Rykałow. Było mu obojętne, kogo zatrzyma na szerokim trakcie. Pragnął pieniędzy, bo o nie prosiła jego kochanka. Prosiła o czerwone suknie, o kolorowe paciorki. Odbierał chłopom zboże, kury, świnie, powtarzając, że robi to w imię sprawiedliwości, w imię walki z bogaczami, w imię nowej, wspaniałej Rosji. Wieczorami, wbity w czarnooką karczmarkę, nic nie pamiętał ze swoich słów i wszystko zdawało mu się obojętne wobec cielesnej przyjemności.
Bardzo wolno, świadomy swojej potęgi, podjechał do pierwszego wozu i spojrzał w oczy chłopcu, który wyszedł naprzeciw.
– Kto ty? – zapytał, przykładając dłoń do czapki, aby lepiej widzieć twarz dziecka.
– Przejezdni...
Uśmiechnął się drwiąco, przyjrzał się białym, wysmukłym dłoniom, delikatnej twarzy.
– Uciekacie, znaczy... wy... pany...
Chłopiec milczał.
– Gdzie twoi rodzice?
– Matka źle się czuje.
– A ojciec?
– Ojca nie ma...
Oficer burknął pod nosem przekleństwo, gwałtownym ruchem poderwał konia i zaraz osadził go w miejscu, rozkazał ludziom zejść z koni i przeszukać wozy. Potem kazał się prowadzić Włodzimierzowi do matki. Sprawdził toboły i skrzynie, wysypał z nich zawartość i rozkopał ją z gniewem na wszystkie strony. Zabrał resztki żywności i pieniędzy, wyrzucił dzieci na zewnątrz. Wyszedł po kilkunastu minutach, zadowolony z siebie i uśmiechnięty. Rozejrzał się za chłopcem i dziewczynką, lecz ich nie dostrzegł. Oboje ukryli się w pobliskim lesie. Ciszę rozdarły głośne, przeszywające wrzaski kobiet. Czerwonoarmiści przez parę godzin kręcili się po obozie, wreszcie odjechali.
Dzieci pobiegły do furmanki. Matka leżała nieruchomo na ławie, z zamkniętymi oczyma. Machinalnie objęła i przytuliła rodzeństwo, gdy do niej przywarło.
Wieczorem przeszli granicę. Zapłacili przewodnikowi resztę należnych mu pieniędzy, zaszytych w sukience małej Julii, potem, po całym dniu wędrówki, zatrzymali się na łące obramowanej zielenią dębowego lasu i przegrodzonej bystrym nurtem szerokiej rzeki.
Wokoło ciągnęły się nieskończone lasy, przecinane powierzchnią błękitnych jezior i nielicznych małych grodów.
– Zostawiliśmy wszystko za sobą – powiedziała matka. – Teraz rozpoczniemy nowe życie.
Następnego dnia zaczęli znosić gałęzie, pnie. W lesie rozległy się uderzenia siekier. Martwe dotychczas miejsce przeistaczało się z każdą chwilą.
Kira pracowała równie ciężko jak mężczyźni. Tyle w niej było godności i hartu, że pracujący intuicyjnie przyjmowali jej przywództwo.
Wieczorem zawołała dzieci.
Niebo było ciche i spokojne. Białe chmury płynęły leniwie, rzeka lśniła wśród zieleni falującym srebrem wody.
– Od dzisiaj nazywamy się inaczej – rzekła. – Przeszłość na zawsze umarła. Każdemu mówcie, że z domu zwiecie się Dąbrowscy. Tak będzie najlepiej.
Jej spojrzenie zatrzymało się przez moment na koronach drzew.
– To dobre nazwisko – dodała.
Następnego dnia pojechała obejrzeć okolicę. Dojechała do Berna, małego miasta, leżącego kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym się zatrzymali. Poszła do urzędu. Starszy mężczyzna, sprawujący funkcję burmistrza, długo jej wyjaśniał, że nie powinna się obawiać. Mówił, że nowa Polska zapewni każdemu obywatelowi wykształcenie, opiekę zdrowotną i dach nad głową. I nigdy nie utracimy już wolności, dodał ze łzami w oczach. Świat dopiero teraz pozna, ile jesteśmy warci.
Powiedziała mu, że nie interesuje ją świat, ale własne dzieci i rodzina.
Wyjeżdżała szczęśliwa. Mijała jasne domy, przybrane biało- czerwonymi flagami i uradowanych ludzi
Wracała późnym wieczorem, gdy las, pokryty nieprzeniknionym mrokiem, zdawał się tajemniczy i odległy, ale powietrze uderzało w nozdrza zapachem świeżego igliwia, a Jakub, powożący, opowiadał dowcipy, od których się zaśmiewała.
Tej nocy, wpatrzona w przytulone do siebie dzieci, po raz pierwszy od wielu miesięcy zasypiała spokojnie, przekonana, że jej los nigdy nie stanie się losem Julii i Włodzimierza.
Najbliższych kilka tygodni minęło na nieprzerwanej pracy. W Dębowej Łące zalśniły bielą domy. Osiedleńcy zbudowali parę sklepów, niewielką szkołę, mały kościół, który stał nieużywany, ponieważ ksiądz miał dopiero przyjechać.
W lipcu troje małych dzieci zachorowało na ospę wietrzną. Szybko sprowadzono lekarza i pielęgniarkę, którzy postanowili pozostać w osadzie. Doktor należał do milczków i samotników, unikał towarzystwa, wieczorami rzadko wychodził z domu. Ale wkrótce zaczął wyjeżdżać w sobie tylko wiadome miejsca. Zauważono, że lubi kobiece towarzystwo.
Pielęgniarka była młodą, dwudziestoletnią dziewczyną. Jej czarne jak węgiel oczy lśniły radością życia. Tańczyła, śpiewała i uwodziła od niechcenia młodych chłopców. Jednak nie potrafiła któregokolwiek z nich pokochać i wciąż czekała na wydarzenie, mogące odmienić jej losy.
Kira w pierwszych dniach istnienia Dębowej Łąki zajęła się handlem. Codziennie rano zawoziła do miasta kłody drewna, sprzedawała zioła i sporządzone z nich lekarstwa. Zarobione pieniądze przeznaczyła na wystrój domu. Kupiła drogie meble, stare pianino w dobrym stanie, na którym dzieci wygrywały własne kompozycje, posrebrzany ścienny zegar z kukułką, porcelanowe naczynia, nici i igły do szycia, ubranie dla dzieci.
Wiecznie zagoniona, skupiona na powiększaniu majątku, nie znajdowała czasu na najmniejsze przyjemności, pogrążając się bez reszty w wirze codziennych obowiązków. Tylko wieczorami zapalała w pokoju światło, siadywała przy dzieciach, wpatrując się w ich twarze i szukając w nich podobieństw do zmarłego męża i znajdując je we Włodzimierzu, który miał równie niebieskie i zamyślone oczy, patrzące tak, jakby widziały coś, czego inni nie potrafią dostrzec.. Niepodobny do ojca fizycznie, wydawał się niekiedy tak samo oddalony do rzeczywistości, nieco bezradny i zagubiony. Był ostrożny, przypatrywał się nieznanym ludziom nieufnie, lecz gdy któryś z nich się uśmiechnął, powiedział parę życzliwych słów, gotów był pójść za nim na dobre i na złe.
Kira uważała, iż to zła cecha i sądziła, że wcześniej czy później przyniesie synowi wiele cierpień.
Nocami walczyła z przeszłością, uciekała od wspomnień, uciekała od wszystkich minionych lat, w których nie znajdowała nic radosnego oprócz zgryzoty i niepowodzeń. Zdarzały się momenty, gdy przypominała zostawione za sobą domy, twarze i ręce, a także słowa osób od dawna już nie żyjących. Myślała wtedy, że los wcześniej czy później nie oszczędza nikomu cierpień i jest jak bagno, którego nie sposób ominąć.
Tuż przed przyjazdem do Dębowej Łąki przestała wierzyć w Boga, uznała, że na świecie jest za dużo łajdactw i niesprawiedliwości, aby mógł istnieć. Lecz nie zdradzała swoich myśli, a dzieci uczyła wiary, sądząc, że pomaga przetrwać najgorsze momenty. Poza tym nie widziała nic złego w wypełnianiu dziesięciu przekazań. Tyle tylko, rozważała, że świat ich nie wypełnia. Przeżyliśmy wielką wojnę, podczas której człowiek raz na zawsze przekreślił dobro, a kto wie, co nam dalej sądzone...
Świat zaś toczył się swoim torem a Dębowa Łąka rozwijała się z każdym miesiącem. Rozkwitała nowymi domami, przyjmowała wciąż nowych wędrowców, pragnących w jej granicach odnaleźć swoje marzenia. Napływali uciekinierzy z Rosji, z Austrii, z Czech, z Niemiec. Różniła ich kultura, przyzwyczajenia, język, niekiedy wiara, łączyło zaś przekonanie, że po wielu latach zaborów i niewoli stworzą taki kraj, jakiego jeszcze nikt nie widział, ojczyznę ludzi wolnych, mądrych i uczciwych.
Kira trzymała się z dala od wszelkich dyskusji, wieców, zebrań, przekonana, że do niczego dobrego nie doprowadzą. Ale nie zamykała swoich drzwi przed ludźmi, nie odmawiała nikomu gościny, starała się pomagać potrzebującym, lub stawiającym pierwsze kroki w nowym miejscu.
Pod koniec lata pojawił się w miasteczku Jakub Dorniłowicz, mężczyzna w sile wieku, najwyżej trzydziestoparoletni, dysponujący dużym kapitałem, otwartą głową i planami na przyszłość. Wraz z nim przyjechali robotnicy, zaangażowani do budowy fabryki.
Przybyli również pierwsi Żydzi. Zbudowali naprędce synagogę, po drugiej stronie rzeki, i parę domów, skupionych przy sobie. Wnieśli do Dębowej Łąki gwar różnobarwnych jarmarków, kolorowych straganów, pełnych tkanin, ubrań, żywności, wina i mięsa, wybudowali sklepy, rozwinęli z dnia na dzień handel z okolicznymi miastami.
Kira, pamiętająca aż za dobrze pierwsze trudne dni, z radością obserwowała ów rozwój.
Włodzimierz zaczął od września chodzić do szkoły, małego budynku, wybudowanego przez mieszkańców Dębowej Łąki. Wracał po południu, przejęty i zachwycony nowymi wiadomościami. Pokazywał matce litery, których nauczyła go pani. Mówił z niedowierzaniem o tym, że ziemia jest okrągła i mniejsza niż słońce. Opowiadał o dalekich krajach, pełnych soczystych nabrzmiałych owoców i ludzi o odmiennym kolorze skóry.
W klasie zaprzyjaźnił się z paroma chłopcami. Po skończonych lekcjach znikał z nimi na długie godziny, wracał umorusany i zabłocony, szczęśliwy, przepełniony podziwem dla leśnych ustroni, wspominał opowieści przyjaciół o skarbach kryjących się w dziczy, wśród ruin starego zamku.
Kira słuchała go z obawą, dręczyły ją myśli, że syn wda się w jakieś fanaberie, chłopięce przygody, które odciągną go od nauki, a potem uczynią człowiekiem równie niepraktycznym i niezaradnym jak jego ojciec. Śledziła bacznie Włodzimierza, wypytując gdzie był i z kim się bawił.
Mała Julia nie sprawiała kłopotów, pomagała matce w miarę swoich możliwości i zachowywała się w przeciwieństwie do brata niezwykle rezolutnie. Niekiedy wydawała się nawet za bardzo dojrzała jak na swój wiek. Wieczorem i rano, zawsze w tych samych godzinach, modliła się do Boga i nigdy nie pozwalała sobie na jakiekolwiek odstępstwa do tego zwyczaju. Potem porządkowała swój pokój, przecierała kurze, usuwała niepotrzebne rzeczy, doprowadzając pomieszczenie do rzadko spotykanej czystości. Podobnie starannie dbała o swoją garderobę. Bardzo prędko nauczyła się łatać wszelkie dziury. I nawet wtedy, gdy Kira co rusz zaczęła przynosić jej nowe sukienki, nie zaniedbała tego zwyczaju. Pewnego dnia poprosiła stolarza, aby zrobił jej drewnianą świnkę z małą dziurą na grzbiecie, i zaczęła do niej wrzucać każdy grosz, podarowany jej przez matkę.
Kira była pewna, że mała wyrośnie na zaradną kobietę. Jeśli o co się bała, to o zdrowie Julii, która często chorowała na anginę, długo potem dochodząc do zdrowia.
Wieczorami przez jej dom przewijało się mnóstwo osób, zarówno bogatych, jak i biednych, zaprzyjaźnionych z sobą przez wspólny trud wznoszenia miasta. Opowiadano sobie o przeszłości, zastanawiano się nad przyszłością. Kobiety gawędziły o dzieciach, mężczyźni o partiach politycznych, o wyborach do sejmu, o parcelacji ziemi. Później gdy w miasteczku powstała liczna grupa nowobogackich, biedniejsi przestali odwiedzać domostwo Kiry, różnice w poglądach były za duże, aby mogli się porozumieć. Okres spokojnego, przepełnionego wzajemnym zrozumieniem życia, odchodził w zapomnienie.
Jakub Dorniłowicz był stałym gościem Kiry. Przychodził każdego wieczora, siadał przy filiżance herbaty i milczał przez kilkadziesiąt minut wpatrzony w jej twarz i zasłuchany w jej słowa. Wiedziała, że mu się podoba, ale nie zamierzała zmieniać swojego losu. Przyzwyczaiła się do samotnych nocy i nie chciała dla dzieci przybranego ojca.
Dorniłowicz zrezygnował z budowy fabryki i zajął się aptekarstwem. Wybudował piękny pawilon, nawiązał kontakty z handlowcami ze stolicy, zakupił u nich lekarstwa, potem zatrudnił parę osób i otworzył aptekę. Przyjmował również zioła od Kiry, która dzięki temu znacznie zwiększyła obroty i majątek. Wkrótce zaproponował jej wspólne prowadzenie interesu, na co bez wahania się zgodziła.
Włodzimierz w tym okresie po raz pierwszy doświadczył nietolerancji i nienawiści. Do jego klasy chodziły dzieci z najróżniejszych rodzin, zamożnych i biednych, ale nie było pośród nich dzieci żydowskich, mających swój świat, rozciągający się po drugiej stronie rzeki. Tam pobierały w jakiś tajemny sposób, o którym Włodzimierz nic nie wiedział, naukę. Tam modliły się do tego samego niby Boga, lecz cokolwiek innego. Tam wreszcie bawiły się i śmiały, lecz wszystko to, o tym był przeświadczony, robiły inaczej. Tkwiła w tym tajemnica. Dalekie domy przyciągały jak magnes. Jednak żadne ze znanych Włodzimierzowi dzieci nie zapuszczało się na drugi brzeg rzeki, więc i on unikał wędrówek w tamte strony.
W klasie pojawił się szczupły wysoki chłopiec o ciemnych włosach i czarnych, rozmarzonych oczach. Miał na imię Szymon, nazywał się Rabinowicz. Spoglądał zaczepnie, do nikogo się nie odzywał, i od razu pobił się z Włodzimierzem. Walczyli jak dwa koguty, wreszcie opadli z sił. Przyszła wychowawczyni, wytargała ich za uszy, kazała się wzajemnie przeprosić, co uczynili z wielką niechęcią. Później posadziła obcego z Włodzimierzem. Okazało się, że Szymon dobrze sobie radzi z matematyką, a także ładnie śpiewa. Włodzimierz nawet nie zauważył, kiedy wzajemna niechęć przekształciła się w przyjaźń, przerwaną wiele lat później, gdy znany im świat wybuchnął niczym balonik. Po zakończonych zajęciach odprowadzał Szymona do mostu, patrzył jak drobna postać kolegi rozpływa się w wieczornym półmroku, po czym szybkim krokiem wracał do domu.
Któregoś dnia chłopiec ze starszej klasy zapytał Włodzimierza, dlaczego przyjaźni się z Żydem. Odparł, że nikogo takiego nie zna. „Jak to nie znasz?” – roześmiał się tamten, wydymając z pogardą policzki. – „Przecież codziennie was widuję”.
Tak Włodzimierz dowiedział się, że jego przyjaciel jest inny. Ale pogodził się z tym i nie przywiązywał do tego najmniejszej wagi, bo Szymon był pracowity, zaradny i zachowywał się tak, jak chłopiec w jego wieku, zdaniem Włodzimierza, powinien się zachowywać. Nim jednak zżył się z odmiennością kolegi, zapytał o to, czy naprawdę jest Żydem. Szymon na chwilę umilkł, potem spojrzał mu w oczy i odpowiedział, że owszem, że jest. Włodzimierz poczuł się nieswojo. Jednak twarz Szymona wyglądała tak samo jak zawsze, tak samo spoglądał nań swoimi ciemnymi oczyma, w tej chwili zachmurzonymi, trochę zagniewanymi.
– Wy nie wierzycie w Boga? – zapytał Włodzimierz.
Słońce oświetlało twarz Szymona, igrało cieniem liści na jego policzkach, wiatr rozwiewał ciemne włosy chłopca.
– Wierzymy – odpowiedział. – Przestrzegamy prawa, które Bóg powierzył Mojżeszowi.
– My też. Dlaczego więc nie chodzimy do tego samego kościoła?
– Bo my wciąż czekamy na mesjasza. Nie wierzymy, aby nim był Jezus Chrystus.
Rozmawiali bardzo długo. Szymon opowiedział przyjacielowi o wielu sprawach. Włodzimierz usłyszał o życiu wspólnoty żydowskiej i o mądrym człowieku, nazywanym rabinem. Dowiedział się, iż ojciec Szymona postępuje inaczej niż pozostali Żydzi. Nie chodzi do bożnicy, ma własne teorie, potrafi wytłumaczyć każdą rzecz, uważa, że Szymon powinien zdobyć wykształcenie w polskich szkołach, poznać dobrze polski język, polską kulturę, a w przyszłości zostać prawnikiem.
Włodzimierz, gdy zostawał sam, często wspominał ojca. Pewnego dnia, wiedziony nieodpartym pragnieniem, wykopał w lesie mogiłę, przyozdobił wyrzeźbionym przez siebie krzyżem i wyrył na nim imię ojca.
Raz w tygodniu przychodził na leśną polanę, klękał przy kopcu, rozmawiał z Tadeuszem. Opowiadał mu o wszelkich problemach, zapytywał o rady. Wierzył, że po takiej rozmowie ojciec ukaże mu się we śnie, odpowie na wątpliwości. A zwłaszcza na te dotyczące jego losów pośmiertnych, bo Włodzimierz słyszał niejeden raz, że samobójcy nie znajdują spokoju po śmierci, zostają skazani na wieczne potępienie, na zapomnienie przez Boga. Bardzo pragnął, aby było inaczej, zamierzał nawet poprosić o wyjaśnienia księdza, lecz bał się odpowiedzi i wciąż zwlekał z wizytą.
Zdawało mu się, że jego ojciec pozbawiony bożego miłosierdzia, nie pochowany w poświęconej ziemi, krąży samotnie po lesie, daremnie oczekując spokoju, wciąż na nowo przeżywając swój dramat, z powodu którego odebrał sobie życie.