- W empik go
Łowca - ebook
Łowca - ebook
Trzeci tom bestsellerowej serii Zapomniana księga zapowiada nowe niebezpieczne zdarzenia. To, co wydaje się końcem przygody, może być tak naprawdę dopiero jej początkiem…
Hubert ponownie trafia do miasta, w którym zginęli jego bliscy. Wszystko wydaje się takie samo jak wtedy, gdy był tam pierwszy raz. Niby nic się nie zmieniło, nic oprócz niego... Kiedyś wszyscy lubili beztroskiego nastolatka w ciele mężczyzny, obecnie mało kto chce mu zaufać.
Teraz, choć historia zatacza krąg, nic nie jest do końca oczywiste i pewne. Zagrożenie stanowią nie tylko demony, lecz także ludzie.
Jak w takiej sytuacji Hubert ma przetrwać, uchronić przyjaciół i zapobiec kolejnym nieszczęściom? Czy chłopakowi uda się ocalić świat?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-126-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nie powinieneś nigdzie jechać w takim stanie – ocenił niewysoki mężczyzna, patrząc na chłopaka, którego od jakiegoś czasu gościł w swojej chacie. – Gdzie ci się tak spieszy?
– Muszę odnaleźć przyjaciół – odparł tamten, z trudem wspinając się na siodło.
Jego klacz jak zwykle cierpliwie stała nieruchomo, lekko zwieszając łeb.
Jeźdźcowi zakręciło się w głowie, a rana w boku znów zaczęła rwać, teraz jednak było to bez znaczenia. Liczyło się jedynie to, że musiał pojechać na południe, odszukać Święcino i dowieść, że wydarzenia sprzed siedmiu lat wcale mu się nie przyśniły, a ludzie, których wtedy poznał, żyli naprawdę.
– Dziękuję za pomoc. – Uśmiechnął się do nauczyciela i pomachał mu ręką na pożegnanie.
– Trzymaj się, chłopcze.
Hubert Sierpień ścisnął łydkami grube boki klaczy i stępem ruszyli leśną drogą. Wiosenne powietrze było przyjemnie rześkie.
Już kiedyś to wszystko się zdarzyło. Hubert ocknął się ranny w piwnicy u Jurka, nauczyciela, lecz nie pamiętał ostatnich siedmiu lat swojego życia. W poszukiwaniu rodziny zawędrował do Święcina, niewielkiej osady niedaleko Poznania, gdzie znalazł bezpieczną przystań. Niestety, tam ta przygoda skończyła się tragicznie zarówno dla niego, jak i jego przyjaciół. Wszyscy zginęli, ale Sierpień dostał drugą szansę. Dzięki temu w chwili, gdy Luwr wyleciał w powietrze, wiedział, co należy robić, żeby przetrwać wojnę i zarazę. Postanowił naprawić wcześniejsze błędy, co jednak nie okazało się proste. Mimo to skoro historia zatoczyła koło, znów ruszał do Święcina.
Omijał miasta i wsie z obawy, że spotka ludzi o złych zamiarach. Nocował w lesie, żywił się jedzeniem z puszek, raz nawet upolował zająca i upiekł go na ognisku. Gdy brakowało wody pitnej, nacinał gałęzie brzóz, podwieszał pod nimi puste puszki i cierpliwie czekał, aż napełnią się sokiem na tyle, by mógł zaspokoić pragnienie.
– Tutaj się zatrzymamy – powiedział do klaczy, kiedy wjechali na zieloną polankę nad wąskim strumieniem. Choć do zmierzchu było jeszcze daleko, zaczął przysypiać w siodle ze zmęczenia. Wszystko go bolało, dokuczała mu też rana.
– Nieźle mnie załatwili – mruczał, zmieniając sobie bandaż na boku, co było dość trudne, bo palce lewej ręki wciąż miał usztywnione po niedawnej walce. – Ale ja załatwiłem ich jeszcze lepiej – dodał, usiłując zagłuszyć wyrzuty sumienia.
Mokka trąciła swego pana chrapami w łopatkę. Huberta owionął jej ciepły oddech; dodało mu to otuchy.
Kiedy zmienił opatrunek, dał klaczy odrobinę owsa z worka przytroczonego do siodła. Coraz bardziej niepokoił się, że zapasy są na wyczerpaniu, a nie wybaczyłby sobie, gdyby Mokka głodowała przez jego głupotę.
Z trudem uzbierał kilka gałęzi, rozpalił małe ognisko i wsunął się do śpiwora leżącego na ziemi. Skupił się, by sprawdzić, czy w okolicy nie ma żadnego demona; na szczęście nic nie wyczuł. Usnął niemal od razu. Jednak nie spał spokojnie, co chwila budziły go koszmary i nie mógł znaleźć sobie wygodnej pozycji.
Rano czuł się tak obolały i zmęczony, jakby w ogóle nie zmrużył oka.
– Dziś tam dojedziemy, zobaczysz – obiecał klaczy, wkładając jej ogłowie.
Chwycił siodło i stęknął pod jego ciężarem, zarzucając je na grzbiet konia. Dźwignął wojskowy worek pełen broni i z trudem wspiął się na Mokkę. Przed oczyma znów miał mroczki.
Jeżeli dziś tam nie dojadę, to padnę w środku lasu, przemknęło mu przez myśl. A wtedy nikt mnie nie odnajdzie.
Do południa wybierał szlaki, kierując się starymi, poniemieckimi mapami, potem jednak okolica stawała się coraz bardziej znajoma. Pozwolił Mokce prowadzić, sam w tym czasie ucinał sobie w siodle krótkie drzemki. Późnym popołudniem minął drzewa z pniami pomalowanymi na wściekle żółty kolor.
– W końcu tu trafiłem – szepnął, ale nie był w stanie wykrzesać z siebie choć odrobiny radości. Nie miał pojęcia, co powie dawnym przyjaciołom.
Pod wpływem impulsu skręcił nagle z głównej drogi w wąską ścieżkę, która prowadziła do domu Henryka. Hubert chciał wierzyć, że w przeciwieństwie do wielu święcinian mężczyzna najpierw będzie zadawał pytania, a dopiero potem strzelał.
Leśna dróżka prowadziła do niewielkiego domku z drewnianych bali. Tuż obok niego znajdowała się studnia z żurawiem, a z drugiej strony, między drzewami, był ukryty wychodek. Hubert zatrzymał klacz na podwórku i spojrzał w ciemne okna.
Drzwi niespodziewanie się otworzyły i ktoś wyszedł na ganek. Hubert spojrzał na potężnego mężczyznę o szpakowatych włosach i twarzy poznaczonej siateczką blizn. Mimowolnie się uśmiechnął.
– Czego chcesz? – zapytał Henryk, mierząc do niego z karabinu.
– Eee… – zaczął Sierpień. – Szukam… szukam…
Były wojskowy, nie spuszczając przybysza z celownika, zszedł z trzech stopni prowadzących na ganek i zrobił kilka kroków w jego stronę.
– No słucham.
– Zabłądziłem. – Jedynie to przyszło Hubertowi na myśl. – Napadli na mnie… i… i prawie zabili, ale uciekłem…
Henryk nieznacznie opuścił karabin.
– Czy ty masz tam pepeszę? – zapytał z niejakim zdziwieniem.
Sierpień pokiwał głową.
– Odrzuć ją na bok.
Wykonał polecenie.
– Teraz zsiądź z konia i się od niego odsuń.
Zastrzeli mnie, pomyślał z niepokojem Hubert. Już na samym początku mnie zastrzeli. Jak go przekonać, że nie jestem wrogiem?
Zsiadł, a raczej zsunął się z klaczy i chwiejnie stanął na nogach. Kręciło mu się w głowie, lewa ręka zdrętwiała, prawą przycisnął do rany w boku.
Henryk, wciąż do niego celując, podszedł do Mokki i z cichym sapnięciem zdjął z niej worek.
– Proszę – cicho jęknął Hubert. – Nie mam dokąd iść, boję się, że znów spotkam tamtych ludzi, a… a w lesie są demony.
Gospodarz westchnął ciężko.
– No dobrze, wchodź do środka.
Sierpień z trudem wspiął się na schodki i przekroczył próg domu. Henryk szedł tuż za nim z karabinem, ściskając w ręku podróżny worek Huberta.
Kuchnia wyglądała jak kiedyś – prowizoryczny zlew pod oknem, kilka szafek, na środku drewniany stół i cztery krzesła z różnych kompletów. Chłopak z ciężkim sapnięciem opadł na jedno z nich.
– To teraz mów, coś ty za jeden, skąd jesteś i jak trafiłeś do Święcina. – Henryk stanął naprzeciwko niego.
– Jestem Hubert, Hubert Sierpień. Jechałem przed siebie, kiedy mnie zaatakowano…
– Gdzie cię zaatakowano?
– Długo uciekałem, aż dotarłem tutaj, nie wiedziałem, że znajdę jakąś osadę. – Uznał, że lepiej udawać głupiego. Henryk pokiwał głową, dał gościowi coś do picia, jedzenia, a potem pozwolił mu położyć się w łóżku w małym pokoju.
– Jakby strzeliło ci do łba zaszlachtować mnie w nocy, pamiętaj, że śpię z pistoletem pod poduszką – ostrzegł.
Hubert uśmiechnął się pod nosem. Już kiedyś słyszał podobny tekst.
W końcu odnalazł Święcino. Po siedmiu długich latach. I wszystko jest tak, jak powinno. Po raz pierwszy od dawna usnął zdrowym, twardym snem. Tutaj był bezpieczny.
Obudził się późnym popołudniem i zaspany powlókł się do kuchni. Henryk kroił surowe mięso. Oderwał się na chwilę od pracy i utkwił w chłopaku badawcze spojrzenie.
– Skoro jesteś już na nogach – odezwał się w końcu – możesz mi powiedzieć, co planujesz?
Hubert położył dłonie na oparciu krzesła.
– Jeszcze nie czuję się najlepiej – zaczął niepewnie. – I nie bardzo mam gdzie się podziać… Mógłbym zostać tutaj?
Henryk znów zmierzył go wzrokiem, zapewne nie do końca przekonany, czy ma do czynienia z osobą o zdrowych zmysłach.
– Nie potrzebujecie może… bo ja wiem? Strażnika? – spróbował chłopak.
– Nie.
– Mam konia, dobrze strzelam – przekonywał. – I… i tropię demony.
– Każdy dobry myśliwy potrafi wytropić demona – burknął Henryk.
– Jestem lepszy od każdego myśliwego, jakiego znasz.
Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie.
– Dobra, powiem wprost – odparł w końcu. – Nie wiem, coś ty za jeden ani ile jesteś wart, dlatego nie wezmę za ciebie odpowiedzialności. Możesz zostać u mnie jeszcze parę dni, a potem ruszysz w swoją stronę.
Były wojskowy odwrócił się, szukając czegoś w szafkach.
Hubert spojrzał smętnie na jego szerokie plecy, a potem ukrył twarz w dłoniach.
– I gdzie ja mam iść? – jęknął cicho. – Nie mogę wrócić do domu.
Jak miał spojrzeć w twarz Ernestowi, Zuzie oraz innym mieszkańcom Dąbrówki? Czuł się winny, że sprowadził na nich niebezpieczeństwo. A jeśli tu też nie uda mu się zaczepić…?
Przez kolejne dwa dni Hubert przede wszystkim spał. Zamierzał porozmawiać z sołtysem, więc musiał zregenerować siły, by zrobić jak najlepsze wrażenie. Rana w boku coraz lepiej się goiła i nie była już tak dokuczliwa. Sporo rozmyślał, ale starał się też pomagać Henrykowi w domu. Pewnego popołudnia, gdy ten wyszedł do lasu na polowanie, postanowił ugotować obiad, choć nigdy nie był w tym dobry. Wrzucił kawał mięsa z kością do gara z wodą ze studni i postawił całość na kuchni kaflowej. Pokroił warzywa i przyniósł trochę ziół rosnących za domem.
Zupa się gotowała, a on zabrał się do zmywania.
Już postanowił – następnego dnia pójdzie do sołtysa i go przekona, że potrzebują nowego strażnika. Na pewno coś wymyśli, w końcu z pewnością jak zwykle jest ich za mało. Zadowolony, zaczął wesoło gwizdać. Humoru nie popsuło mu nawet to, że przez dobry kwadrans musiał szorować piaskiem przypalone dno garnka.
Wtem usłyszał hałas przy drzwiach.
Odwrócił się i… oniemiał. Przed nim stała niezbyt wysoka, szczupła, ale umięśniona dziewczyna w zielonych bojówkach, czarnym T-shircie i koszuli w szarą kratę. Miała twarz w kształcie serca, ciemne włosy związane w krótką kitkę i niesamowite oczy, jedno intensywnie zielone, a drugie ciemnobrązowe. Zaskoczona, stanęła na środku kuchni i wpatrywała się w Huberta.
Iza! To jest Iza!
W jego głowie zapanował mętlik, zrobiło mu się gorąco, serce biło tak mocno, jakby zobaczył demona. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo mu jej brakowało. Nie potrafił opanować radości na jej widok. Wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał. Chciał natychmiast porwać ją w ramiona i powiedzieć, że tęsknił za nią, za długimi rozmowami, za wspólnymi wartami… Ale przecież ona go nie znała. Pohamował się więc, uśmiechnął lekko i wyciągnął przed siebie rękę wciąż ociekającą wodą.
Wtedy dziewczyna ocknęła się z szoku, wyszarpnęła z kabury przy pasku pistolet i wycelowała w niego.
– Coś ty za jeden?! – warknęła. – I gdzie jest Henryk?
– Jestem Hubert – odparł, wciąż wpatrując się w nią jak urzeczony.
Chciał postąpić krok w jej stronę, powiedzieć wszystko, wytłumaczyć…
– Nie ruszaj się! – rozkazała. – Bo cię zastrzelę.
Hubert, widząc jej minę, uznał, że dziewczyna nie żartuje.
Pięknie, na dzień dobry mnie załatwi, pomyślał gorzko.
– Gdzie jest Henryk? – powtórzyła.
– Gdzie? Nie wiem. – Wzruszył ramionami. Odwrócił się i zanurzył ręce w ciepłej wodzie w misce, modląc się, żeby nie strzeliła mu w plecy. – Poszedł do lasu na polowanie.
– Jak to: na polowanie? – naskoczyła na niego. – Co ty tu w ogóle robisz?
– Zmywam naczynia, nie widać? – odparł lekkim tonem.
– Stroisz sobie ze mnie żarty?! – wybuchła, podchodząc bliżej. – Jeżeli coś mu zrobiłeś…
– Taa, zadźgałem na śmierć nożem kuchennym, zakopałem w ogródku, a że nie znoszę bałaganu, to pozmywałem za niego naczynia.
Iza zaczęła oddychać coraz szybciej.
Ona naprawdę zaraz mnie zastrzeli, przemknęło przez myśl Hubertowi.
Odwrócił się gwałtownie, rozchlapując na boki wodę z miski. Wyrwał dziewczynie z rąk pistolet.
Iza zamachnęła się na niego pięścią, ale przed pierwszym ciosem się uchylił, a drugi zablokował.
– Spokojnie – powiedział, odsuwając się od niej. Wyjął z pistoletu magazynek i nabój z komory.
– Nie mam złych zamiarów. – Oddał Izie broń, amunicję zaś wsunął do własnej kieszeni.
Dziewczyna przymrużyła oczy ze złością.
– Może sobie usiądziesz, a ja zaparzę ziół i wszystko ci wyjaśnię? – zaproponował. – Przydałaby ci się melisa – mruknął pod nosem.
Iza opadła na krzesło, nie spuszczając z niego wzroku pełnego wściekłości.
Wstawił czajnik z wodą, zamieszał łyżką w zupie i nasypał ziół do dwóch kubków. Nagle Iza wstała od stołu. Hubert gwałtownie odwrócił się w jej stronę, gotowy odeprzeć ewentualny atak.
– Spokojnie – mruknęła. – Chcę dodać miodu do herbaty.
Podeszła w stronę tropiciela i wyciągnęła rękę po słoik z miodem, lecz w ostatniej chwili jej dłoń zmieniła kurs i pochwyciła duży garnek. Hubert nie zdążył zareagować w żaden sposób. Ostatnie, co zapamiętał, to osmalony rondel lecący prosto na jego twarz.
Hubert zaczął powoli odzyskiwać zmysły. Leżał, twarz tak go bolała, że nie mógł otworzyć oczu.
– Tym razem przesadziłaś – usłyszał jak przez mgłę.
– Jak to: przesadziłam?! Zabrał mi broń! Skąd mogłam wiedzieć, że to twój gość?
– Facet zmywał moje gary. Wniosek chyba prosty?
– Myślałam, że ci coś zrobił…
Hubert jęknął słabo i kłótnia ucichła. Zmusił się do otwarcia oczu. Leżał na podłodze w kuchni, a nad nim pochylali się Henryk i Iza.
– Żyjesz, młody? – zapytał mężczyzna.
– Nie! – jęknął w odpowiedzi.
– Widzisz? Nic mu nie jest – syknęła Iza.
Hubert przyłożył dłoń do obolałej lewej strony twarzy. Oko miał tak zapuchnięte, że ledwie przez nie widział.
– Nieźle cię urządziła – odezwał się Henryk. Jak na gust jego gościa, ton miał zbyt wesoły.
– Ale garnkiem? – zapytał z wyrzutem. – Co ja powiem kolegom?
– Wstawaj! – Mężczyzna wyciągnął do niego dłoń. Kiedy Hubert się podniósł, całe pomieszczenie zatańczyło mu przed oczyma. Mało brakowało, a by się przewrócił. Henryk pomógł mu przejść kilka kroków i posadził go na krześle.
– Przyłóż to do twarzy – powiedział, podając mu kawał zimnego, surowego mięsa.
– Ładnie traktujecie gości – mruknął Sierpień, biorąc okład.
Iza prychnęła lekceważąco i oparła się tyłem o szafki, wciąż obserwując go spod przymrużonych powiek.
– Idę do domu – oświadczyła w końcu. – Mam jeszcze trochę do zrobienia, a jutro jest dzień handlowy.
Henryk pokiwał głową.
– Może mnie odprowadzisz kawałek? – zapytała z naciskiem.
Mężczyzna westchnął ciężko, ale wyszedł za nią z chaty.
Hubert od razu podszedł do okna i patrzył, jak się oddalają. Dziewczyna coś mówiła, gorączkowo gestykulując.
– Pewnie na niego krzyczy, że przygarnia podejrzane przybłędy – stwierdził. – Znów początki naszej znajomości nie są kolorowe.
Jednak nic nie było w stanie zagłuszyć jego radości. Nieważne, że go pobiła, liczyło się to, że jest cała i zdrowa. Znowu patrzy na niego wilkiem, lecz to o niebo lepsze od ostatniego wspomnienia – światła powoli gasnącego w jej dwukolorowych oczach po postrzale w Poznaniu. Wszystko jest lepsze od tamtego. Nigdy już nie pozwoli im pójść do miasta po…
– O cholera! – Uderzył się dłonią w czoło. – Szlag by to trafił!
Zaczął miotać się po kuchni, przeklinając własną głupotę.
– Jechałem do Święcina! Jak mogłem zapomnieć?! – wyrzucał sobie. – Jak mogłem nie zabrać demonologii?!
Przyczyna była prosta – już od dawna nigdzie nie woził książki, a na trop Święcina wpadł zupełnym przypadkiem. Demonologia leżała bezpiecznie w domu Alberta razem z kopią wzbogaconą o ich notatki. W końcu wszystkich wiadomości z niej wyuczył się na pamięć. A poza tym zawsze miał w pobliżu Ernesta, który służył radą i pomocą. Hubert uświadomił sobie, że po raz pierwszy od bardzo dawna jest zdany wyłącznie na siebie.
W ramach przeprosin za zachowanie Izy Henryk pozwolił gościowi zostać u siebie trochę dłużej. Sierpień nie protestował, gdyż z podbitym okiem nie wypadało się pokazywać sołtysowi. Miał jeszcze jakieś resztki godności: jak tu zgrywać twardziela, kiedy lada moment wszyscy mogli się dowiedzieć, że pobiła go kobieta?
Hubert nie za wiele rozmawiał z gospodarzem; jeżeli robili coś wspólnie, to zazwyczaj w milczeniu. Kiedyś mężczyzna przyniósł z lasu dwa zające i razem je sprawili, to znów Sierpień pomógł mu przywlec przewrócone przez wiatr drzewo. Henryk najwyraźniej zaczął ufać chłopakowi, gdyż tamtego dnia przed wyjściem do lasu oddał mu pistolet i bagnet, na wypadek gdyby coś ich zaatakowało.
– Wieczory są coraz cieplejsze – stwierdził Hubert, kiedy usiedli po powrocie na ganku, żeby odpocząć.
– Uhm – mruknął były wojskowy.
Słońce już dawno temu zaszło za horyzontem, chudy księżyc wzniósł się nad drzewami. W trawie grały świerszcze, a gdzieś w gęstwinie pohukiwała sowa. Delikatny wietrzyk głaskał młode liście drzew. Było cicho i spokojnie. W oddali, za lasem, czekało Święcino.
– Pora spać – powiedział Henryk, wstając z krzesła.
Hubert pokiwał głową, ale się nie ruszył. Wiatr nagle ucichł i cały świat pogrążył się w ciszy, ciemność stała się jakby gęstsza, a gdzieś w głębi boru rozległ się niby-ludzki płacz. Sierpień zadrżał, jego serce zaczęło szybciej bić.
– Nie, nie teraz – szepnął. Doskonale wiedział, co to znaczy.
Henryk, słysząc go, stanął w drzwiach.
Hubert zeskoczył ze schodków prowadzących na ganek i ruszył biegiem w las.
Jaki dzisiaj dzień? – myślał gorączkowo, pędząc przed siebie. Przegapiłem to!
Stopy instynktownie niosły go przez bór, nie wiadomo jakim cudem nie wpadł na żadne drzewo ani nie potknął się o nic w ciemnościach. Wciąż słyszał zawodzenie, które co jakiś czas przechodziło w smutny szloch. Zbliżał się do głosu coraz bardziej; jeszcze kawałek, a dotrze na miejsce pierwszy. Wtem rozległo się upiorne wycie, a tuż po nim ludzki krzyk.
Za późno!
Chłopak spiął wszystkie mięśnie i przyspieszył, lecz gdy pokonał niewidoczną barierę, co odczuł niczym wyładowanie elektryczne, zachwiał się i niemal przewrócił. Nie mógł jednak się zatrzymać. Gdzieś tu była strzyga i dobrze wiedział, kogo demon zaraz zabije.
W biegu spróbował wyrównać oddech. Jedną ręką poklepał się po biodrach. Wyczuł kaburę z coltem i bagnet. Niezbyt dużo, jeżeli chciał stawić czoła strzydze, jednak było już za późno na zmianę broni.
Gdzieś za sobą słyszał ciężkie kroki Henryka, ale Hubert był młodszy, szybszy i biegł prowadzony szóstym zmysłem.
Wreszcie zobaczył demona. Strzyga o szarej skórze i rudych włosach przykucnęła na tylnych łapach. Posykiwała cicho, świdrując wzrokiem przerażonego człowieka, który usiłował się od niej odczołgać. Hubert z daleka dostrzegł jego bladą twarz. Wyszarpnął z kabury pistolet i strzelił kilka razy. Wiedział, że na niewiele się to zda, strzygi były bowiem odporne na kule, ale chciał odwrócić jej uwagę od ofiary. I ten manewr mu się udał.
I co teraz, geniuszu? – zapytał sam siebie, zatrzymując się dziesięć metrów od bestii. Masz tylko nóż i pistolet. Broń dobra na borutę, ale nie na strzygę.
Wiedział, że są tylko dwa wyjścia: albo zabije bestię, albo sam zginie. Bardziej podobało mu się pierwsze.
Dlatego zaatakował. Z dzikim okrzykiem na ustach rzucił się na zaskoczonego demona, odrzucił pistolet i wyjął z pochwy bagnet. Strzyga, nieprzywykła do takiego zachowania ludzi, znieruchomiała i ze zdziwieniem patrzyła na szarżującego na nią intruza.
Hubert z impetem wpadł na bestię i nie dając jej ani chwili na reakcję, dźgnął ją nożem w podbrzusze. Przewrócili się na ziemię. Sierpień wylądował na demonie, wyciągnął ostrze i uderzył znowu, a potem jeszcze raz.
Strzyga wrzasnęła ogłuszająco. Zaczęła się szarpać, lecz Hubert mocno dociskał ją do ziemi. Znów wbił bagnet w cielsko potwora. Strzyga musiała przeczuwać, że jeżeli nie zdoła się wyrwać z morderczych objęć, zginie.
Tropiciel jednak powoli zaczął słabnąć. Nie doszedł jeszcze do siebie po poprzednich przygodach, a strzyga okazała się dorosłym, silnym osobnikiem. Pazurami przejechała mu po plecach i wyszarpnęła się z uścisku.
Hubert z ciężkim sapnięciem dźwignął się na nogi. Znów stanęli naprzeciw siebie. Strzyga, chwiejąc się, spojrzała mu prosto w oczy. Pewnie została ranna podczas polowania, była głodna i obolała. Powoli zaczęła narastać w niej wściekłość. Ugięła lekko łapy, gotowa do ponownego ataku, gdy w jej polu widzenia pojawił się kolejny cel. Musiała uwierzyć, że tamten człowiek będzie łatwiejszą ofiarą niż wariat z nożem.
Sierpień z przerażeniem patrzył, jak głowa strzygi odwraca się w stronę, gdzie pojawił się ktoś nowy. Nagle straciła zainteresowanie Hubertem i z dzikim wrzaskiem skoczyła na chłopaka, który wyszedł zza drzew. Przybyszowi udało się strzelić dwa razy, nim wgryzła mu się w gardło. Tym razem nie straszyła ofiary, nie bawiła się z nią, po prostu z lubością napawała się smakiem świeżej, jeszcze ciepłej krwi.
– Nie!!! – wrzasnął Hubert, po czym rzucił się na demona i zaczął na oślep dźgać bagnetem.
Strzyga usiłowała odtrącić go na bok i wtedy odsłoniła klatkę piersiową. Hubert, napędzany adrenaliną oraz bezsilną wściekłością, wbił bagnet prosto w serce bestii, cudem mijając mocne żebra.
Z trudem odepchnął martwe ciało potwora i opadł na kolana przy jego ofierze.
– Nie – szepnął. – Nie, nie, nie, nie…
Z rezygnacją opuścił głowę; jego zakrwawione dłonie zaciśnięte na nożu opadły na ziemię. Przed nim leżał chudy, wysoki chłopak z potarganą czupryną, niewiele od niego starszy. Mikołaj był najmłodszym strażnikiem w Święcinie.
– Jakim cudem? – zapytał zrozpaczony Hubert. – Co ty tu robiłeś?
Zmieniłeś bieg czasu, podpowiedziało mu sumienie. Ale czy to dobrze? Zamieniłeś jedną śmierć na drugą.
Gdzieś z boku usłyszał hałas. Odwrócił głowę i zobaczył Henryka z karabinem przewieszonym przez ramię i maczetą w ręku. Pomagał wstać Andrzejowi, potężnemu mężczyźnie, który właśnie tej nocy miał zginąć.
– Żyjesz? – zapytał go były wojskowy.
– Powiedzmy, że tak – odparł strażnik. Obaj podeszli do Huberta.
– Kur… – szepnął Andrzej, patrząc na martwego Mikołaja.
– Co on tu robił? – zapytał gorzko Sierpień, nie podnosząc głowy. – Nie powinno go tu być!
Henryk położył chłopakowi dłoń na ramieniu, ale po chwili szybko ją cofnął.
W ciągu kilku minut wokół zaroiło się od ludzi, więc Hubert usunął się na bok. Choć on pamiętał wszystkich, nikt nie znał jego. Wolał nie rzucać się w oczy, więc schował bagnet do pochwy, podniósł z ziemi pistolet i stanął w ciemności pod drzewem tuż przy granicy światła rzucanego przez pochodnie. Śmierć młodego strażnika była dla niego druzgocącym doświadczeniem. Łudził się, że tej nocy jest w stanie zapobiec tragedii. Los okrutnie sobie z niego zakpił.
– Szedłem razem z Mikołajem – opowiadał Stanisław, najstarszy strażnik. – Kiedy młody usłyszał strzały, wyrwał przed siebie i już go nie dogoniłem.
– Kto ją tak załatwił? – zapytał głośno Marek, patrząc na poranioną i zalaną krwią strzygę.
– Ty! – Iza oskarżycielsko spojrzała na Huberta. – Co ty tutaj robisz?
Podeszła bliżej do przybysza, lecz on tylko wzruszył ramionami. Stał, patrząc obojętnie dookoła.
– To przez ciebie ten potwór zabił Mikołaja. – Dziewczyna ze złością dźgnęła palcem powietrze.
– Iza, daj spokój – odezwał się pojednawczo Henryk. – Gdyby nie on, mielibyśmy dwa trupy zamiast jednego.
– Ma rację, uratował mnie – dodał Andrzej.
Wcale nie ma, pomyślał Hubert. Gdyby nie ja, wciąż byłby jeden trup, tylko że nie Mikołaj.
Kilka osób poniosło ciało chłopaka do osady, pozostali stanęli nad martwą strzygą.
– Musimy coś z tym zrobić – powiedział Marek. – Tak żeby się nie odrodziło ani nie wstało z grobu.
– Spalcie ją w cholerę – mruknął Hubert, nie dbając o to, że nie zdobędzie kolejnego zęba do swojej kolekcji.
Odwrócił się i odszedł w głąb ciemnego lasu. Idąc, słyszał za sobą kłótnię, lecz jemu było obojętne, o co spierają się święcinianie.
Zmieniłeś bieg czasu…
Przynajmniej żona Andrzeja się ucieszy, pomyślał z goryczą.
Kiedy dotarł do samotnego domku w lesie, poszedł do szopy, do Mokki. Przytulił się do jej szyi. Klaczy widocznie nie odpowiadał zapach krwi na jego rękach, więc zaczęła się wiercić i rżeć z niezadowoleniem.
– Wredna szkapa – mruknął Hubert.
Wszedł do domu, zapalił lampkę naftową i dokładnie wyszorował ręce oraz bagnet w misce z wodą. Potem zdjął zakrwawione ubranie i z zaskoczeniem odkrył, że koszulka jest w strzępach. Dopiero wtedy poczuł pieczenie skóry na łopatkach. W małym lustrze zobaczył, że całe plecy ma podrapane. Na szczęście żadna rana nie była głęboka.
– Nieźle cię załatwiła – podsumował Henryk, kiedy zobaczył chłopaka przeglądającego się w lustrze.
– Mikołaja gorzej – mruknął, biorąc nową koszulkę.
– Poczekaj, trzeba to opatrzyć, bo jeszcze wścieklizny dostaniesz. Siadaj. – Mężczyzna podsunął mu krzesło.
Hubert usiadł okrakiem na siedzisku, łokcie położył na oparciu. Syknął cicho, kiedy Henryk zaczął przemywać mu plecy.
– Nie jęcz. O, a to po czym? – zapytał, klepiąc rannego w lewe ramię.
– To? – Hubert zerknął na pojedynczą bliznę sięgającą od łopatki poprzez biceps aż do wewnętrznej strony łokcia. Nie dość, że była szeroka, to jeszcze krzywo zszyta. – Po biesie. – Machnął ręką. – Młody byłem, głupi, i brałem go na przetrzymanie, kto pierwszy wymięknie.
Henryk nie dopytywał, na czym owo przetrzymanie miało polegać.
– Gotowe – rzekł z zadowoleniem, gdy skończył smarowanie ran olejem z dziurawca.
Chłopak nie odpowiedział, włożył czystą koszulkę i postawił swój bagnet ostrzem na blacie stołu, przytrzymując go jednym palcem.
– Skąd wiedziałeś, że ta strzyga tam jest? – zapytał po chwili Henryk. – Słuch mam dobry i wiem, że tutaj nic nie było słychać, a ty jak szalony pobiegłeś prosto na nią.
– Przecież mówiłem, że tropię demony. – Hubert wzruszył ramionami.
– Ale kto atakuje strzygę z samym nożem?
„Jak głupi rzucasz się na demony, nie myśląc ani o konsekwencjach, ani o tym, kogo narażasz” – zadźwięczały mu w głowie słowa Ernesta.
Znów ruszył na potwora, nie zastanawiając się nad tym, co może się wydarzyć. Chociaż pobudki miał przecież dobre…
– Słuchaj, Mikołaj to był fajny chłopak, ale to nie twoja wina – powiedział łagodnie Henryk. – Gdyby nie wyrwał tak do przodu, pewnie by żył. Nic nie mogłeś zrobić.
– Do dupy z tym wszystkim – odezwał się Sierpień. – Idę spać.
Wstał z krzesła i powlókł się do swojej sypialni. Nie chciało mu się nawet zdejmować ubrań, więc po prostu runął na łóżko i od razu zasnął.
Następnego dnia do domu Henryka wpadła Iza. Obrzuciła Huberta wrogim spojrzeniem i usiadła za stołem.
– Mój ojciec chce z tobą rozmawiać – rzuciła w końcu w jego stronę.
Hubert spojrzał na nią ze zdziwieniem. Czegóż mógł od niego chcieć Marian Kościuszko?
– Po co? – zapytał.
– Skąd mogę wiedzieć? – warknęła. – No już, zbieraj się i idziemy. Aha, w południe będzie msza.
O nie, nie dam ci się zastraszyć, pomyślał Sierpień, patrząc, jak dziewczyna wstaje i zerka na niego wyczekująco. Nie mam już siedemnastu lat.
Powoli wstał od stołu, potem, nie spiesząc się, zapiął pas z coltem i włożył bluzę od munduru. Skinął głową na znak, że jest gotowy.
Iza zirytowana zmrużyła oczy i nie oglądając się za siebie, wymaszerowała z domu. Bez pośpiechu ruszył za nią.
Nic się nie zmieniła, myślał. Wciąż na mnie zła.
Wyszli z lasu na szeroki gościniec, minęli pola uprawne, a potem bramę, gdzie trzymali wartę Stanisław i Jacek. Lekko skinęli im głowami. Hubert, z rozrzewnieniem przypatrując się domom i ludziom, pozwolił Izie poprowadzić się przez osadę. Wszystko wyglądało tak, jak zapamiętał – zadbane budynki, ogrody z kwiatami, dzieci bawiące się na drodze, kościół z muru pruskiego i plac, na którym urządzano zabawy.
W końcu stanęli przed starą szkołą zbudowaną z czerwonej cegły. Weszli do środka, a dalej chłodnym korytarzem ruszyli do gabinetu sołtysa. Za biurkiem z dykty siedział zażywny mężczyzna z czerwoną twarzą i łysiną na czubku głowy.
– Tato, to on – odezwała się Iza.
Marian podniósł głowę i bacznie przyjrzał się przybyszowi.
– A więc to tobie zawdzięczamy zabicie strzygi? – zapytał.
Hubert skinął głową.
Sołtys mierzył go wzrokiem, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Szukam miejsca, gdzie mógłbym się zatrzymać na jakiś czas – powiedział Sierpień.
– Co potrafisz?
Teraz mógłbym go przekupić demonologią, przemknęło przez myśl Hubertowi. Szlag!
– Wszystko, co trzeba zrobić w gospodarstwie – odparł. – Mam własnego konia, broń i amunicję. Ale przede wszystkim: znam się na demonach.
Marian lekko zmrużył oczy.
– Łowca demonów, co? – rzucił.
– Tropiciel, można tak powiedzieć – odrzekł powoli Hubert; w końcu tak go określano, kiedy jeszcze mieszkał w Dąbrówce. Kątem oka zerknął na Izę, która nie wyglądała na zachwyconą.
– Dobrze więc, dostaniesz posadę strażnika, zagwarantujemy ci mieszkanie i wyżywienie. Lecz pamiętaj, na razie będziesz na okresie próbnym.
– Zgoda. – Sierpień wyciągnął rękę do sołtysa.
– Witamy w Święcinie. Jestem Marian Kościuszko. – Mężczyzna uścisnął gościowi dłoń. – Izo, pokaż naszemu nowemu strażnikowi jego kwaterę. Ty będziesz za niego odpowiedzialna.
Dziewczyna prychnęła ze złością.
– Idziemy! – warknęła i wymaszerowała z gabinetu.
Hubert, unosząc kąciki ust w lekkim uśmiechu, powędrował za nią do starego domu na uboczu.
Stanęli przed zmurszałym płotem; chłopak zastygł w bezruchu i spojrzał na budynek. Poczuł ciepło w sercu. Domek był odrobinę przekrzywiony, a mech porastał grubą warstwą lekko zapadnięty dach. Szara elewacja bynajmniej nie wyglądała dobrze, ogródek zarósł, jakby ktoś podlewał chwasty wyjątkowo skutecznym nawozem.
– No co tak stoisz? – prychnęła Iza. – Chodźże.
Z trudem otworzyła stare, powyginane od wilgoci drzwi.
– Mieszkała tu stara wdowa Niwicka, ale zmarła zimą – wyjaśniła.
Hubert wszedł do środka. W nozdrza obojga buchnęła stęchlizna. Z uśmiechem błąkającym się po twarzy chłopak zajrzał do dwóch niewielkich pokoi, dłonią pogładził stare łóżko, a potem przeszedł do kuchni, gdzie pod oknem ustawiono stół przykryty wyblakłą ceratą w kwiaty. Pod ścianami stały wypaczone szafki, lodówka ze sparciałymi uszczelkami i kuchenka westfalka.
– Z czego się tak cieszysz? – zapytała podejrzliwie Iza.
– Podoba mi się tu – odparł. Dziewczyna wzruszyła ramionami.
Hubert odwrócił się do niej i rzekł poważnie:
– Posłuchaj. Nie zaczęliśmy naszej znajomości najlepiej i to ja jestem stroną poszkodowaną. Ale chcesz tego czy nie, zamierzam się tutaj zatrzymać i zostanę strażnikiem, a ty będziesz musiała znosić moje towarzystwo. Może więc zacznijmy od początku. Jestem Hubert. – Wyciągnął w jej stronę dłoń.
Dziewczyna się zawahała.
– Iza. – Uścisnęła mu mocno rękę.
– Czyli wszystko jasne. – Rozpogodził się. – Muszę teraz wrócić po swoje rzeczy.
– Odprowadzę cię do bramy – zaproponowała.
Hubert szedł lekkim krokiem do domu Henryka. Radością, że znów jest strażnikiem Święcina, próbował uciszyć wyrzuty sumienia. W tragicznych okolicznościach stracił już wiele osób, sam zabijał, lecz ta świadomość wcale nie pomagała mu pogodzić się z tym, że nie zdołał zapobiec śmierci Mikołaja.
A co, jeżeli będzie tak zawsze? Jeżeli nie mam wpływu na to, czy ktoś umrze, czy nie?
Potrząsnął głową, usiłując odpędzić ponure myśli.
Kiedy dotarł na miejsce, pokrótce streścił Henrykowi przebieg spotkania z sołtysem, a potem zaczął się pakować.
– Dziękuję ci za pomoc – powiedział, stając w drzwiach ze swoim workiem. – Gdyby nie ty… – Pokręcił głową.
– Trzymaj się, zobaczymy się później. – Mężczyzna jak zwykle był konkretny i mało wylewny.
Hubert osiodłał Mokkę, przerzucił przez siodło worek i wskoczył na grzbiet klaczy.
– Będzie dobrze, zobaczysz – obiecał zwierzęciu.
Przed południem zaprowadził kobyłę do stajni Maciejaka i poprosił mężczyznę, żeby się nią zaopiekował. Stary pijak mruczał pod nosem, że nie ma czasu, ale klacz przyjął.
– Wreszcie jestem w domu. – Hubert rzucił się na łóżko, wzbijając w górę tumany kurzu z pościeli. – Trzeba jeszcze tylko wszystko naprawić.
Kilka ubrań, które zabrał, wrzucił do jednej szafy, a drugą przeznaczył na broń. Na półce ułożył pepeszę, siatkę pełną naboi, kilka granatów i osobno zapalniki do nich. Jego wzrok padł na szafkę nocną, na której kiedyś trzymał zdjęcie rodziny. We śnie – w poprzednim życiu? – zostawił je, gdy wyruszył do Poznania, skąd nigdy już nie wrócił. Teraz fotografia została w domu Alberta w Dąbrówce. Tak samo jak demonologia. Hubert znów poczuł złość na samego siebie, że zapomniał o książce. Gdyby teraz pokazał ją Izie, dziewczyna nigdy nie wpadłaby na pomysł straceńczej wyprawy do biblioteki. Niedbale rzucił na szafkę woreczek z zębami demonów, których miał już pokaźną kolekcję.
Za pięć dwunasta przypomniał sobie o pogrzebie. W biegu zapinając bluzę od munduru, popędził do kościoła i stanął z tyłu, obok Henryka.
Nikt nie zaprosił nowego na stypę, więc po pogrzebie wrócił do domu i zabrał się do porządków. Szorował właśnie blaty szafek, kiedy rozległo się pukanie i zanim zdołał zareagować, do kuchni wmaszerowała Iza.
– Mam iść z tobą na patrol i wszystko ci pokazać – powiedziała, jasno dając do zrozumienia, że mogłaby się zająć czymś ciekawszym.
Hubert wiedział jednak, że to poza. Iza zgrywa twardą, lecz tak naprawdę jest bardzo opiekuńcza. Uśmiechnął się do niej szeroko, założył pas z coltem i razem ruszyli w kierunku stajni Maciejaka.
Dziewczyna była wyraźnie zdziwiona, że już załatwił dla swojej klaczy miejsce w przytulnym boksie, tuż obok jej wałacha, Hermesa, ale nie skomentowała tego.
Jechali stępa przez wieś. Iza opowiadała Hubertowi o mieszkańcach i tym, co gdzie się znajduje, ale on przecież to wszystko wiedział. Słuchał jej więc tylko jednym uchem, rozglądając się ciekawie.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – naskoczyła na niego w pewnej chwili, kiedy wyjechali za bramę.
– Co mówiłaś? Bo się zamyśliłem. – Odwrócił głowę w jej stronę.
Aż zagotowała się ze złości.
– Pytałam, czy w okolicy może pojawić się jeszcze jakaś strzyga – cedziła słowa powoli i wyraźnie.
– Aa, strzyga… Nie wydaje mi się. Są bardzo terytorialne.
– Słucham?
– Strzygi wyznaczają sobie duże obszary łowieckie i nie pozwalają innym osobnikom na nie wchodzić, z wyjątkiem tych krótkich chwil, kiedy łączą się w pary – wyrecytował.
Iza zamrugała i zmarszczyła brwi.
– Jak to: łączą się w pary? – zapytała w końcu.
– Normalnie. Nie będę przecież udzielał ci lekcji biologii.
– Ale strzyga ze strzygą?
– Nie, ze strzygoniem – poprawił ją, ciężko wzdychając.
– A jak taki strzygoń wygląda?
Zainteresowała się tak bardzo, że na chwilę porzuciła pozę gniewnej strażniczki.
– Uwierz mi, że nie chcesz wiedzieć – odparł.
Ja też nie chciałbym wiedzieć, pomyślał gorzko.
Iza zapatrzyła się w dal i przez dłuższy czas jechali w milczeniu, aż dotarli na niewielką polanę, gdzie pasło się stadko owiec. Wszystkie miały jeszcze długą wełnę, lecz już niedługo miało się odbyć strzyżenie, zatem kobiety czekało mnóstwo pracy przy praniu, gręplowaniu i przędzeniu.
W Dąbrówce nie hodowano owiec, wełnę, z której robiono swetry, szaliki i czapki, kupowano od mieszkańców Orlej.
Iza rozsiodłała konia i pozwoliła mu paść się na zielonej trawie. Hubert po chwili zrobił to samo co dziewczyna.
Usiedli na ziemi, patrząc na wierzchowce. Mokka się położyła i z lubością zaczęła tarzać się w trawie. Słońce świeciło wysoko nad horyzontem, wiosenne, zielone liście pobliskich drzew drżały na lekkim wietrze.
Wracając do wsi, zahaczyli o pasiekę, gdzie w równych rzędach stały kolorowe ule, na które Hubert patrzył z zazdrością. Gdy przebywał w Święcinie w tym innym życiu, nie zwrócił na nie uwagi, ale teraz wiedział, jak ważne są pszczoły. Miód lubił przecież prawie każdy, szczególnie kiedy trudno było o cukier, z wosku robiono świece, a kitu pszczelego, zwanego propolisem, używano na rany i oparzenia, ze względu na jego silne właściwości bakteriobójcze. W Dąbrówce mieli zaledwie kilkanaście uli.
– Funkcję naszego bartnika pełni Rafał – odezwała się Iza. – Jeszcze go nie widziałeś.
Hubert z uśmiechem pokiwał głową. Zakończyli patrol, zajęli się końmi i prosto ze stajni udali się do piwnicy szkolnej. Przeszli chłodnym i wilgotnym korytarzem z niskim, popękanym stropem i ścianami niegdyś pomalowanymi na beżowo. Minęli zamknięte drzwi od rupieciarni i weszli do ciemnego, niedużego pomieszczenia. Dwa małe okienka pod sufitem wpuszczały niewiele światła. Hubert z tkliwością wpatrywał się w stojące w nieładzie krzesła i ławki, a pod ścianą zauważył drewnianą skrzynkę. Zajrzał do środka i zobaczył równo poukładane opakowania z nabojami.
– Skąd je macie? – zapytał.
– Co? Naboje? – Iza spojrzała na niego. – A różnie. W okolicznych wioskach było paru kłusowników. Wiesz, przed wojną nikt się specjalnie nie chwalił, że kłusuje, i po zarazie trzeba było porządnie przeszukać wszystkie domy. No i mój ojciec zorganizował kilka wypadów na posterunki policji. W jednym magazynie znaleźli skład różnych karabinów, pistoletów i amunicji, pewnie skonfiskowanej jakiemuś entuzjaście broni palnej. Stamtąd mam mojego browninga.
– A nowe produkujecie?
– Pewnie. Henryk przywiózł z jakiegoś magazynu mnóstwo spłonek, a proch bierze ze starej amunicji artyleryjskiej. Trzyma ją… zresztą nieważne – zmitygowała się, nie chcąc zdradzać mu zbyt wielu szczegółów. – W każdym razie używamy amunicji bardzo oszczędnie. Na polowania do lasu zazwyczaj chodzi jedynie Stanisław, który dwa razy się zastanowi, zanim strzeli. Trochę naboi trzymamy też w stróżówce, na wszelki wypadek. A poza tym większość broni cywilów to zwykłe straszaki. Dlatego każdy chodzi z nożem.
Hubert pokiwał głową. Kiedyś, gdy zobaczył Henryka z maczetą, myślał, że ten się popisuje, teraz wiedział, że była to forma oszczędności.
Zamknął skrzynię i zerknął na niedbale nabazgrany na kawałku tektury kalendarz, aż w końcu zatrzymał wzrok na tablicy, na której wypisano kredą grafik pełnienia dyżurów.
– Przejmiesz warty Mikołaja. – Iza wyrwała go z zamyślenia.
Podeszła do tablicy i z każdej kolumny wymazała gąbką imię młodego strażnika. Hubert zauważył, że zaciska przy tym zęby i stara się nie okazywać emocji.
– Przepraszam – odezwał się.
– Za co? – Odwróciła się do niego, mrugając powiekami.
– Że nie zdołałem go uratować.
– Gdyby nie ty, zginąłby również Andrzej – powiedziała. – Nie masz za co przepraszać.
I choć starała się ukryć swoje uczucia, wydawało mu się, że jednak ma do niego żal. Hubert pojawił się znikąd, a wraz z nim strzyga, która zabiła strażnika.
Ledwie Iza zdążyła wpisać jego imię w wolne miejsca kalendarza, do piwnicy przyszli Stanisław i Marek. Dziewczyna oficjalnie przedstawiła im nowego strażnika, a Sierpień uśmiechnął się do starych znajomych. Stanisław, potężny mężczyzna koło sześćdziesiątki, mocno uścisnął mu dłoń i powiedział, że z radością wita go w Święcinie. Marek nie był podobnie wylewny. Tylko skinął mu głową.
Wieczorem, gdy Hubert leżał we wciąż niewywietrzonej pościeli i wpatrywał się w znajomy ciemny sufit, zaczął się zastanawiać nad wydarzeniami z kilku ostatnich dni.
Został ranny, trafił do domu Jurka, nauczyciela historii, ale potem wszystko zaczęło iść na opak. To nie Iza go znalazła, a strzyga zaatakowała, kiedy jeszcze mieszkał u Henryka, i zginął nie ten mężczyzna, który miał zginąć.
– Pozmieniałem wszystko – mruknął.
Zresztą jak mógł nie pozmieniać, skoro nie był już tym samym człowiekiem? Zrobiło mu się przykro, kiedy zdał sobie sprawę, że to właśnie tamtego nierozgarniętego chłopaka tak wszyscy polubili. W tej wersji nawet jego najbliższym trudno było go znieść. Nie był pewien, czy w Święcinie wykażą się większą tolerancją.
Ciąg dalszy w wersji pełnej