- W empik go
Lublana. Tom 1: baśń - ebook
Lublana. Tom 1: baśń - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 272 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa, – Drukiem S. Orgelbranda Synów, Bednarska N. 20,
Pani Maryi Ilnickiej
Na pamiątkę jej bytności w Dreznie
przesyła
Autor.
Listopad 1878 r.
Tyle szczęścia co jest w pieśni,
Co prześpiewa się i prześni….
Urodziwy chłopak pół leżał, pół siedział nadedrogą, pod drzewem w cienia, i patrzał w niebo czy na gałęzie, w których ptaszki, świergocąc, zdały mu się przekomarzać.
On, – czy te ptaszęta widział i czy je słyszał – kto to wie? Oczy mu tak chodziły, jakby nigdzie spocząć nie chciały, i nie dawał znaku, żeby go to, na co patrzał, zabawiało czy gniewało.
Ptaszęta go pewnie widziały i dziwiły mu się. Siadały zblizka na gałęziach, kręcąc łebkami, trzepocząc skrzydełkami, spychając jedno drugie, pochylając się ku niemu, jakby go zmusić chciały, żeby dał znak życia. Zniecierpliwione podlatywały nieco i powracały na zwieszoną gałęź, znowu się nakłaniając ku niemu, jakby mu w swoim języku mówiły: – Co tobie?
Chłopak leżał nieruchomy, wdumany w jakąś dumkę, wpatrzony w niebo lazurowe, jakby biedę jaką miał za nadrą. A nie mógł żadnej mieć, bo jej ani z twarzy, ni z postawy, ni z odzieży widać nie było.
Tak coś sobie w duszy roił a śpiewał, czego ani ptaszęta ni on sam nie rozumiał może.
Urodziwy był, zdrów i silny – krew z mlekiem. Twarz, choć opalona, świeża była, puszek na niej porastający różnił ją tylko od dziewczęcej, a oczy miał takie mówiące do serca jak dziewczyna i usta malinowe i policzki, w których śmiech dołki pokopał.
Jak słońce zza chmury, tak u niego zpoza dumy czasem wesele błysło, twarz zadrgała, i znów roił posępny.
Jedna ręka leżała na ziemi, druga na piersi, obie takie silne, choć niewielkie, że ptaszki, patrząc na nie, byle palec drgnął, pierzchały.
I pierś napił zpod gzła rozsuniętego obnażona szeroka była, wypukła, gdyby tarcz twarda, szyja jak u młodego tura, a na kark rzęsisto spływały długie złotawe włosy. Odzież okazywała, że nielada człekiem był, bo na nogach chodaki przy stające do nich czerwony sznur oplatał i gzło bielone cienkie było i sukmana rzucona na ramiona z tkaniny drogiej i pas nasadzany, a u niego co wisiało przy nożu w pochwie, świeciło guzami jakby złotemi. Z czoła mu czapka lekka zsunęła się na trawę obok, tkwiła przy niej wesoła gałązka zielona, dobrej myśli gwoli zatknięta; więc tam pod nią troski nie było.
Przecież dumał chłopiec a dumał. Ptaszęta, ośmielone tą nieruchawością jego, coraz na niższe gałęzie spuszczały się ku niemu, nóżkami o nie tupały, i pytały: – Co tobie?
A było na niebie już blizko południa, i młoda wiosna, choć tylkoco z kolebki, już taka ciepła, jakby, jej pilno było nagrodzić, że trochę późno przyszła.
Gdzie wczoraj jeszcze suche źdźbła przeszłoroczne sterczały, dziś już puszczała trawa, spychając je precz pod nogi swoje; na drzewach pąki się otwierały, na niebie malowanem bławaty złotem przetykane z końca w koniec.
Zdało się jakby stara baba, co dzieci za drzwiami trzymała długo zaparte w komorze, nagle zasuwę odjęła i wszystko maleństwo owo z hałasem, z piskiem, ze śmiechem, z wrzawą, kupą na boży świat, oszalawszy, wyleciało.
Tak wyglądała ta wiosna. Spieszyły się obłoki, pędziły strumienie, goniła trawa ku słońcu, pączki krzyczały, otwierając całe gardziołka, i nie dziw, że ptaszęta, nad chłopcem siedząc, szczebiotały zdumione, bo nie rozumiały co mu było, że on jeden odpoczywał.
Mówiły mu. – A no! wstawajże gnuśniku! Co tobie? A toć wiosna! – a toć ciepło! a toć gędźba z końca w koniec świata: a ty leżysz i nie słuchasz i nie skaczesz? Bogi cię pokarzą, bo niedarmo dają radość, tylko, by się nią wszelkie stworzenie upiło.
Chłopiec nie rozumiał, ani się ruszał.
Ptactwo widząc, że go nic rozbudzić nie może, z ostatniej gałęzi zwieszonej nad jego głową namyślało się już: czy nie zeskoczyć na ziemię, aby mu się przypatrzeć bliżej. Wróbel jeden strzepnął skrzydłami, najeżył się i miał już zlecieć, gdy… w dali zatętniało.
Było cicho dotąd w okolicy, bo naokolusieńko ani człowieka, ani chaty, ani ogniska, ino las, ino łąki, i droga błędna, która tędy nie wiedzieć zkąd szła i nie wiedzieć dokąd wychodziła.
Słychać tylko było jak się lasy kołysały w powietrzu powoli, jak gdzieś strumyk bełkotał, bo się jeszcze dobrze mruczeć nie nauczył, jak muchy mówiły modlitwy i pszczoły łajały trutniów, a ptactwo paplało co się w lesie dzieje.
Gdy na drodze zatętniało, umilkło wszystko; ciekawe wróble gromadą pierzchły naprzód od drzewa, zbiły się w kłąb i znowu pousiadały, ale na górnych gałęziach.
Patrzały na drogę.
Droga była wodami wyżłobiona, głęboka; więc tylko ponad nią sterczała głowa w kołpaku i widać było jak się obracała to w tę, to w tamtą stronę, wesoło poglądając. A musiały ją nieść nie własne jej nogi, bo tętniało kopytami, i głowa się sunęła żywo. Z poza niej sterczał kołczan i łuk do góry.
Człek jechał już nie młody a nie stary jeszcze, włosa ciemnego, oka czarnego, czoła nizkiego, z ustami w brodzie schowanemi. Choć ich widać nie było, wróble sobie mówiły, że się śmiał, bo w oczach było wesele. Nie zlękły go się.
Za tamtych czasów kto się śmiał, – nie zabijał.
Chłopak leżał na zakręcie, więc go jeźdźcowi widać nie było, i chyba nie słyszał jak koń stąpał, bo się ani ruszył. Wtem nadjechał stary, a gdy siwy nagle zobaczył człowieka na ziemi, skoczył w bok, żachnął się, aż o ścianę parowu uderzył, i byłby pana zsadził, gdyby ten nogami go nie objął tak, że go dokoła opasały.
Chrapanie końskie i głos człowieczy dopiero leżącego zbudziły: podniósł się, patrząc. Stary i młody uśmiechnęli się sobie.
– Mirku! a ty tu co robisz nadedrogą leżąc? zawołał nadjeżdżający.
– A no leżę i nie robię nie! – rozśmiał się Mirkiem nazwany. – A ty, Czaplo, kędy-żeś tu zawędrował?
– Ja! – począł z konia jeszcze ze strachu drżące – go, zsiadając Czapla. – Ja tak samo jak ty leżałeś sobie, aby leżeć, jechałem, aby se jechać. W chacie-bo takiego dnia wysiedzieć na ławie trudno, coś wypędza. Kto go wie, złe czy dobre. Na próg się chce, na przyźbę, a siadłszy na niej, za wrota, a wyszedłszy z zagrody choć w pólko, potem dalej, człek-by lazł na koniec świata – choć sam nie wie po co. Rozśmiał się stary.
Mirek patrzał na niego i trochę milczał. Czapla, konia za sobą ciągnąc, przystąpił i usiadł obok niego. Wyprychawszy się siwy, obwąchawszy nieznajomego, uspokoił się przecie i obejrzał za młodą trawą, której probować począł, kopytem nieco pogrzebawszy.
– Tyś także tak z chaty wylazł jako ja – mówił Czapla wesoło, pochylając się ku niemu. Niedziw: taka pora żebo wszystko z jam wychodzi, z barłogów, z dziur, co tylko życie ma, a co w dziurze zostanie, to zamrze.
Niedźwiedzie już łapy lizać przestały, ptactwo wszelkie zawitało; po błotach, jak na wiecu, gwar; na dębach, jak w gospodzie, wrzawa. Gdzie tu człowiekowi na ławie wytrwać, choćby go i kołkiem przybił!
Spojrzał na młodego, który choć mu się uśmiechał, nie skory coś był do słowa. Poklepał go po ramieniu.
– Prawda? Mirku.
Chłopak głową potakiwał i zęby mu się wpółuśmiechu zpod warg pokazały.
– Coś ty! Spał? hę? jeszcze tak coś z ciebie patrzy, jakbyś senny był… He! rozbudź się! – rzekł stary.
– Ni mi się śniło spać! zawołał Mirek.
– To cię widać napadła ta tęsknica, co my ją znamy, bo ją każdy, jak dzieci wysypkę, przebył.
Śmiał się Czapla. – A zaczemby młody tęsknił, gdyby nie za dziewuchą? Cóżeś ty sobie chyba nie napatrzył żadnej?
Mirek się rozśmiał, głową potrząsał.
– Hę? – pytał, bystro się w niego wpatrując Czapla – gadaj bo!
– A co z tego gadania! – niechętnie się odezwał Mirek.
– Któż poradzi, jak nie stary? – rzekł Czapla.
– Albo to mnie rady trzeba! – począł, jakby otrząsłszy się z zadumy i milczenia, Mirek. Bez urazy, druhu stary – bez urazy. – Kto już cudzego rozumu żądny, temu żaden nie poradzi!
Czapla się rozśmiał.
– Choć ty rady nie chcesz, dodał, ja ci ją dam. Weźmiesz – dobrze, nie – schowam ją nazad domieszka. Tobie trzeba niewiasty szukać, wziąć i gniazdo słać. Ja twojego ojca druhem byłem, i twoim jestem, lata twoje znam. Czas kwilić… ej! czas. Albo to przebierać bardzo warto? One wszystkie jednakowe; byle liczko jasne, a oczy wesołe, i młodość z wianuszkiem – każda dobra. Człek do niej nawyknie, przyrośnie i już mu za innemi nie tęskno.
A tak być, jak ty jesteś, Mirku – nie zdrowo. Ja to znam! Człek lata do wodopoju, do studeń, gdzie głos i pieśń posłyszy, gdzie dziewczęta kołem toczą: na uroczyska, na wianki, na sobotki, – i tylko sobie oczy zrywa. I tej mu się chce, i tamtą-by wziął, i ona w smak, i ostatnia niewstrętna. Bałamuci się i schnie.
Życie takie psiego nie warte.
W końcu najgorsza sama porwie za szyję – i ułowi, a choć wianek słomiany nie patrzy…
Mirek głową bardzo trząsł.
– Prawda to, dodał Czapla, że są tacy, co, jak im jedna się sprzykrzy, biorą i dwie i trzy i więcej – a to też licha warte. W chacie swar, baby za łby się biorą, oczy sobie wydzierają, a ty chodź i tylko wodą rozlewaj, aby się nie pozabijały.
– Jak bez żadnej męka, tak z wieloma – śmierć.
Mirek potakiwał i, trawę młodą skubiąc, do ust ją kładł i pogryzał.
Czapla go znów po ramieniu poklepał.
– Wszystko rozumne coś powiedział, odezwał się chłopak zwolna – ino to jedno nie, że one wszystkie jednakowe i równe! Jak turkawce do wrony tak im jednej do drugiej. Choćby obie młode były, hoże obie będą – ani przymierzaj.
– Słysz, Mirku – zawołał, śmiejąc się brzydko, Czapla – czy ja się najadłem chleba czy mięsa, dziczyny czy łosiny, abym syt był, albo to mi nie jedno?
– A! nie jedno! ręką po kolanie uderzając, odezwał się Mirek… nie jedno. Wiedźmę do chaty wprowadzisz, życie ci zakrwawi…
– One wszystkie wiedźmy są! – dodał Czapla ręką machając.
– To po cóż mi je swatasz? – spytał chłopiec.
– Bo wiem, że młodemu gdy się pić chce, trucizny-by się napił – odparł Czapla. Choć wiedźmę, trzeba wziąć, a trzymać w ręku groza!
I kułaka nastawił stary.
– Czaplo miły – tobie już na świecie wszystko zbrzydło chyba – odezwał się Mirek – a mnie się jeszcze śmieje. Nalazłbym taką, co wiedźmą nie jest.
Tchnął i oczyma potoczył. Stary patrzał nań długo i usta mu się zpod wąsów uśmiechały.
– Cot czy licho? ja zgadnę która u ciebie nie wiedźmą jest – dodał Czapla. A ty to wiedz, że ta, co ci jest najmilszą, dla ciebie najgorsza, bo ta ci na kark siędzie i postronek na szyję założy i zrobi z tobą co sama zechce.
Mirek milczał, zasromawszy się trochę, iż miał być odgadniętym, a stary dodał, jeszcze raz go bijąc po ramieniu:
– Ta, co tobie nie jest wiedźmą – to – Lublana. Aż drgnął Mirek, ale wnet się śmiać począł.
– Wielki dziw zgadnąć taką, co naokół jej równej niema! – zawołał. – Wziąłby ci ją każdy, nietylko ja – porzuciłby dla niej dziesięć! O! Lublana! a kto ją weźmie? Nie ja.
Czapla wstał i pasa poprawił.
– Jakbyś chciał, czemubyś jej nie miał wziąć? – Spytał z półuśmiechem. Cóż to ona ze złota wykuta, a ty z gliny ulepiony? Nie dadzą po woli: albo siły nie masz!
Mirek się zadumał i włosów poprawił, czapkę z ziemi wziął, nasadził na głowę, pomilczał, jakby odpowiedzi na ziemi szukał.
– Takiej siły jakiejby tu trzeba, pono, że nie mam – odezwał się Ryżec – ojciec jej silniejszy odemnie. Albo to tego nie wiecie, że kneż Leszek, co go Sroką zowią, iż krzyczy nieustannie, za nią się też ugania? Albo to nie wiecie, że Dębor swaty do niej słał. Czy ja ich zliczę! Ich tam koło chaty Ryżca jak mrówca.
– To co? – zawołał Czapla. – Siłą ją porwać pomożemy, dognać nas – nie dognają, odebrać – nie odbiorą; a jak z tobą jedno słonko i jedną noc przeżyje, – toć twoja.
– Leszek i zabić mnie gotów, aby ją mieć, choć bez wianka – odparł Mirek. – Czy to wy ich nie znacie? Kneżowskich woli, gdy któremu czego się zechce? Pójdzie i po trupie.
Czapla ruszył ramionami.
– E! – rzekł – z Leszkiem to się zawsze okupem człek wyzwoli; a inni – Dębor od was nie silniejszy, Myszka nie straszny, Zięba małego serca. Byle dziewkę wziąć, pójdą szukać innych.
Nie zdawał się być przekonanym Mirek.
– Siłą brać, a juścić – odezwał się – ani złego w tem niema, ni przeciw obyczajowi; a no, trzeba wiedzieć kogo i zkąd? Ryżca znacie: zabijaka jest; ona u niego jedyna, oko w głowie, ten za srom sam i spali i zabije.
– Nie juści też Lubiany tak koniecznie trzeba, jak choremu ziela, co je na młodziku baby rwą? – rozśmiał się stary.
– A no! może! – rzekł Mirek. – I pomyślawszy począł do stojącego i wpatrującego się weń Czapli, mówić powoli.
– E! Lubiana! Lubiana! – takiej drugiej niema – chyba niema! No – niema-bo! Mówicie: "ze złota wykuta"; dałby ja za nią złotą całą i mało-by było. Kto ją wie co w niej siedzi? Zdaje się taka sama jak i drugie; a odezwie się – to śpiewa, a rozśmieje – to kamienie się śmiać gotowe, a spojrzy – człowiek-by się roztopił i u nóg jej w ziemię wsiąkł.
Patrzali wy jej w oczy? słuchali wy jej głosu? dotknęli wy jej ręki! Stary! stary! Wy…..
Nie dokończył, bo Czapla się śmiać począł:
– Mówiłem wam, że taka właśnie wiedźma najstraszniejsza – zawołał. Co ty przy niej wart będziesz? Ona cię do kądzieli zasadzi, a sama rządzić będzie. Zczeźniesz z nią marnie.
– Toć jej nie będę miał! – zawołał Mirek smutnie – strachu o mnie nie miejcie.
– Żal mi was – rzekł Czapla. – Jak macie się tak za nią rozpadać, albo szczęścia próbujcie, albo z domu precz, na koń, w pole, na rubieże! Jedźmy na Niemców polować. Zobaczysz: krew urok ten zdejmie z ciebie.
Mirek ramionami strząsł.
– Niech i urok będzie – zakończył – ludzie z niemi żyją.
Czapla, widząc, że już z nim prawić dłużej darmo-by było, na konia się począł oglądać.
– Wyście tu pieszo przybyli? – zapytał – i tak, bez oszczepu nawet i toporka?
Mirek na blizki gaj wskazał.
– Huknąć ztąd, to na Wierzbinie mojej słychać. Mam tu leśniczą chałupę, tylko com z niej wylazł. Ludzi i konie tam mam. Chcecie ze mną, odpocząć i zjeść, ino przez łąkę? – niedaleko.
Czapla się ani wahał.
– Maszże ty tam czem mi zalać gardło i pożywić brzucha? – zapytał.
– Nie prosiłbym inaczej – rzekł Mirek. – Wyjechałem na długie łowy z tej tęsknoty w domu; nabrali ludzie miodu i piwa i mięsiwa dosyć i podpłomyk jest upiec z czego.
To mówiąc, powtórnie na gaj wskazał, w którym się chałupy domyśleć było trudno. Poczęli razem iść łąką, która zieleniała, ale nie mówili już nic z sobą, tylko jeden na drugiego patrzał, a Czapla się do swojego konia odzywał, który snadź braci gdzieś niedaleko czuł, bo głowę podnosił, powietrze wciągał i chrapał, a szedł niespokojny.
– Ten już coś czuje! – rzekł stary. Koń rozumny jak mało, a że mi się dziś spłoszył, mam to za zły znak, bo nigdy się trwożyć nie zwykł.
Mirek ramionami ruszył.
– Pluńcie na to! – dodał.
Zbliżali się już do gaju, który gąszczami był obrosły, tak że zdawało się trudnem dostać do wnętrza. Wszystkie krzewy, którym od starych drzew we środku było ciasno a ciemno, wybiegały na skraj, aby światło zobaczyć i powietrzem tchnąć. Kaliny, leszczyna, wierzby, łozy, tarń i głogi plotły się z sobą od wspólnego nieprzyjaciela, mur zielony budując. Stanął Czapla z koniem, sam się niechcąc podrapać, i siwego mu żal było. Obrócił głowę: Mirek śmiejąc się, miejsce wskazywał.
Tu gałęzie pochylone, obwisłe łatwo było rozgarnąć; szeroka, mokra ścieżyna wiodła do głębi.
Od kraju lasu gąszcz wielka, dalej rzedniała; wysokie drzewa dla siebie całą przestrzeń zabierały i nie dawały żyć drobnej gawiedzi, która gdzieniegdzie, chuda, blada, biedna, ledwie się trzymała, obumierając.
Słupami biegły pnie gładkie w górę, rozpościerając się tam gałęźmi szeroko i dach tworząc tak zbity z liści, że w gaju mrok panował w południe. Promień słoneczny, wpadłszy przypadkiem maleńkim otworem w tę studnię, kręcił się, migał i niedługo poświeciwszy, uciekał. Gdzieniegdzie na mchem porosłej i staremi liśćmi miękko usłanej ziemi, spała nawpół spruchniała kłoda, którą woda od spodu zjadała, aby nią porosty i grzyby pożywić.
Powietrze tu inne było niż na łące – wilgocią jakąś przejęte i liściową wonią, z którą teraz łączył się zapach rozwijających się pączków. Uszedłszy dobry kawał krętą drożyną, która powały stare omijać musiała, ujrzeli wreszcie za pniami chatę leśniczą Mirka, do koła wysokim opasaną częstokołem. U wrót stało kilku parobków w koszulach, wesoło się śmiejąc i drażniąc. Ci, jak tylko pana zdala najrzeli, pierzchli natychmiast, a gdy oni uciekali, psy, które poczuły Mirka, wyskoczyły naszczekując z zagrody, i przybiegły się łasić.
Chata, na czas tylko łowów służąca, była prostem przytuliskiem od słoty i wichru, noclegiem dla ludzi i koni. Sklecona z bierwion sosnowych, miała jedną tylko izbicę wielką, wśród której z kamiemi ułożone ognisko otaczały pieńki do siedzenia i ławy zbite ladajako. Ścianą od niej przegrodzona tuż szopa i stajnia się znajdowała, a ludzie mogli do niej zajrzeć przez okienko z zasuwą. W jednym rogu słoma leżała dla służby, która sypiała pokotem, w drugim dla Mirka siano i skóry. Ludzie naówczas większych wygód nie potrzebowali. Stół na nogach w ziemię wkopanych z, kilku desek zbity, służył za sprzęt cały, u drzwi wiadro z wodą – ot i wszystko. W ścianach kołków nabitych dosyć było, do zawieszania odzieży i broni, kilka pólic też dla mis i garnków.
Słońce nigdy tu nie zaglądało, bo nizkie okna z okiennicami nie wpuściłyby go, a gaj zasłaniał dokoła. To też latem i zimą wśród kamieni paliło się zawsze, dla ciepła i dla jadła, z tą tylko różnicą, że gdy pan w mrozy przybył, niecono ogień ogromny z całych kłód olchowych, a w lecie byle susz i gałęzie starczyły. Gdy Mirka nie było, chata i wrota stały zaparte i puste.
Teraz widać było, że się tu pan rozgościł na dłużej, bo i beczułka i worki, a sakwy różne stały po kątach, i przy ogniu ludzie się kręcili około garnków. Dwór Mirka składał się z takiej jak on raźnej młodzieży, – parobczaków wesołych., krom jednego siwego, wielkiego wzrostu, z szeroko rozczochraną brodą starosty, którego zwano Krukiem. Kruk, służył ongi jeszcze ojcu swojego pana i przodował ludziom, a trzymał ich w garści, bo młody był za powolny i przy nimby się wszystko rozpuściło na dziadowski bicz.
Wchodząc do chaty z Czaplą, który pilno się rozglądał po kątach, zastali parobczaków zajętych u ogniska przyśpieszaniem strawy. Piekła się na kiju sarnina i warzyło coś w glinianych naczyniach. W rogu stołu, przysłoniętym ręcznikiem chędogo, leżał chleb wzięty z domu a przy nim nożyk w kość oprawny, stała baryłeczka i kubki rogowe.
Czapli zaraz konia wzięto do szopy, a on z Mirkiem poszedł za stół, spojrzawszy miłem okiem na baryłkę. Mirkowi, jakby się ni jeść, ni pić nie chciało, nie patrzał na nic, ani się o co upomniał.
Stary Kruk za niego gospodarzył. Niebawem więc dano misę kaszy ogromną na stół, której Czapla bardzo rad był; Mirek ledwie jej dotknął.
Zeszła prawie opróżniona, gdy na desce pieczeń przyniesiono. Gospodarz więcej popijał, niż jadł i do picia zachęcał, a gdy mu miód serce poruszył, weselej patrzeć począł. Nie mówili wiele, bo parobczaki stały nieopodal, a przed ludźmi się szeroko rozgadywać młody nie lubił. Zjadłszy, nie mieli co w chacie robić; obu na powietrze się chciało i na słońce: szli więc gdzie Mirek prowadził, drugą stroną gaju, na brzeg jego odsłoniony. Biegła tędy drożyna, którą ludzie chodzili do świętego zdroju nieopodal; bo w nim woda była taka, od wieków znana, że ją i pić chorym, i myć się ranionym, i na wszelkie słabości dawano. Zdrowym też się jej napić było miło, bo orzeźwiała bardzo i piła się smaczno.
– Pójdziemy do zdroiska – rzekł Mirek – wody się świeżej napić – a i spocząć nigdzie lepiej niż tam, boć to miejsce święte.
– Jabym też chlipnął – potwierdził Czapla, bo miód twój mi dopieka nadto.
I szli znowu gajem, aż niedługo gęstwiny się ukazały i za niemi łąka zielona, po której już złote łotocie, jak rozsypane bursztyny, wesoło się śmiały.
Samym brzegiem wiła się ścieżka żółta, wydeptana twardo; nią kroków paręset uszedłszy, zawrócili w bór. Rósł on na małym pagórku, z dębów starych, sosen i lip zmieszany. W pół wzgórza widać było kamienie wokół leżące, a nad zdrojem, który się tu sączył zpod pnia dębowego, jeden głaz wysoki, śpiczasty, jakby na straży siedział. Pilnował też swojego źródła i dąb, którego grube, jak człowiek w pasie, korzenie, plotły się dokoła, to w ziemię się chowając, to wyłażąc z ziemi. Patrzącemu zdala zdawało się jakby dąb prawicę miał i palce takie olbrzymie, w których zdrój trzymał. Dąb i zdrój musieli chyba na świat przyjść razem i wzajem sobie byli potrzebni. Bez dębu źródła-by nie było, bez źródła usechłby stary dziaduś całego lasu, pierwszy ojciec i pan.
Chociaż teraz nie było nikogo przy zdroisku, ślady widoczne znaleźli, że tu ludu siła chodziło: garnków potłuczonych, skorup, kamyków, kości, ba i stóp człowieczych wyraźne piętna. Dąb liści nie puszczał, bo mądry był i wiedział, że jeszcze i mrozem wionie, ale pączki miał napęczniałe i gotów był…. Patrzał górą w niebo – znał się na rzeczy. Ludzie też spoglądali nań i brali miarę, wiedząc, że gdy na zdroisku dziad nie zieleniał, jeszcze chłodem groziło.
Mirek, na którego ziemi zdroisko było, znał je dobrze i wiedział gdzie kubka szukać, aby wody zaczerpnąć. Jak ręką sięgnąć, w dębie dziupla była, w której drewniany czerpaczek składano. Poszedł więc po niego, i Czapli podał. Poczęli pić i smakować; potem usta otarłszy, na omszonych kamieniach siedli, naprzeciw słońca, które tu, z góry świecąc, przez suche jeszcze gałęzie wpadało.
– Dobrze tu! – odezwał się Czapla.
– Dziw, że dziś nikogo niema, bo jak pomnę, zawsze kogoś u źródła spotkać można było – dodał Mirek.
– Wiochna ma swoje obyczaje, – dodał stary –
robić jest co i koło chaty i za chatą, na wędrówki do źródeł jeszcze nie czas.
Wtem, jakby na przekor temu, co Czapla mówił, na ścieżce zaszeleściało i suchy kaszel dał się słyszeć. Spojrzeli w dół i postrzegli babę, całą płachtą okrytą od stóp do głów, która, zwolna się rozglądając, ku zdrojowi się zbliżała.
Starucha była wzrostu słusznego bardzo, a trzymała się prosto jak młoda i poruszała żywo, jakby wiek jej wcale nie złamał. Chociaż kij trzymała w ręku, nie bardzo się nim posługiwała. Ubranie na niej było czyste i staranne, choć proste; na nogach łapcie powiązane sznurami, i okrycie, choć z grubego płótna, lecz nie zszarzane. Pod niem torebkę widać było niewielką. Czapla z Mirkiem siedzieli tak, że ich przychodząca zobaczyć musiała; zmierzyła bystremi oczyma, ale ani się zatrzymała, ni zdziwiła. Szła dalej spokojnie ku zdroisku, więcej się młodemu przypatrując, niż jego towarzyszowi. Musiała go znać, a on też, gdy ją zobaczył, już z niej oka nie spuszczał, i można było sądzić, że rad był przybyciu.
– Hej! Rusa! – zawołał zdala Czapla – jak się masz? A ty tu co robisz?
Stara się zatrzymała trochę i głosem śmiałym a jasnym odparła:
– Czyż to wam dziw, żem ja do żywiącej wody przyszła? Juści woda do mnie nie chciała, musiałam ja do niej przyjść. A gdzie mnie niema?
– Prawda – dodał Czapla, śmiejąc się – pełno cię po całym świecie. Nie wiem jak nogi starczą.
– Kto domu nie ma, musi chodzić w gości – mruknęła, przybliżając się Rusa. – Nie przykrzą sobie mną ludzie!
Przystąpiła do źródła, przy którem jeszcze czerpak leżał, i, popatrzywszy na Mirka, wzięła go w rękę; zaczerpnęła, napiła się; powoli mały dzbanuszek dobyła zpod płachty i, przykląkłszy na ziemi, napełniać go zaczęła.
– Kto sam nie może przyjść do zdroju, trzeba mu posłużyć – rzekła – choć to nie ta już woda co wprost z matusinej piersi tryska. To tak jak z mlekiem, które po udoju w garnek wleją: nie będzie już tem, czem było, kiedy je ssano!
Wstała, zatykając dzbanuszek.