Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Łowcy wilków - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łowcy wilków - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 293 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. ŚMIER­TEL­NY BÓJ

Mroź­na zima za­le­gła w ka­na­dyj­skiej głu­szy. Py­za­ty, czer­wo­ny księ­życ rzu­cał drżą­cy blask na mil­czą­cą pu­sty­nię śnież­ną. Ża­den dźwięk nie mą­cił po­nu­rej ci­szy. Gło­sy dnia już za­mar­ły; szep­ty i szme­ry nocy nie zbu­dzi­ły się jesz­cze. Za­krze­płe je­zio­ro, obrze­żo­ne pół­ko­lem so­sno­we­go boru, wy­glą­da­ło jak ol­brzy­mi am­fi­te­atr. Po dru­giej stro­nie, tuż nie­mal nad szkli­stą ta­flą, sta­ły gę­ste kępy mo­drze­wi, a śnieg i szron osnu­ły ich ga­łę­zie cięż­kim po­krow­cem. Śród pni pa­no­wał nie­prze­nik­nio­ny mrok.

Ol­brzy­mia bia­ła sowa wy­nu­rza­ła się z tego mro­ku, za­to­czy­ła wiel­kie ko­li­sko i skry­ła się zno­wu w gę­stwie drzew. W chwi­lę po­tem za­brzmiał jej po­nu­ry głos, nie­śmia­ły jed­nak, jak gdy­by mi­stycz­na chwi­la ci­szy nie mi­nę­ła jesz­cze. Śnieg, któ­ry pa­dał cały dzień, ustał już i tyl­ko po­wiew wia­tru pie­ścił cza­sem oszro­nio­ne ko­na­ry. Pa­no­wał nie­zwy­kły chłód; czło­wiek po­zba­wio­ny moż­no­ści ru­chu w cią­gu go­dzi­ny za­mar­zł­by na śmierć.

Ci­szę prze­rwał rap­tem ja­kiś dźwięk, ni­ski a drżą­cy, niby głę­bo­kie wes­tchnie­nie. Nie wy­da­ła go pierś ludz­ka. My­śli­wy, gdy­by się tu przy­pad­ko­wo zna­lazł, ujął­by wnet moc­niej kol­bę fu­zji. Dźwięk szedł z mo­drze­wio­wej kępy. Mil­cze­nie, któ­re wnet za­pa­dło, zda­ło się głęb­sze jesz­cze. Sowa, niby bez­sze­lest­ny kłąb srebr­ne­go pu­chu, po­szy­bo­wa­ła nad za­mar­z­łą gładź je­zio­ra. Po chwi­li wes­tchnie­nie po­wtó­rzy­ło się, znacz­nie jed­nak cich­sza. By­wa­lec ka­na­dyj­skich puszcz skrył­by się w mro­ku ko­na­rów i słu­chał­by, i pa­trzał, i cze­kał cie­ka­wie; dźwięk bo­wiem da­wał się już roz­po­znać jako zdła­wio­ny bó­lem głos ran­ne­go zwie­rza.

Bar­dzo wol­no, pe­łen nie­uf­no­ści zro­dzo­nej w dniu dzi­siej­szym, ol­brzy­mi łoś wkro­czył w ob­ręb księ­ży­co­we­go bla­sku. Jego wspa­nia­ły łeb, zgię­ty pod cię­ża­rem po­tęż­nych ro­gów, po­przez je­zio­ro zwra­cał się ba­daw­czo ku pół­no­cy. Noz­drza miał sze­ro­ko roz­war­te, oczy lśnią­ce, a na śnie­gu, któ­rę­dy prze­szedł, czer­nia­ła smu­ga krwi. So­sno­wy bór wy­dał się mu bez­piecz­nym schro­nie­niem. Po­przez głę­bo­ko za­wia­ną śnie­giem lo­do­wą ta­flę kro­czył wol­no i z ogrom­nym tru­dem; pa­trząc nań, każ­dy my­śli­wiec od­gadł­by z ła­two­ścią, że łoś jest śmier­tel­nie ran­ny.

Gdy mo­drze­wio­wa kępa po­zo­sta­ła już o kil­ka­dzie­siąt me­trów w tyle, łoś przy­sta­nął, wy­so­ko uniósł łeb, kie­ru­jąc roz­war­te noz­drza ku nie­bu, i na­sta­wił dłu­gie uszy. Łoś przy­bie­ra za­wsze tę po­sta­wę, ile­kroć chce po­chwy­cić da­le­ki dźwięk. Ogrom­ną ci­szę noc­ną prze­ry­wa­ło jed­nak tyl­ko pły­ną­ce z dru­giej stro­ny je­zio­ra po­nu­re hu­ka­nie sowy. Mimo to po­tęż­ny zwierz stał wciąż bez ru­chu, a u jego nóg, na śnie­gu, ro­sła ka­łu­ża świe­żej krwi. Co za ta­jem­ni­cza gro­za bu­dzi­ła się w głę­bi­nie le­śnej. Naj­by­strzej­szy ludz­ki słuch nic by nie uchwy­cił. Ale dłu­gie, nie­zmier­nie czu­łe uszy ło­sia ło­wi­ły da­le­ki po­głos. Zwie­rzę unio­sło łeb wy­żej jesz­cze, noz­drza jego po­chwy­ci­ły wiew ze wscho­du, za­cho­du i po­łu­dnia, ale pół­noc je­dy­nie zda­wa­ła się go ob­cho­dzić.

Spo­za wstę­gi so­sno­we­go boru do­tarł wkrót­ce dźwięk tak wy­raź­ny, że i ludz­kie ucho mo­gło­by go już usły­szeć. Była to niby koń­co­wa nuta ża­ło­snej skar­gi. Z mi­nu­ty na mi­nu­tę dźwięk rósł, cza­sem brzmiąc do­no­śnie, cza­sem za­mie­ra­jąc w dali, ale zbli­ża­jąc się bez­u­stan­nie; był to ło­wiec­ki zew wil­cze­go sta­da.

Czym dla zbrod­nia­rza jest stry­czek kata, czym rząd ka­ra­bi­no­wych luf dla poj­ma­ne­go szpie­ga – tym dla ran­ne­go zwie­rza w pu­sty­ni śnież­nej jest głos wil­czej po­go­ni.

Łoś in­stynk­tow­nie wy­czuł strasz­li­wą groź­bę. Gło­wa mu zwi­sła, przez co rogi zna­la­zły się na po­zio­mie grzbie­tu, i lek­kim truch­tem jął się od­da­lać ku po­łu­dnio­wi. Na otwar­tej prze­strze­ni wi­dać go było z da­le­ka; wie­dział o tym. So­sno­wy bór jed­nak był mu do­mem i są­dził, że tam wła­śnie znaj­dzie bez­piecz­ne schro­nie­nie. Miał na­dzie­ję, że osią­gnie cel, nim wil­ki zdo­ła­ją nad­biec. I rap­tem…

Sta­nął. Sta­nął tak gwał­tow­nie, że ko­la­na przed­nich nóg mu się ugię­ły i py­skiem prze­orał śnieg. Wplą­ta­ny w gło­sy wil­cze do­biegł na­raz huk wy­strza­łu. Mila, a może i wię­cej, dzie­li­ła strzel­ca od miej­sca, gdzie stał ran­ny łoś, ale bez wzglę­du na od­le­głość strzał ten prze­jął lę­kiem ser­ce ko­na­ją­ce­go kró­la pół­noc­nych puszcz. Dnia tego sły­szał już raz po­dob­ny dźwięk, a wraz z nim wdar­ła się w jego cia­ło ta­jem­ni­cza nie­moc i ostry ból.

Ostat­nim wy­sił­kiem zdo­łał wstać, w roz­war­te noz­drza wcią­gnął po­wiew z pół­no­cy, wscho­du i za­cho­du, wresz­cie za­wró­cił z tru­dem i skrył się w po­nu­rej i chłod­nej gę­stwi­nie mo­drze­wio­wej kępy.

Echo strza­łu prze­brzmia­ło już i za­pa­dła bez­mier­na ci­sza. Mi­nę­ło pięć mi­nut, po­tem dzie­sięć, aż dłu­gie, sa­mot­ne wy­cie roz­le­gło się po­nad je­zio­rem. Za­koń­czył je ostry, urwa­ny zew, inne gło­sy po­chwy­ci­ły ton peł­ną pier­sią i śpiew wil­czej gro­ma­dy brzmiał po­now­nie po­nu­rą gamą.

Jed­no­cze­śnie z gę­stwy so­sno­wej wy­szła ludz­ka po­stać, dała kil­ka­na­ście chwiej­nych kro­ków i przy­sta­nę­ła, zwró­co­na nie­co wstecz.

– Idziesz już, Wabi?

Z boru do­biegł zdy­sza­ny głos:

– Idę. Ale ty śpiesz się! Bie­gnij!

Pierw­szy wę­dro­wiec spoj­rzał przed sie­bie na je­zio­ro. Był to chło­pak li­czą­cy za­pew­ne lat osiem­na­ście. W pra­wej dło­ni trzy­mał gru­by kij. Lewą rękę, zła­ma­ną czy też ska­le­czo­ną po­waż­nie, niósł na tem­bla­ku z weł­nia­ne­go sza­la. Na twa­rzy wid­nia­ły śla­dy głę­bo­kich za­dra­pań i krwi, a bla­dość jej i znu­że­nie mó­wi­ły wy­raź­nie, że chło­pak bli­ski jest zu­peł­ne­go wy­czer­pa­nia. Czas ja­kiś biegł po śnie­gu, po­tem zwol­nił i szedł jak pi­ja­ny. Od­dy­chał cięż­ko i nie­mal z ję­kiem. Kij wy­śli­znął mu się z bez­sil­nej dło­ni; świa­dom ogar­nia­ją­cej go nie­mo­cy, nie pró­bo­wał na­wet kija pod­nieść. Czła­pał mo­zol­nie krok za kro­kiem, aż ko­la­na się pod nim ugię­ły i cięż­ko padł na śnieg.

Spod na­wi­słych jo­dło­wych ko­na­rów wy­biegł te­raz mło­dy In­dia­nin. Od­dy­chał szyb­ko, ale z pod­nie­ce­nia ra­czej niż z wy­czer­pa­nia. Za sobą, o pół mili za­le­d­wie, sły­szał zbli­ża­ją­cy się co­raz gon wil­czy i przez chwi­lę, zgi­na­jąc ni­sko gib­ką po­stać, mie­rzył słu­chem od­le­głość dzie­lą­cą go od krwio­żer­cze­go sta­da. Po­tem oczy­ma jął szu­kać bia­łe­go przy­ja­cie­la. Bez tru­du zna­lazł ciem­ną, nie­ru­cho­mą pla­mę, jaką two­rzy­ło na śnie­gu cia­ło chłop­ca. Na ten wi­dok w. źre­ni­cach jego od­ma­lo­wał się żywy nie­po­kój. Oparł­szy o nogi fu­zję, przy­ło­żył do ust zwi­nię­te w trąb­kę dło­nie i wy­dał gło­śny okrzyk, któ­ry w po­god­ną noc dał się sły­szeć chy­ba o milę.

– Wa­hoo-oo-oo! Wa­hoo-oo!

Ran­ny chło­pak uniósł się nie­co, z tru­dem wstał i w od­po­wie­dzi wy­dał po­dob­ny okrzyk, tak jed­nak sła­by, że zda­wał się być pra­wie szep­tem. Po­tem, po­ty­ka­jąc się, ru­szył znów w po­przek je­zio­ra. W chwi­lę póź­niej Wabi zna­lazł się u jego boku.

– Jak­że ci idzie, Rod? – spy­tał tro­skli­wie.

Rod po­ru­szył war­ga­mi, ale za­miast od­po­wie­dzi dał się sły­szeć tyl­ko nie­wy­raź­ny szmer. I nim mło­dy In­dia­nin zdo­łał go pod­trzy­mać, ran­ny za­chwiał się i upadł po raz dru­gi.

– Zda­je się, Wabi – szep­nął z tru­dem – że nie pój­dę już da­lej! Nie mam sił.

Czer­wo­no­skó­ry od­rzu­cił ka­ra­bin, ukląkł w śnie­gu obok przy­ja­cie­la i uniósł mu gło­wę.

– Do­praw­dy, Rod, już bli­sko! – tłu­ma­czył ser­decz­nie. – Tyl­ko mały ka­wa­łe­czek i do­brnie­my do drzew. Na­le­ża­ło się wła­ści­wie wspiąć­na któ­rąś so­snę, ale nie wie­dzia­łem, że z tobą tak źle. Trud­no zresz­tą urzą­dzać po­stój z trze­ma na­bo­ja­mi!

– Tyl­ko trze­ma!

– No tak! Przy­pusz­czal­nie mógł­bym nimi po­ło­żyć trzy be­stie. Ale wchodź mi na ra­mio­na, pręd­ko!

Zgiął się jak scy­zo­ryk tuż przed le­żą­cym w śnie­gu przy­ja­cie­lem. Poza nimi roz­brzmiał na­raz chór wil­czej zgrai, o wie­le bliż­szy i wy­raź­niej­szy niż przed­tem.

– Są już na otwar­tej prze­strze­ni, a za kil­ka mi­nut będą tu! – krzyk­nął Wabi. – Za­rzuć mi ra­mio­na na szy­ję, Rod! Tak! Czy mo­żesz utrzy­mać ka­ra­bin?

Wy­pro­sto­wał smu­kłą po­stać i za­ta­cza­jąc się nie­co pod cię­ża­rem ran­ne­go, ru­szył dość szyb­ko ku czer­nie­ją­cym w dali mo­drze­wiom. Każ­dy mu­skuł jego mło­de­go cia­ła był na­pię­ty do ostat­nich gra­nic. O wie­le le­piej niż pół­przy­tom­ny Ro­dryg zda­wał so­bie spra­wę z nie­bez­pie­czeń­stwa, któ­re gro­zi­ło im lada chwi­la,

Trzy mi­nu­ty… czte­ry.. pięć!

Strasz­li­we wspo­mnie­nie bu­dzi­ło się w mó­zgu Wa­bi­go­ona. Z dzie­cin­nych lat po­zo­stał mu w pa­mię­ci wi­dok czło­wie­ka roz­szar­pa­ne­go przez wil­ki. Je­śli ostat­nie trzy kule chy­bią, je­śli nie zdo­ła w porę do­trzeć do zbaw­czej kępy mo­drze­wi – los ich bę­dzie przy­pie­czę­to­wa­ny. Mógł co praw­da po­rzu­cić ran­ne­go to­wa­rzy­sza, a sam ra­to­wać się uciecz­ką, ale moż­li­wość ta wy­wo­ła­ła je­dy­nie na ustach In­dia­ni­na wzgar­dli­wy uśmiech. Nie po raz pierw­szy prze­cie wspól­nie na­ra­ża­li się na śmierć; dziś jesz­cze Ro­dryg wal­czył męż­nie w obro­nie przy­ja­cie­la. Je­śli więc umrą, to umrą ra­zem!

Po­wziąw­szy nie­za­chwia­ne po­sta­no­wie­nie, Wabi sil­niej za­ci­snął dło­nie na rę­kach ran­ne­go. Wie­dział do­brze, że śmierć spo­glą­da na nich z bli­ska. Je­śli na­wet do­trą do drzew, ta przy tak sil­nym mro­zie dłuż­szy po­byt wśród ko­na­rów rów­nież za­koń­czy się zgo­nem, i to nie­mniej bo­le­snym. Do­pó­ki jed­nak ży­cie tli­ło w nim, nie tra­cił jesz­cze na­dziei i brnął w śnie­gu, na­słu­chu­jąc wy­cia wil­ków i czu­jąc z roz­pa­czą, że jego siły zmniej­sza­ją się z każ­dą chwi­lą.

Na­gle wy­cie usta­ło. Wabi nie mógł po­jąć po­wo­du tej ci­szy. Mi­nę­ło dwie mi­nu­ty, po­tem pięć i ża­den bury cień nie, zmą­cił bie­li je­zio­ra. Czyż­by wil­ki stra­ci­ły trop? Trud­no było w to uwie­rzyć. Wabi przy­pusz­czał ra­czej, że jed­no z ra­nio­nych przez nie­go zwie­rząt osła­bło, a resz­ta zgrai rzu­ci­ła się nań i ucztu­je te­raz nad cia­łem to­wa­rzy­sza. Za­le­d­wie uprzy­tom­nił so­bie tę moż­li­wość, a już wy­cie wy­bu­chło na nowo, tak bli­skie, że się od­wró­cił.. Kil­ka­na­ście smu­kłych cie­ni gna­ło ku nim środ­kiem je­zio­ra.

Mo­drze­wie od­da­lo­ne były za­le­d­wie o sto me­trów. Rod mógł chy­ba prze­być tę prze­strzeń o wła­snych si­łach.

– Bie­gnij! – krzyk­nął mu Wabi. – Śpiesz się! Za­trzy­mam je!

Zwol­nił z uści­sku ręce przy­ja­cie­la i wnet z dło­ni ran­ne­go wy­padł ka­ra­bin i po­to­czył się w śnieg. Wabi, pe­łen prze­ra­że­nia „ uj­rzał twarz Ro­dry­ga śmier­tel­nie bla­dą i jego pół­przy­mknię­te oczy. Ukląkł tuż przy nim jak urze­czo­ny, raz po raz zwra­ca­jąc wzrok w stro­nę nad­bie­ga­ją­cej już krwio­żer­czej zgrai. Ka­ra­bin trzy­mał w po­go­to­wiu. Wil­ki, niby rój os, wy­sy­py­wa­ły się z gę­stwy boru. Tu­zin naj­po­tęż­niej­szych zwie­rząt zbli­żył się już na od­le­głość strza­łu. Wabi wie­dział, że je­śli chce po­wstrzy­mać pęd sta­da, po­wi­nien się zmie­rzyć wła­śnie z tą awan­gar­dą. Wy­cze­kał jesz­cze chwi­lę; czo­ło­we be­stie były te­raz za­le­d­wie o dwie­ście me­trów. Mło­dy In­dia­nin po­rwał się na­raz i z gło­śnym wrza­skiem ru­szył na nie. Sta­ło się, jak przy­pusz­czał. Wil­ki, za­sko­czo­ne krzy­kiem i nie­spo­dzia­ną na­pa­ścią, przy­sta­nę­ły zbi­te w cia­sny kłąb. Wabi szyb­kim ru­chem uniósł ka­ra­bin i strze­lił. Dłu­gie, bo­le­sne wy­cie po­świad­czy­ło cel­ność strza­łu. Wabi strze­lił po raz dru­gi, tym ra­zem tak cel­nie, że je­den wilk dał w po­wie­trze ogrom­ne­go susa i zwa­lił się na grzbiet, mar­twy.

In­dia­nin za­wró­cił, pę­dem po­biegł do swe­go dru­ha, po­chy­lił się nad nim, za­rzu­cił go so­bie na grzbiet i nio­sąc w ręku ka­ra­bin, ru­szył ku czer­nie­ją­cym opo­dal mo­drze­wiom. Obej­rzał się tyl­ko raz je­den i uj­rzał sta­do ucztu­ją­ce nad ciel­ska­mi to­wa­rzy­szy. Przy­sta­nął do­pie­ro wśród pni drzew. Tam zło­żył na zie­mi cia­ło Ro­dry­ga, a sam, wy­czer­pa­ny do ostat­ka, padł obok, nie spusz­cza­jąc jed­nak wzro­ku z ucztu­ją­cej zgrai.

W chwi­lę póź­niej bure pla­my od­dzie­li­ły się od głów­nej ban – dy i za­czę­ły po­my­kać ku mo­drze­wiom. Na ten wi­dok Wabi zro­zu­miał, że uczta się skoń­czy­ła; co prę­dzej więc wgra­mo­lił się na ni­sko zwie­szo­ny ko­nar po­tęż­ne­go drze­wa i z tru­dem wcią­gnął za sobą ran­ne­go. Te­raz do­pie­ro bied­ny chło­pak oprzy­tom­niał nie­co. Siły wra­ca­ły mu po­wo­li i z tru­dem przy po­mo­cy In­dia­ni­na zdo­łał się wspiąć na je­den z wyż­szych ko­na­rów.

– Po raz dru­gi, Wabi – rzekł, kła­dąc mu piesz­czo­tli­wie na ra­mie­niu zdro­wą rękę – po raz dru­gi ra­tu­jesz mi ży­cie! Raz, kie­dym to­nął, a te­raz od tych wil­ków. Wi­nie­nem ci ogrom­ną wdzięcz­ność!

– A dziś rano kto komu ży­cie ra­to­wał?!

Pa­trzy­li na sie­bie wza­jem z wiel­ką mi­ło­ścią w oczach. Na chwi­lę za­po­mnie­li o gro­żą­cym nie­bez­pie­czeń­stwie, ale wnet mimo woli wzrok ich po­biegł ku lśnią­cej ta­fli je­zio­ra. Sta­do zbli­ży­ło się znacz­nie. Wabi w swym ży­ciu nie wi­dział nig­dy tak ol­brzy­miej hor­dy. Two­rzy­ło ją naj­mniej pięć­dzie­siąt wil­ków. Niby zgłod­nia­ła sfo­ra, któ­rej rzu­co­no nie­do­sta­tecz­ną ilość ja­dła, zwie­rzę­ta ga­nia­ły to tu, to tam, szu­ka­jąc no­we­go łupu. Na­gle je­den wilk przy­sta­nął, przy­siadł na za­dzie i unió­sł­szy wy­so­ko trój­kąt­ny łeb, wy­dał grom­ki zew ło­wiec­ki.

– To są dwa po­łą­czo­ne sta­da! – wy­krzyk­nął Wabi… – za­raz so­bie po­my­śla­łem, że zbyt wie­le ich jest. Patrz! Część dąży już na­szym śla­dem, a resz­ta ogry­za ko­ści tych, któ­rych za­strze­li­łem przed chwi­lą. Gdy­by­śmy tak mie­li do­sta­tecz­ną ilość na­boi i twój ka­ra­bin, któ­ry nam po­rwa­li ci ban­dy­ci, zro­bi­li­by­śmy ma­ją­tek! A to co?!

Wabi urwał na­gle, a ręka jego za­ci­snę­ła się kur­czo­wo wo­kół ra­mion przy­ja­cie­la. Obaj chłop­cy za­mil­kli. Wil­ki, zbi­te w gę­stą masę, dep­ta­ły na miej­scu, w po­ło­wie dro­gi mniej wię­cej po­mię­dzy te­re­nem nie­daw­nej uczty a na­po­wietrz­nym schro­nie­niem my­śli­wych. Zgłod­nia­łe be­stie wy­ka­zy­wa­ły nie­zwy­kłe pod­nie­ce­nie. Od­na­la­zły wła­śnie ka­łu­żę krwi i pur­pu­ro­wy szlak zna­czą­cy dro­gę uciecz­ki ran­ne­go ło­sia.

– Co się sta­ło, Wabi? – szep­nął Rod.

In­dia­nin mil­czał. W jego czar­nych oczach lśnił za­gad­ko­wy pło­mień, usta miał roz­chy­lo­ne i w go­rącz­ko­wym pod­nie­ce­niu zda­wał się le­d­wo od­dy­chać. Rod po­wtó­rzył py­ta­nie i niby w od­po­wie­dzi sta­do zbo­czy­ło na po­łu­dnie, bie­gnąc milcz­kiem i kie­ru­jąc się wpraw­dzie nadal ku gę­stwie mo­drze­wi, ale nie ku schro­ni­sku mło­dych my­śli­wych, tyl­ko o sto jar­dów w bok.

– Nowy trop! – wy­krzyk­nął wresz­cie Wabi. – Nowy i zu­peł­nie świe­ży trop! Sły­szysz, nie wy­da­ją naj­mniej­sze­go dźwię­ku, to zna­czy, że łup jest tuż!

Pa­trzy­li drżąc. Ostat­ni wilk znikł wnet w. mro­ku le­śnym. Chwi­lę trwa­ła nie­zmą­co­na ci­sza, po­tem chó­ral­ne wy­cie do­szło ku nim z gę­stwy.

– Zna­la­zły nową ofia­rę i go­nią ją! – krzyk­nął Wabi. – Mu­si­my to wy­zy­skać. Prę­dzej!

Za­czął się spusz­czać z ga­łę­zi na ga­łąź co­raz ni­żej i miał już sko­czyć na zie­mię, gdy sta­do po­now­nie za­wró­ci­ło ku nim.

O kil­ka­dzie­siąt me­trów za­le­d­wie trza­snę­ło po­szy­cie le­śne i mło­dy In­dia­nin co prę­dzej wspiął się po­now­nie na drze­wo.

– Prę­dzej w górę! Prę­dzej! – dy­szał go­rącz­ko­wo. – Idą tu, pro­sto na nas! Nie po­win­ny nas zwę­szyć ani doj­rzeć… Wte­dy…

Prze­rwał, bo­wiem ogrom­ny, sza­ry cień wy­padł spo­śród pni drzew i prze­mknął jak bu­rza o pięć­dzie­siąt me­trów za­le­d­wie od mo­drze­wia, na któ­rym schro­ni­li się obaj my­śliw­cy. Po­zna­li bez tru­du, że jest to ol­brzy­mi łoś, choć ża­den z nich nie po­dej­rze­wał na­wet, iż mają przed sobą to wła­śnie zwie­rzę, do któ­re­go Wabi strze­lał parę go­dzin przed­tem. W ślad za nim gna­ła za­ja­dła hor­da. Łby zwi­sa­ły ni­sko, wę­sząc krwa­wy trop. Zdła­wio­ne wy­cie wy­dzie­ra­ło się z gar­dzie­li. Wil­ki prze­le­cia­ły tak bli­sko, że otar­ły się nie­mal o drze­wo, na któ­rym sie­dzie­li lu­dzie. Rod w ma­rze­niach sen­nych na­wet nie oglą­dał nig­dy po­dob­ne­go wi­do­wi­ska; Wabi, choć oby­ty z dra­ma­ta­mi pusz­czy, pa­trzył jak urze­czo­ny. Mil­cząc, bez tchu w pier­siach, nie od­ry­wa­li oczu od po­nu­rej zja­wy. By­stry wzrok mło­de­go In­dia­ni­na roz­po­zna­wał po­je­dyn­cze ciel­ska, tak wy­chu­dzo­ne, że nie po­zo­sta­ło na nich nic prócz ko­ści i mię­śni. Strasz­li­wy głód mu­siał je szar­pać! Ro­dryg wi­dział je­dy­nie krwio­żer­cze sta­do, zło­żo­ne z po­tęż­nych zwie­rząt upo­jo­nych ła­twym po­ści­giem.

Prze­mknę­ły jak wi­cher. Ale wi­dok ten po­zo­stał na całe ży­cie w pa­mię­ci Ro­dry­ga Drew. Inne wspo­mnie­nie, strasz­liw­sze jesz­cze, prze­śla­do­wa­ło go rów­nie dłu­go. Pół­omdla­łe­mu chłop­cu wy­da­ło się, że nie upły­nę­ła na­wet mi­nu­ta, a sta­do już do­pa­dło ran­ne­go ło­sia. Bied­ne­go ska­zań­ca oto­czo­no ze wszyst­kich stron. Roz­le­gło się po­nu­re kła­pa­nie zgłod­nia­łych paszcz i splą­ta­ny z nim śmier­tel­ny ryk ko­na­ją­ce­go zwie­rza. In­diań­ska krew w ży­łach Wa­bi­go­ona po­pły­nę­ła szyb­ciej. Oczy­ma syna puszcz chło­nął każ­dy frag­ment roz­gry­wa­ją­cej się przed nim. tra­ge­dii. Był to wspa­nia­ły bój! Ale Wabi wie­dział, że w tym po­je­dyn­ku łoś zgi­nie nie­chyb­nie, żyw­cem po­szar­pa­ny na sztu­ki, a gdy wil­ki go po­żrą, przy­po­mną so­bie o dwu­no­giej zwie­rzy­nie. Póki czas, na­le­ża­ło zmy­kać. Uniósł się nie­co i do­tknął ręki to­wa­rzy­sza.

– Te­raz pora! – rzekł. – Schodź! Tą stro­ną drze­wa tyl­ko! Ze­śli­znął się w dół bar­dzo wol­no, ra­mie­niem pod­trzy­mu­jąc ran­ne­go. Gdy obaj sta­nę­li u stóp drze­wa, zgiął kark, chcąc, jak po­przed­nio, wziąć Roda na ple­cy.

– Mogę iść, Wabi – szep­nął tam­ten. – Po­daj mi tyl­ko ra­mię, do­brze?

Mło­dy In­dia­nin ob­jął go wpół i obaj znik­nę­li w mo­drze­wio­wej gę­stwie. W pięt­na­ście mi­nut po­tem sta­li na mie­liź­nie wśród za­mar­z­łej rze­ki. Po dru­giej stro­nie, o kil­ka­dzie­siąt me­trów za­le­d­wie, uj­rze­li coś, co wy­wo­ła­ło na ustach obu ra­do­sny uśmiech. Opo­dal brze­gu, na tle gę­stych, jo­dło­wych za­ro­śli, pło­nął we­so­ły ogień. W od­po­wie­dzi na po­wi­tal­ny okrzyk Wa­bi­go­ona w bla­sku pło­mie­ni uka­za­ła się śnia­da twarz, za­raz po­tem roz­le­gło się wo­ła­nie.

– Mu­ko­ki! – wrza­snął Wabi.

– Mu­ko­ki! – ro­ze­śmiał się Rod, szczę­śli­wy, że ko­niec włó­czę­gi już bli­ski.

Wciąż jesz­cze uśmiech­nię­ty, za­chwiał się na­gle i za­to­czył tak sil­nie, że Wabi rzu­cił w śnieg ka­ra­bin, by móc obu­rącz pod­trzy­mać przy­ja­cie­la.II. WA­BI­GO­ON

Od dnia, w któ­rym mło­dy John New­so­me opu­ścił Lon­dyn pły­nąc do Ame­ry­ki, mi­nę­ło nie­speł­na trzy­dzie­ści lat. Los prze­śla­do­wał go nie­mi­ło­sier­nie; bar­dzo wcze­śnie stra­cił obo­je ro­dzi­ców, a po­zo­sta­wio­ny przez nich skrom­ny fun­dusz stop­niał wkrót­ce bez śla­du. John New­so­me osiadł na ra­zie w Mont­re­alu, a bę­dąc czło­wie­kiem ro­zum­nym, dziel­nym i am­bit­nym, zy­skał wkrót­ce za­ufa­nie ludz­kie, dzię­ki cze­mu otrzy­mał do­bre sta­no­wi­sko w Wia­bi­nosh Ho­use, fak­to­rii po­ło­żo­nej wśród dzi­kiej głu­szy opo­dal je­zio­ra Ni­pi­gon.

W dru­gim roku swe­go pa­no­wa­nia w Wa­bi­nosh Ho­use – agent kom­pa­nii jest bez mała kró­lem pod­le­głych mu te­re­nów – John New­so­me po­znał in­diań­skie­go wo­dza imie­niem Wa­bi­go­on oraz jego cór­kę, pięk­ną Min­ne­ta­ki. Mło­da In­dian­ka z dziec­ka sta­ła się wła­śnie ko­bie­tą, a los ob­da­rzył ją nie­po­spo­li­tą wprost uro­dą i wdzię­kiem. John New­so­me od pierw­sze­go za­raz wej­rze­nia po­ko­chał ślicz­ną księż­nicz­kę. Stał się czę­stym go­ściem w wio­sce Wa­bi­go­ona, po­ło­żo­nej o trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów w głąb boru. Min­ne­ta­ki da­rzy­ła go wza­jem­no­ścią, zwle­ka­no jed­nak ze ślu­bem, bo­wiem na dro­dze do szczę­ścia sta­ła nie­prze­zwy­cię­żo­na nie­mal prze­szko­da. Oto po­tęż­ny wódz są­sied­nie­go ple­mie­nia Wo­on­ga… ko­chał od daw­na pięk­ną księż­nicz­kę. Min­ne­ta­ki czu­ła do nie­go nie­po­ha­mo­wa­ny wstręt, ale mu­sia­ła kryć się z tym uczu­ciem ze wzglę­du na ojca, Wo­on­ga bo­wiem mógł się stać groź­nym prze­ciw­ni­kiem.

Z przy­by­ciem mło­de­go agen­ta mię­dzy obu kon­ku­ren­ta­mi wy­bu­chła za­ja­dła ry­wa­li­za­cja, na sku­tek któ­rej po dwu­krot­nym nie­uda­nym za­ma­chu na ży­cie New­so­me'a Wo­on­ga po­słał sta­re­mu Wa­bi­go­ono­wi ostre ul­ti­ma­tum. Min­ne­ta­ki od­po­wie­dzia­ła na nie w za­stęp­stwie ojca. Od­po­wiedź ta roz­pa­li­ła w ser­cu Wo­on­gi pło­mień ze­msty i nie­na­wi­ści. Pew­nej ciem­nej nocy na cze­le swych wo­jow­ni­ków na­padł na uśpio­ny obóz Wa­bi­go­ona z za­mia­rem po­rwa­nia księż­nicz­ki. Atak udał się tyl­ko czę­ścio­wo. Pa­dło kil­ku­na­stu obroń­ców, padł rów­nież prze­szy­ty włócz­nią sta­ry wódz, ale Min­ne­ta­ki oca­la­ła.

Zdy­sza­ny go­niec przy­niósł do Wa­bi­nosh Ho­use wieść o zdra­dziec­kim na­pa­dzie i o śmier­ci Wa­bi­go­ona. New­so­me, na­pręd­ce uzbro­iw­szy swo­ich lu­dzi, po­śpie­szył na ra­tu­nek uko­cha­nej. Kontr­atak, prze­pro­wa­dzo­ny z bra­wu­ro­wym roz­ma­chem, od­rzu­cił Wo­on­gę i jego wo­jow­ni­ków w głąb boru, za­da­jąc im przy tym do­tkli­we stra­ty. W trzy dni póź­niej w Hud­son Bay od­był się ślub Min­ne­ta­ki z New­so­me'em.

Od tej pory da­tu­je się jed­na z naj­krwaw­szych wa­śni, jaka kie­dy­kol­wiek za­ist­nia­ła w tych stro­nach. Waśń ta, jak to zo­ba­czy­my wkrót­ce, prze­nio­sła się na­wet na dru­gie po­ko­le­nie.

Wo­on­ga i jego ban­da po­czę­li so­bie tak ostro z po­zo­sta­ły­mi przy ży­ciu człon­ka­mi ple­mie­nia Wa­bi­go­ona, że w krót­kim cza­sie wy­bi­li ich nie­mal do nogi. Ci, co oca­le­li z ogól­nej rze­zi, po­rzu­ci­li łasy ro­dzin­ne, chro­niąc się w po­bli­że fak­to­rii. My­śliw­cy z Wa­bi­nosh Ho­use, uda­jąc się na łowy, czę­sto­kroć wpa­da­li w za­sadz­ki, gdzie mor­do­wa­no ich bez­li­to­śnie. Tu­ziem­cy, pro­wa­dzą­cy z fak­to­rią han­del wy­mien­ny, byli trak­to­wa­ni jako wro­go­wie przez wo­jow­ni­cze­go Wo­on­gę. Lata nie przy­nio­sły tu żad­nych zmian. Waśń trwa­ła nie­zmien­nie. W za­mian zresz­tą Wo­on­go­wie – bo tak zwa­no człon­ków ple­mie­nia Wo­on­gi – byli sta­le prze­śla­do­wa­ni i tę­pie­ni.

Tym­cza­sem dwo­je dzie­ci uszczę­śli­wi­ło zwią­zek New­so­me'a i ślicz­nej In­dian­ki. Star­sze było chłop­cem; na cześć dzia­da nada­no mu imię Wa­bi­go­on, piesz­czo­tli­wie zwąc go Wabi. Młod­szą o trzy lata dziew­czyn­kę na proś­bę ojca ochrzczo­no imie­niem Min­ne­ta­ki. Dziw­nym zrzą­dze­niem losu w. ży­łach Wa – bie­go pły­nę­ła snać wy­łącz­nie in­diań­ska krew, pod­czas gdy Min­ne­ta­ki za­tra­ci­ła z wie­kiem po­do­bień­stwo łą­czą­ce ją z mat­ką. Prze­wa­ża­ło w niej pięk­no bia­łej rasy. Fala kru­czych wło­sów i czar­ne jak wę­giel źre­ni­ce two­rzy­ły ślicz­ny kon­trast z ja­sną, oży­wio­ną ru­mień­ca­mi twa­rzycz­ką. Wabi po­zor­nie był tyl­ko In­dia­ni­nem, po­cząw­szy od obu­tych w mo­ka­sy­ny nóg aż po czu­bek gło­wy – sma­gły, mu­sku­lar­ny i całą du­szą ko­cha­ją­cy swo­bod­ny byt wśród ro­dzin­nych puszcz. Po­sia­dał jed­nak an­glo­sa­ski spryt i roz­są­dek w stop­niu być może na­wet wyż­szym niż oj­ciec.

W ży­ciu New­so­me'a jed­ną z naj­więk­szych przy­jem­no­ści było kształ­ce­nie uko­cha­nej żony; obo­je zaś ma­rzy­li o tym, by dzie­ci ich nie ustę­po­wa­ły pod wzglą­dem wy­kształ­ce­nia i ogła­dy dzie­ciom cho­wa­nym wśród cy­wi­li­za­cji. To­też gdy Wabi skoń­czył lat szes­na­ście, a Min­ne­ta­ki trzy­na­ście, je­dy­nie po wy­glą­dzie moż­na w nich było od­gad­nąć do­miesz­kę krwi in­diań­skiej. Jed­nak­że obo­je, zgod­nie z wolą ro­dzi­ców, za­zna­jo­mi­li się rów­nież z mową kra­jow­ców i z pry­mi­tyw­nym ich ży­ciem.

W tym cza­sie wła­śnie ple­mię Wo­on­gi roz­po­czę­ło naj­bez­czel­niej­szą w świe­cie gra­bież. Gdy sprzy­krzył mu się osta­tecz­nie uczci­wy byt, jęło zdo­by­wać to­wa­ry i za­pa­sy wy­łącz­nie kra­dzie­żą i roz­bo­jem, mor­du­jąc przy tym tra­pe­rów i kup­ców, ile­kroć się nada­rzy­ła oka­zja. Nie­na­wiść do miesz­kań­ców Wa­bi­nosh Ho­use sta­ła się dzie­dzicz­na; sy­no­wie ssa­li ją z mle­kiem ma­tek. Istot­na przy­czy­na za­tar­gu po­szła nie­mal w za­po­mnie­nie i je­dy­nie wódz Wo­on­ga pa­mię­tał o niej. Stał się wresz­cie tak bez­czel­ny, że wła­dze wy­zna­czy­ły cenę na jego gło­wę i na gło­wy naj­po­dlej­szych jego to­wa­rzy­szy. Na pe­wien czas uda­ło się na­wet wy­gnać uprzy­krzo­ną ban­dę poza gra­ni­ce ludz­kich osie­dli, ale nikt nie mógł się po­chwa­lić tym, że za­bił lub też poj­mał ich wo­dza.

Gdy Wabi skoń­czył lat sie­dem­na­ście, po­sta­no­wio­no, że dla uzu­peł­nie­nia nauk spę­dzi rok w jed­nym z więk­szych miast Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Mło­dy In­dia­nin – wszy­scy nie­mal uwa­ża­li Wa­bie­go za In­dia­ni­na czy­stej krwi, z cze­go był on nie­zmier­nie dum­ny – wszel­ki­mi si­ła­mi zwal­czał ten nie­szczę­sny pro­jekt. Uwiel­biał pusz­czę ca­łym swym pół­dzi­kim ser­cem. Bu­rzy­ło się w nim wszyst­ko na myśl o du­żym mie­ście, peł­nym tło­ku, gwa­ru i za­du­chu. Min­ne­ta­ki za­chwia­ła jego de­cy­zją; pro­si­ła go­rą­co, by je­chał cho­ciaż na je­den rok, a po po­wro­cie opo­wie­dział jej o wszyst­kich wi­dzia­nych cu­dach i na­uczył tego, co sam po­zna. Wabi ko­chał nad ży­cie swą ślicz­ną, małą sio­strzycz­kę i głów­nie ze wzglę­du na nią po­sta­no­wił wresz­cie je­chać.

W cią­gu pierw­szych trzech mie­się­cy Wabi z za­pa­łem stu­dio­wał w De­tro­it. Ale z każ­dym dniem po­głę­bia­ła się jego tę­sk­no­ta i sa­mot­ność. Go­dzi­ny wlo­kły się jak wiecz­ność cała. Trzy razy na ty­dzień pi­sy­wał do Min­ne­ta­ki i trzy razy ty­go­dnio­wo dziew­czyn­ka z Wa­bi­nosh Ho­use od­pi­sy­wa­ła mu ob­szer­nie. Zresz­tą do za­gu­bio­nej wśród dzi­kich puszcz fak­to­rii pocz­ty­lion za­glą­dał tyl­ko dwa razy na mie­siąc.

Tego roku wła­śnie Wabi po­znał Ro­dry­ga Drew. W owym cza­sie mło­dy In­dia­nin wy­obra­żał so­bie, iż jest dziec­kiem nie­do­li; Rod był nim na­praw­dę. Oj­ciec od­umarł go w ko­leb­ce, a skrom­ny po­zo­sta­wio­ny prze­zeń fun­dusz wy­czer­pał się do­szczęt­nie z bie­giem lat. Zmu­szo­ny ko­niecz­no­ścią Rod po­rzu­cił szko­łę i jął się pra­cy za­rob­ko­wej. Obaj mło­dzi za­przy­jaź­ni­li się pręd­ko, a wza­jem­na sym­pa­tia za­mie­ni­ła się wkrót­ce w ser­decz­ne i sil­ne przy­wią­za­nie. Po pew­nym cza­sie Wabi za­miesz­kał w domu no­we­go przy­ja­cie­la. Pani Drew przed­sta­wia­ła typ ko­bie­ty wy­kształ­co­nej i ro­zum­nej, a za­ję­ła się Wa­bim, tak szcze­rze, jak­by był jej ro­dzo­nym dziec­kiem. Czer­wo­no­skó­ry chło­pak na­brał wy­kształ­ce­nia i ogła­dy, a w li­stach jego nie brak było peł­nych za­chwy­tu wzmia­nek o no­wych przy­ja­cio­łach. W krót­kim cza­sie pani Drew otrzy­ma­ła ser­decz­ny list od mat­ki swe­go pu­pi­la, a gdy od­po­wie­dzia­ła nań, za­wią­za­ła się mię­dzy obu ko­bie­ta­mi oży­wio­na ko­re­spon­den­cja.

Dni pły­nę­ły te­raz" nie­zmier­nie szyb­ko. W cza­sie dłu­gich zi­mo­wych wie­czo­rów po ukoń­cze­niu dzien­nych za­jęć obaj chłop­cy za­sia­da­li przed ko­min­kiem i mło­dy In­dia­nin snuł nie koń­czą­cą się opo­wieść o peł­nym uro­ków ży­ciu wśród dzi­kich puszcz pół­no­cy. W pier­si Roda co­raz gwał­tow­niej bu­dzi­ła się chęć po­zna­nia tych kra­in. Ty­sią­ce pla­nów po­wsta­wa­ło w ich mó­zgach, ob­my­śla­li ty­sią­ce nie­zwy­kłych przy­gód, a po­czci­wa pani Drew uśmie­cha­ła się sły­sząc ich roz­mo­wy i po­ta­ki­wa­ła im.

Skoń­czy­ły się wresz­cie na­uki mło­de­go In­dia­ni­na i Wabi po­wró­cił do oj­czy­ste­go domu i do pusz­czy, któ­rą tak bar­dzo ko­chał. Przy po­że­gna­niu obaj chłop­cy mie­li łzy w oczach, a pani Drew roz­pła­ka­ła się na­wet, że­gna­jąc swe­go pu­pi­la. Dni, któ­re na­sta­ły te­raz, przy­nio­sły Ro­dry­go­wi dużo trosk i zgry­zot, Brak przy­ja­cie­la da­wał się bo­le­śnie od­czuć.

Mi­nę­ła wio­sna i lato. Wcze­sną je­sie­nią, gdy wrze­sień ubar­wił pur­pu­rą i zło­tem li­ście pół­noc­nych drzew, przy­był do De­tro­it list od Wa­bi­go­ona. I wnet w ma­łym miesz­kan­ku za­pa­no­wa­ły: trwo­ga, ra­dość i pod­nie­ce­nie. Prócz li­stu Wa­bie­go, przy­szły jesz­cze trzy li­sty: od sta­re­go New­so­me'a, od jego żony i cór­ki. Wszy­scy pro­si­li jak naj­ser­decz­niej, by pani Drew wraz z sy­nem ze­chcia­ła spę­dzić zimę w Wa­bi­nosh Ho­use.

Nie martw się, że stra­cisz po­sa­dę – pi­sał Wabi. – W cią­gu zimy uzbie­ra­my wię­cej pie­nię­dzy, niż­byś mógł za­ro­bić w De­tro­it w cią­gu trzech lat. Bę­dzie­my po­lo­wać na wil­ki. Roi się tu od nich, a rząd pła­ci pięt­na­ście do­la­rów za każ­dy zdo­by­ty skalp. Dwa lata temu ubi­łem czter­dzie­ści sztuk, choć zaj­mo­wa­łem się tym je­dy­nie do­ryw­czo. Mam oswo­jo­ne­go wil­ka, któ­re­go uży­wam na przy­nę­tę. Nie trap się o fu­zję czy inne przy­bo­ry my­śliw­skie. Mam wszyst­ko, co po­trze­ba.

Kil­ka dni trwa­ły na­ra­dy mat­ki z sy­nem, za­nim po­sła­no do Wa­bi­nosh Ho­use osta­tecz­ną od­po­wiedź. Ro­dryg na­ma­wiał, tłu­ma­czył, opi­sy­wał w barw­nych sło­wach cu­dow­ne chwi­le, ja­kie tam spę­dzą, wy­ja­śniał, ile zdro­wia na­bę­dą w cią­gu tej zimy. Pani Drew była uspo­so­bio­na pe­sy­mi­stycz­nie. Ich stan fi­nan­so­wy przed­sta­wiał się opła­ka­nie, więc nie chcia­ła, by Rod po­rzu­cał pra­cę, któ­ra da­jąc skrom­ny, lecz pew­ny do­chód za­bez­pie­cza­ła im byt. Miał zresz­tą przed sobą do­brą przy­szłość, a tej zimy wła­śnie fir­ma, w któ­rej pra­co­wał, pod­wyż­sza­ła mu pen­sję do dzie­się­ciu do­la­rów ty­go­dnio­wo. Sta­nę­ło wresz­cie na tym, że pani Drew po­zo­sta­nie w De­tro­it, a Ro­dryg sam po­je­dzie do Wa­bi­nosh Ho­use. Wy­sła­no wkrót­ce od­po­wied­nie pi­smo.

W trzy ty­go­dnie póź­niej przy­szła od­po­wiedź Wa­bi­go­ona. Przy­ja­cie­le spo­tka­ją się dzie­sią­te­go paź­dzier­ni­ka w Spru­ce­wo­od nad rze­ką Black Stur­ge­on. Ło­dzią do­trą do je­zio­ra tej­że na­zwy, a stam­tąd przy po­mo­cy tra­ga­rzy prze­pra­wią się ku je­zio­ru Ni­pi­gon. W Wa­bi­nosh Ho­use mu­szą sta­nąć przed na­dej­ściem wiel­kich mro­zów.

Po­zo­sta­wa­ło bar­dzo mało cza­su dla po­czy­nie­nia nie­zbęd­nych przy­go­to­wań; na czwar­ty dzień po otrzy­ma­niu li­stu Rod w to­wa­rzy­stwie mat­ki ocze­ki­wał przy­by­cia po­cią­gu, któ­ry miał go wieźć ku no­we­mu, peł­ne­mu przy­gód ży­ciu. Mło­dy chło­pak sta­nął w Spru­ce­wo­od je­de­na­ste­go paź­dzier­ni­ka. Wabi cze­kał już nań w to­wa­rzy­stwie słu­gi, In­dia­ni­na. Za­raz po po­łu­dniu ru­szy­li w górę rze­ki.III. MIN­NE­TA­KI

Rod po raz pierw­szy uj­rzał dzie­wi­czy kra­jo­braz. Sie­dząc obok przy­ja­cie­la w ło­dzi z brzo­zo­wej kory, co nio­sła ich po fa­lach rzecz­nych, na­pa­wał oczy dzi­ką uro­dą puszcz i mo­kra­deł, wśród któ­rych su­nę­li ci­cho niby zja­wy sen­ne. Ser­ce biło mu w pier­si ra­do­snym ryt­mem, a oczy ba­da­ły każ­dą gę­stwę, każ­dy za­łom grun­tu, chci­we wi­do­ku zwie­rzy­ny, któ­rej jak za­pew­niał Wabi, była tu nie­zli­czo­na ilość. W po­przek jego ko­lan, w każ­dej chwi­li go­to­wy do strza­łu, le­żał ka­ra­bin Wa­bi­go­ona. W rześ­kim po­wie­trzu trwał jesz­cze przy­mro­zek ran­ny. Cza­sa­mi ota­czał ich las drzew li­ścia­stych, pe­łen pur­pu­ry i zło­ta, to znów nad samą nie­mal toń scho­dził ciem­ny so­sno­wy bór. Tu i ów­dzie sta­ły sa­mot­ne mo­drze­wie. Ogrom­ną ci­szę prze­ry­wa­ły tyl­ko gło­sy dzi­kich miesz­kań­ców tej kra­iny. Ku­ro­pa­twy na­wo­ły­wa­ły się w gąsz­czu; gęsi po­ry­wa­ły się z trzcin, szu­miąc po­tęż­ny­mi skrzy­dła­mi. Przed po­łu­dniem pierw­sze­go za­raz dnia Rod drgnął sły­sząc sil­ny chrzęst w po­szy­ciu le­śnym, za­le­d­wie o rzut ka­mie­niem od ło­dzi. Wi­dział, jak gną się i chwie­ją mło­de drzew­ka po­ra­sta­ją­ce brze­gi rze­ki, i usły­szał nad uchem szept Wa­bi­go­ona:

– Łoś!

Na to sło­wo ręce mu drgnę­ły, a krew w ży­łach po­pły­nę­ła szyb­ciej. Nie miał w so­bie jesz­cze sto­icy­zmu wy­traw­nych my­śli­wych, ogrom­ne­go spo­ko­ju za­cho­wy­wa­ne­go przez miesz­kań­ców da­le­kiej pół­no­cy wo­bec po­dob­nych zja­wisk. Rod nie wi­dział prze­cie nig­dy w ży­ciu gru­be­go zwie­rza na wol­no­ści.

Miał go zresz­tą wkrót­ce uj­rzeć. Chwi­la ta na­de­szła po po­łu­dniu. Łódź opły­wa­ła z wol­na pół­wy­sep rzecz­ny. Za tym pół­wy­spem zgro­ma­dzi­ła się spo­ra ilość na­nie­sio­nych prą­dem su­chych pni i kie­dy słoń­ce zni­ża­ło się ku za­cho­do­wi, ostat­nie jego bla­ski bar­wi­ły cie­płą po­zło­tą nie­ru­cho­my stos drze­wa. W słoń­cu tym, jak zwy­kle przed na­dej­ściem zi­mo­wych nocy, bio­rąc sło­necz­ną ką­piel le­żał ogrom­ny zwierz, na któ­re­go wi­dok z pier­si Roda wy­rwał się okrzyk pe­łen pod­nie­ce­nia i za­chwy­tu. Po­znał, że ma przed sobą niedź­wie­dzia.

Niedź­wiedź, za­sko­czo­ny nie­spo­dzia­nie, był o kil­ka­dzie­siąt me­trów za­le­d­wie. Rod bły­ska­wicz­nie przy­ło­żył ka­ra­bin do ra­mie­nia, wy­ce­lo­wał szyb­ko i dał ognia. Miś piął się już wzwyż sto­su, dą­żąc ku twar­dej zie­mi; po strza­le przy­sta­nął na­raz, po­śli­znął się, o mało nie padł, ale po chwi­li, niby na­braw­szy sił, pod­jął na nowo uciecz­kę.

– Ra­nio­ny! – wrzesz­czał Wabi. – Prę­dzej! Wal jesz­cze!

Dru­gi strzał Roda nie wy­warł na po­zór przy­najm­niej żad­ne­go skut­ku. Pod­nie­co­ny, za­po­mi­na­jąc, iż znaj­du­je się w chwiej­nej ło­dzi, sko­czył na rów­ne nogi i strze­lił po raz trze­ci do niedź­wie­dzia, któ­ry lada mo­ment miał znik­nąć poza skłę­bio­nym zwa­łem drzew. Wabi i jego in­diań­ski słu­ga prze­wa­ży­li bły­ska­wicz­nie łódź w dru­gą stro­nę, się­ga­jąc jed­no­cze­śnie wio­sła­mi jak naj­głę­biej, ale wy­sił­ki ich nie zdo­ła­ły oca­lić lek­ko­myśl­ne­go chłop­ca. Po­zba­wio­ny rów­no­wa­gi na sku­tek szarp­nię­cia fu­zji, Rod kiw­nął się w tył i chlup­nął w wodę. Wabi prze­giąw­szy się chwy­cił to­ną­ce­go za ra­mię.

– Trzy­maj fu­zję i nie ru­szaj się! – krzyk­nął. – Gdy­bym cię te­raz cią­gnął do ło­dzi, na pew­no by się wy­wró­ci­ła.

Ski­nął na In­dia­ni­na, a ten z wol­na jął wio­sło­wać ku brze­go­wi. Po­tem, na­chy­lo­ny, uśmiech­nął się ku ocie­ka­ją­cej wodą twa­rzy Roda.

– Do pio­ru­na, ostat­ni strzał jest po­cie­chą dla no­wi­cju­sza! Do­sta­łeś swe­go mi­sia, mój dro­gi!

Nie zwa­ża­jąc na nie­wy­god­ną po­zy­cję, Rod wy­dał ra­do­sny okrzyk, a za­le­d­wie sto­pą do­tknął grun­tu, wy­rwał się z ręki Wa­bi­go­ona i po­brnął w stro­nę drzew­ne­go zwa­łu. Na szczy­cie zna­lazł niedź­wie­dzia, któ­re­go uśmier­ci­ły dwie kule: jed­na w czasz­ce, a dru­ga mię­dzy że­bra­mi. Sto­jąc nad swą pierw­szą tak wspa­nia­łą zdo­by­czą, Ro­dryg spoj­rzał w dół, gdzie to­wa­rzy­sze po­dró­ży wy­cią­ga­li na brzeg łód­kę, i wrza­snął pe­łen za­chwy­tu tak do­no­śnie, że krzyk jego dał się sły­szeć chy­ba o pół mili w krąg.

– Po­stój i ogień będą wy­łącz­nie dla cie­bie! – śmiał się Wabi bie­gnąc ku nie­mu. – Masz fe­no­me­nal­ne szczę­ście! Urzą­dzi­my za­raz wspa­nia­łą ucztę i ol­brzy­mie ogni­sko z tego uschłe­go drze­wa. Zo­ba­czysz, jak cu­dow­nie spę­dzi­my noc. Ho, Muki! – krzyk­nął w kie­run­ku sta­re­go In­dia­ni­na. – Po­ćwiar­tuj tego je­go­mo­ścia, a ja za­ło­żę obóz!

– Czy moż­na za­trzy­mać fu­tro? – za­py­tał Rod. – To moja pierw­sza zdo­bycz, no i…

– Ależ oczy­wi­ście, że moż­na! Po­móż mi roz­pa­lić ogień, roz­grze­jesz się prę­dzej!

Rod był tak pod­nie­co­ny my­ślą, iż pierw­szy raz w ży­ciu prze­no­cu­je pod go­łym nie­bem, że za­po­mniał na­wet o swej nie­prze­wi­dzia­nej ką­pie­li. Przede wszyst­kim roz­pa­lo­no ogni­sko i wkrót­ce ol­brzy­mi, bez­dym­ny pło­mień roz­ta­czał blask i cie­pło na trzy­dzie­ści stóp w krąg. Wabi przy­niósł z ło­dzi weł­nia­ne koce, zdjął z sie­bie część odzie­nia i ubrał w to Ro­dry­ga. Wkrót­ce obaj sie­dzie­li przy ogniu, a rze­czy Roda su­szy­ły się roz­pię­te na żer­dziach. Rod wi­dział po­tem, jak się robi sza­łas w głu­szy le­śnej. We­so­ło gwiż­dżąc Wabi przy­niósł z ło­dzi sie­kie­rę i jął ści­nać całe na­rę­cza so­sno­wych ga­łą­zek. Rod, owi­nię­ty w koce i po­dob­ny do kar­na­wa­ło­wej fi­gu­ry, po­ma­gał mu ocho­czo. Nie mi­nę­ło pół go­dzi­ny, a już sza­łas jął przy­bie­rać okre­ślo­ne kształ­ty. Wbi­to w zie­mię dwa ko­na­ry, a na ich roz­wi­dle­niach opar­to moc­ny drąg. Od tego drą­ga uko­śnie pusz­czo­no ku zie­mi dłu­gie żer­dzie, któ­re po­kry­to gę­stą war­stwą so­sno­wych ga­łę­zi. Nim sza­łas był go­tów, sta­ry In­dia­nin ukoń­czył rów­nież ćwiar­to­wa­nie niedź­wie­dzia. Uło­żo­no te­raz mięk­kie po­sła­nie z pach­ną­ce­go igli­wia i gdy ogień we­so­ło trzesz­czał, a noc osnu­ła las ta­jem­ni­czym cie­niem, Rod my­ślał pe­łen za­chwy­tu, iż żad­na w świe­cie po­wieść nie da­ła­by mu tak re­ali­stycz­nych prze­żyć.. A gdy w parę chwil póź­niej po­nad ża­rzą­cy­mi wę­gla­mi ru­mie­nił się wiel­ki ka­wał niedź­wie­dzie­go mię­sa, a woń kawy łą­czy­ła się z za­pa­chem plac­ków uło­żo­nych na cie­płych gła­zach, po­jął, że zi­ści­ły się wresz­cie jego naj­droż­sze sny.

Nocy tej w zło­tym bla­sku ognia Rod słu­chał przej­mu­ją­cych gro­zą opo­wia­dań Wa­bi­go­ona i sta­re­go In­dia­ni­na, a po­tem czu­wał do świ­tu nie­mal, ło­wiąc uchem da­le­kie wy­cia wil­cze, ta­jem­ni­czy chlu­pot nur­tów rzecz­nych i dziw­ne okrzy­ki noc­ne­go ptac­twa. W cią­gu trzech na­stęp­nych dni do­zna­wał wciąż no­wych przy­gód. Pew­ne­go mroź­ne­go ran­ka, gdy to­wa­rzy­sze po­dró­ży spa­li jesz­cze, wy­kradł się z obo­zu nio­sąc ka­ra­bin przy­ja­cie­la i strze­lał po­tem do na­po­tka­ne­go je­le­nia, chy­bia­jąc dwu­krot­nie. To znów uga­niał wraz z Wa­bim za wspa­nia­łym re­nem, któ­ry choć ran­ny, prze­pły­nął je­zio­ro Stur­ge­on i znikł im z oczu.

Było pięk­ne, je­sien­ne po­po­łu­dnie, gdy Wabi so­ko­li­mi oczy­ma doj­rzał bu­dyn­ki Wa­bi­nosh Ho­use, z dala wi­docz­ne na tle nie koń­czą­cej się, rzekł­byś, li­nii boru. Gdy zbli­ży­li się nie­co, ra­do­śnie jął wska­zy­wać przy­ja­cie­lo­wi po­szcze­gól­ne gma­chy, a więc bu­dy­nek kom­pa­nii, gru­pę dom­ków urzęd­ni­czych i wresz­cie sie­dzi­bę agen­ta, gdzie za­pew­ne ocze­ki­wa­no już dro­gich go­ści.

Od brze­gu ode­rwa­ło się na­raz sa­mot­ne czół­no i le­d­wo do­strze­gal­na po­stać jęła ku nim po­wie­wać bia­łą chust­ką. Wabi krzyk­nął ra­do­śnie i uno­sząc w po­wie­trze ka­ra­bin, dwu­krot­nie strze­lił.

– To Min­ne­ta­ki! – wo­łał. – Mó­wi­ła, że bę­dzie nas wy­glą­dać i wy­je­dzie na spo­tka­nie!

Min­ne­ta­ki! Rod uczuł lek­ki ner­wo­wy dresz­czyk. W cza­sie zi­mo­wych wie­czo­rów Wabi ty­siąc­krot­nie opi­sy­wał mu ją; pe­łen bra­ter­skie­go uczu­cia, ma­lo­wał sio­strę ży­wy­mi bar­wa­mi, aż Rod po­znał ją i uko­chał, choć nie wi­dział pięk­nej dziew­czy­ny nig­dy w ży­ciu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: