Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lublana. Tom 2: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lublana. Tom 2: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 261 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tyle szczę­ścia co jest w pie­śni,

Co prze­śpie­wa się i prze­śni….

Tom II.

War­sza­wa.

Na­kła­dem Mi­cha­ła Glücks­ber­ga, Księ­ga­rza.

1839.

Дозволено Цензурою

Варшава 10 Априля 1879 года.

War­sza­wa. – Dru­kiem S. Or­gel­bran­da Sy­nów, Bed­nar­ska 20

Na gród­ku, gdy Berz­dy nie sta­ło, któ­ry nie wie­le zna­czył, a jed­nak bar­dzo był po­trzeb­ny, Lesz­ko­wi zro­bi­ło się mar­kot­no. Oglą­dał się ku pro­go­wi, kędy sta­wał zwy­kle do po­ta­ki­wa­nia, ukło­nów i uśmie­chu, i bra­kło mu go tak, że ja­dło i na­pi­tek nie sma­ko­wa­ły. Dzie­się­ciu po­słań­ców wy­je­cha­ło szu­kać zgu­by, a z nich po­wró­cił le­d­wie je­den; wszy­scy resz­ta prze­pa­dli. Roz­sta­wio­ne wszę­dzie po dro­ży­nach i la­sach cza­ty ich po­chwy­ta­ły. Naj­mę­dr­szy z po­słów, któ­ry ko­nia rzu­cił, że­bra­ka uda­wał i wci­snął się mię­dzy lu­dzi, przy­wiózł Lesz­ko­wi wie­ści za­trwa­ża­ją­ce. Zie­mie jego, o któ­rych wie­dział że się bar­dzo bu­rzy­ły, ale nie oba­wiał się ich wca­le, go­to­wa­ły się już na gró­dek ude­rzyć.

Le­ni­wy kneź, gdy go cała praw­da do­szła, któ­rą przed nim wprzód taił Berz­da (tro­skli­wy o pań­skie zdro­wie wię­cej niż o gło­wę), ru­szył się jak niedź­wiedź z zi­mo­we­go ło­ży­ska, ryk­nął i za­po­mniał na­wet zwy­kłe­go so­bie gde­ra­nia. Krew daw­niej go­rą­ca za­gra­ła w nim: po­czuł się zno­wu wo­ja­kiem i wo­dzem. Wdział swój ka­ftan skó­rza­ny i koł­pak z ob­rę­cza­mi, przy­pa­sał miecz, we­tknął nóż za pas, ko­nia ka­zał przy­pro­wa­dzić, lu­dziom wszyst­kim sia­dać, i ru­szył. A że mu je­dy­ny ów po­seł przy­niósł wia­do­mość, iż oko­ło Ryż­co­wej za­gro­dy zbie­ra­ło się wszyst­ko, że tam była Lu­bia­na, któ­ra, naj­moc­niej prze­ciw­ko nie­mu pod­bu­rza­ła, po­sta­no­wił wprost cią­gnąć na gniaz­do wra­że.

Ryj le­żał jesz­cze okry­ty ra­na­mi; dru­gi, mło­kos bez ręki, na nic mu się nie zdał. Sam kneź wziął do­wódz­two, kil­ku puł­ko­wo­dzów mia­no­wał, nie­wie­le pa­trząc, i woj­sko roz­dzie­liw­szy na trzy czę­ści, cią­gnąć mu ka­zał tak na Ryż­co­wą za­gro­dę, aby ją ze wszech stron ra­zem osa­czyć, a tych, co tam byli, wziąć jak w sak, ni­ko­mu się wy­mknąć nie­da­jąc. Ci­cho, bez trą­bie­nia i wo­ła­nia, mie­li iść całą noc, bez wy­tchnie­nia, tak, aby na­de­dniem byli u za­gro­dy. Le­szek z gnie­wu zmie­nił się, oprzy­tom­niał, od­młod­niał, do­tknąw­szy się mie­cza, in­nym się stał czło­wie­kiem. Lu­dzie go zna­li, że żar­tu z nim nie było, bo wie­szał i ści­nał, nie­da­jąc rzec sło­wa; kar­ność więc była w od­dzia­łach taka, jak pod żad­nym z do­wódz­ców.

Do­pie­ro w pole wy­je­chaw­szy i wy­sa­paw­szy się, kneź sam do sie­bie mó­wić za­czął; na­marsz­czył brwi; głód i pra­gnie­nie, na któ­re cho­ro­wał, zni­kły; kar­mił się i na­pa­wał przy­szłą ze­mstą.

Z naj­tęż­szym od­dzia­łem szedł Sro­ka naj­lep­szym go­ściń­cem, tym wła­śnie, któ­rym wprzód nie­szczę­śli­wy Berz­da się pu­ścił.

Wi­dać, że się ztąd na­pa­ści nie spo­dzie­wa­no, bo ni­ko­go nie spo­ty­ka­li na dro­dze, i te stra­że na­wet, co po­słań­ców chwy­ta­ły, nig­dzie się woj­sku nie oka­za­ły. Gdy noc ich na­pa­dła w cią­gnie­niu, szli kra­jem jak­by wy­mar­łym, nie­wi­dząc ży­we­go du­cha. Ko­niom pra­wie nie­da­jąc wy­tchnąć, kneź je­chał i pę­dził lu­dzi, spo­glą­da­jąc ku gwiaz­dom, li­cząc się z dro­gą, aby na poro sta­nąć w za­gro­dzie.

– Wszyst­kich sta­rych w pień wy­ciąć i wy­wie­szać każę – mó­wił do sie­bie – mło­dych po­strzydz i w nie­wo­lę. Do­by­tek, spi­żar­nie i skar­by pój­dą na gró­dek.

Uśmiech­nął się, my­śląc, że do skar­bów i Lu­bla­na się li­czy­ła. Za żonę ją te­raz już ani my­ślał brać, ale jak nie­wol­ni­cę do dwo­ru!

W tych my­ślach kneź do­cze­kał ran­ne­go brza­sku. Mi­nę­li już de­brę, sta­wi­ska, pa­rów i zbli­ża­li się ku za­gro­dzie, a ona i obóz zna­ku ży­cia nie da­wa­ły jesz­cze.

Zie­mia­nie nad­to już byli za­ufa­li swej gro­ma­dzie; ani się spo­dzie­wa­li naj­ścia kne­zia. Wie­czo­rem uczto­wa­no i na­ra­dza­no się dłu­go, cie­szo­no po chwy­ta­ny­mi ludź­mi; za­nie­cha­no czuj­no­ści; stra­że, na­piw­szy się, spa­ły.

Kne­ziow­scy woje, bli­żej za­gro­dy, kil­ku na cza­tach, nie sto­ją­cych ale le­żą­cych, po­chwy­ta­ły. Lesz­ko­wi uda­ło się tak zbli­żyć ku obo­zo­wi zie­mian i za­gro­dzie, że gdy wszyst­kie trzy od­dzia­ły ra­zem ota­cza­ją­ce je, huk­nę­ły i ude­rzy­ły na znak w rogi jak­by pio­run w śpią­cych ugo­dził.

W cha­cie le­d­wie się pa­rob­cy ru­szać po­czy­na­li, w obo­zie le­ża­ła po­ko­tem gro­ma­da i ze­rwa­ła się… w ko­szu­lach, szu­ka­jąc oszcze­pów a nie­wie­dząc gdzie je zna­leźć. Krzyk roz­pacz­li­wy roz­legł się ze­wsząd, po­płoch po­wstał ogrom­ny.

Ry­żec, usły­szaw­szy go, jak osza­la­ły za oszczep po­chwy­cił i wy­biegł bosy, wo­ła­jąc na swo­ich. Lu­bla­na, któ­ra ra­niej od in­nych zbu­dzo­na była, po­rwa­ła to­pór i bie­gła za oj­cem.

Ze wszyst­kich stron sły­chać było ha­sła Lesz­ko­wych lu­dzi, któ­rzy na za­gro­dę i obóz na­bie­ga­li.

Do roz­pacz­li­wej obro­ny rzu­cił się Ry­żec z cze­la­dzią, któ­ra, co kto miał pod ręką chwy­ciw­szy, szła męż­nie. Nie­przy­ja­ciel był kil­ka­kroć sil­niej­szy licz­bą, do­brze zbroj­ny, roz­bu­dzo­ny, za­ja­dły, a na­cze­le miał Lesz­ka, któ­ry te­raz tak męż­nie na­stę­po­wał i zu­chwa­le na wy­bie­ga­ją­cych z obo­zu, że tru­pa­mi so­bie dro­gę uście­łał.

Wal­ka jed­nak­że za­ja­dlej­szą i dłuż­szą była, niż się mógł kneź spo­dzie­wać; zie­mia­nie bro­ni­li ży­cia do ostat­ka, bo wie­dzie­li co ich cze­ka. Mała tyl­ko garść ostroż­niej szych pu­ści­ła się, prze­biw­szy, w lasy, roz­no­sząc wo­jen­ne ha­sło po oko­li­cy.

W cza­sie krwa­wych za­pa­sów Lu­bla­na z to­po­rem w ręku, wpadł­szy na wy­so­ki pień, sto­ją­cy w po­dwó­rzu, gło­sem i oczy­ma pod­bu­dza­ła do wal­ki, za­po­mniaw­szy o so­bie.

Pa­li­ły się jej źre­ni­ce z gnie­wu i sro­mu, że zie­mian tak po­chwy­co­no nie­go­to­wych i że siła Lesz­ko­wa zwy­cię­żyć musi.

Ry­żec bez­myśl­nie we wro­tach bił i tłukł, kto mu się na­wi­nął. Nie szło mu o zwy­cięz­two, ani my­ślał o niem: bro­nił cór­ki, któ­rej głos sły­szał, mścił się, sza­lał. Krew lała mu się już z gło­wy i pier­si; nie czuł nic, siekł i mor­do­wał Lesz­ko­wych, któ­rzy ze wszech stron się ci­snę­li. Sły­chać już było chrzęst pło­tów i ty­nów, któ­re ła­ma­li, aby wtar­gnąć do za­gro­dy i star­ca po­chwy­cić zty­łu, Obok Lu­bla­ny, Rusa, któ­ra tego dnia no­co­wa­ła w za­gro­dzie, wy­bie­gł­szy z ko­mo­ry, sta­ła na­próż­no, tar­ga­jąc ją za ko­szu­lę i za­kli­na­jąc, aby się chro­ni­ła i ucie­ka­ła.

Z dołu pod ko­mo­rą był pod­ziem­ny chod­nik, któ­rym moż­na było wyjść przez za za­gro­dę. Rusa go zna­ła. Obej­mo­wa­ła dziew­czy­nę rę­ka­mi, za­kli­na­jąc ją, aby z nią szła.

– Nie pój­dę! – wo­ła­ła Lu­bla­na – przy ojcu zgi­nę, za­bić się dam; to­pór mam: bro­nić się będę!

Łzy jej cie­kły z oczu roz­pło­mie­nio­nych; pierś dy­sza­ła, krzyk co­chwi­la wy­ry­wał się z ust, w któ­rym słów nie było, roz­pacz tyl­ko. Wo­ła­ła w po­moc du­chów, rzu­ca­ła klą­twy, nie wie­dzia­ła sama co czy­ni. Głos ten jej miał taką ja­kąś moc strasz­ną, że ci, co le­że­li już po­bi­ci strza­ła­mi zda­la rzu­ca­ne­mi, zry­wa­li się i za­krwa­wie­ni sta­wa­li u jej nóg, aby wnet paść przy nich tru­pem.

Kusa, wi­dząc, że nie po­cią­gnie z sobą i nie oca­li dziew­czę­cia, ła­ma­ła ręce, ale nie tra­ci­ła przy­tom­no­ści. I ona, rę­ka­mi w po­wie­trzu ma­cha­jąc dziw­nie, gar­ścia­mi rzu­ca­jąc pia­sek, ra­zem z ja­kie­miś nie­zro­zu­mia­łe­mi klą­twa­mi, bro­ni­ła się jak umia­ła, choć obro­na była nie­moż­li­wą.

W tem myśl ja­kaś jej przy­szła, gdy zo­ba­czy­ła Lesz­ka, któ­ry ku wro­tom je­chał wprost na Ryż­ca, z oszcze­pem pod­nie­sio­nym. Chwy­ci­ła czer­pak u stud­ni, wsy­pa­ła weń z za­pa­zu­chy coś z wę­zeł­ka… i prze­ci­snąw­szy sio do Lu­bia­ny, krzyk­nę­ła do niej na­ka­zu­ją­cym gło­sem:

– Pij!

Dziew­czę spa­lo­ne mia­ło od krzy­ku usta, nie wie­dząc co czy­ni, się­gnę­ło ręką ku czer­pa­ko­wi i chwy­ci­ło wody spra­gnio­ne. Rusa po­pa­trza­ła na nią i resz­tę na­po­ju wy­la­ła na zie­mie.

Gdy się to dzia­ło z Lu­bia­ną, oj­ciec jej, sto­ją­cy jesz­cze we wro­tach, bro­nił wnij­ścia Lesz­ko­wi, któ­ry z ko­nia nań za­mie­rzyw­szy się, pał­ką ogrom­ną w gło­wę go ude­rzył i oba­lił na zie­mię. W tej­że chwi­li z krzy­kiem strasz­nym Lu­bla­na, któ­rej to­pór wy­padł z ręki, sło­ni­ła się i oba­li­ła na­wznak w na­sta­wio­ne ob­ję­cia Ru­sej; pa­dła bla­da jak trup, bez ży­cia – umar­ła!

Le­szek po cie­le Ryż­ca wjeż­dżał do za­gro­dy ob­wo­łu­jąc swe zwy­cięz­two i oczy­ma szu­ka­jąc dziew­czy­ny, któ­rą, był po­strzegł zda­le­ka, gdy przed sobą uj­rzał w bie­li le­żą­cą Lu­bla­nę – nie­da­ją­cą ży­cia zna­ku. Za­po­mniaw­szy o boju kneź po­pę­dził aż ku stud­ni i ob­umar­łej cór­ce Ryż­co­wej, nad któ­rą sta­ła Rusa.

Dał znak nie­spo­koj­nie, aby cu­co­no omdla­łą – gdy baba się ode­zwa­ła.

– Nie omdla­ła ona! nie – już jej nie­ma! Za­bi­li­ście ojca i ją ra­zem.

Kneź, przy­bi­ty wi­do­kiem tym, stał dłu­gą chwi­lę nad cia­łem już zbie­la­łem i za­sty­głem; ogar­nę­ła go ja­kaś trwo­ga, któ­rą go na­tchnę­ła Rusa, gro­żą­ca mc wzro­kiem i rę­ka­mi.

Z jed­nej stro­ny miał za sobą tru­pa ojca, z dru­giej cór­kę umar­łą, do­ko­ła wrza­wę i jęki; choć zwy­cię­żył, strach go przej­mo­wał za­bo­bon­ny.

Chciał co­prę­dzej wy­rwać się z tej za­gro­dy w pole zno­wu, gdzie się czuł wo­jem i pa­nem, a tu oczy jego coś do tego tru­pa cią­gnę­ło – ode­rwać ich nie mógł od nie­go.

Stał nie­my, wpa­trzo­ny, rękę opu­ściw­szy, w któ­rej trzy­mał za­krwa­wio­ną ma­czu­gę, co ostat­ni cios Ryż­co­wi za­da­ła. Ja­kąś na­dzie­ję miał jesz­cze, że dziew­ka była omdla­łą tyl­ko; lecz lice jej co­raz ble­dło, a nad­bie­ga­ją­ce nie­wia­sty z pła­czem ota­cza­ją­ce zwło­ki, za­wo­dzą­ca nad nie­mi Rusa – w koń­cu go prze­ko­na­ły, iż Lu­bla­na nie żyła.

Wście­klej­szy jesz­cze od­wró­cił się od niej na resz­tę zie­mian, któ­ra się bro­ni­ła, rzu­ca­jąc się z krzy­kiem – i lu­dzi swych cią­gnąc na tę gro­ma­dę.

– Bić – nie ży­wić ni­ko­go! bić, nie da­wać ży­cia…

Cho­ciaż Lesz­ko­we siły były dzie­sięć­kroć licz­niej­sze, osa­cze­ni, nie­ma­jąc już do stra­ce­nia nic, gdy się zwar­li do kupy i do­bra­li do oszcze­pów, na­ci­snę­li tak na kne­ziow­skich lu­dzi, już pew­nych zwy­cięz­twa, że się przez nich prze­bić zdo­ła­li i, nim ich zno­wu oto­czyć po­śpie­szo­no, do lasu uszli.

Obo­zo­wi­sko tru­pa­mi za­sła­ne, ko­nie, tro­chę zbroi, za­gro­da – zo­sta­ły w ręku zwy­cięz­ców.

Z szo­py za­raz w cią­gu wal­ki jesz­cze wy­zwo­lił się Berz­da, z po­stron­kiem na szyi, z rąk Czom­bra, któ­ry znikł bez śla­du. Po­biegł do swo­je­go pana i sta­nął przy jego boku.

Rad ze swe­go zwy­cięz­twa kneź, gdy bić już i ści­gać nie było kogo, ode­tchnął i po­czuł głód i pra­gnie­nie.

Cha­tę i za­gro­dę już od­dział je­den wo­ja­ków tak splą­dro­wał i znisz­czył, że się tam po­sił­ku żad­ne­go spo­dzie­wać nie było moż­na. Od­ra­zę też miał Le­szek od tych dwu tru­pów, któ­re tam le­ża­ły jesz­cze i od strasz­ną roz­pa­czą mio­ta­nej Rusy, pię­ścia­mi ści­śnie­te­mi gro­żą­cej mu zda­le­ka.

Woj­sko jesz­cze się zwi­ja­ło, opróż­nia­jąc wszyst­kie kąty, wy­pę­dza­jąc by­dło, gna­jąc ko­nie i owce, gdy kneź po na­my­śle i spoj­rzaw­szy na sto­ją­ce­go przy so­bie Berz­dę, któ­re­mu się uśmiech­nął – ka­zał do Sta­wisk cią­gnąć na spo­czy­nek.

Lu­dzie przy­szli py­tać go: czy za­gro­dę pod­pa­lić każe – na co nie od­po­wie­dział nie.

Po­pa­trzał po po­dwór­cu, wśród któ­re­go u stud­ni le­ża­ło jesz­cze mar­twe cia­ło dziew­czy­ny, ku wro­tom, gdzie Ry­żec z pier­sią koń­skie­mi ko­py­ta­mi po­gru­cho­ta­ną i roz­bi­tą gło­wą za­sty­gły bro­czył w kwi zczer­nia­łej – i ucie­ka­jąc od tego wi­do­ku pu­ścił się na­raz do Sta­wi­ska. Lu­dzie mu­sie­li wlec się za nim, choć im z łu­pem cięż­ko było.

Berz­da, ko­nia so­bie do­staw­szy, u boku pana je­chał, nie tak we­sół, jak­by był po­wi­nien być. Nie­wo­li swej na po­stron­ku u Czom­bra wy­dy­chać jesz­cze nie mógł, a może bo­jo­wa wrza­wa i krew na od­wy­kłe­go od nich tro­chę po­dzia­ła­ły.

Le­szek też, choć jako zwy­cięz­ca po­wi­nien się był cie­szyć – po­nu­ry je­chał i mil­czą­cy na­podziw, gdy zwy­kle do zbyt­ku wy­krzy­ki­wał, ani mu się usta za­my­ka­ły.

Z oczów im zni­kła za­gro­da, a kneź do­pie­ro lżej ode­tchnął.

Ko­nia wstrzy­mał.

– Berz­da! – rzekł – ta sta­ra wiedź­ma, pia­sek na mnie mio­ta­ła i urok ja­kiś rzu­ci­ła, czu­ję, że mi źle koło ser­ca.

Mil­czał za­usz­nik.

– Czy ona za­bi­ta czy umar­ła?

– Kto? – spy­tał Berz­da.

– Lu­bla­na – od­parł kneź – ojca ja sam w łeb gruch­ną­łem i zwa­lił się od­ra­za – ale ona?

– Od strzał pa­da­li lu­dzie – rzekł Berz­da.

– Nie było krwi na tru­pie.

– Cza­sem śmierć tak przy­cho­dzi – do­dał słu­ga – szko­da dziew­ki! hoża była.

– Naj­kra­śniej­sza ze wszyst­kich – wes­tchnął kneź – ale wiedź­ma też i zła okrut­nie.

– O! o! – po­twier­dził Berz­da – wiedź­ma, ja­kiej dru­giej nie­ma i nie było; lu­dzie za nią szli jak psy na za­wo­ła­nie.

I na­my­śliw­szy się, do­dał: – Do­brze, że umar­ła, bo­by­ście, mi­łość wa­sza wzię­li ją, a z nią – nie­szczę­ście wiel­kie.

– Te­raz – rzekł, zwra­ca­jąc roz­mo­wę, Le­szek, któ­re­mu ocho­ta do ga­da­nia wró­ci­ła – te­raz po dwor­rach, po osa­dach, po za­gro­dach, na zie­mian!, W dyby ich, w nie­wo­lę! Je­den nie zo­sta­nie wol­ny i cały!

Roz­sta­wio­ne­mi rę­ka­mi, schy­lo­ną gło­wą, słu­ga po­twier­dził, lecz zwy­kły uśmiech, któ­ry się zja­wiał na twa­rzy, gdy speł­niał swe obo­wiąz­ki przy panu, nie uka­zał się na ustach.

Je­cha­li do Sta­wi­ska na spo­czy­nek.

Było już z po­łu­dnia, gdy ostat­ni lu­dzie Lesz­ko­wi, po­za­bie­raw­szy resz­ty tego, co za­gra­bić się dało, po­odzie­raw­szy tru­py, ob­szedł­szy szo­py i ko­mo­ry, opu­ści­li za­gro­dę Ryż­co­wą. Po­zo­sta­ło w niej kil­ka bab tyl­ko, u stud­ni Lu­bla­na, we wro­tach Ry­żec mar­twy, w po­dwór­ku, u po­ła­ma­nych pło­tów, po­bi­ta cze­ladź. Rusa z rę­ka­mi za­ła­ma­ne­mi, okry­ta płach­tą, z ję­kiem i krzy­kiem, sama jed­na jesz­cze, zda­wa­ła się tu żywą i przy­tom­ną, bo resz­ta bab, tu­ląc, się pod ścia­na­mi, z trwo­gi i żalu sza­la­ła.

Kil­ka razy po­klę­kła nad zwło­ka­mi dziew­czy­ny, nie­spo­koj­na, przy­kła­da­jąc gło­wę do jej pier­si, jak­by w nich tent­na ży­cia szu­ka­ła i za każ­dą razą wsta­wa­ła, ręce ła­miąc na­no­wo. Oglą­da­ła się do­ko­ła: czy­jej kto w po­moc nie przyj­dzie, aby choć zwło­ki znieść do cha­ły i o po­grze­bie po­my­śleć: oprócz pła­czek ni­ko­go nie było. Co żyło jesz­cze, roz­pro­szy­ło się po la­sach. Go­dzi­na upły­wa­ła za go­dzi­ną; Rusa sia­da­ła u stud­ni, cze­kać się zda­wa­ła, roz­my­ślać – słu­chać: nie przy­by­wał nikt.

Już się ku wie­czo­ro­wi bra­ło, gdy sze­lest ją roz­bu­dził.

Z jed­nej z szop mi­gnę­ło coś we wro­tach; zwró­ci­ła gło­wę; ostroż­nie z za nich uka­zał się człek, w któ­rym po­zna­ła nie­wol­ni­ka Czom­bra, co dru­gie – go jeń­ca miał w stra­ży i zwy­kle, pro­wa­dząc go na po­stron­ku, cha­dzał. Wi­dy­wa­ła go tak wo­dzą­ce­go Berz­dę do stud­ni, gdy pić chciał, do misy, gdy mu jeść wy­nie­sio­no.

Czło­wiek był dziw­ny ja­kiś, bo bez śmie­chu, za­du­ma­ny za­wsze i z sobą tyl­ko roz­ma­wia­ją­cy, z ludź­mi z musu i nie­wie­le. Za­bra­ny jako Lesz­ko­wy słu­ga, dla­cze­go się te­raz do swo­ich nie przy­łą­czył, Rusa po­jąć nie mo­gła. Pa­trza­ła nań jak wy­szedł z szo­py, w pro­gu sta­nął i po po­dwór­ku się za­czął roz­glą­dać, nie­oka­zu­jąc naj­mniej­sze­go zdzi­wie­nia, ani prze­stra­chu. Trzy­mał się w boki, oczy­ma to­czył po tru­pach, na­słu­chi­wał i zda­wał się spo­koj­nym a obo­jęt­nym.

Ski­nę­ła nań Rusa, aby szedł do niej, co on na­tych­miast speł­nił. Kro­kiem po­waż­nym, mie­rzo­nym zbli­żył się ku stud­ni i wle­pił jed­no oko, dru­gie cią­gle trzy­ma­jąc zmru­żo­ne, w le­żą­ce cia­ło Lu­bia­ny, do mar­mu­ro­we­go po­dob­ne po­są­gu. Oczy jej, otwar­te dłu­go, Rusa była za­mknę­ła. Twarz z brwia­mi zmarsz­czo­ne­mi, choć za­cho­wa­ła wy­raz roz­pacz­li­wy, jaki mia­ła w ostat­niej go­dzi­nie, była jak­by śmier­cią uko­jo­ną tro­chę.

Spać się zda­wa­ła i śnić coś strasz­ne­go. Po­nad jej gło­wą, wy­stra­szo­ne wprzód wrza­skiem go­łę­bie, po­sia­da­ły u stud­ni i trze­po­cząc skrzy­dła­mi, to się ku niej zbli­ża­ły, jak­by ją obu­dzić chcia­ły, to ula­ty­wa­ły na stro­nę, i po­wra­ca­ły zno­wu. Rusa, z o – czy­ma w cia­ło wle­pio­ne­mi, gdy Czom­ber się zbli­żył, wska­za­ła mu je ręką.

– Ot, pana wa­sze­go spra­wy! – za­wo­ła­ła. – Patrz! co po nim zo­sta­ło.

Czom­ber, po­słusz­ny, oglą­dał się i na pal­cach li­czył nie­bosz­czy­ków.

– Było i to­bie iść za swo­im pa­nem – do­da­ła sta­ra.

– Tam­ten już po­szedł za mnie – rzekł Czom­ber – ja tam nie­po­trzeb­ny.

Rusa po­pa­trzy­ła nań.

– Praw­da, zdasz się tu, choć tru­py no­sić i do po­grze­bu po­słu­żyć.

Czom­ber gło­wą dał znak przy­zwo­le­nia i do­ło­żył:

– Wolę niż ko­nie pod­mia­tać – tam­ten nie­chaj im słu­ży.

– Jaki tam­ten? – za­py­ta­ła Rusa.

Czom­ber ude­rzył się ręką w pier­si, uśmie­cha­jąc się smut­nie.

– Wie­cie, tam­ten, co my się z nim kłó­ci­li za­wsze. Nie moż­na było przyjść do ładu z tym bał­wa­nem. Za­wsze on mnie na­prze­kór, ja jemu; ale po­je­chał na ko­niu do gród­ka, – nie­chaj nie wra­ca. Ja za nim go­nić nie będę. – Roz­śmiał się.

Zro­zu­mia­ła Rasa, iż był nie­speł­na ro­zu­mu; po­pa­trza­ła nań, a ra­zem na pła­czą­ce baby wo­łać po­czę­ła:

– Nie daj­myż im tu le­żeć, aby się jesz­cze do nich kru­ki zle­cia­ły!

Roz­ka­zu­ją­co rze­kła tak, że spła­ka­ne nie­wia­sty ru­szać się za­czę­ły, po­trą­ca­jąc się łok­cia­mi. Wsta­ła sta­ra na­przód, wo­ła­jąc o płót­na, aby prze­nieść do izby Lu­bla­nę. Kil­ka bab wpa­dło do cha­ty, szu­ka­jąc po opu­sto­szo­nych ką­tach, i wy­nio­sły resz­ty ja­kieś bie­li­zny. Rusa, sama po­klą­kł­szy, uję­ła bez­wład­ną gło­wę dziew­czę­cia, z tro­skli­wo­ścią mat­ki, z ję­kiem bo­le­ści­wym; któ­raś z bab pod­ło­ży­ła płót­no, i pieśń ża­łob­ną za­wo­dząc, po­czę­ły ją tak nieść do dwo­ru.

Czom­ber, za­miast iść za nie­mi, skie­ro­wał się ku tru­po­wi Ryż­ca, po­kląkł przy nim i za­czął mu się pil­no przy­pa­try­wać, wy­ra­ża­jąc po­dzi­wie­nie i mru­cząc.

– Oto mi woj­na! – mó­wił do sie­bie – przy­najm­niej na trzech za­bi­cie sta­ło­by tego, co na nie­go spa­dło jed­ne­go. Cze­rep na dwo­je, pier­si na mia­zgę, a krwi, a krwi!

Rękę przy­ło­żył do czo­ła okrwa­wio­ne­go i rzekł:

– Oto mu te­raz jak­by spał. – Skoń­czy­ło się wo­jo­wa­nie, łowy, i uczto­wa­nie, i ro­bo­ta. Aby go ry­chlej spa­lić, żeby się do dwo­ru do­stał; a tak, bę­dzie duch się włó­czył no­ca­mi i ję­czał pod okna­mi.

Wstał Czom­ber i po­szedł po baby, aby z nie­mi Ryż­ca też za­nieść do cha­ty, zło­żyć na po­ście­li i odziać go jak po­trze­ba na dro­gę – do domu. Wy­szła i Rusa do po­mo­cy.

W dwu izbi­cach zło­żo­no – ojca w jed­nej, cór­kę w dru­giej.

Czom­ber, mi­ja­jąc Lu­bla­nę, sta­nął i za­pa­trzył się moc­no na nią; mruk­nął coś, po­kło­nił się i wy­szedł.

Oko­ło cia­ła sie­dzia­ła te­raz Kusa, prze­my­śla­jąc, jak je na stos przy­bie­rze, gdy wszyst­ko nie­mal z cha­ty roz­chwy­ta­ne zo­sta­ło. Star­sza z bab szep­nę­ła jej na po­cie­chę, że, bod­nie z odzie­żą ra­tu­jąc, przy­sy­pa­ły je sło­mą, i Lu­bia­ny wy­pra­wa śmier­tel­na oca­la­ła.

Rusa się na­przód nią za­ję­ła.

Wy­nie­sio­no do­by­te stro­je od­święt­ne, i baby za­czę­ły śpie­wać płacz­li­wie, wkła­da­jąc na za­sty­głe cia­ło odzież ostat­nią, do któ­rej czę­ści każ­dej osob­ny śpiew umia­ły.

Rusa po wia­nek na skroń po­szła do ogród­ka, tak stra­to­wa­ne­go przez ko­nie i lu­dzi, że, le­d­wie peł­za­jąc po zie­mi i do­by­wa­jąc po list­ku a otrze­pu­jąc z pia­sku, mo­gła mały uwią­zać wia­nu­szek.

– Z wian­kiem tym zie­lo­nym – po­czę­ła, za­wo­dząc nutą ża­ło­sną, – nie sią­dziesz na dzie­ży, nie po­nie­siesz go mi­łe­mu. Ogień ła­ko­my po­żre wszyst­ko i nie za­zie­le­ni się to­bie, chy­ba tra­wa na mo­gi­le. Na toś się ty na świat ro­dzi­ła, pierś mat­czy­ną ssa­ła, na to cię oj­ciec na rę­kach ko­ły­sał, lu­dzie mi­ło­wa – li du­chy za­zdro­ści­ły, abyś po­szła, dziew­czy­ną, sama jed­na, sie­ro­ta, spać, w pu­stej mo­gi­le!

Rusa nie pła­ka­ła, ale resz­ta sług, sta­re i mło­de, ca­ło­wa­ły po rę­kach umar­łą, przy­pa­da­ły do jej nóg i ję­cza­ły gło­sa­mi wiel­kie­mi.

Gdy na po­sła­niu, w bie­li, w wian­ku zło­żo­no Lu­bla­nę, pół sie­dzą­cą, pół jak do snu le­głą, twarz jej w mro­ku bia­ła jak ko­szu­la, świe­cić się zda­wa­ła zda­le­ka. Rusa spo­strze­gła, zdu­mio­na bar­dzo, że gdy ją myto i odzie­wa­no, zmarsz­czo­ne brwi wy­gła­dzi­ły się, czo­ło wy­po­go­dzi­ło, a lice mia­ła jak dziec­ko w ko­leb­ce spo­koj­ne.

Szły tedy nie­wia­sty odzie­wać ra­zem z Czom­brem po­tłu­czo­ne zwło­ki Ryż­ca, któ­re­mu trze­ba było dać i oręż do boku i co do woj­ny prze­ciw złym du­chom u wstę­pu na inny świat do obro­ny słu­ży; a tu w cha­cie złu­pio­nej nic pra­wie zna­leźć nie było moż­na. Po­sła­no Czom­bra na po­bo­jo­wi­sko, choć po­ła­ma­nych oszcze­pów i to­po­ra szu­kać, choć ze­rwa­ne­go łuku i strzał, co tkwi­ły w tru­pach.

Gdy na­de­szła noc, za­pa­lo­no ogień ogrom­ny, aby w ciem­no­ści nie po­zo­stać. Rusa sia­dła przy nim du­mać: co da­lej po­czy­nać mia­ła? jak po­grzeb spra­wić? u kogo pro­sić po­mo­cy? Nie­wia­do­mo było kto po­zo­stał żyw i cały w oko­li­cy, kto mógł­by i chciał po­słu­żyć! Lesz­ko­wi lu­dzie na­bi­li przy­ja­ciół dużo – inni pierzch­nę­li.

Przy­po­mnia­ła tyl­ko so­bie Rusa, że pod­ów­czas, gdy na­pad­nię­to na za­gro­dę, Mir­ka w niej nie było. – Mógł on oca­lić, ale gdzie go szu­kać mia­ła?

I on i dru­dzy od ze­msty Lesz­ka ucho­dzić i kryć się mu­sie­li.

Czom­bra słać, aby py­tał i szu­kał, nie moż­na było: nie znał lu­dzi, zda­wał się na pół le­d­wie przy­tom­nym i jak­by sen­nym. Nie wszyst­ko ro­zu­miał, a wie­le po swo­je­mu prze­krę­cał.

Noc let­nia prze­szła tak nie­wia­stom sku­pio­nym u ogni­ska, na śpie­wach po­grze­bo­wych, pła­czu, roz­mo­wie i drze­ma­niu.

Czom­ber za­jął miej­sce na przy­źbie, to, na któ­rem Ry­żec sia­dał, i zda­ło się jak­by so­bie wy­obra­żał, że tu miał pa­nem być. Roz­pra­wiał, coś rę­ka­mi oka­zu­jąc, gło­wą trzę­sąc.

Ły­sek, wier­ny stróż Lu­bia­ny, któ­re­go, gdy się rzu­cił na jed­ne­go z lu­dzi Lesz­ko­wych, ra­nio­no oszcze­pem tak, iż zda­wał się być za­bi­tym, wie­czo­rem zwlókł się do stud­ni, wody na­pił z ce­bra po­rzu­co­ne­go, i przy­szedł, ję­cząc, po­ło­żyć się u nóg swej pani, do któ­rej, war­cząc, ni­ko­mu przy­stę­po­wać nie da­wał.

Noc, choć let­nia, dłuż­szą się wy­da­ła nad zi­mo­we, a gdy za­dnia­ło wresz­cie, i przez otwar­te okien­ka małe, brzask za­czął prze­glą­dać, na­wet Ru­sej się zro­bi­ło lżej. Spoj­rza­ła na nie­bo ran­ne, chmu­ra­mi okry­te, i po­my­śla­ła:

– Co ten dzień przy­nie­sie!

Nie było Mir­ka w za­gro­dzie tego wie­czo­ra, i to go oca­li­ło; wy­sła­no go zbie­rać wię­cej lu­dzi i le­niw­szych zie­mian po­bu­dzać, a szcze­gól­niej Cza­plę, któ­ry do ni­cze­go ru­szać się i cze­la­dzi swej da­wać nie chciał..

Lu­bla­na sama je­chać mu ka­za­ła, a dla niej Mi­rek był­by i ży­cie wa­żył. Dniem wprzó­dy po­biegł do Cza­pli, po dro­dze wstę­pu­jąc do dwo­rów. We­sół był jak inni, bo się im jesz­cze wszyst­kim zda­ło, że ła­two Lesz­ka zrzu­cą, a na wie­cu wiel­kim no­we­go so­bie wy­bio­rą kne­zia. Ze star­szy­zny my­ślał każ­dy: a cze­mu-by nie mnie?

Z Cza­plą, do któ­re­go na­przód po­dą­żył Mi­rek, skłó­ci­li się zno­wu po­daw­ne­mu, ale jak dru­ho­wie kłó­cą, co się po­wa­śnią i po­ca­łu­ją, sko­czą so­bie do oczów i uści­sną. Sta­ry z mło­de­go żar­to­wał i z tych, co za dziew­czy­ną jed­ną szli śle­pi, sami nie­wie­dząc do­kąd.

– Słu­chaj­że Cza­plo miły, ode­zwał się doń Mi­rek, już ja cie­bie o nic nie pro­szę, nic nie żą­dam:

jedź tyl­ko ze­mną, po­patrz na nią i po­słu­chaj; je­śli nie pój­dziesz z nami, nie po­wiem sło­wa.

– A po co ja mam leźć sam w mat­nię? – rzekł Cza­pla – albo ja nie wiem, że cza­ro­wać umie­ją nie same sta­re, mło­de też. Że­bym na sta­rość sza­lał –

nie chcę. Co bę­dzie gro­ma­dzie, to i mnie.

– Toć gro­ma­da się was wy­prze, gdy mio­du pod­bie­rać nie chce­cie, aby was psz­czo­ły nie ką­sa­ły, a do pla­stra bę­dzie­cie go­to­wi – rzekł Mi­rek.

Cza­pla mruk­nął coś nie­wy­raź­nie.

– Jak pój­dą wszy­scy do nogi, to i ja – od­parł wkoń­cu – te­raz się wie­lu ocią­ga – i mnie wol­no. Le­szek siłę ma.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: