- nowość
- promocja
Lubiąż. Biografia Cudu Polski - ebook
Lubiąż. Biografia Cudu Polski - ebook
Gdyby lubiąskie opactwo leżało nie nad Odrą, lecz nad Loarą, byłoby tak słynne jak tamtejsze zamki.
Na sprzedaż jest wystawione od 1810 roku, ale dotychczas nikt się nie odważył w nie zainwestować. Wszystkich chętnych poraża i przeraża jego ogrom. Kubaturą jest trzy razy większe od Zamku Królewskiego na Wawelu. To drugi co do wielkości obiekt sakralny w Europie – większy jest tylko hiszpański Escorial.
W 2014 roku „National Geographic” ogłosił je jednym z Cudów Polski. I nic dziwnego, bo już niemal od dziewięciuset lat zachwyca każdego, kto je zobaczy. Zakochiwali się w nim najpierw piastowscy książęta, później habsburscy cesarze. Słynni artyści zdobili jego wnętrza. Najwyżsi dygnitarze III Rzeszy urządzili w nim tajny ośrodek badawczy. Pracowano tu nad technologią, która miała odmienić losy wojny. W stanie wojennym szukano w tutejszych podziemiach skarbu Festung Breslau. Teraz onieśmiela turystów przybywających do niego z całego świata.
Burzliwe dzieje, uwikłanie w wielką politykę i mroczne tajemnice tworzą biografię opactwa w Lubiążu, którą opowiada reporter i dokumentalista Tomasz Bonek. To zamknięta w barokowej pigułce historia nie tylko Dolnego Śląska, lecz całej Polski.
***
Kiedy w ręce Michaela Jacksona trafiła fotografia klasztoru, powiedział: „Muszę jak najszybciej zobaczyć ten cud”. Przyleciał tu śmigłowcem, wszedł do Sali Książęcej i oniemiał. Mówiono wtedy, że go kupi…
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9042-6 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywam go Cudem, zresztą nie tylko ja, ale on potrzebuje sławy, pieniędzy, atencji ludzi dobrej woli, bo nikt go nie chce – nawet Kościół czy ministrowie, nawet za darmo.
Gdybym miał możliwość udania się w podróż wehikułem czasu, jako cel pierwszej wyprawy wybrałbym właśnie ten opuszczony klasztor pełen tajemnic – za dnia piękny, nocami mroczny. Nastawiałbym wskazówki machiny a to na wieki średnie, a to na czasy słynnej „rzadkiej czarnej perły”, która odcisnęła się tu największym piętnem oraz sprawiła, że stare opactwo zyskało największą sławę i cieszy oko turysty do dzisiaj. Transponowałbym się na macierzy historii tego mitochondrium Śląska, będącej przez stulecia siłą napędową odległej prowincji, blokiem energetycznym zmieniającym pobliskie ziemie w nowoczesny organizm pełen kultury wysokiej i postępu, Cudem dawnej i dzisiejszej Polski, a kiedyś Niemiec, Prus, Austrii, Czech. Zmieniałbym kąty widzenia, wpadał w poznawczy rezonans. Zachwycałbym się tutejszą sztuką i gospodarką dawnych czasów, żeby za chwilę poczuć żal i rozczarowanie z powodu występków ludzi przez stulecia wkładających ręce w rany tego opactwa i całego Śląska, rozrywających je niczym sępy – zdrajców czy szabrowników. Bo to tu koncentrowały się przez stulecia chlubna i niechlubna historia Śląska, Polaków, Niemców, wcześniej Prusaków, Austriaków, Czechów; tu skupiała los tych ziem przedziwna, magiczna soczewka, sprawiająca, że to, co wydawało się niemożliwe, tu stawało się faktem. Jego historia to cała historia Europy Środkowej w jednym miejscu.
Jeśli mógłbym wybierać, chciałbym najpierw przenieść się do 1830 roku, kiedy do Lubiąża przyjechali pierwsi psychiatrzy i w klasztornych celach układali do snu pacjentów owładniętych „szaleństwem”. To był początek najmroczniejszych czasów dla tej architektonicznej perły. Zaglądałbym lekarzom do apteki, sprawdzał, jakie to przedziwne lekarstwa testują na swoich podopiecznych, jakie wonne wyciągi przesączają do butelek z ciemnego szkła, co się gotuje w retortach. Poczułbym zapach waleriany, dziurawca i mnóstwa innych ziół oraz różnych wonnych specyfików, których nie mógłbym rozpoznać. Wąchałbym. Chłonąłbym. Podziwiałbym. Podsłuchiwałbym jedne z pierwszych psychoterapii w historii i zaglądałbym przez ramię do notatek medyków, sporządzających na podstawie tych sesji naukowe rozprawy o nowoczesnym leczeniu obłędu i histerii.
Szybowałbym wehikułem w jeszcze bardziej odległe zakątki czasoprzestrzeni. Chętnie zobaczyłbym, jak pierwszy, drewniany klasztor stawiają tu benedyktyni (sprawdziłbym, czy to prawda), a po kilkudziesięciu latach przejmują go cystersi. Zaznaczyłbym na mapie, gdzie dokładnie postawili wtedy kościół, w którym miejscu pochowali swojego dobroczyńcę i fundatora – księcia Bolesława, nazwanego przez potomnych Wysokim. Słuchałbym uważnie, jakim mówią językiem, czy bardziej przypomina on dzisiejszy polski, czy jednak czeski. Dowiedziałbym się, co zaprząta im głowy, jak odnoszą się do podklasztornej społeczności, mieszkającej tu niemal od zawsze, i z nieufnością spoglądającej na obcych, nowo przybyłych „białych mnichów” z czarnymi szkaplerzami.
Przyglądałbym się też esesmanom w 1944 roku, nadzorującym przestawianie trumien zakonników w klasztornej krypcie, żeby – niczym do grobowca Tutenchamona – obok mumii duchownych złożyć w tej nekropolii wielkie skarby.
Piłbym piwo uwarzone w tutejszym browarze – smakowało przecież zupełnie inaczej niż to sprzedawane dzisiaj. Było gęste od słodu, niemal bez gazu, a jakość trunku sprawdzano na świeżo wyheblowanej desce, na którą je wylewano. Jeśli przyklejało się do pośladków testującego, który na niej siadał, było pierwszej jakości.
Przeganiałbym szczury, bo opanowały klasztorne piwnice i dobierały się do zapasów gromadzonych w nich na zimę.
Jadłbym pieczone kaczki, łabędzie czy jelenie, upolowane przez rycerzy w pobliskich bujnych, głęboko zielonych lasach, oraz karpie, wyhodowane przez cystersów w stawach wykopanych na ich zlecenie.
Moja odzież przeszłaby zapachem paleniska, dymem wędzarniczym, wilgocią. Po praniu w Odrze suszyłaby się na wietrze; wiosną pachniałaby lasem, latem kwietną łąką, a jesienią stęchlizną. W ubraniach zapewne gnieździłyby się wszy.
Siedziałbym w skryptorium, w twardej ławie, i podglądałbym, jak ze swadą i szelmowskim uśmiechem duchowni fałszują dokumenty sporządzone na twardym pergaminie, jak odlewają woskowe pieczęcie i parzą sobie przy tym palce, po czym obsypują swoje dzieło piaskiem, zagniatają, opalają płomieniem świecy, żeby je postarzyć, zatrzeć ślady oszustwa. Ci zakonnicy byli w tym nad wyraz dobrzy. Sztuka falsyfikacji weszła im w krew. Opanowali ją do perfekcji.
Zapewne sam bym chwycił za gęsie pióro i próbował się w iluminatorstwie, najpierw ksiąg rękopiśmiennych, a później także inkunabułów. Octem winnym czy jabłkowym próbowałbym później domyć dłonie poplamione inkaustem. Niezdarnie zaciąłbym się nożem podczas ostrzenia ptasiej lotki i pewnie w ranę wdałoby się zakażenie. Mnich aptekarz leczyłby je niedźwiedzim sadłem, pajęczyną ugniecioną z chlebem; może przypaliłby ranę rozżarzonym żelastwem. Znając moje szczęście, pewnie nic by to nie dało, a gangrena toczyłaby moje ciało przez długie miesiące.
Słuchałbym wtedy barokowej muzyki w Sali Książęcej i pieśni śpiewanych w letnim refektarzu; w czasie posiłków rozmowy były zakazane. Niosłaby mnie liturgia odprawiana w klasztornym kościele, pod monumentalnymi płótnami, misternie wypełnionymi scenami z życia męczenników przez Michaela Willmanna, nazwanego przez cystersów „naszym Apellesem”, a później „śląskim Rembrandtem” czy „tutejszym Rafaelem”. Wierzyłbym, że wstawiennictwo świętych spoglądających na mnie z tych dzieł mnie uratuje.
Nadzieja by mnie opuszczała, kiedy wychodziłbym na zewnątrz i spotykał pospólstwo, żyjące w chatach krytych strzechą, pijące wodę nie tylko ze źródła bijącego w pobliskim Lasku Świętej Jadwigi, lecz także wprost z Odry, którego progenitura umierałaby najczęściej już w czasie porodu lub tuż po nim. Oglądałbym przyklasztorny cmentarz pełen grobów małych dzieci i czterdziestoletnich starców.
Zajrzałbym też do lubiąskiej pracowni Willmanna, jego syna i pasierba. Dowiedziałbym się, jakich używali pigmentów, gdzie je zamawiali, w jaki sposób dostarczano je tutaj z najodleglejszych stron świata. Skrzętnie notowałbym, czym gruntują płótna oraz deski i tynki.
Zaczaiłbym się za drzwiami opata Freibergera, żeby wyśledzić, gdzie ukryte jest wejście do sekretnego skarbca, skrywającego precjoza i najcenniejsze księgi gromadzone tu przez kilkaset lat. Pozwoliłbym nawet zamknąć się w tej komacie, żeby przez całą noc móc przyglądać się tym misternym dziełom, stworzonym przez starych mistrzów.
Marzłbym w mnisich celach – zwłaszcza wtedy, kiedy toczyłaby mnie gorączka. Okrywałbym się wyprawionymi skórami zwierząt. Pod głowę kładłbym poduszki wypełnione słomą.
Brzydziłbym się korzystać z wychodka, wspólnego dla wszystkich, czy nocników roznoszonych przez nowicjatów.
Lękałbym się chorób, na przykład zarazy, która dziesiątkowała pobliską Vratislavięi i w każdej chwili mogłaby zostać przywleczona do opactwa oraz rozsiana w jego murach.
Sen z powiek spędzałby mi strach przed bandami zbójów i najeźdźców, przez niemal wszystkie stulecia kręcących się po okolicy, palących wsie, rabujących książęce czy kościelne dobra.
Aż wreszcie umarłbym na to zakażenie rozprzestrzeniające się od dłoni zaciętej podczas ostrzenia piór nożem – zapewne w wieku trzydziestu lat, jak większość tu żyjących, z powodu przeróżnych przeciwności losu. Ale za to, jeśli byłbym zakonnikiem, dane by mi było spocząć pod posadzką jednego z największych obiektów sakralnych Europy, rozmachem przewyższanego tylko przez hiszpański Escorial, w trzeciej co do liczby pochówku nekropolii Piastów. Ach, cóż to byłby za pochówek… Może włożono by mi nawet modlitewnik w dłonie splecione na piersiach. Przed śmiercią marzyłbym, żeby tak się stało. Taka byłaby moja ostatnia wola, spisana najprawdziwszym inkaustem na czerpanym papierze albo pergaminie.
Jakiś archeolog odnalazłby po wiekach podczas swoich badań moje szczątki udręczone chorobą, jak tego rycerza czy zakonnika (nikt nie wie, kim był) śpiącego pod amboną na wieki wieków, którego „przebudzono” w latach osiemdziesiątych XX wieku. Kiedy tylko młoda badaczka musnęła swoim delikatnym śnieżnobiałym palcem pergamin, który trzymał w dłoni, ten rozpadł się w pył, choć wydawało się, że do grobu złożono go zaledwie wczoraj. Wszystko tu bowiem jest ulotne, szybko się rozpada, łatwo przepada na zawsze i gdyby nie upartość małej grupy społeczników zakochanych w tym zabytku, nie byłoby już setki mnisich cel, pałacowych komnat, jadalni opata, klasztornej biblioteki, refektarza letniego ani Sali Książęcej. Sam nie wiem, jakim cudem fundacja, która jest właścicielem Cudu, od przeszło trzydziestu lat zdobywa pieniądze i każdą złotówkę przeznacza na jego renowację.
Muszę jednak przyznać, że ten klasztor nie tylko mnie zachwyca, lecz także przeraża za każdym razem, kiedy tylko snuję się po jego pustych, mrocznych korytarzach, pozbawionych elektrycznego oświetlenia i jakiegokolwiek ogrzewania. Choć nawet w pochmurny dzień niemal każdy zakątek budynku wypełniają promienie słońca, po zmroku jest tu nad wyraz ciemno, upiornie, słychać każde skrobnięcie myszy, każdy trzepot skrzydeł ptaka, który zabłądził, przez wybitą szybę wleciał na klauzurowy korytarz i już nigdy się stąd nie wydostanie. Nie chciałbym tu nigdy zostać sam na noc. Dręczyłyby mnie złe duchy, dusze nieczyste, które przez setki lat za swego życia snuły się po zakonnych celach, wirydarzach, skrytkach. Któż wie, ile osób tu umarło, zostało zamordowanych, przede wszystkim w czasie II wojny światowej i tuż po niej, kiedy na trzy lata w tych murach rozgościli się Sowieci?
Wyobrażam sobie, co się tu działo, kiedy w klasztorze zorganizowano obóz dla folksdojczów, przesiedlanych z Besarabii i Bukowiny na ziemie dopiero co podbite przez Rzeszę, a następie uwięziono w nim Luksemburczyków, bo ośmielali się wystąpić przeciwko Hitlerowi.
Co rusz odnajduję tu nieznane relikty przeszłości. Nie, nie są to, niestety, dotąd nieodkryte zabytki, złote skarby, lecz graffiti sprzed kilku, kilkunastu i kilkudziesięciu lat, często wulgarne, pozostawione przez wandali. Zaglądam do dziur w ścianach i posadzkach, wybitych przez poszukiwaczy skarbów. Oni wciąż się tu włamują, bo wierzą, że gdzieś – w jakiejś skrytce, może w piwnicy – leżą złoto lub platyna. Trudno się dziwić, bo przecież uwierzył w to nawet generał Czesław Kiszczak, a na jego polecenie tuż po ogłoszeniu stanu wojennego żołnierze z Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych i Wojskowej Służby Wewnętrznej wraz z różdżkarzami oraz archeologami szukali tu siedemdziesięciu ton drogocennego kruszcu, rzekomo wywiezionego w ostatnich dniach wojny z oddziału Reichsbanku w Breslau.
Wraz z esbekami szukałbym więc złota w latach osiemdziesiątych XX wieku. Słuchałbym, jak fantazjują oni o ukrytych tu niemieckich depozytach. Mówią, że przywieziono je tutaj w tajnym konwoju już w listopadzie 1944 roku i że żyje jeszcze oficer niemieckiej policji, który miał wskazać to miejsce jako najlepszą skrytkę na Dolnym Śląsku. Odnotowałbym, kiedy któryś z nich powiedział innym, że rzeczony mieszka w okolicach młyna w Sędziszowej, pod Złotoryją, i nazywa się Herbert Klose.
Zobaczyłbym, jak pewien żołnierz pewnego popołudnia chodzi z różdżką po tym, co zostało z dawnego ogrodu cystersów, a ona wskazuje mu nie tylko cieki wodne, lecz także inne anomalie. Wierzy, że są to mnisie skrytki, przerobione przez krety na korytarze z zalegającymi w nich bezładnie monetami, starymi precjozami. Po fajrancie, kiedy już nikt inny nie kręci się po klasztorze, jest sam, bo trzyma wartę przy esbeckich wykopach, wsiada do kabiny koparki, odpala silnik i ryje bez archeologicznego nadzoru w zabytkowej tkance opactwa, w ogrodzie tuż pod oknami Sali Książęcej. Przeciera oczy ze zdumienia, wyskakuje z maszyny, niemal szczupakiem rzuca się na jej łyżkę. Leży na niej bowiem metalowa puszka. Uszkodził ją i wysypały się z niej złote oraz srebrne monety – tak na oko może i ze dwa tysiące. Zobaczyłbym, jak się cieszy na ten najprawdziwszy skarb, zresztą nie pierwszy tu znaleziony, i jak rzednie mu mina, jak wzbiera w nim gniew, kiedy pułkownik każe mężczyźnie na zawsze zapomnieć o tym znalezisku.
Poznałbym wreszcie prawdziwe intencje biznesmenów zamieszanych w tak zwaną aferę Art-B, wykorzystujących czas przemian ustrojowych w 1989 roku, tuż przed czerwcowymi wyborami, by uwłaszczyć się na klasztorze, największym zabytku Polski Ludowej. Dzięki układom, układzikom i znajomościom, a może i jeszcze za sprawą innych czynników, przejmują oni za darmo dorobek śląskich cystersów.
Niestety, nie mam wehikułu czasu!
Aby opowiadać o najbardziej niezwykłym miejscu na mapie Śląska i dzisiejszej Polski, o Cudzie dawnego świata traktowanym przez władze jak bękart, mimo że zasługuje na to, by znaleźć się pod ochroną między innymi UNESCO, pozostają mi więc źródła historyczne, zapomniane książki, legendy, opracowania, artykuły naukowe, analizy specjalistów oraz opowieści świadków wydarzeń rozgrywających się w tym przeklętym opactwie. I dziennikarskie śledztwa historyczne. A, uwierz mi, jeśli jeszcze tu nie byłeś, jest co śledzić i o czym opowiadać…
Kubaturą Cud jest bowiem trzy razy większy od krakowskiego zamku królewskiego na Wawelu. Nie ma większego obiektu sakralnego w Polsce, a na świecie jest zaledwie kilka okazalszych tego typu budowli. Sam dach opactwa ma powierzchnię około dwóch i pół hektara. Aż przez dwieście dwadzieścia trzy metry ciągnie się tu najdłuższa barokowa fasada na świecie, a w całym obiekcie uparty regionalista naliczył kiedyś ponad sześćset okien. Mamy tu więcej niż trzysta sal i kilka kilometrów korytarzy. Wszystko to zajmuje sześć i pół tysiąca metrów kwadratowych.
Są tu pałac opata, budynek klasztoru, dwa kościoły, budynki gospodarcze, dawna kancelaria, browar. Wszystko barokowe. Majestatyczne. Z zewnątrz pięknie zachowane. Wewnątrz natomiast to tak zwana trwała ruina – okropne naukowe określenie. Tylko kilka pomieszczeń zostało odrestaurowanych, bo – jak to zwykle w Polsce bywało i bywa – na zabytki nie ma zbyt wielu pieniędzy. Nie ma ich od osiemdziesięciu lat i nic nie wskazuje na to, że szybko się znajdą.
Dobrze chociaż, że opactwo już nie niszczeje. Zrobiono tu bardzo dużo, by się nie rozsypało – zabezpieczono je na kilkadziesiąt następnych lat. Mało kto zdaje sobie z tego sprawę, ale dla każdego zabytku najważniejszy jest dach, który chroni przed niszczącym działaniem natury. Wymieniono go na nowy zgodnie ze sztuką konserwatorską – zachowano unikalną modrzewiową więźbę, ponoć zbudowaną przez cysterskich architektów bez użycia nawet jednego gwoździa.
Trudno oszacować, ile ten wspaniały majątek jest wart. Można by powiedzieć, że jak każdy obiekt takiej klasy, z tak długą, burzliwą i dostojną historią, jest zabytkiem bezcennym. Żeby go komukolwiek sprzedać albo oddać – nawet za darmo Skarbowi Państwa – potrzebne byłyby jednak tak zwany operat szacunkowy i pieniądze na podatek CIT, a może i VAT. Takie w Polsce mamy bowiem prawo: żeby coś państwu podarować, niektórzy muszą być bardzo bogaci.
Przyjeżdżali więc tu od 1989 roku zatroskani „wszyscy święci”. Zapewniali, że to „bezcenny zabytek”, że „jest ważny”, że to „nasze dziedzictwo”, że „będą o niego dbać”. Zwiedzali go ministrowie, wicepremierzy, wojewodowie (z każdej opcji politycznej), książęta Kościoła; był nawet prezydent Bronisław Komorowski. Podziwiali, mówili, że są dumni z tego, co dla ratowania kompleksu zrobiła fundacja. Dodawali, że rozumieją, że brakuje pieniędzy, i zapewniali, że pomogą. Ale kiedy słyszeli, że właściciel chętnie odda to wszystko za darmo państwu, szybko uciekali i już nigdy nie wracali. Nie odbierali telefonów, nie odpisywali na listy – oficjalne pisma. Rejterowali. Wstyd!
Zapamiętałem, że na początku lat dwutysięcznych ofertę przejęcia zabytku Fundacja Lubiąż złożyła nawet Kościołowi katolickiemu. Delegacja udała się na oficjalną wizytę do pałacu biskupiego na wrocławskim Ostrowie Tumskim. Została przyjęta przez kardynała Henryka Gulbinowicza, ówczesnego metropolitę wrocławskiego. Duchowny, zatroskany o los dawnego opactwa, zgodził się szybko je przejąć, postawił jednak drobny warunek – małe zastrzeżenie. Uśmiechnął się – jak to się mu często zdarzało – rubasznie, pochylił delikatnie głowę, lekko się zarumienił i z typową dla siebie gracją szepnął: „Przejmiemy go natychmiast, ale dopiero po tym, jak już go odrestaurujecie”. Dowcipniś.
Nad Odrę, do Cudu, przyjeżdżali też potencjalni prywatni inwestorzy. Mówili, że mogliby mu przywrócić dawny blask. Pieniędzy musieliby wyłożyć sporo. Szacuje się, że aby otworzyć tu na przykład hotel, potrzeba co najmniej półtora miliarda złotych. Kiedy więc zdawali sobie z tego sprawę, rezygnowali.
Pomysłów na to, co mogłoby tu powstać, jest równie dużo: centrum konferencyjno-kongresowe z zapleczem hotelowym i rekreacyjnym, luksusowy ośrodek wypoczynkowy, ogromny kompleks szkoleniowy, zakład leczniczy czy wreszcie największa w Polsce placówka Muzeum Narodowego.
„Było około pięćdziesięciorga chętnych na zagospodarowanie obiektu. Wszystkich oprowadzałem” – opowiadał mi Michał Pulit, który działał w Fundacji Lubiąż od początku jej powstania niemal do swojej śmierci. „Kiedyś przyjechał na przykład Arab, szejk. Szukał miejsca na ośrodek wczasowy dla swoich rodaków, bardzo bogatych. Ale też w końcu powiedział, że klasztor jest dla niego za duży. Większość z nich poszukiwała w Polsce obiektu, który mogliby zaadaptować na hotel albo na budynek wczasowy. Był na przykład taki bardzo ciekawy człowiek z Kanady. Zajmował się adaptacją zabytkowych obiektów na hotele. Obejrzał, był zachwycony. Jednak szybko dodał, że gdyby to wszystko było mniejsze, wziąłby od razu”1.
Przez trzy lata toczyły się rozmowy z wielkim azjatyckim koncernem Tata. Ale najbardziej znanym ze wszystkich zainteresowanych przejęciem Cudu, bezcennego zabytku, był Michael Jackson, nieżyjący już król muzyki popularnej. Pofatygował się nawet, żeby obejrzeć obiekt. Przyleciał tu w 1997 roku. Jego śmigłowiec wylądował na przyklasztornym polu z kapustą; trzysta metrów dzielące go od wrót gwiazdor przejechał samochodem. Wszedł do dopiero co odrestaurowanej Sali Książęcej. Zaklaskał. Powiedział: _Beautiful_. I wyszedł! I już nigdy nie wrócił, jak inni, którzy opactwo też podobno chcieli kupić. Ktoś z gapiów zmierzył mu czas: spędził na miejscu dwadzieścia trzy minuty. Tyle wystarczyło, by się w nim zakochał i odkochał.
W 2010 roku do Polski miał przylecieć książę Karol, wówczas brytyjski następca tronu. I w tej wizycie pokładano wielkie nadzieje. Władze państwowe zaplanowały, że przyjedzie też na Dolny Śląsk, żeby zobaczyć Cud. Kilka lat wcześniej Karol kupił dwa domy w Rumunii, w transylwańskich wioskach Viscri i Mălâncrav. W obu ponoć zakochał się w 1998 roku, kiedy po raz pierwszy podróżował po tym regionie Europy. Osiem lat później doprowadził do transakcji. Tłumaczył przy tym, że chciał zachować budynki i przywrócić im dawny wygląd, a przede wszystkim pomóc w promowaniu turystyki w Transylwanii, bo ta kraina go urzekła. Oba odrestaurował.
W tym samym roku nabył jeszcze posiadłość w walijskim Llwynywermod, gdzie spędzał z drugą małżonką weekendy oraz urlopy i gdzie ulokował znane organizacje charytatywne, których jest fundatorem lub które mocno wspiera. Niemal w tym samym czasie utworzył razem z prezydentem Islamskiej Republiki Afganistanu fundację Turquoise Mountain, troszczącą się „o zachowanie dziedzictwa archeologicznego i kulturowego Afganistanu dla przyszłych pokoleń” między innymi w Kabulu, Herat, Ghazni i Balch.
No i jak tu było się nie podniecać wizytą takiego gościa ze skłonnościami do inwestowania w zabytki za granicą? Znów zapanował szał, a samorządy rywalizowały o to, który będzie gościł brytyjskiego następcę tronu. Kto mógł – czyli miał tak zwane wejścia – próbował zaprosić go do siebie.
„Nie sądzę, by podczas tego spotkania były poruszane kwestie zakupu przez księcia jakiejś konkretnej zabytkowej nieruchomości na Dolnym Śląsku” – __ tłumaczył w „Gazecie Wrocławskiej” Bogdan Zdrojewski, ówczesny minister kultury i dziedzictwa narodowego. „Prawdopodobnie skoncentrujemy się na kwestiach dotyczących finansowania ochrony i renowacji dóbr dziedzictwa światowego”2. __ Ale zapytany przez dziennikarza o to, do kupna której z dolnośląskich nieruchomości zachęciłby jednak księcia, minister podgrzał atmosferę i wymienił Lubiąż. „Jego zdaniem, dzięki wielkości obiektu, mogłyby być w nim realizowane przedsięwzięcia o zasięgu ponadregionalnym, a nawet międzynarodowym”_ _– napisała wówczas „Gazeta Wrocławska”.
Książę Karol do Lubiąża jednak nie dotarł. „Na terenie województwa mamy aż 2,5 tys. zabytkowych rezydencji. Wiele z nich jest w katastrofalnym stanie. Wiem, że książę Karol interesuje się zamkiem w Bożkowie” – komentował dla „Faktu” dyrektor muzeum w Wałbrzychu.
I tak przez kolejne lata trwała Fundacja Lubiąż, osamotniona w swym dziele i żebrząca wszędzie o pieniądze, nawet na podatek od skromnych dotacji, które dostawała od państwa, bo nikt z tej daniny nie chciał jej zwolnić. Remontowała, na co tylko ją było stać, i udostępniała Cud turystom, których na szczęście z roku na rok przybywało. Aż wreszcie coś drgnęło – w 2018 roku, za rządów Prawa i Sprawiedliwości.
„Opactwo Cystersów w Lubiążu zmienia właściciela. Wojewoda Dolnośląski Paweł Hreniak podpisał dziś list intencyjny z fundacją Lubiąż w sprawie nieodpłatnego przekazania opactwa do Skarbu Państwa. Zespół klasztorny w Lubiążu to jeden z największych zabytków tej klasy w Europie, będący jednocześnie największym opactwem cysterskim na świecie. Witold Krochmal, prezes Fundacji Lubiąż, nie krył emocji”3 – podała Polska Agencja Prasowa.
Wojewoda Paweł Hreniak zapowiedział też w Radiu Wrocław, że w Lubiążu wiele się będzie działo, bo potencjał tego miejsca jest olbrzymi.
„Zespół klasztorny w Lubiążu to zabytek ciągle w mojej ocenie niedoceniany. Dlatego trzeba szukać nowych rozwiązań na zagospodarowanie i większe wykorzystanie tego unikatowego w skali świata obiektu. Podpisanie listu intencyjnego to pierwszy krok, teraz potrzebujemy kilka tygodni na rozmowy z Fundacją Lubiąż i ustalenie szczegółów” .
Hreniak wyraził nadzieję, że zespół klasztorny będzie ważnym miejscem dla rozwoju turystyki, nie tylko na Dolnym Śląsku, ale także w świecie4.
Zadowolenia z takiego obrotu sprawy nie krył Witold Krochmal, wieloletni prezes zarządu Fundacji Lubiąż, a wcześniej burmistrz Wołowa – gminy, w której Cud jest położony. „Dzisiaj, aby ten obiekt mógł się rozwijać, potrzeba gwaranta w postaci państwa i sporych środków. Wierzymy, że mecenat państwowy, który przejmie opiekę nad obiektem, jest najbardziej właściwy i pozwoli na lepsze jego wykorzystanie”5 – mówił po złożeniu podpisu pod listem intencyjnym.
Hreniak wtórował prezesowi fundacji i przekonywał, że powołał zespół roboczy, który zajmie się dalszymi pracami związanymi z przejęciem zabytku. W skład tej grupy weszli rzekomo przedstawiciele Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i Dolnośląskiego Urzędu Wojewódzkiego, wojewódzki dolnośląski konserwator zabytków oraz dyrektor Muzeum Narodowego we Wrocławiu. „ planach na zagospodarowanie obiektu jest m.in. organizacja wystaw oraz wydarzeń kulturalnych. »Chcemy również do współpracy zachęcić inne instytucje kultury, pojawił się też pomysł wybudowania przystani nad Odrą oraz pomysł związany z browarem, który funkcjonował tam przez wiele lat« – powiedział ”6. Po roku od wypowiedzenia tych wielkich słów z funkcji jednak zrezygnował – wystartował w wyborach parlamentarnych i został posłem. I nic z tego wszystkiego nie wyszło. Minęło pięć kolejnych lat rządów PiS, ale mimo wielkich obietnic nic się nie wydarzyło, a w 2023 roku partia straciła władzę. O przejęciu Cudu żaden z jej polityków więcej nawet się nie zająknął.
Lubiąskiego Cudu nikt nie przejął – dzisiaj już nawet nie ma zainteresowanych. Stoi więc wciąż dumnie nad Odrą i nie obraża się na nikogo. Taki już jego przeklęty los. Nikt go nie chce od 1810 roku, kiedy to po wypędzeniu stąd cystersów król pruski Fryderyk Wilhelm III po raz pierwszy wystawił kompleks na sprzedaż – wówczas też nie było chętnych. Tylko od czasu do czasu Lubiąż stara się o sobie przypominać, żeby nie zapomnieli o nim turyści. Przybysze od wieków go kochają i podziwiają, spacerują po monumentalnych korytarzach, czytają o jego tajemnicach, snują czasami niezwykłe opowieści, choć często nie znają szczegółów jego biografii, bo taka dotąd nie została spisana. Przez to swoje przekleństwo lubiąski klasztor – Cud Śląska, dawnej Polski i dawnych Niemiec – nie doczekał się nawet naukowej monografii. Czy ktoś mi wytłumaczy dlaczego? Za chwilę przekonasz się, że byłoby co badać. Jego historia jest niesamowita – pełna tajemnic, intryg i skandali oraz wielkiej polityki. Przeniesiemy się za chwilę w czasie. Nasza podróż zacznie się dwa tysiące lat temu. Ale najpierw pozwól, że oprowadzę cię po opactwie…
i Vratislavia (łac.) – Wrocław.Pójdziemy teraz za rękę. Opowiem ci, co możesz tu jeszcze zobaczyć, czego dotknąć, w jaką dziurę zajrzeć, by poczuć magię lubiąskiego Cudu, poznać jego tajemnice, dowiedzieć się, dlaczego jest przeklęty. W trakcie tego spaceru po pustych szarych wnętrzach, rozległych korytarzach ociekających świetlnymi refleksami, ciemnych kryptach, ukrytych komnatach, wirydarzu z tajemniczym budynkiem pośrodku, refektarzach, w których wrednym echem rozchodzi się nawet dźwięk przelatującego owada, i zakonnych celach z wyrwanymi podłogami oraz wulgarnym graffiti opowiem biografię tego miejsca. Opowiem ją po reportersku, odmaluję słowami obrazy z przeszłości przedstawiające sceny wyrwane z życiorysu opactwa, chlubne, ale także mroczne wydarzenia. Zatrzymywać się będziemy w najbardziej spektakularnych miejscach. W nich opowiem o etapach lubiąskiej egzystencji; o każdym w innym zakamarku.
Nieważne, czy znasz to miejsce jak własną kieszeń, czy wkrótce znajdziesz się w nim pierwszy raz, na przykład skuszony tą lekturą – przejdźmy razem już teraz przez kamienny most przerzucony przez fosę wykopaną w 1509 roku (w niektórych miejscach mierzyła ona nawet czterdzieści metrów szerokości)1 i przez starą bramę.
Przez ponad czterysta lat przybyszów na klasztornym moście witały piaskowcowe figury Najświętszej Marii Panny i świętego Jana Nepomucena. Dziś zostały po nich tylko postumenty. Profesor Konstanty Kalinowski – wybitny badacz historii Lubiąża, którego będę cytować – pisał, że jeszcze w 1970 roku leżały w fosie, zwalone. Ustaliłem, że na szczęście zostały uratowane i schowane w klasztornym magazynie. Jeśli podniesiesz głowę i spojrzysz nad portal, powitają nas święty Bernard i święty Benedykt – patroni zakonu cysterskiego, bardzo ważni dla historii tego miejsca. Kartusz umieszczony nad nimi grzmi wersetem z Apokalipsy: _Hi sunt duae olivae et duo candelabra in conspectu domini terrae stantes_. Od zawsze mieli go umieć odczytać i zrozumieć tylko uczeni: „Oni są dwoma drzewami oliwnymi i dwoma świecznikami, co stoją przed Panem ziemi”2.
Figura Najświętszej Marii Panny, zrzucona niegdyś z postumentu do fosy, ocalała. Można ją obejrzeć w Kaplicy Książęcej. Fot. Tomasz Bonek
Od północy wchodzimy na teren przyklasztorny. Jeśli w budynku bramnym (wzniesiono go w 1601 roku, a rozbudowano – w 1710 roku) znów podniesiesz głowę, zobaczysz na stropie stary, częściowo zatarty niemiecki napis. Jedno ze słów od razu rzuci ci się w oczy, odczytasz je bez trudu: „Hitler”. Wprawdzie dyktator nigdy tu nie był, ale jego kancelaria przeznaczyła ogromne pieniądze na odrestaurowanie lubiąskiego kościoła klasztornego. Kiedy tylko Hitler doszedł do władzy, zaczął szukać w historii potwierdzenia nadludzkiej natury Aryjczyków, a zabytki, dorobek intelektualny Niemców i chlubną przeszłość swego narodu – wykorzystywać do celów propagandowych. Tak było i na Śląsku. Naukowcy w służbie Führera opisywali więc niemal każdy monumentalny śląski zabytek „we właściwy nazistowski sposób”, aby potwierdzać pradawną przynależność tych ziem do Niemiec. Działo się tak nie pierwszy raz w historii. To praktyka dobrze znana, odnajdywana w starych księgach i dokumentach tworzonych także przez cystersów.
Cokolwiek by mówić, Cudowi wyszło to na dobre, a zapłata nie była zbyt wygórowana – w kilku miejscach opactwa umieszczono dziękczynne sentencje, wychwalające, że do odnowienia doszło dzięki wodzowi Adolfowi Hitlerowi i jego kancelarii. Pierwszą już minęliśmy, drugą umieszczono w sieni klasztornego kościoła, ale się nie zachowała. Trzeciej też już nie ma, a znajdowała się – jak mówią najstarsi mieszkańcy miejscowości – przy obecnym przejściu z kościoła do części klasztornej.
Ktoś próbował zamalować napis dziękczynny dla kancelarii Hitlera umieszczony w budynku bramnym opactwa. Nazwisko dyktatora wciąż jednak próbuje się przebić przez nałożoną na nie farbę, jakby domagało się uznania. Fot. Tomasz Bonek
Po prawej stronie mijamy przyklasztorne budynki, w których dziś mieszkają lubiąscy szczęściarze – mieszkania wynajmuje im tu Fundacja Lubiąż, właściciel obiektu. Do II wojny światowej stało ich na klasztornym wzgórzu znacznie więcej, a do naszych czasów przetrwało niewiele. Większość zniszczyli wcale nie Niemcy, lecz Rosjanie i Polacy.
Kolumnę maryjną turyści najczęściej omijają. Przyciąga ich to, co znajduje się za nią. To za nią „zaczyna się” Cud. Fot. Tomasz Bonek
Drugi budynek za bramą to dawny szpital – dziś działa w nim karczma Cysterska, w której zjesz między innymi wyśmienite podpłomyki. Naprzeciwko niego, za szarym murem, tam gdzie mnisi uprawiali warzywny ogród, stały niegdyś niezwykłe ogromne ule w kształcie ludzkich postaci, wykonane w XVIII wieku – teraz obejrzysz je w Muzeum Narodowym we Wrocławiu.
Dalej mijamy klasztorną kancelarię z zegarem słonecznym malowanym w XVIII wieku, a tuż za nią, w tej samej linii, dom „oficjalistów klasztornych”. Z dawnej wozowni, stajni, biur administracji, rzeźni i gorzelni nic już nie zostało. Gdzieniegdzie z trawy wyłaniają się tylko pozostałości fundamentów, widoczne jedynie dla wtajemniczonych, bo ci wiedzą, gdzie szukać.
Piaskowcowe rzeźby Indian, Murzyna – atlanty dłuta Franza Josepha Mangoldta opowiadały w Cudzie o nieznanych zakątkach świata. Rozbudzały marzenia o dalekich podróżach i poznawaniu egzotyki. Na figurach stawiano donice z kwiatami, by upiększyć cysterski ogród. Fot. Tomasz Bonek
Na progu klasztornego ogrodu, w którym rosną rozłożyste kasztanowce, wita nas Najświętsza Maria Panna ustawiona na piaskowcowej kolumnie. U jej stóp stoją figury świętej Anny, świętej Elżbiety, Mojżesza i Aarona. Jest skromna, nie rzuca się w oczy, ginie w majestacie najdłuższej na świecie barokowej fasady rozciągającej się tuż za pomnikiem.
W trawie za Maryją czają się jeszcze egzotyczne cudeńka, które wyszły spod dłuta Franza Josepha Mangoldta – wykonał je nonszalancko około 1739 roku. Przyjrzyj się im dokładnie. Jest ich pięć. To atlanty, Indianie i Afrykanie, którzy dźwigają masywne, wysoko umieszczone konsole. Zapytasz, skąd tu, w katolickim opactwie, taka półnaga egzotyka, niemalże rozpusta; skąd pomysł na takie przedstawienia? Opowiem ci o tym nieco później, w Sali Książęcej. Zapamiętaj dobrze te postaci, tam też je znajdziesz.
W południowej części ogrodu stoi również pozbawiony życia budynek dawnej piekarni i browaru, a tuż za nim dom klasztornych rzemieślników, niegdyś zamieszkały.
Ale najważniejszy jest tu zamknięty, zrujnowany wewnątrz kościół Świętego Jakuba, czyli pod wezwaniem typowym dla benedyktynów. Ważny, bo przecież historia niemal każdego opactwa zaczyna się właśnie od świątyni, a tutejsza świątynia jest najstarsza i możliwe, że została wzniesiona w miejscu pradawnego kultu jakiegoś słowiańskiego bóstwa, zburzonego w połowie XI wieku i zastąpionego następnie drewnianym kościołem benedyktynów. Któż zresztą wie, ile kościołów postawiono na klasztornym wzgórzu, wielokrotnie przebudowywanym przez wieki? Niektórzy badacze historii Lubiąża twierdzą, że może nawet trzy.
Profesor Kalinowski potwierdził, że kościół Świętego Jakuba był niegdyś ze wszystkich stron otoczony klasztornymi budynkami gospodarczymi. Od południa i zachodu przylegał do niego cmentarz, na którym chowano świeckich urzędników i pracowników opactwa. To dla nich został tutaj wzniesiony tuż po tym, jak cystersi postawili swoją zakonną świątynię oraz klasztor, do których przez wieki zwykli świeccy śmiertelnicy nie mieli na co dzień dostępu.
Po kasacie opactwa w 1810 roku kościół Świętego Jakuba przekazano gminie ewangelickiej. W klasztornym natomiast mogli się modlić katolicy – i to on przykuwa dziś uwagę każdego przybysza docierającego na to odludzie. Niegdyś wchodziło się do niego wprost z ogrodu, przez portal, pod dwiema wieżami. Dziś to wejście jest zamknięte. Przejdziemy więc przez bramę znajdującą się również w barokowej fasadzie, ale w części opactwa nazwanej „pałacem opatów”. Wchodzimy przez nią na niezwykły wewnętrzny dziedziniec, do II wojny światowej zdobiony gustownymi fontannami i alejkami. Teraz widzimy już ogromną, wręcz majestatyczną bryłę zakonnego kościoła, jakby ukrytą przed pospólstwem. Z zewnętrznego ogrodu kościoła niemal nie widać – wtapia się on w barokową fasadę i gdyby nie dobudowano do niego wież, nieuważnemu przybyszowi trudno byłoby dostrzec, że to świątynia.
Na dziedzińcu jest tak pięknie, że aż zapiera dech w piersiach, mimo że sam dziedziniec po wojnie nie odzyskał już dawnego blasku. Próżno tu też szukać szerokich wrót, głównego wejścia do kościelnej nawy. Do wnętrza dostaniemy się więc wejściem nieprzeznaczonym dla byle kogo – czy to za czasów cystersów, czy to dziś. Może nie sekretnym, ale dyskretnym. Przejdziemy przez domek loretański, kopię Santa Casa w Loreto.
Sanktuarium w Loreto zostało zbudowane w 1294 roku z kamieni pochodzących z Nazaretu, gdzie do groty, w której znajduje się dziś bazylika Zwiastowania Pańskiego, domurowano wejście na kształt domu Marii. W 1291 roku, gdy krzyżowcy zostali wyparci z Palestyny, najprawdopodobniej rodzina Angellich (nazwisko to można przetłumaczyć jako „rodzina Aniołów”), rządcy Epiru, nakazała rozbiórkę tego budynku i przewiezienie go do Loreto. Tam został z nich wybudowany właśnie tak zwany święty domek, a ludzie w całej Europie zaczęli wówczas opowiadać legendę, że Nicofer Anioł podarował w posagu swojej córce Ithamar „święte kamienie wyniesione z Domu Naszej Pani, Dziewicy, Matki Bożej”. Przenieść je na nowe miejsce miały oczywiście anioły3.
Do wnętrza domku z Loreto światło wpada przez tylko jedno okno. Zgodnie z legendą to przez nie właśnie archanioł Gabriel przybył z posłannictwem do Świętej Dziewicy i zwiastował jej, że zostanie matką Boga. Podzielono je na dwie części: „pokoik” i „kuchenkę”. W pokoiku znajduje się figura Matki Bożej z Dzieciątkiem, natomiast w kuchence wymurowane są kominek oraz szafka na naczynia. Ściany zdobią freski.
W XV wieku w Loreto na polecenie papieża Juliusza II rozpoczęto budowę bazyliki oraz dodano marmurową obudowę sanktuarium. Wtedy też powstały płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia Maryi. Ukazują jej narodzenie, zaślubiny z Józefem, zwiastowanie, nawiedzenie świętej Elżbiety, narodzenie Jezusa, pokłon pasterzy i pokłon trzech królów, scenę zaśnięcia oraz scenę – zgodną z legendą – przeniesienia domku przez aniołów4.
Kaplice loretańskie były szczególnie popularne w Polsce i krajach katolickich w drugiej połowie XVII i w XVIII wieku. Jednym z polskich propagatorów tych rozwiązań był Jakub Sobieski, ojciec króla Jana III Sobieskiego. Ta w Lubiążu powstała w 1710 roku, za rządów opata Ludwika Baucha5. Na Dolnym Śląsku podobne znajdziesz w Kłodzku, Krzeszowie czy Nowej Rudzie. Stoją też między innymi w Warszawie, Bydgoszczy i Poznaniu.
Płaskorzeźby w lubiąskim domku loretańskim. Fot. Tomasz Bonek
W Lubiążu nie skopiowano wszystkiego z Loreto – opat pozwolił nieznanemu architektowi na dość swobodną interpretację. Z wnęk w ścianach kaplicy spoglądają więc na nas figury czterech ewangelistów oraz król Dawid, grający na harfie. Na płaskorzeźbach widzimy sceny z życia Najświętszej Marii Panny: zwiastowanie, narodzenie Jezusa, pokłon trzech królów i wniebowzięcie.
Przez zakratowane drzwi wchodzimy do wnętrza. Wita nas pustka. Szybko więc przechodzimy dalej, do głównej nawy kościoła. Nawet w bardzo pochmurny dzień jest tu niezwykle jasno, choć na pierwszy rzut oka nie dostrzegamy okien, jakby nie było ich wcale. Wprawne oko dostrzeże je wysoko – są wąskie, strzeliste, umieszczone pod sklepieniem. Cudownie rozświetlają Cud.
Najważniejsze wnętrze lubiąskiego opactwa jest szare i nagie. Kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny (łac. Assumptio Beatae Mariae Virginis), charakterystycznym dla cystersów, jest odarty z całego barokowego ubrania, jakby komuś zależało, żeby obnażyć jego starą gotycką bryłę, pokazać, jak wyglądał niegdyś, zanim zmieniło go dotknięcie _barocco_ – „niezwykle rzadkiej czarnej perły o nieregularnym kształcie”.
Chciałoby się powiedzieć, że nie ma w nim już niczego. Ogromne płótna słynnego Michaela Willmanna zniknęły jak kamfora. Pozostały po nich tylko metalowe haki, jakby czekały na powrót dzieł. Niedawno zawieszono na nich willmannowskie reprodukcje.
Nie ma też rzeźb zdobiących niegdyś prezbiterium. Z ambony został tylko jeden fragment baldachimu, wystający samotnie ze ściany. Wywieziono stąd nagrobki Piastów, zniszczono figury z pomnika biskupów. Rozczłonkowano anielskie stalle, w których zasiadali zakonnicy. Wyrwano nawet kamienne ornamenty i wszystkie inne elementy zdobienia. Został tylko szkielet. Jakże jednak piękny!
Aż trudno uwierzyć, że jeszcze w pierwszych latach II wojny światowej lubiąska świątynia klasztorna trwała od wieków w swojej pełnej krasie, w kształcie, jaki nadali jej cystersi, mimo że zakonników nie było tu już od ponad stu trzydziestu lat. Niemal niezmieniona przetrwała wypędzenie mnichów, szpital psychiatryczny działający w murach opactwa i I wojnę światową. Świątynię odnowił Hitler, ale to też jego ludzie przysłali tu swoich przedstawicieli, którzy przyczynili się do tego, jak Cud dziś się prezentuje. Najpierw zorganizowali tu dwa obozy: pierwszy dla folksdojczów, przesiedlanych na podbite ziemie Polski, do nowej _Lebensraum_ – zdobytej właśnie przestrzeni życiowej; drugi dla luksemburskich przeciwników Führera, którzy ośmielali się przeciwko niemu buntować. Później trafiło tu tysiąc pracowników koncernu elektrotechnicznego Telefunken, a ci zorganizowali w starych murach tajny ośrodek badawczo-produkcyjny zajmujący się radiolokacją.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_PRZYPISY
Wehikuł czasu
1 T. Bonek, M. Ringart-Orłowska, _Lubiąż. Klasztor mrocznych tajemnic_, Zakrzewo 2015.
2 Ibidem.
3 PAP, _Pocysterski zespół klasztorny w Lubiążu zostanie przejęty przez Skarb Państwa_, Radio Wrocław, 28.02.2018, ostatnia modyfikacja: 1.03.2018, https://www.radiowroclaw.pl/articles/view/75496/Pocysterski-zespol-klasztorny-w-Lubiazu-zostanie-przejety-przez-Skarb-Panstwa, dostęp: 20.03.2024.
4 Ibidem.
5 Ibidem.
6 Ibidem.
Przewodnik po wnętrzach i wiekach. Kościół
1 K. Kalinowski, _Lubiąż_, Wrocław 1970.
2 Ap 11,4 (wszystkie cytaty biblijne za: _Biblia Tysiąclecia_, Poznań 2003, online: https://biblia.deon.pl/, dostęp: 4.08.2024).
3 J. Gil, E. Gil, _Ziemia Święta. Śladami naszej wiary_, tłum. B. Jakubowski, Kielce 2023.
4 Ibidem.
5 K. Kalinowski, _Lubiąż_, op. cit.