Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lublana. Tom 1: baśń - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lublana. Tom 1: baśń - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 272 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Доэолено Цензурою Ba­pшa­ba 10 Априля 1879 года

War­sza­wa, – Dru­kiem S. Or­gel­bran­da Sy­nów, Bed­nar­ska N. 20,

Pani Ma­ryi Il­nic­kiej

Na pa­miąt­kę jej byt­no­ści w Dre­znie

prze­sy­ła

Au­tor.

Li­sto­pad 1878 r.

Tyle szczę­ścia co jest w pie­śni,

Co prze­śpie­wa się i prze­śni….

Uro­dzi­wy chło­pak pół le­żał, pół sie­dział na­de­dro­gą, pod drze­wem w cie­nia, i pa­trzał w nie­bo czy na ga­łę­zie, w któ­rych ptasz­ki, świer­go­cąc, zda­ły mu się prze­ko­ma­rzać.

On, – czy te pta­szę­ta wi­dział i czy je sły­szał – kto to wie? Oczy mu tak cho­dzi­ły, jak­by nig­dzie spo­cząć nie chcia­ły, i nie da­wał zna­ku, żeby go to, na co pa­trzał, za­ba­wia­ło czy gnie­wa­ło.

Pta­szę­ta go pew­nie wi­dzia­ły i dzi­wi­ły mu się. Sia­da­ły zbliz­ka na ga­łę­ziach, krę­cąc łeb­ka­mi, trze­po­cząc skrzy­deł­ka­mi, spy­cha­jąc jed­no dru­gie, po­chy­la­jąc się ku nie­mu, jak­by go zmu­sić chcia­ły, żeby dał znak ży­cia. Znie­cier­pli­wio­ne pod­la­ty­wa­ły nie­co i po­wra­ca­ły na zwie­szo­ną ga­łęź, zno­wu się na­kła­nia­jąc ku nie­mu, jak­by mu w swo­im ję­zy­ku mó­wi­ły: – Co to­bie?

Chło­pak le­żał nie­ru­cho­my, wdu­ma­ny w ja­kąś dum­kę, wpa­trzo­ny w nie­bo la­zu­ro­we, jak­by bie­dę jaką miał za nad­rą. A nie mógł żad­nej mieć, bo jej ani z twa­rzy, ni z po­sta­wy, ni z odzie­ży wi­dać nie było.

Tak coś so­bie w du­szy roił a śpie­wał, cze­go ani pta­szę­ta ni on sam nie ro­zu­miał może.

Uro­dzi­wy był, zdrów i sil­ny – krew z mle­kiem. Twarz, choć opa­lo­na, świe­ża była, pu­szek na niej po­ra­sta­ją­cy róż­nił ją tyl­ko od dziew­czę­cej, a oczy miał ta­kie mó­wią­ce do ser­ca jak dziew­czy­na i usta ma­li­no­we i po­licz­ki, w któ­rych śmiech doł­ki po­ko­pał.

Jak słoń­ce zza chmu­ry, tak u nie­go zpo­za dumy cza­sem we­se­le bły­sło, twarz za­drga­ła, i znów roił po­sęp­ny.

Jed­na ręka le­ża­ła na zie­mi, dru­ga na pier­si, obie ta­kie sil­ne, choć nie­wiel­kie, że ptasz­ki, pa­trząc na nie, byle pa­lec drgnął, pierz­cha­ły.

I pierś na­pił zpod gzła roz­su­nię­te­go ob­na­żo­na sze­ro­ka była, wy­pu­kła, gdy­by tarcz twar­da, szy­ja jak u mło­de­go tura, a na kark rzę­si­sto spły­wa­ły dłu­gie zło­ta­we wło­sy. Odzież oka­zy­wa­ła, że nie­la­da człe­kiem był, bo na no­gach cho­da­ki przy sta­ją­ce do nich czer­wo­ny sznur opla­tał i gzło bie­lo­ne cien­kie było i suk­ma­na rzu­co­na na ra­mio­na z tka­ni­ny dro­giej i pas na­sa­dza­ny, a u nie­go co wi­sia­ło przy nożu w po­chwie, świe­ci­ło gu­za­mi jak­by zło­te­mi. Z czo­ła mu czap­ka lek­ka zsu­nę­ła się na tra­wę obok, tkwi­ła przy niej we­so­ła ga­łąz­ka zie­lo­na, do­brej my­śli gwo­li za­tknię­ta; więc tam pod nią tro­ski nie było.

Prze­cież du­mał chło­piec a du­mał. Pta­szę­ta, ośmie­lo­ne tą nie­ru­cha­wo­ścią jego, co­raz na niż­sze ga­łę­zie spusz­cza­ły się ku nie­mu, nóż­ka­mi o nie tu­pa­ły, i py­ta­ły: – Co to­bie?

A było na nie­bie już bliz­ko po­łu­dnia, i mło­da wio­sna, choć tyl­ko­co z ko­leb­ki, już taka cie­pła, jak­by, jej pil­no było na­gro­dzić, że tro­chę póź­no przy­szła.

Gdzie wczo­raj jesz­cze su­che źdźbła prze­szło­rocz­ne ster­cza­ły, dziś już pusz­cza­ła tra­wa, spy­cha­jąc je precz pod nogi swo­je; na drze­wach pąki się otwie­ra­ły, na nie­bie ma­lo­wa­nem bła­wa­ty zło­tem prze­ty­ka­ne z koń­ca w ko­niec.

Zda­ło się jak­by sta­ra baba, co dzie­ci za drzwia­mi trzy­ma­ła dłu­go za­par­te w ko­mo­rze, na­gle za­su­wę od­ję­ła i wszyst­ko ma­leń­stwo owo z ha­ła­sem, z pi­skiem, ze śmie­chem, z wrza­wą, kupą na boży świat, osza­law­szy, wy­le­cia­ło.

Tak wy­glą­da­ła ta wio­sna. Spie­szy­ły się ob­ło­ki, pę­dzi­ły stru­mie­nie, go­ni­ła tra­wa ku słoń­cu, pącz­ki krzy­cza­ły, otwie­ra­jąc całe gar­dzioł­ka, i nie dziw, że pta­szę­ta, nad chłop­cem sie­dząc, szcze­bio­ta­ły zdu­mio­ne, bo nie ro­zu­mia­ły co mu było, że on je­den od­po­czy­wał.

Mó­wi­ły mu. – A no! wsta­waj­że gnu­śni­ku! Co to­bie? A toć wio­sna! – a toć cie­pło! a toć gędź­ba z koń­ca w ko­niec świa­ta: a ty le­żysz i nie słu­chasz i nie ska­czesz? Bogi cię po­ka­rzą, bo nie­dar­mo dają ra­dość, tyl­ko, by się nią wszel­kie stwo­rze­nie upi­ło.

Chło­piec nie ro­zu­miał, ani się ru­szał.

Ptac­two wi­dząc, że go nic roz­bu­dzić nie może, z ostat­niej ga­łę­zi zwie­szo­nej nad jego gło­wą na­my­śla­ło się już: czy nie ze­sko­czyć na zie­mię, aby mu się przy­pa­trzeć bli­żej. Wró­bel je­den strzep­nął skrzy­dła­mi, na­je­żył się i miał już zle­cieć, gdy… w dali za­tęt­nia­ło.

Było ci­cho do­tąd w oko­li­cy, bo na­oko­lu­sień­ko ani czło­wie­ka, ani cha­ty, ani ogni­ska, ino las, ino łąki, i dro­ga błęd­na, któ­ra tędy nie wie­dzieć zkąd szła i nie wie­dzieć do­kąd wy­cho­dzi­ła.

Sły­chać tyl­ko było jak się lasy ko­ły­sa­ły w po­wie­trzu po­wo­li, jak gdzieś stru­myk beł­ko­tał, bo się jesz­cze do­brze mru­czeć nie na­uczył, jak mu­chy mó­wi­ły mo­dli­twy i psz­czo­ły ła­ja­ły trut­niów, a ptac­two pa­pla­ło co się w le­sie dzie­je.

Gdy na dro­dze za­tęt­nia­ło, umil­kło wszyst­ko; cie­ka­we wró­ble gro­ma­dą pierz­chły na­przód od drze­wa, zbi­ły się w kłąb i zno­wu po­usia­da­ły, ale na gór­nych ga­łę­ziach.

Pa­trza­ły na dro­gę.

Dro­ga była wo­da­mi wy­żło­bio­na, głę­bo­ka; więc tyl­ko po­nad nią ster­cza­ła gło­wa w koł­pa­ku i wi­dać było jak się ob­ra­ca­ła to w tę, to w tam­tą stro­nę, we­so­ło po­glą­da­jąc. A mu­sia­ły ją nieść nie wła­sne jej nogi, bo tęt­nia­ło ko­py­ta­mi, i gło­wa się su­nę­ła żywo. Z poza niej ster­czał koł­czan i łuk do góry.

Człek je­chał już nie mło­dy a nie sta­ry jesz­cze, wło­sa ciem­ne­go, oka czar­ne­go, czo­ła niz­kie­go, z usta­mi w bro­dzie scho­wa­ne­mi. Choć ich wi­dać nie było, wró­ble so­bie mó­wi­ły, że się śmiał, bo w oczach było we­se­le. Nie zlę­kły go się.

Za tam­tych cza­sów kto się śmiał, – nie za­bi­jał.

Chło­pak le­żał na za­krę­cie, więc go jeźdź­co­wi wi­dać nie było, i chy­ba nie sły­szał jak koń stą­pał, bo się ani ru­szył. Wtem nad­je­chał sta­ry, a gdy siwy na­gle zo­ba­czył czło­wie­ka na zie­mi, sko­czył w bok, żach­nął się, aż o ścia­nę pa­ro­wu ude­rzył, i był­by pana zsa­dził, gdy­by ten no­ga­mi go nie ob­jął tak, że go do­ko­ła opa­sa­ły.

Chra­pa­nie koń­skie i głos czło­wie­czy do­pie­ro le­żą­ce­go zbu­dzi­ły: pod­niósł się, pa­trząc. Sta­ry i mło­dy uśmiech­nę­li się so­bie.

– Mir­ku! a ty tu co ro­bisz na­de­dro­gą le­żąc? za­wo­łał nad­jeż­dża­ją­cy.

– A no leżę i nie ro­bię nie! – roz­śmiał się Mir­kiem na­zwa­ny. – A ty, Cza­plo, kędy-żeś tu za­wę­dro­wał?

– Ja! – po­czął z ko­nia jesz­cze ze stra­chu drżą­ce – go, zsia­da­jąc Cza­pla. – Ja tak samo jak ty le­ża­łeś so­bie, aby le­żeć, je­cha­łem, aby se je­chać. W cha­cie-bo ta­kie­go dnia wy­sie­dzieć na ła­wie trud­no, coś wy­pę­dza. Kto go wie, złe czy do­bre. Na próg się chce, na przy­źbę, a siadł­szy na niej, za wro­ta, a wy­szedł­szy z za­gro­dy choć w pól­ko, po­tem da­lej, człek-by lazł na ko­niec świa­ta – choć sam nie wie po co. Roz­śmiał się sta­ry.

Mi­rek pa­trzał na nie­go i tro­chę mil­czał. Cza­pla, ko­nia za sobą cią­gnąc, przy­stą­pił i usiadł obok nie­go. Wy­pry­chaw­szy się siwy, ob­wą­chaw­szy nie­zna­jo­me­go, uspo­ko­ił się prze­cie i obej­rzał za mło­dą tra­wą, któ­rej pro­bo­wać po­czął, ko­py­tem nie­co po­grze­baw­szy.

– Tyś tak­że tak z cha­ty wy­lazł jako ja – mó­wił Cza­pla we­so­ło, po­chy­la­jąc się ku nie­mu. Nie­dziw: taka pora żebo wszyst­ko z jam wy­cho­dzi, z bar­ło­gów, z dziur, co tyl­ko ży­cie ma, a co w dziu­rze zo­sta­nie, to za­mrze.

Niedź­wie­dzie już łapy li­zać prze­sta­ły, ptac­two wszel­kie za­wi­ta­ło; po bło­tach, jak na wie­cu, gwar; na dę­bach, jak w go­spo­dzie, wrza­wa. Gdzie tu czło­wie­ko­wi na ła­wie wy­trwać, choć­by go i koł­kiem przy­bił!

Spoj­rzał na mło­de­go, któ­ry choć mu się uśmie­chał, nie sko­ry coś był do sło­wa. Po­kle­pał go po ra­mie­niu.

– Praw­da? Mir­ku.

Chło­pak gło­wą po­ta­ki­wał i zęby mu się wpó­łu­śmie­chu zpod warg po­ka­za­ły.

– Coś ty! Spał? hę? jesz­cze tak coś z cie­bie pa­trzy, jak­byś sen­ny był… He! roz­budź się! – rzekł sta­ry.

– Ni mi się śni­ło spać! za­wo­łał Mi­rek.

– To cię wi­dać na­pa­dła ta tę­sk­ni­ca, co my ją zna­my, bo ją każ­dy, jak dzie­ci wy­syp­kę, prze­był.

Śmiał się Cza­pla. – A za­czem­by mło­dy tę­sk­nił, gdy­by nie za dzie­wu­chą? Có­żeś ty so­bie chy­ba nie na­pa­trzył żad­nej?

Mi­rek się roz­śmiał, gło­wą po­trzą­sał.

– Hę? – py­tał, by­stro się w nie­go wpa­tru­jąc Cza­pla – ga­daj bo!

– A co z tego ga­da­nia! – nie­chęt­nie się ode­zwał Mi­rek.

– Któż po­ra­dzi, jak nie sta­ry? – rzekł Cza­pla.

– Albo to mnie rady trze­ba! – po­czął, jak­by otrzą­sł­szy się z za­du­my i mil­cze­nia, Mi­rek. Bez ura­zy, dru­hu sta­ry – bez ura­zy. – Kto już cu­dze­go ro­zu­mu żąd­ny, temu ża­den nie po­ra­dzi!

Cza­pla się roz­śmiał.

– Choć ty rady nie chcesz, do­dał, ja ci ją dam. Weź­miesz – do­brze, nie – scho­wam ją na­zad do­miesz­ka. To­bie trze­ba nie­wia­sty szu­kać, wziąć i gniaz­do słać. Ja two­je­go ojca dru­hem by­łem, i two­im je­stem, lata two­je znam. Czas kwi­lić… ej! czas. Albo to prze­bie­rać bar­dzo war­to? One wszyst­kie jed­na­ko­we; byle licz­ko ja­sne, a oczy we­so­łe, i mło­dość z wia­nusz­kiem – każ­da do­bra. Człek do niej na­wyk­nie, przy­ro­śnie i już mu za in­ne­mi nie tę­sk­no.

A tak być, jak ty je­steś, Mir­ku – nie zdro­wo. Ja to znam! Człek lata do wo­do­po­ju, do stu­deń, gdzie głos i pieśń po­sły­szy, gdzie dziew­czę­ta ko­łem to­czą: na uro­czy­ska, na wian­ki, na so­bot­ki, – i tyl­ko so­bie oczy zry­wa. I tej mu się chce, i tam­tą-by wziął, i ona w smak, i ostat­nia nie­wstręt­na. Ba­ła­mu­ci się i schnie.

Ży­cie ta­kie psie­go nie war­te.

W koń­cu naj­gor­sza sama po­rwie za szy­ję – i uło­wi, a choć wia­nek sło­mia­ny nie pa­trzy…

Mi­rek gło­wą bar­dzo trząsł.

– Praw­da to, do­dał Cza­pla, że są tacy, co, jak im jed­na się sprzy­krzy, bio­rą i dwie i trzy i wię­cej – a to też li­cha war­te. W cha­cie swar, baby za łby się bio­rą, oczy so­bie wy­dzie­ra­ją, a ty chodź i tyl­ko wodą roz­le­waj, aby się nie po­za­bi­ja­ły.

– Jak bez żad­nej męka, tak z wie­lo­ma – śmierć.

Mi­rek po­ta­ki­wał i, tra­wę mło­dą sku­biąc, do ust ją kładł i po­gry­zał.

Cza­pla go znów po ra­mie­niu po­kle­pał.

– Wszyst­ko ro­zum­ne coś po­wie­dział, ode­zwał się chło­pak zwol­na – ino to jed­no nie, że one wszyst­kie jed­na­ko­we i rów­ne! Jak tur­kaw­ce do wro­ny tak im jed­nej do dru­giej. Choć­by obie mło­de były, hoże obie będą – ani przy­mie­rzaj.

– Słysz, Mir­ku – za­wo­łał, śmie­jąc się brzyd­ko, Cza­pla – czy ja się naja­dłem chle­ba czy mię­sa, dzi­czy­ny czy ło­si­ny, abym syt był, albo to mi nie jed­no?

– A! nie jed­no! ręką po ko­la­nie ude­rza­jąc, ode­zwał się Mi­rek… nie jed­no. Wiedź­mę do cha­ty wpro­wa­dzisz, ży­cie ci za­krwa­wi…

– One wszyst­kie wiedź­my są! – do­dał Cza­pla ręką ma­cha­jąc.

– To po cóż mi je swa­tasz? – spy­tał chło­piec.

– Bo wiem, że mło­de­mu gdy się pić chce, tru­ci­zny-by się na­pił – od­parł Cza­pla. Choć wiedź­mę, trze­ba wziąć, a trzy­mać w ręku gro­za!

I ku­ła­ka na­sta­wił sta­ry.

– Cza­plo miły – to­bie już na świe­cie wszyst­ko zbrzy­dło chy­ba – ode­zwał się Mi­rek – a mnie się jesz­cze śmie­je. Na­la­zł­bym taką, co wiedź­mą nie jest.

Tchnął i oczy­ma po­to­czył. Sta­ry pa­trzał nań dłu­go i usta mu się zpod wą­sów uśmie­cha­ły.

– Cot czy li­cho? ja zgad­nę któ­ra u cie­bie nie wiedź­mą jest – do­dał Cza­pla. A ty to wiedz, że ta, co ci jest naj­mil­szą, dla cie­bie naj­gor­sza, bo ta ci na kark się­dzie i po­stro­nek na szy­ję za­ło­ży i zro­bi z tobą co sama ze­chce.

Mi­rek mil­czał, za­sro­maw­szy się tro­chę, iż miał być od­gad­nię­tym, a sta­ry do­dał, jesz­cze raz go bi­jąc po ra­mie­niu:

– Ta, co to­bie nie jest wiedź­mą – to – Lu­bla­na. Aż drgnął Mi­rek, ale wnet się śmiać po­czął.

– Wiel­ki dziw zgad­nąć taką, co na­okół jej rów­nej nie­ma! – za­wo­łał. – Wziął­by ci ją każ­dy, nie­tyl­ko ja – po­rzu­cił­by dla niej dzie­sięć! O! Lu­bla­na! a kto ją weź­mie? Nie ja.

Cza­pla wstał i pasa po­pra­wił.

– Jak­byś chciał, cze­mu­byś jej nie miał wziąć? – Spy­tał z pół­u­śmie­chem. Cóż to ona ze zło­ta wy­ku­ta, a ty z gli­ny ule­pio­ny? Nie da­dzą po woli: albo siły nie masz!

Mi­rek się za­du­mał i wło­sów po­pra­wił, czap­kę z zie­mi wziął, na­sa­dził na gło­wę, po­mil­czał, jak­by od­po­wie­dzi na zie­mi szu­kał.

– Ta­kiej siły ja­kiej­by tu trze­ba, pono, że nie mam – ode­zwał się Ry­żec – oj­ciec jej sil­niej­szy ode­mnie. Albo to tego nie wie­cie, że kneż Le­szek, co go Sro­ką zo­wią, iż krzy­czy nie­ustan­nie, za nią się też uga­nia? Albo to nie wie­cie, że Dę­bor swa­ty do niej słał. Czy ja ich zli­czę! Ich tam koło cha­ty Ryż­ca jak mrów­ca.

– To co? – za­wo­łał Cza­pla. – Siłą ją po­rwać po­mo­że­my, do­gnać nas – nie do­gna­ją, ode­brać – nie od­bio­rą; a jak z tobą jed­no słon­ko i jed­ną noc prze­ży­je, – toć two­ja.

– Le­szek i za­bić mnie go­tów, aby ją mieć, choć bez wian­ka – od­parł Mi­rek. – Czy to wy ich nie zna­cie? Kne­żow­skich woli, gdy któ­re­mu cze­go się ze­chce? Pój­dzie i po tru­pie.

Cza­pla ru­szył ra­mio­na­mi.

– E! – rzekł – z Lesz­kiem to się za­wsze oku­pem człek wy­zwo­li; a inni – Dę­bor od was nie sil­niej­szy, Mysz­ka nie strasz­ny, Zię­ba ma­łe­go ser­ca. Byle dziew­kę wziąć, pój­dą szu­kać in­nych.

Nie zda­wał się być prze­ko­na­nym Mi­rek.

– Siłą brać, a ju­ścić – ode­zwał się – ani złe­go w tem nie­ma, ni prze­ciw oby­cza­jo­wi; a no, trze­ba wie­dzieć kogo i zkąd? Ryż­ca zna­cie: za­bi­ja­ka jest; ona u nie­go je­dy­na, oko w gło­wie, ten za srom sam i spa­li i za­bi­je.

– Nie ju­ści też Lu­bia­ny tak ko­niecz­nie trze­ba, jak cho­re­mu zie­la, co je na mło­dzi­ku baby rwą? – roz­śmiał się sta­ry.

– A no! może! – rzekł Mi­rek. – I po­my­ślaw­szy po­czął do sto­ją­ce­go i wpa­tru­ją­ce­go się weń Cza­pli, mó­wić po­wo­li.

– E! Lu­bia­na! Lu­bia­na! – ta­kiej dru­giej nie­ma – chy­ba nie­ma! No – nie­ma-bo! Mó­wi­cie: "ze zło­ta wy­ku­ta"; dał­by ja za nią zło­tą całą i mało-by było. Kto ją wie co w niej sie­dzi? Zda­je się taka sama jak i dru­gie; a ode­zwie się – to śpie­wa, a roz­śmie­je – to ka­mie­nie się śmiać go­to­we, a spoj­rzy – czło­wiek-by się roz­to­pił i u nóg jej w zie­mię wsiąkł.

Pa­trza­li wy jej w oczy? słu­cha­li wy jej gło­su? do­tknę­li wy jej ręki! Sta­ry! sta­ry! Wy…..

Nie do­koń­czył, bo Cza­pla się śmiać po­czął:

– Mó­wi­łem wam, że taka wła­śnie wiedź­ma naj­strasz­niej­sza – za­wo­łał. Co ty przy niej wart bę­dziesz? Ona cię do ką­dzie­li za­sa­dzi, a sama rzą­dzić bę­dzie. Zczeź­niesz z nią mar­nie.

– Toć jej nie będę miał! – za­wo­łał Mi­rek smut­nie – stra­chu o mnie nie miej­cie.

– Żal mi was – rzekł Cza­pla. – Jak ma­cie się tak za nią roz­pa­dać, albo szczę­ścia pró­buj­cie, albo z domu precz, na koń, w pole, na ru­bie­że! Jedź­my na Niem­ców po­lo­wać. Zo­ba­czysz: krew urok ten zdej­mie z cie­bie.

Mi­rek ra­mio­na­mi strząsł.

– Niech i urok bę­dzie – za­koń­czył – lu­dzie z nie­mi żyją.

Cza­pla, wi­dząc, że już z nim pra­wić dłu­żej dar­mo-by było, na ko­nia się po­czął oglą­dać.

– Wy­ście tu pie­szo przy­by­li? – za­py­tał – i tak, bez oszcze­pu na­wet i to­por­ka?

Mi­rek na bliz­ki gaj wska­zał.

– Huk­nąć ztąd, to na Wierz­bi­nie mo­jej sły­chać. Mam tu le­śni­czą cha­łu­pę, tyl­ko com z niej wy­lazł. Lu­dzi i ko­nie tam mam. Chce­cie ze mną, od­po­cząć i zjeść, ino przez łąkę? – nie­da­le­ko.

Cza­pla się ani wa­hał.

– Ma­szże ty tam czem mi za­lać gar­dło i po­ży­wić brzu­cha? – za­py­tał.

– Nie pro­sił­bym in­a­czej – rzekł Mi­rek. – Wy­je­cha­łem na dłu­gie łowy z tej tę­sk­no­ty w domu; na­bra­li lu­dzie mio­du i piwa i mię­si­wa do­syć i pod­pło­myk jest upiec z cze­go.

To mó­wiąc, po­wtór­nie na gaj wska­zał, w któ­rym się cha­łu­py do­my­śleć było trud­no. Po­czę­li ra­zem iść łąką, któ­ra zie­le­nia­ła, ale nie mó­wi­li już nic z sobą, tyl­ko je­den na dru­gie­go pa­trzał, a Cza­pla się do swo­je­go ko­nia od­zy­wał, któ­ry snadź bra­ci gdzieś nie­da­le­ko czuł, bo gło­wę pod­no­sił, po­wie­trze wcią­gał i chra­pał, a szedł nie­spo­koj­ny.

– Ten już coś czu­je! – rzekł sta­ry. Koń ro­zum­ny jak mało, a że mi się dziś spło­szył, mam to za zły znak, bo nig­dy się trwo­żyć nie zwykł.

Mi­rek ra­mio­na­mi ru­szył.

– Pluń­cie na to! – do­dał.

Zbli­ża­li się już do gaju, któ­ry gąsz­cza­mi był ob­ro­sły, tak że zda­wa­ło się trud­nem do­stać do wnę­trza. Wszyst­kie krze­wy, któ­rym od sta­rych drzew we środ­ku było cia­sno a ciem­no, wy­bie­ga­ły na skraj, aby świa­tło zo­ba­czyć i po­wie­trzem tchnąć. Ka­li­ny, lesz­czy­na, wierz­by, łozy, tarń i gło­gi plo­tły się z sobą od wspól­ne­go nie­przy­ja­cie­la, mur zie­lo­ny bu­du­jąc. Sta­nął Cza­pla z ko­niem, sam się nie­chcąc po­dra­pać, i si­we­go mu żal było. Ob­ró­cił gło­wę: Mi­rek śmie­jąc się, miej­sce wska­zy­wał.

Tu ga­łę­zie po­chy­lo­ne, ob­wi­słe ła­two było roz­gar­nąć; sze­ro­ka, mo­kra ście­ży­na wio­dła do głę­bi.

Od kra­ju lasu gąszcz wiel­ka, da­lej rzed­nia­ła; wy­so­kie drze­wa dla sie­bie całą prze­strzeń za­bie­ra­ły i nie da­wa­ły żyć drob­nej ga­wie­dzi, któ­ra gdzie­nieg­dzie, chu­da, bla­da, bied­na, le­d­wie się trzy­ma­ła, ob­umie­ra­jąc.

Słu­pa­mi bie­gły pnie gład­kie w górę, roz­po­ście­ra­jąc się tam ga­łęź­mi sze­ro­ko i dach two­rząc tak zbi­ty z li­ści, że w gaju mrok pa­no­wał w po­łu­dnie. Pro­mień sło­necz­ny, wpadł­szy przy­pad­kiem ma­leń­kim otwo­rem w tę stud­nię, krę­cił się, mi­gał i nie­dłu­go po­świe­ciw­szy, ucie­kał. Gdzie­nieg­dzie na mchem po­ro­słej i sta­re­mi li­ść­mi mięk­ko usła­nej zie­mi, spa­ła na­wpół spruch­nia­ła kło­da, któ­rą woda od spodu zja­da­ła, aby nią po­ro­sty i grzy­by po­ży­wić.

Po­wie­trze tu inne było niż na łące – wil­go­cią ja­kąś prze­ję­te i li­ścio­wą wo­nią, z któ­rą te­raz łą­czył się za­pach roz­wi­ja­ją­cych się pącz­ków. Uszedł­szy do­bry ka­wał krę­tą dro­ży­ną, któ­ra po­wa­ły sta­re omi­jać mu­sia­ła, uj­rze­li wresz­cie za pnia­mi cha­tę le­śni­czą Mir­ka, do koła wy­so­kim opa­sa­ną czę­sto­ko­łem. U wrót sta­ło kil­ku pa­rob­ków w ko­szu­lach, we­so­ło się śmie­jąc i draż­niąc. Ci, jak tyl­ko pana zda­la naj­rze­li, pierz­chli na­tych­miast, a gdy oni ucie­ka­li, psy, któ­re po­czu­ły Mir­ka, wy­sko­czy­ły na­szcze­ku­jąc z za­gro­dy, i przy­bie­gły się ła­sić.

Cha­ta, na czas tyl­ko ło­wów słu­żą­ca, była pro­stem przy­tu­li­skiem od sło­ty i wi­chru, noc­le­giem dla lu­dzi i koni. Skle­co­na z bier­wion so­sno­wych, mia­ła jed­ną tyl­ko izbi­cę wiel­ką, wśród któ­rej z ka­mie­mi uło­żo­ne ogni­sko ota­cza­ły pień­ki do sie­dze­nia i ławy zbi­te la­da­ja­ko. Ścia­ną od niej prze­gro­dzo­na tuż szo­pa i staj­nia się znaj­do­wa­ła, a lu­dzie mo­gli do niej zaj­rzeć przez okien­ko z za­su­wą. W jed­nym rogu sło­ma le­ża­ła dla służ­by, któ­ra sy­pia­ła po­ko­tem, w dru­gim dla Mir­ka sia­no i skó­ry. Lu­dzie na­ów­czas więk­szych wy­gód nie po­trze­bo­wa­li. Stół na no­gach w zie­mię wko­pa­nych z, kil­ku de­sek zbi­ty, słu­żył za sprzęt cały, u drzwi wia­dro z wodą – ot i wszyst­ko. W ścia­nach koł­ków na­bi­tych do­syć było, do za­wie­sza­nia odzie­ży i bro­ni, kil­ka pó­lic też dla mis i garn­ków.

Słoń­ce nig­dy tu nie za­glą­da­ło, bo niz­kie okna z okien­ni­ca­mi nie wpu­ści­ły­by go, a gaj za­sła­niał do­ko­ła. To też la­tem i zimą wśród ka­mie­ni pa­li­ło się za­wsze, dla cie­pła i dla ja­dła, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że gdy pan w mro­zy przy­był, nie­co­no ogień ogrom­ny z ca­łych kłód ol­cho­wych, a w le­cie byle susz i ga­łę­zie star­czy­ły. Gdy Mir­ka nie było, cha­ta i wro­ta sta­ły za­par­te i pu­ste.

Te­raz wi­dać było, że się tu pan roz­go­ścił na dłu­żej, bo i be­czuł­ka i wor­ki, a sa­kwy róż­ne sta­ły po ką­tach, i przy ogniu lu­dzie się krę­ci­li oko­ło garn­ków. Dwór Mir­ka skła­dał się z ta­kiej jak on raź­nej mło­dzie­ży, – pa­rob­cza­ków we­so­łych., krom jed­ne­go si­we­go, wiel­kie­go wzro­stu, z sze­ro­ko roz­czo­chra­ną bro­dą sta­ro­sty, któ­re­go zwa­no Kru­kiem. Kruk, słu­żył ongi jesz­cze ojcu swo­je­go pana i przo­do­wał lu­dziom, a trzy­mał ich w gar­ści, bo mło­dy był za po­wol­ny i przy nim­by się wszyst­ko roz­pu­ści­ło na dzia­dow­ski bicz.

Wcho­dząc do cha­ty z Cza­plą, któ­ry pil­no się roz­glą­dał po ką­tach, za­sta­li pa­rob­cza­ków za­ję­tych u ogni­ska przy­śpie­sza­niem stra­wy. Pie­kła się na kiju sar­ni­na i wa­rzy­ło coś w gli­nia­nych na­czy­niach. W rogu sto­łu, przy­sło­nię­tym ręcz­ni­kiem chę­do­go, le­żał chleb wzię­ty z domu a przy nim no­żyk w kość opraw­ny, sta­ła ba­ry­łecz­ka i kub­ki ro­go­we.

Cza­pli za­raz ko­nia wzię­to do szo­py, a on z Mir­kiem po­szedł za stół, spoj­rzaw­szy mi­łem okiem na ba­rył­kę. Mir­ko­wi, jak­by się ni jeść, ni pić nie chcia­ło, nie pa­trzał na nic, ani się o co upo­mniał.

Sta­ry Kruk za nie­go go­spo­da­rzył. Nie­ba­wem więc dano misę ka­szy ogrom­ną na stół, któ­rej Cza­pla bar­dzo rad był; Mi­rek le­d­wie jej do­tknął.

Ze­szła pra­wie opróż­nio­na, gdy na de­sce pie­czeń przy­nie­sio­no. Go­spo­darz wię­cej po­pi­jał, niż jadł i do pi­cia za­chę­cał, a gdy mu miód ser­ce po­ru­szył, we­se­lej pa­trzeć po­czął. Nie mó­wi­li wie­le, bo pa­rob­cza­ki sta­ły nie­opo­dal, a przed ludź­mi się sze­ro­ko roz­ga­dy­wać mło­dy nie lu­bił. Zjadł­szy, nie mie­li co w cha­cie ro­bić; obu na po­wie­trze się chcia­ło i na słoń­ce: szli więc gdzie Mi­rek pro­wa­dził, dru­gą stro­ną gaju, na brzeg jego od­sło­nio­ny. Bie­gła tędy dro­ży­na, któ­rą lu­dzie cho­dzi­li do świę­te­go zdro­ju nie­opo­dal; bo w nim woda była taka, od wie­ków zna­na, że ją i pić cho­rym, i myć się ra­nio­nym, i na wszel­kie sła­bo­ści da­wa­no. Zdro­wym też się jej na­pić było miło, bo orzeź­wia­ła bar­dzo i piła się smacz­no.

– Pój­dzie­my do zdro­iska – rzekł Mi­rek – wody się świe­żej na­pić – a i spo­cząć nig­dzie le­piej niż tam, boć to miej­sce świę­te.

– Ja­bym też chlip­nął – po­twier­dził Cza­pla, bo miód twój mi do­pie­ka nad­to.

I szli zno­wu ga­jem, aż nie­dłu­go gę­stwi­ny się uka­za­ły i za nie­mi łąka zie­lo­na, po któ­rej już zło­te ło­to­cie, jak roz­sy­pa­ne bursz­ty­ny, we­so­ło się śmia­ły.

Sa­mym brze­giem wiła się ścież­ka żół­ta, wy­dep­ta­na twar­do; nią kro­ków pa­rę­set uszedł­szy, za­wró­ci­li w bór. Rósł on na ma­łym pa­gór­ku, z dę­bów sta­rych, so­sen i lip zmie­sza­ny. W pół wzgó­rza wi­dać było ka­mie­nie wo­kół le­żą­ce, a nad zdro­jem, któ­ry się tu są­czył zpod pnia dę­bo­we­go, je­den głaz wy­so­ki, śpi­cza­sty, jak­by na stra­ży sie­dział. Pil­no­wał też swo­je­go źró­dła i dąb, któ­re­go gru­be, jak czło­wiek w pa­sie, ko­rze­nie, plo­tły się do­ko­ła, to w zie­mię się cho­wa­jąc, to wy­ła­żąc z zie­mi. Pa­trzą­ce­mu zda­la zda­wa­ło się jak­by dąb pra­wi­cę miał i pal­ce ta­kie ol­brzy­mie, w któ­rych zdrój trzy­mał. Dąb i zdrój mu­sie­li chy­ba na świat przyjść ra­zem i wza­jem so­bie byli po­trzeb­ni. Bez dębu źró­dła-by nie było, bez źró­dła use­chł­by sta­ry dzia­duś ca­łe­go lasu, pierw­szy oj­ciec i pan.

Cho­ciaż te­raz nie było ni­ko­go przy zdro­isku, śla­dy wi­docz­ne zna­leź­li, że tu ludu siła cho­dzi­ło: garn­ków po­tłu­czo­nych, sko­rup, ka­my­ków, ko­ści, ba i stóp czło­wie­czych wy­raź­ne pięt­na. Dąb li­ści nie pusz­czał, bo mą­dry był i wie­dział, że jesz­cze i mro­zem wio­nie, ale pącz­ki miał na­pęcz­nia­łe i go­tów był…. Pa­trzał górą w nie­bo – znał się na rze­czy. Lu­dzie też spo­glą­da­li nań i bra­li mia­rę, wie­dząc, że gdy na zdro­isku dziad nie zie­le­niał, jesz­cze chło­dem gro­zi­ło.

Mi­rek, na któ­re­go zie­mi zdro­isko było, znał je do­brze i wie­dział gdzie kub­ka szu­kać, aby wody za­czerp­nąć. Jak ręką się­gnąć, w dę­bie dziu­pla była, w któ­rej drew­nia­ny czer­pa­czek skła­da­no. Po­szedł więc po nie­go, i Cza­pli po­dał. Po­czę­li pić i sma­ko­wać; po­tem usta otarł­szy, na omszo­nych ka­mie­niach sie­dli, na­prze­ciw słoń­ca, któ­re tu, z góry świe­cąc, przez su­che jesz­cze ga­łę­zie wpa­da­ło.

– Do­brze tu! – ode­zwał się Cza­pla.

– Dziw, że dziś ni­ko­go nie­ma, bo jak po­mnę, za­wsze ko­goś u źró­dła spo­tkać moż­na było – do­dał Mi­rek.

– Wioch­na ma swo­je oby­cza­je, – do­dał sta­ry –

ro­bić jest co i koło cha­ty i za cha­tą, na wę­drów­ki do źró­deł jesz­cze nie czas.

Wtem, jak­by na prze­kor temu, co Cza­pla mó­wił, na ścież­ce za­sze­le­ścia­ło i su­chy ka­szel dał się sły­szeć. Spoj­rze­li w dół i po­strze­gli babę, całą płach­tą okry­tą od stóp do głów, któ­ra, zwol­na się roz­glą­da­jąc, ku zdro­jo­wi się zbli­ża­ła.

Sta­ru­cha była wzro­stu słusz­ne­go bar­dzo, a trzy­ma­ła się pro­sto jak mło­da i po­ru­sza­ła żywo, jak­by wiek jej wca­le nie zła­mał. Cho­ciaż kij trzy­ma­ła w ręku, nie bar­dzo się nim po­słu­gi­wa­ła. Ubra­nie na niej było czy­ste i sta­ran­ne, choć pro­ste; na no­gach łap­cie po­wią­za­ne sznu­ra­mi, i okry­cie, choć z gru­be­go płót­na, lecz nie zsza­rza­ne. Pod niem to­reb­kę wi­dać było nie­wiel­ką. Cza­pla z Mir­kiem sie­dzie­li tak, że ich przy­cho­dzą­ca zo­ba­czyć mu­sia­ła; zmie­rzy­ła by­stre­mi oczy­ma, ale ani się za­trzy­ma­ła, ni zdzi­wi­ła. Szła da­lej spo­koj­nie ku zdro­isku, wię­cej się mło­de­mu przy­pa­tru­jąc, niż jego to­wa­rzy­szo­wi. Mu­sia­ła go znać, a on też, gdy ją zo­ba­czył, już z niej oka nie spusz­czał, i moż­na było są­dzić, że rad był przy­by­ciu.

– Hej! Rusa! – za­wo­łał zda­la Cza­pla – jak się masz? A ty tu co ro­bisz?

Sta­ra się za­trzy­ma­ła tro­chę i gło­sem śmia­łym a ja­snym od­par­ła:

– Czyż to wam dziw, żem ja do ży­wią­cej wody przy­szła? Ju­ści woda do mnie nie chcia­ła, mu­sia­łam ja do niej przyjść. A gdzie mnie nie­ma?

– Praw­da – do­dał Cza­pla, śmie­jąc się – peł­no cię po ca­łym świe­cie. Nie wiem jak nogi star­czą.

– Kto domu nie ma, musi cho­dzić w go­ści – mruk­nę­ła, przy­bli­ża­jąc się Rusa. – Nie przy­krzą so­bie mną lu­dzie!

Przy­stą­pi­ła do źró­dła, przy któ­rem jesz­cze czer­pak le­żał, i, po­pa­trzyw­szy na Mir­ka, wzię­ła go w rękę; za­czerp­nę­ła, na­pi­ła się; po­wo­li mały dzba­nu­szek do­by­ła zpod płach­ty i, przy­klą­kł­szy na zie­mi, na­peł­niać go za­czę­ła.

– Kto sam nie może przyjść do zdro­ju, trze­ba mu po­słu­żyć – rze­kła – choć to nie ta już woda co wprost z ma­tu­si­nej pier­si try­ska. To tak jak z mle­kiem, któ­re po udo­ju w gar­nek wle­ją: nie bę­dzie już tem, czem było, kie­dy je ssa­no!

Wsta­ła, za­ty­ka­jąc dzba­nu­szek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: