Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ludzie i pistolety - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ludzie i pistolety - ebook

Mistrz artystycznego dramatu psychologicznego powraca i zaprasza na ucztę literacką, jaką jest lektura tego swoistego studium rozliczającego się ze śmiercią. Klasycznego bohatera Mata — samotną, zagubioną w świecie, rozdartą wewnętrznie postać — prześladują pogrzeby bliskich, nierozliczona przeszłość i chorobliwa relacja z matką. Czy cokolwiek może odmienić znaleziona przypadkowo gotowa do strzału broń? Komu przeznaczone są kule? Kto uniknie śmierci, a kto stanie na linii strzału?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8273-736-3
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Droga była daleka. Sekundę, minutę, a może godzinę temu wyszedł zza rogu prostopadłej ulicy, wkraczając w ostatni etap wędrówki. Nie jest pewien. Ale podąża — jak maratończyk wbiegający na stadion — gdzieś w oddali majaczy mu cel, który zdaje się nie zbliżać; gdzieś, tam, jacyś ludzie czekają na niego, lecz on nie poznaje ich twarzy, nie widzi, kim są, przed jego oczami zlewają się w jedną, niewyraźną maź o obcych kształtach; w głowie tysiące myśli; zmęczenie odbiera umiejętność postrzegania, świadomej percepcji świata. Zdaje sobie sprawę: jest tak blisko. Ale wie także: najtrudniej będzie pokonać właśnie te ostatnie metry.

I jeszcze jedno — tym razem coś, co odróżnia go od walczącego o dotarcie do mety — on wcale nie chce tam być. Wie to doskonale, jest tego pewien jak niczego innego. Bo myślami dawno pokonał te kilkaset metrów dzielące wylot ulicy i cmentarną bramę. Dotarł w swoich myślach do tamtego grobu. Widzi tych wszystkich ludzi, którzy gromadzą się schyleni nad mogiłą, czuje na sobie ich spojrzenia, pełne wyrzutów i niemej pogardy, niehamowanej, błogiej nienawiści.

On tego nie chce. Dlatego droga sprawia wrażenie coraz dłuższej. Skręca się i pętli, choć była przecież prosta, wije się, nachyla pod nieosiągalnym dla człowieka kątem, stawia barykady, niewidzialne zasieki. Odstrasza. Każe zwolnić kroku, zastanowić się nad następnym stąpnięciem, które uchodzi w jego głowie za ostatnie.

Marsz jest rytuałem. A on dopieszcza każdy element procesu, w którym tkwi, któremu uległ, w którym się zatraca. Chce zapamiętać każdy szczegół, najmniejszy fragment krajobrazu. Rozgląda się bacznie, na niczym nie mogąc skupić uwagi. Patrzy, ale nie widzi. Myśli błądzą i nie są mu posłuszne. Już nie. Nie tutaj. Nie podczas zmierzania na tę uroczystość, która w dzieciństwie zupełnie nie istniała, w młodości nie dotyczyła jego bliskich, a w dorosłości miała życzeniowo ich ominąć. Zapragnął nagle znów być dzieckiem i pozwolić sobie na słodką nieświadomość w dziedzinie umierania. Wiedział, że to bez sensu, że jest tym, kim jest, że musi stanąć twarzą w twarz z prześladującymi demonami, z największą tragedią jego życia. Z samym sobą.

Kroczy powoli. Już nie potrafi oszukiwać zmysłów — dobrze wie — jest coraz bliżej celu. Brama to oschła granica, która wyznacza linię dawnego i nowego życia. Nowe nie oznacza tu lepszego, zatem ociąga się z każdym krokiem. Naiwnie wyobraża sobie, że do momentu przekroczenia granicy może zawrócić, uchwycić się resztek dawnego bytowania, wskoczyć do odjeżdżającego pociągu lat minionych. Potem będzie za późno. Nie otrzyma szansy dezercji. Kości zostaną rzucone.

Mija przypadkowych ludzi. Starsze kobiety patrzą z politowaniem na jego nieogoloną twarz, nieuporządkowane włosy, niestarannie dobrane ubranie. Jego nieobecny wzrok skupia na sobie uwagę przechodniów. Wielu z nich, mimo towarzyszącego im pośpiechu, wodzi za nim spojrzeniem, wskazuje sobie nawzajem i komentuje szeptem tak, by nie słyszał, nie zorientował się, że to o nim. Nie ma o to obawy. Jest zupełnie wyobcowany, pozbawiony jakichkolwiek związków z tym, co na zewnątrz niego, ze światem, w którym żyją podobni mu, lecz jakże inni ludzie. Co oni wiedzą o życiu? Co wiedzą o śmierci?

On wie wszystko. Jest samozwańczym ekspertem od spraw doczesnych i wiecznych. Czy ktoś lepiej od niego znał jego matkę? Czy jest ktoś, kto bardziej przeżył jej śmierć? Dawno już nauczył się samemu radzić sobie ze smutkiem, co poskutkowało jawną pogardą dla wszystkich tych, którzy nie siedzieli w jego głowie i nie mogli w żaden sposób współprzeżywać jego emocji. Którzy byli tak blisko, a jednak tak daleko.

Tymczasem idzie. Toczy ze sobą walkę. Bije się z myślami. Nasłuchuje wewnętrznego głosu i próbuje uciszyć go, zgasić, rzucić się na niego z pięściami. Zawsze koniec jest ten sam — głos umyka niemal w ostatniej chwili, z prędkością światła oddala się i z tej oddali wyśmiewa go szyderczym śmiechem, pełnym gorzkiego poczucia wyższości. Głos nakazuje mu ucieczkę. Obiecuje wolność i szczęście za bezgraniczne, ślepe posłuszeństwo. Rozważ — powiedział — rozważ tę ofertę. A on skupiony na drodze jak na ostrzu, co lśni wśród nocy zbliżane do gardła. Jego dłoń ściska rękojeść, jest bliska, a pierwsza krew tryska powoli, coraz szybciej. Czyżby przestraszył się myśli, którą stworzył? Czyż nie boimy się tego, co ukryte? Co niewidoczne dla oczu i rozumu? Co pozbawione przestrzeni do działania, lecz wiecznie zachłanne nowego terytorium? Czy się nie bał?

— Spóźnisz się.

— Nie spóźnię — powiedział.

— Spóźnisz. Spóźnisz. Spóźnisz!

Słyszy głos. A przecież nikt do niego nie mówi.

Gdy ma wreszcie furtę cmentarną na dotknięcie, gdy krok dzieli go od progu świata zmarłych — tej namacalnej dla żywych tajemnicy — kiedy niepostrzeżenie dla siebie tam się znalazł, jego oczy zaczynają błyszczeć od łez, które nieśmiało napływają, nawet nie ze środka — zewsząd.

Chwyta za przęsło. Obok, otwartą furtką przechodzą obojętni ludzie, mający go za pijaka lub szaleńca, a jedno i drugie skutecznie ich odstrasza, zniechęca do jakichkolwiek prób kontaktu. Ma zawroty głowy. Opiera czoło o cmentarną bramę i próbuje głęboko zaczerpnąć powietrza. Wie, że cokolwiek targa teraz jego emocjami, cokolwiek dzieje się z nadwątlającą ciało psychiką, musi zostawić to właśnie po tej stronie płotu, na zewnątrz cmentarza, za linią przełomową. Jeżeli tego nie zrobi, nie da rady wytrzymać spojrzeń rodziny, sąsiadów i przyjaciół domu zgromadzonych w obrębie ciepłego jeszcze grobu, dołu z ciałem jego matki. Pod wpływem ich oczu nie byłby w stanie zapanować nad sobą, nie mógłby powstrzymać drgawek, płaczu, całej tej niedającej się kontrolować mieszaniny furii i żałości, które wydają się nie mieć końca. Nie może, nie chce być widziany w takim stanie, dlatego musi wygrać te zapasy, to siłowanie na rękę z samym sobą, nierówną, beznadziejną walkę. Jeśli wejdzie tam wyprostowany, pewny, z martwą twarzą (martwą!), jest szansa, że wszystko to będzie dla niego do przeżycia. Ale musi spełnić ten jeden warunek — pozbierać się.

Głowa, do tej pory na granicy gorączki, nagle staje się niemal zimna od prętów tworzących konstrukcję wrót. Budzi się z marazmu, odkleja od bramy, próbuje skupić myśli. Te ciągle gnają w nieznanych kierunkach, gubiąc wszelkie sensy, całą racjonalność. Niewiele pomogły gwałtowne potrząsania, koliste ruchy masujące okolice pulsu, zaciskanie i rozluźnianie powiek. Problem tkwi głęboko i wypływa na powierzchnię, dlatego wyplenienie go lub bodaj zamaskowanie nie może okazać się tak łatwe. Nie tu, teraz. Nie — po prostu.

Czas mija obok, bezlitośnie tyka, a on, nie wiedząc zupełnie jak i kiedy, rzuca się w nagłym impulsie, w bólu mięśni, wkracza do środka, pogwałca granicę. Po drugiej stronie czuje się silniejszy. Niespodziewanie. To zagadka. Walka jego staje się wyrównana, a uderzenia pięści bijących w wewnętrzny głos — wreszcie celne i skuteczne. Ma siłę. Jest w stanie odpierać ataki i z powodzeniem natrzeć, przelewać krew. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki — zapomniał o bólu i strachu. Spokój, niewzruszenie, opanowanie — jak mantrę powtarza zasłyszaną gdzieś formułę, mającą przynieść mu sukces, dać zwycięstwo.

Zegar skonał. Nie wiedział, jak długo zmierzał przez kilkaset metrów ostatniej prostej. Wydawało się, że lata temu rozpoczynał swoją żmudną, złą wędrówkę, a jednocześnie miał wrażenie, że trasę tę przemierzył błyskawicznie, zbyt prędko, by zebrać myśli, zastanowić się, co robić dalej. Czuje, coś mówi mu — to podświadomość — że każdy krok będzie dla niego naturalny. Niczym kolejne stąpnięcie na pedał podczas jazdy rowerem, jak manewr wiosłem, gdy płynie się kajakiem, jak naprzemienne ruchy ramion i nóg w czasie pływania. O tym się nie myśli, to przychodzi samo.

Stało się. Jest już po drugiej stronie bramy, tego portalu do innego świata. Wierzył, że świat ten nigdy nie zdoła go dogonić, nigdy nie będzie go dotyczył — nigdy. Tymczasem wszystko zadziało się tak szybko, dosięgło go, nie dając chwili do namysłu i odbierając wybór, szansę weta. Nie będzie drugiej okazji. Raz tylko mógł kochać swoją matkę, być z nią, po prostu ją mieć, jak miewa się talizman. Taka świadomość przychodzi zbyt późno, zawsze niespodziewana, niechciana i podła. To boli. Jest tym bardziej bolesne, gdy sobie uprzytomnić, że nastąpiło akurat w konkretnym momencie. Momencie, który zawsze najmniej nam odpowiada.

Przypomniał sobie teraz dzień, kiedy dowiedział się, co się stało, gdy dotarła do jego uszu ta bolesna, najgorsza wiadomość. Zamknął wtedy oczy i próbował wyobrazić sobie, że to tylko sen, że nic wokół niego nie dzieje się naprawdę, że w końcu obudzi się i kiedy otworzy powieki, wszystko będzie jak dawniej, dobre, znane. Wiedział, że gdyby tylko dostał drugą szansę, wykorzystałby ją najlepiej i najpełniej. Umiałby zgoła inaczej przeżyć swoje życie, zupełnie inne miejsce znaleźć w nim dla matki. Zamykał i otwierał oczy wielokrotnie, z uporem maniaka próbował wybudzić się z nieistniejącego snu, wyrwać z rąk przeznaczenia, lecz nic nie uległo zmianie, wszystko nadal tkwiło w tym samym złym punkcie. Podobnie teraz, przypomniawszy sobie tamte chwile, zmrużył powieki, odczekał moment i toczył w umyśle rozpaczliwą bitwę. Kiedy je otworzył, świat był na swoim miejscu, a z nim to wszystko, co już się wydarzyło, co było niechciane i straszne, lecz prawdziwe.

— Nie zdążysz.

— Zdążę — powiedział.

— Przecież mówię, że…

— Zdążę. Zdążę. Zdążę!

— Nie!

Zaciska pięści, bierze mocny oddech i rusza przed siebie, wystawiając twarz na działanie wysuszającego wilgotność oczu wiatru. Próbuje nie myśleć. Wyobraża sobie jedynie, że wszystkie myśli zostawił po drugiej stronie bramy. Wmawia sobie lekkość kroku i trzeźwość spojrzenia. Rozgląda się. Bacznie obserwuje otoczenie, każdy niuans, starając się wychwycić wzrokiem coś, co da mu znak, że miejsce, do którego zmierza, znajduje się właśnie tutaj, nigdzie indziej. Nie wie zupełnie, co może być tym znakiem. Zdaje sobie sprawę ze zwłoki (zwłoki, zwłoki…), spóźnienia, które stało się faktem tak bolesnym. Nie ma pojęcia, czy uroczystość mogła się zakończyć, czy trwa, a może z racji nieznanych mu powodów rozpocznie się dopiero ze sporym opóźnieniem. Niczego nie jest pewien. Wbrew początkowym założeniom zebrał myśli, lecz skupił je tylko na konkretnym akcie — rozwikłaniu zagadki, jak dotrzeć do celu.

Mija niezliczone rzesze pomników i grobowców, mniejszych i większych krzyży, emblematów: kwiatów, zniczy, stosownych dekoracji, co łączą niejako świat zmarłych i ich bliskich. Cmentarz jest ogromny i rodzi wielką pustkę, tę w środku, tę pnącą się stale do gardła, coraz silniej. Jest samotny. Tak, uzmysławia sobie banalną kruchość egzystencji, fakt, że jego też to kiedyś spotka, ten los, który nie ominął wszystkich tych inskrypcji: nazwisk i imion, dat, a w końcu ludzi. Spoczywające pod ziemią ślady życia. Wierne losowi, poddane cudzej woli.

Nie boi się przyznać do tego, czego pragnie: móc jak najszybciej spotkać się z nieznanym, z tym przeznaczeniem, co znaczy ludzkie drogi i każe kroczyć wąwozem ku otchłani. Móc odpowiedzieć na wezwanie głosu, skrytego jeszcze, lecz wkrótce znanego, który nie może nic dać prócz starej śmierci, poczciwej pani ciemności, dobrej mary. Tak, ma świadomość, że odejście matki to jak zburzenie znacznej części świata, co się wydaje nie do zbudowania, wyrwa zostanie po wieki, trwała rana. Kroczy przed siebie, przez labirynt mogił, aż wzrok opada na skupisko ludzi. Widzi z daleka postacie, czarne zjawy, linie, krzywizny, złamane sylwetki. Podchodzi bliżej i chwyta głos księdza, który przemawia przez głośnik, szepce modły. Czyżby nie spóźnił się jednak? Czyżby zdążył? Ostatnia prosta nie trwała aż tak długo? Nie potrzebował więcej znaków, podpowiedzi. Znalazł, co szukał, stał się uczestnikiem. Z niedającą się wytłumaczyć pewnością założył, że w trumnie, nad którą chylą się cienie zgromadzonych, spoczywa ciało jego zmarłej matki. Świętej pamięci matki. Świętej matki. Kluczy pomiędzy grobami, krok przyspiesza, a potem zwalnia w ostatnim momencie, kiedy już może rozpoznać szare twarze, ściągnięte żałobą i pełnią rozpaczy. Wujkowie, ciotki, sąsiedzi, znajomi, wszyscy tak zwani przyjaciele domu, matki z małymi płaczącymi dziećmi i przypadkowi starzy ludzie, by popatrzeć. Siostra bliźniacza nieboszczki. Jakże one są podobne. Jakże były. I ksiądz z organistą. A zatem niemal wszyscy.

Wciąż ma nadzieję, że uda się niepostrzeżenie stanąć z tyłu, w odległości, aby w skupieniu móc pożegnać matkę, towarzyszyć jej w ostatniej ziemskiej drodze. Lecz był już zbyt blisko i miał wrażenie, że nagle wszyscy odwracają głowy, patrzą na niego oczami krytyków, jakby wyczuli niepokój obecności, zapach jego wstydu, odór skrępowania. Jak gdyby każdy od razu to wiedział: stanął przed nimi on, syn marnotrawny.

Kiedy przechodził przez bramę, zdecydował. Teraz nie było odwrotu. Nie mógł uciec. Nie było sensu zaprzeczać jasnym faktom. Zbliżył się jeszcze kilka chwiejnych kroków. Stanowi teraz ostatni rząd, krąg ludzi, dusz odgrywających wyłącznie role gapiów, niepotrafiących już niczego zmienić. Milczą. On stara się nie patrzeć w niczyje oczy. Próbuje skupić się na analizie: ksiądz wciąż przemawia, trzeba poznać moment, w którym znajduje się ów obrzęd, zorientować się w czasie. Wtedy wyłania się ktoś z tłumu i podchodzi. Siwy i krępy, ubrany jak niemal każdy w tym miejscu — w czarny garnitur opięty ciemnym płaszczem. Ich twarze równają się ze sobą, tępo patrzą. Tamten oddycha powoli, zamyka grupę żałobników niby okno.

— Dobrze, że jesteś, Michał — powiedział.

Raczej szepnął.

— Twoja matka chciałaby, byś tu był.

On nie podnosi wzroku. Kieruje całą uwagę na to, by nie płakać. Zmusza się do tego. Przeklina sam siebie: wytrzymaj, ty pierdolona męska kurwo.

— Nie widziałem cię w kościele.

— Nie byłem w kościele.

Źrenice ich stają się wąskie jak u zwierząt, jak gdyby prawdziwa natura zakwitła na ich twarzach. Starszy z nich chciał coś powiedzieć, ale zmilczał, bo młodszy nabierał właśnie sił, by mówić dalej.

— Nie byłem… Nie chciałem, nie mogłem. Tutaj też miało mnie nie być. Do ostatniej chwili…

— Nie przejmuj się tym. Ważne, że jesteś. Twój ojciec na pewno się ucieszy.

Ojciec. Jego ojciec. Dopiero teraz przypomniał sobie o nim. Tak. Jego matka zmarła przecież trzy dni temu, ale ojciec żył, choć dla niego umarł już na długo przed nią.

— Nie obchodzi mnie mój ojciec.

— Teraz nie to jest najważniejsze. Módlmy się, by twoją matkę czekało lepsze życie niż to tutaj.

Gestem zagarnia przestrzeń wokół, stary cmentarz, ludzi patrzących ukradkiem znad grobu nieco dalej. Nic nie zostało im oprócz zadumy, która złączona z wzajemnym wsparciem, z obecnością, dała gotowość do zgody na najgorsze, pewne, nieuniknione i ważne, choć tak bardzo straszne. Byli silniejsi po chwili, łzy zostały w środku, jak czasem w ukryciu zostaje ból, nienawiść, jak nieraz się dzieje z miłością i cierpieniem.

— Jacy oni wszyscy są młodzi — powiedział Michał.

Wuj w pierwszej chwili nie zrozumiał.

— Kto?

— Ci wszyscy ludzie.

— Ci?

Ruchem głowy wskazuje na wypełnioną grobami przestrzeń, na cmentarz, na czekające w bliskości doły w ziemi.

— Tak.

— Chyba: byli.

— Chcę myśleć, że nadal są.

Wujem coś wstrząsnęło.

— Potrzebujesz odpoczynku… — powiedział.

Kładzie dłoń na ramieniu siostrzeńca, a ten przeczącym gestem odsuwa od siebie wsparcie, stawia ścianę.

— Zobacz — powiedział. — Czterdzieści pięć, sześćdziesiąt jeden, pięćdziesiąt siedem lat.

Patrzył na daty nagrobne z dziwnym błyskiem w oczach.

— Widzę. Nic na to nie poradzisz.

— Mama też żyła tak krótko. To nie jest wiek na umieranie.

— Nie jest…

Wuj osusza łzę na szorstkim policzku, która niechciana spłynęła spod powieki. Jego siostrzeniec wciąż patrzy pustym wzrokiem, jak gdyby odchodził, jakby był daleko. Budzi strach. Patrząc, pruje przestrzeń jak stary materiał, nikomu niepotrzebny.

— Nie ten wiek, nie ten czas — powiedział. — Co może być gorsze od śmierci jesienią?

— Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Pora roku?

— Ogromne.

Podnosi głowę i widzi szarość nieba. Pozwala wiatrowi dotykać swojej twarzy. Głęboko oddycha i uzmysławia sobie, że będąc tak blisko ciała zmarłej matki, jest spokojniejszy niż byłby kiedykolwiek.

— Choćby te liście — powiedział. — Chłód, zapach powietrza…

— Nie myśl o tym.

— Nie mogę.

— Musisz. Musisz być silny.

— Wszystko to jest tak… przytłaczające. Za chwilę listopad. Wszystkich Świętych. Ten grób jeszcze nie ostygnie… Będzie ciepły…

Pochyla się, mięśnie ma drętwe, myśli bolą. Czuje na swoich plecach silne ramię.

— Przejdziemy przez to wszystko razem. Jesteśmy rodziną.

— Kochałem ją, wiesz?

Łzy, jedna, druga, spadają niechciane, a twarz jego kryje się w dłoniach, drżących, zwiędłych.

— Wiem. Wiem o wszystkim.

— Naprawdę ją kochałem. Wiesz, tak jak kocha się…

— Wiem.

— Kochałem…

Wiedział.

Tymczasem procesja zaczyna się rozpraszać i uroczystość znajduje swój epilog. Wszystko się dzieje tak niepostrzeżenie, jak gdyby gdzieś obok, daleko, nieprawdziwe. On to przeżywa, tkwiąc na marginesie, doświadcza tego na swój własny sposób, a ramię wuja jest suchą gałęzią, na której zawiesił już linę, teraz czeka. Nawet na moment nie skupił się na modłach. Wszelki rytuał nic dla niego nie znaczył. To tylko gesty — myśli. Nie umie znaleźć w nich sensu, gubi się w wymowie, która nie współgra ze stanem jego uczuć, jest całkiem inna od tego, co miał w głowie, co sam chciał przekazać, lecz nie mógł, lecz nie umiał.

Na przemian drży z zimna i oblewa się potem. Stoi jak wryty, jak część falochronu, co daje się toczyć przez morze — morze spojrzeń. Może je poczuć z każdej strony ciała, na każdym centymetrze skóry, w każdej chwili. Rodzina, znajomi, jacyś obcy ludzie, wszyscy mijają go bez cienia słowa i przemierzają labirynt pomników, jakby to była wycieczka lub zabawa. Niektórzy kiwają niepewnie głowami, co uznać można za znak solidarności — albo inaczej: symbol rozpoznania, fakt, że ujrzeli w tym młodym człowieku, kimkolwiek się jawił, jakkolwiek się zmienił, kogoś, kto kiedyś był im znany, kogo poznali, jak robi się to podczas spotkań na ulicy, tych przypadkowych kontaktów, nagłych zetknięć, gdy widząc znajomą twarz, czynimy ukłon, niezgrabny manewr bez woli, poza nami.

Wszystkie te oczy go nie dotyczyły. Są natarczywe, lustrują go, śledzą, on je odczuwa, lecz jakby z oddali, choć krążą wokoło, nie umie ich uznać. Nie po to przebył tak trudną marszrutę, by teraz przejmować się cudzym spojrzeniem. Nawet nie poczuł gestu pożegnania, gdy wuj uścisnął jego ramię przed odejściem. Krótkie, acz szczere wyznanie jedności, co uszło uwagi, co stało się mitem. Widzi jedynie ostatnie sylwetki, jakie zostały nad świeżą mogiłą. Pełno kwiatów. Cisza. Te dwie postacie jak duchy cierpiętników. Nie bez wahania robi krok do przodu i raptem czuje nieznaną dotąd siłę, która napawa odwagą, motywacją, by nie poprzestać na tym, by iść dalej. Rusza pomiędzy grobami, lasem krzyży, aby zatrzymać się tuż obok, na ruch ręki, stanąć przy ojcu i siostrze, nad tym ciałem, co miało trwać wiecznie, co miało zawsze kochać.

— Michał…

Kobieta wciąż młoda, starsza dwa, trzy lata, na wpół zadziwiona, na wpół pełna szczęścia, bo wrócił, bo przyszedł, bo brat jej jest blisko.

— Justyna…

Nie potrzebują już niczego więcej. Padają wzajemnie w ramiona, szklą się oczy, a dłonie szukają oparcia, skrawka ciepła. On tuli jej głowę do swojego barku, próbując nie wzruszyć się, choć jest za późno. Spogląda na ojca, co właśnie się wynurza, jak gdyby Hedora zza kruczoczarnych włosów, tych, których dotyka na głowie swojej siostry, tych, z których chciał zrobić kurtynę i tarczę, wszystko naraz. Ten jednak wydaje się na nic nie zważać. Nie widzi syna, patrzy na wiązanki, na kopiec rzucony pospiesznie i bezładnie, a pod nim jest przecież jej ciało — ciało żony. Jest zamyślony i milczy, twarz to kamień, który współtworzy z cmentarzem jeden układ. Wokół pomniki i pustka, wiatr zawiewa, a niebo zszarzało do granic, do ostatka.

— Tato — powiedziała Justyna.

Ociera cieknące po policzkach krople i wciąż jeszcze trzyma w ramionach brata.

— Michał tu jest. Tato…

Ojciec przechyla głowę. Patrzy ślepo. Mierzy sylwetkę od góry do dołu. Na widok wytartych dżinsów, skórzanej kurtki motocyklowej, mocno znoszonych butów, przetłuszczonych włosów, niegolonego kilka dni zarostu, nie potrafi ukryć odrazy i niechęci.

— Mógłbyś wyglądać jak człowiek na pogrzebie własnej matki.

Zerka tępo. Syn patrzy z góry na niego, na tę postać, co schudła, zsiwiała, zmarniała przez trzy doby, a raczej od czasu, gdy widział ją ostatnio, lecz kiedy to było, nie pomniał, nie chciał wiedzieć. Stoi z rękoma wzdłuż ciała, jakby chciał powiedzieć: nie spodziewałem się ciepłych powitań, ale liczyłem chociażby na uścisk, na dłoń wzniesioną w moją stronę, chociaż tyle. Milczenie jego głośniejsze jest niż mowa, a milcząc, przyjmuje ton głosu celebransa.

— Wyglądasz jak siedem nieszczęść — powiedział ojciec.

Wciąż ten surowy wyraz jego twarzy, wciąż pretensja.

— Przestańcie już. To nie jest miejsce ani pora na wasze kłótnie.

„Wy” — myśli Michał. „Wy” przestańcie.

— Dawno się nie odzywałeś.

Ni zignorował apel córki, ni go spełnił.

— Miałem swoje sprawy.

— Swoje sprawy? Dlaczego nie stałeś za trumną matki?

— Tato… — powiedziała Justyna.

Daremna interwencja.

— Co tato? Co tato? Nie był na pogrzebie swojej matki, rozumiesz to?

— Stoi teraz nad jej grobem.

— I co z tego? Zobacz, jak wygląda.

— Tato…

— Dajcie spokój. Co to zmieni?

Słowa Michała trafiły w czułe punkty. Wszyscy wpatrują się w siebie, rozumiejąc, że żadna obecność czy brak obecności, żaden odświętny strój, żaden konwenans — nic nie jest w stanie odwrócić złego losu, tego, co już się stało, zmienić biegu zdarzeń, przywrócić im mamę i żonę, ukochaną, dobrą. Nic już nie miało znaczenia. Mogli jedynie żyć wspólną przeszłością, we własnych myślach pogrążyć się w pełni i kontemplować życie tej osoby, tak bardzo bliskiej, a już nieosiągalnej.

W chwili zadumy chylą swoje głowy, aby przypomnieć sobie słowa modlitw, stosownych zaklęć albo jakichkolwiek, byleby tylko coś zrobić, mieć oparcie, w słowie, w czynności, w spełnieniu obowiązku, który był obcym językiem, dziwnym głosem, który nie spełniał ich potrzeb, ich wymagań, ale… Za spokój jej duszy, za łaskę, zbawienie… Wargi spierzchnięte drżą mową tych sierot, słowa rozwiewa powietrze, lekki zefir. Moment refleksji coś im uprzytamnia: tak, życie jest kruche, podobne szkłu, marne. Jest krótkie, choćby trwało sto lat albo więcej. Przed ich oczyma jawią się obrazy, a każdy z nich przedstawia żonę, matkę — zmarłą, co leży u ich stóp, w zwilgłym dole, a która w ich głowach jest jak gwiazda kina, zaraz przemienia się, zakłada maskę, i jest już tą znaną im wszystkim, ciepłą sobą.

W widzeniu męża przechodzi z nim przez życie, ponownie kroczy przez stadia znajomości: jest koleżanką ze szkoły, przyjaciółką, dziewczyną, kochanką, żoną, dobrym duchem. Widzi ją w chwilach dla nich najważniejszych: pierwsze wakacje, poczęcie Justyny, niedzielne spacery, wszystko w szybkim tempie, aż nie mógł uchwycić całości, zapamiętać: te chwile tak różne, niechronologiczne, pozornie ze sobą niezwiązane wcale, a jednak zapadły mu w pamięć, z jakichś przyczyn ważne, i zapragnęły wychynąć właśnie teraz. Wszystkie momenty były tylko dobre. Tych złych się wyzbył, choć przecież ich nie brakło. Zasłona milczenia ukryła je głęboko.

Podobnie Justyna. Też swoją matkę widzi w jasnym świetle. Stanęła przed nią troskliwa piastunka, co otaczała ją zawsze opieką. Nie były ważne ich dawne relacje. Może nie były najlepsze, może były trudne. Bo przecież zazdrościła Michałowi z nią kontaktu, tej ich bliskości — że był oczkiem w głowie. Towarzyszyło jej silne uczucie, że jest przegrana, wciąż na drugim miejscu, znów mniej kochana, mniej chciana, mniej potrzebna. Nienawidziła brata w pewnych chwilach, gdy upór młodzieńczy zagrzewał do buntu. Życzyła mu śmierci. Tak, aż się wzdrygnęła. Dzisiaj żałuje tych myśli, ich więź jest trwała, silna, wbrew wszelkim podziałom, pretensjom i trudom. Mogła być wdzięczna ojcu — spełnił ważną funkcję. O ile Michał był synkiem mamusi, Justyna była córeczką tatusia. To on ją rozpieszczał i dawał gros miłości. Wypełniał pustkę jej relacji z matką. W tej jednej chwili nareszcie zrozumiała, dlaczego była sama, bez męża i bez dzieci. Dlaczego wciąż nie założyła rodziny.

W głowie Michała też ma miejsce pokaz — myśli z przeszłości widziane niby slajdy. Matka to idol, przekazał jej witalność, wyrzekł się dla niej własnej autonomi, w końcu utracił indywidualność. Długi czas nic nie zrobił bez jej wsparcia, bez aktywnego jej udziału w swoim życiu. Przecież to ona wiązała mu sznurówki, gdy inne dzieci robiły to już same. Ona robiła do szkoły kanapki i prasowała koszule. Była obok. Liczył się zawsze z jej zdaniem. Miał wrażenie, że sam nie potrafiłby podjąć decyzji. To wszystko było dla niego wygodą, ten brak samodzielnych poczynań, brak trudności. Bo pomoc matki była argumentem, by się nie starać i nie czuć się winnym. Wiedział, że każdy jego błąd napotka wsparcie, matka rozgrzeszy go z grzechu, uniewinni. Nie musiał martwić się o nic, bo była przy nim ona. Lecz wszystko do czasu. Lecz wszystko to na chwilę.

Nie chodzi nawet o jej śmierć. Wcale nie chodzi. Choć był to cios, największy cios z możliwych, gotował się na to przez cały czas choroby. Mógł z tym się oswoić, choć to, co czujemy, gdy bliska osoba odchodzi raz na zawsze, jest każdorazowo dla nas zaskoczeniem; choć nieuniknione, wydaje się straszne. Choćbyśmy znali lata wcześniej godzinę i datę, nic nie przygotuje nas na najgorsze. Czuł — każdy dzień, od początku do końca, od dnia diagnozy do śmierci, także teraz, zostawiał w psychice ślad nieodwracalny i burzył jego świat, i tak już nadwątlony. Wyrywał mu fragment „ja” i zmieniał bezpowrotnie, skracając zapewne jego własne życie. Miał przeświadczenie — umiera codziennie, a potem na powrót rodzi się, by konać, móc zginąć z imieniem matki na spękanych ustach, jak cichy bohater jej życia, jak męczennik.

Na długo przed nadejściem nieodwracalnego żyli daleko od siebie, złe ostatnie lata. To ten fakt sprawił, że nieco przywyknął, choć trochę, na tyle, na ile było to możliwe, do tych okrutnych wydarzeń, do wyroku losu. Rozłąka była niechciana, a tym samym trudna. Nikt dziś nie zliczy łez matki, nie pojmie tęsknoty, oczekiwania w drzwiach przybycia syna. Ten syn z kolei, w odseparowaniu, na nowo stawiał w życiu pierwsze kroki, sam musiał przetrwać w złym świecie, bez jej dłoni, bez baldachimu z jej matczynych ramion. Stał się mężczyzną, wreszcie, w krótkim czasie, choć wiecznie chciał pozostać chłopcem, synkiem mamy, ssącym jej piersi, te jedyne wówczas, te najwspanialsze, najbardziej sycące. Choć szukał ich odbicia w piersiach innych kobiet, tych, które spotkał na prostych i zakrętach, były dla niego tylko namiastkami, nieudanymi kopiami, karykaturami, żałośnie odmienne od tego prawzoru, od ideału wrytego w pamięć, od tego, czego zawsze oczekiwał, szukał, od jednej jedynej kobiety jego życia.

Uczucie to zdeterminowało jego dalsze losy. Nie umiał stworzyć żadnej bliskiej więzi, żadna kobieta nie mogła dać mu szczęścia. W każdej chciał widzieć tę jedną, tę najlepszą, tę, która dała mu życie, z której łona wyszedł i która umiała kochać bezinteresownie. Chciał, ale nigdy tego nie doświadczył. Za każdym razem potencjalny obiekt, kobieta młoda i miła, całkiem ładna, nie dorastała do pięt ideałowi, którego obraz miał w głowie, bezustannie. Te konfrontacje zawsze były jasne: matka rozbiła wszystkie kandydatki, nie dała im szans, nie miała litości. Lecz jakże mogło być inaczej? Skoro od dawna serce miał zajęte. Skoro uczucia jak w banku ulokował. Skoro obnosił się z tym jak z trofeum. Ranił te wszystkie kobiety, użytkował, bezwzględnie je wykorzystywał, szukał ukojenia, lecz ulga nie przyszła, popędy nie odeszły, przeciwnie — wciąż rosły w nim nieczyste siły, nieprawa moc, co zaślepiała go niepowstrzymaną żądzą, aż dusił się, zanosił płaczem, niemym, suchym, i furia wzrastała jak wzrasta złe nasienie, co niszczy uprawę, upadla dobre plony. Relacja uciskała i pobudzała naraz. Matka patrzyła na syna, dziwny spokój, jej chora radość, niemoralne szczęście, podziękowanie opatrzności za to, że jest poza walką i nie ma konkurencji, że żadna kobieta nie zdoła go usidlić, nie może zabrać jej chłopca, maleńkiego syna. Wciąż nasycała się, widząc te zmagania, ten zmysł chorobliwej miłości dawał znaki. Gdy matka nie godzi się z tym, że syn dorasta, że musi opuścić jej dom, założyć własny, że z inną ma dzielić łoże, inną kochać, to rodzaj przemocy, psychicznej agresji, to gorsze niż wolne, stopniowe okrucieństwo. A ona maczała w tym palce, ona chciała. A ona kusiła, jej było z tym dobrze. A ona była jak on: jedna krew i myśli. A ona judziła. A ona… A ona… Ona…

— Goście czekają.

Słowa Justyny niczym głos z zaświatów.

— Goście?

Szept Michała. To trudny powrót do kręgu żyjących. Pociera wierzchem dłoni policzek, mechanicznie, lecz ku zdziwieniu własnemu nic tam nie ma, żadnego śladu po łzie, po wspomnieniach.

— Ciotki przygotowały mały poczęstunek. No wiesz…

Wiedział. Słowo na „s”. Jakże potocznie to brzmiało, jak brutalnie. I to w kontekście osoby mu tak bliskiej, ważnej. W matczynym kontekście. Oddala to od siebie.

— Chyba nie schowasz się jak tchórz — powiedział ojciec.

— Przyjdź — powiedziała Justyna. — Chodź od razu z nami.

Chwyta za rękaw, patrzy w oczy, prosi.

A on dostrzega tę prośbę i nadzieję. Wie, że nie może odmówić, nie jej i nie teraz. Nie będzie w stanie. Spojrzenie rozczula. Jak dawno nie widział się z siostrą? Jak daleko zaszedł? Choć myśl o spotkaniu żałobników pobolewa, znowu te twarze, ten wzrok pełen zarzutu, choć jest mu ciężarem i wzmaga świadomość, że przecież najgorsze dopiero pewnie przed nim, przeprawa z wrogimi ustami, co wciąż szepcą, choć czuje ból w głowie, w ramionach, wszystkich mięśniach, to jednak przytakuje, bo ona poprosiła. Też krew z jego matki. Też ciało z jej ciała. A zatem wdech-wydech.

— Przyjdę. Idę z wami.Rozdział 2

_Adapter odgrywał ostatnie partie pieśni, gdy patrząc na ciebie, starałem się odgadnąć, skąd w tobie taka radość, tyle myśli, milknących powoli blasków, nagłych przeczuć. Skąd ten wznoszący się wraz z dymem papierosa, wraz z wonią perfum i kwiatów zawsze świeżych, delikatnych, wraz z zatrzymaną tamtą chwilą w biegu, twój dziwny urok śmiałej primadonny lub fordanserki powabny atrybut. Byłaś syreną, przedstawieniem Wenus, jedną z tych kobiet na obrazach mistrzów, kiedy wystarczy spojrzeć tylko w stronę płótna, a już dostrzega się ten rodzaj piękna, tę pewność niemalże zaraz absolutną, że nigdzie indziej nie można go spotkać, że nie osiągnie się go w żaden sposób. Sedno. Jak wtedy, gdy słońce zakrada się przez mały świetlik, w jednym momencie dnia, a potem znika. Jak dźwięk melodii, przy której odpoczęłaś, ze szklanką ciemnego kordiału w jednej dłoni i z tym gasnącym papierosem w drugiej, tym, co jak zawsze dodawał ci urody, jak zdarza się to tylko wielkim damom._

_Stałem oparty o ścianę blisko okna, sądząc, że to najlepsze miejsce, by mieć spokój, kiedy rozbrzmiewał salon salwą głosów, chórem oddechów, brzękiem szklanek. To był zakątek obrany nie przypadkiem, lecz tkwił w tym bezczelny cel: nie ma mnie tutaj, nic do mnie nie mówcie, nie patrzcie na mnie, bo dla was wyszedłem. Tak. Albo umarłem. Albo: jeszcze przed świętem nie wróciłem z wojska. Wybierzcie sobie. Nieważne. Byłem cieniem. Uchem przytkniętym do ściany z drugiej strony. Światło latarni — musiało być ciemno — wpadało poprzez żaluzję, coraz śmielej. A ja wetknięty: pomiędzy kwiat w rogu a skraj jednej z kanap, pomiędzy nich a ciebie, pomiędzy dwie wskazówki, co szły za szybko na tarczy zegara, co zabierały mi naocznie całą radość. Bo jak tu się cieszyć, gdy ciebie tak mało? Gdy więcej i więcej na drodze leży przeszkód. Gdy z każdym spojrzeniem na zimny cyferblat, jasne stawało się, że ciebie tracę._

_A ty? Zupełnie jakbyś nie znała biegu czasu, jak gdyby to wszystko zdarzało się nad tobą — albo inaczej: to ty byłaś nad tym, u stóp twoich kłębił się zegar niczym szatan. Palce zdusiły apetyty węża, pięta przedarła na pół kreaturę. Odniosłaś tryumf. Widziałem, z jaką rozkoszą włączyłaś nową płytę. Igła podniosłą się jak twoje ramię, by potem opaść jak twoje powieki. Adapter zwlekał z wydaniem na świat głosu, lecz tylko wzmogła się w nas chęć słuchania, a gdy nareszcie dźwięk zabrzmiał jak wystrzał, stanęłaś obok — jak stałaś — tańcząc w miejscu. Tańcząc! To ja wiedziałem, nikt inny, że to taniec. Po ruchach bioder można było poznać, że coś się dzieje w pobliżu drzwi na wpół przymkniętych, tuż przy komodzie, gdzie tkwiły czarne płyty i gdzie na moment też znalazł się twój kordiał (koniak? whisky?), aby powrócić do dłoni jak do portu. Ramiona drżały. Włosy rozpuściłaś. Nogi — dwie wieże — rwały się do tańca. Ale to nie był taneczny wieczorek, to tylko miłe spotkanie w znanym gronie. Jakiś alkohol, muzyka, żarty ojca. Kobiety w sukniach, mężczyźni w krawatach. A gdzieś w tym kręgu ja sam — twój syn, mamo, niepasujący jak trzeci do tanga._

_Płyn wdarł się w gardło, połechtał od środka, a twoje usta uległy rozbiciu. Zwęził się szlak płytkich zmarszczek wokół oczu, i na tę jedną sekundę byłaś sobą — taką, jak mogłem cię widzieć w naszych chwilach, kiedy nie było w pobliżu nikogo, całej tej masy profanów, wojerystów, patrzących na ciebie inaczej niż trzeba: nie jak na cudo, jak na znalezisko, nie jak ostatni na świecie oryginał. Szybko zniknęła ta maska z twojej twarzy — albo inaczej: przybrałaś wtedy maskę, a tamto oblicze zdradziło samą prawdę. Jedno mrugnięcie powiek, potem koniec, tyle zdążyło dojrzeć moje oko, w czasie zbyt krótkim dla osób postronnych, a dla mnie dość długim, bo ja cię przecież znałem._

_Nowy papieros pojawił się w dłoni — tak, ojciec mawiał: czerwone sukinsyny — i dym rozpostarł nad tobą swoją władzę, a może gotów był ci służyć, iść w śmierć z tobą — „w śmierć”, jakże teraz do brzmi i jak boli… Ale pamiętam: beżowa jasność sukni, odkryta dla oczu patrzących gładkość ramion, i włosy, co tchnęły w twoją twarz zupełnie nowe życie, zmęczone i smutne, przygasłe, ale ważne. Bo ile miałaś problemów, wiedziałem. Ile rozterek, niewygód i zmartwień. A wtedy, w salonie, jaśniałaś niby gwiazda, jak gdyby to wszystko się działo gdzieś obok, jak gdyby nie dotknął cię ostry ząb czasu, a wszystko, co było tak przykre, nagle znikło. Zrobiłaś dwa kroki w kierunku jednej z kanap. Tak jakby powietrze cię niosło w tamtą stronę, a twoja sukienka i buty na obcasie, z tamtą klamerką w kolorze karmazynu — całość podniosła się wolno razem z tobą, i znowu jedynie ja sam to mogłem widzieć. Wróciłaś do gości. Patrzyłem, jak siadasz. Patrzyłem, lecz nie tak jak patrzy się na matkę, a raczej jak można podziwiać dzieło sztuki, jak czasem kochanek zerka na kochankę, acz o tym nie mówmy, bo serce mi pęka, tu, teraz nawet, gdy o tym wspominam. Wstyd mi poza tym, że tak cię kochałem. Tak, czyli bardziej i mocniej niż można. Niż nakazuje natura, prawo, zwyczaj, niż chciałby tego twój mąż, a mój ojciec. On także zerkał na ciebie raz za razem, mówiąc do osób siedzących naprzeciwko. Oko zsuwało się w prawo, tam, gdzie stałaś, a kiedy usiadłaś na powrót — chłodny dystans — z niego jak gdyby uciekło napięcie, jakby chciał zawsze cię mieć blisko siebie, bojąc się tego, że mógłby cię stracić. I czy mnie mogło to dziwić? Mnie? Nie, nigdy. Nie być zazdrosnym o ciebie, to jak nie żyć. Jak wstrzymać oddech i umrzeć siłą woli. To nieodłączny element. To aksjomat. To coś, co musi zaistnieć: dać lub zabrać, nagrodzić lub skarać, spłodzić albo zabić._

_Dosięgłaś raptownym ciosem spojrzenia moje oczy, a nogi pode mną ugięły się jak trzciny. Nic nie mówiłaś, a jednak wiedziałem, że prosisz z uśmiechem na ustach, abym usiadł. Ten gest, to wejrzenie jak gdyby przypadkowe, bo nawet rozmowy nie musiałaś przerwać, i ten, który w ciebie się wsłuchał, kogo ty słuchałaś, nie spostrzegł się nawet w tej grze pomiędzy nami. W tej prostej relacji na linii syn — matka. W tym tylko nam znanym języku. W tym misterium. Gdzie sięgnę pamięcią, tam widzę tylko ciebie. Od chwili poczęcia złączeni w jedno ciało. I marzę, by tak zostało już na zawsze, a łono twoje niech będzie moim grobem._

_Nie jestem twoim dzieckiem, lecz zakładnikiem, mamo. Od ciebie zależał mój los, przeszłość i przyszłość. Czy czynił ktoś cuda większe niż ty sama? Czy akt macierzyństwa to nie jest cud największy, nie stawia cię w gronie nadludzi i półbogów? To dzieje się przecież wciąż na naszych oczach, gdy dzielna kobieta wydaje światu novum. To człowiek, istota stworzona i rozumna. Tak wdzięczna i wierna do końca. Tak prawdziwa._

_Myślałem o tobie na przekór tam obecnym, a utwór ponownie już zmierzał ku końcowi, wzbierając nad stołem wraz z dymem, wonią perfum, mieszanką waszych głosów, światłem lamp ulicznych, gdy znów nakazałaś, bym usiadł, tak spokojnie, że mogłem odebrać to niemal jak pieszczotę. Te oczy, na moment jedynie w bok patrzące, przebiły się przez salon i gnały w moją stronę, jak sztychy przykuły do ściany spięte ciało i wdarły się prosto do wnętrza, tak, najgłębiej._

_Tymczasem ojciec spróbował cię dotknąć. Ten niby przypadkiem wykonany manewr. Gdy mówił, zataczał rękoma wkoło kręgi, a jeden z nich trafił na opór — twoje ciało — i zamiast powstrzymać się, kajać, wycofać — sięgnął po więcej, ten krótki gest czułości, a może ironii małżeńskiej, coś na pokaz, a może po prostu to rodzaj tej przemocy, gdy każde muśnięcie oznacza atak. Nie wiedziałem. Szumiało mi w uszach od ludzi, którzy pili, od tych, co się śmiali, mówili, brali udział. Od tego wszystkiego, co mnie od nich różniło, jak różnią się zawsze bliźniacy, choć podobni. Na pierwszy rzut oka bez większych sprzeczności, a jednak oddzielne w nich toczy się życie, a jednak osobno im przyjdzie z nim zawalczyć. Tak było też wtedy, gdy gest ojca wybrzmiał, gdy dłoń powiedziała mi więcej niż usta, i kiedy sięgałem po sztucer tam na ścianie, lecz tylko spojrzeniem, lecz tylko na razie. Dom zapłonął. Światło latarni skrzesało pierwszą iskrę. A może zapalnik był we mnie, w niej, w kim innym? A może nie było w tym niczyjej winy, jak wtedy, gdy los decyduje o wszystkim i odchodzi. Czekałem, aż ręka się cofnie, gdzieś zapadnie, aż ojciec spostrzeże ten nietakt, gwałt, zbrodnię, aż wreszcie zakończy się scena mojej klęski. I wtedy się stało: cofnął dłoń, przybrał maskę, a trwało to wszystko sekundę, może ponad. Mrugnąłem i znikło. Potem tylko: ta jego twarz. Ten pozór uśmiechu w otoku pomieszania. Ta z trudem skrywana odraza wobec siebie. Ta wściekłość każąca mu schować oczy, palce. To wszystko, co stało się fiaskiem, jednym z wielu. A potem twoja twarz, ten powrót do porządku, to krótkie, nieznaczne: już dobrze, już po wszystkim. Jak gdyby dotknięcie małżonka było grzechem. Jak gdyby ta scena była taka dziwna._

_A we mnie coś pękło, coś wstało, coś krzyknęło, jak zawsze, gdy ktoś próbował mi cię zabrać. I światła pogasły za oknem — tak myślałem — i płyta zacięła się nagle w pół utworu. Wśród dymu, oddechów i spojrzeń, pośród głosów, zostałem złapany za rękę na zazdrości, a ludzie w salonie jak głusi albo ślepi, zdawali się nie mieć powodu do reakcji. Ich myśli być może nie było między nami, a w tobie widzieli znajomą, siostrę, kogoś, lecz nigdy kobietę, lecz nie obraz piękna. Oczami błądzili po ścianach, innych twarzach, a kiedy spotkali się z tobą, grom nie zabrzmiał. Niebieski chór nie zaśpiewał. Ziemia trwała. Zegar odmierzał minutę za minutą. I tylko ja jeden utknąłem pośród burzy, wśród głosów anielskich i stojąc nad przepaścią. A wszystkie zegary umilkły jak na rozkaz, wskazówki rzucały się jak w epilepsji. Zostań — myślałem wtedy — zostań ze mną zawsze, na wzór blizn lub wspomnień o pierwszym zakochaniu. Jak czasem zostaje z człowiekiem strach z dzieciństwa, jak często się zdarza pamiętać dawne krzywdy. Jak drzewa zapuśćmy korzenie, wiecznie wierni. Bo reszta jest tylko iluzją, nic nie znaczy. Bo wszędzie się czają wrogowie nasi, obcy. Bo światło na zewnątrz straciło w moich oczach, jak tracił cyferblat dziewiczość swojej tarczy._

_I ciągle myślałem: co jest takiego w tobie, że dym ci nadawał powabu, uśmiech siły, a chmurka wonności na szyi i nadgarstkach dawała ci tarczę chroniącą przed złem świata. Skąd w tobie ta władza niechciana, mimowolna? Skąd w każdym spojrzeniu moc wiatru na morzu? Skąd, powiedz? Za późno. Nie dowiem się tego, jak działy się we mnie procesy, przemiany, dążące do swego rodzaju mną rządzenia, a jednak dające mi wolność, której chciałem. Dające coś więcej, co trudno wypowiedzieć, co zwykle ukrywa się w sobie, co jest wstydem, lecz z dumą się nosi przed sobą, patrząc w lustro, jak mały tatuaż na piersi, bunt młodości. Co zawsze odgrywa dla uczuć główną rolę i ginie na deskach tej sceny albo nigdy. Co wzbiera we wnętrzu, by w końcu wybuchnąć. Co wciąż czuwa. Ostrożność nam każe nie mówić o tym, milczeć, jak gdyby to było karalne — może było — a ludzkie spojrzenia, języki, brudne myśli, kazały udawać nam kogoś, kim nikt nie był, a wszystko dlatego, by spełnił się obyczaj, ważniejszy dla ludzi niż prawda o nich samych, spragnionych cudzej krwi i łez też nie swoich. Ludzie wilki. A my pośród tejże watahy niczym zbiedzy._

_Tak stojąc, dochodząc do prawdy o nas samych, o spisku powziętym na przekór przeciwnikom, o tym, że tylko siebie przecież mamy, a życie dokoła jest niczym, nie istnieje, wracała ta pewność, że wszystko się ułoży, że będzie jak w latach dziecięcych, nasza bliskość, jak wtedy, gdy świat nas rozumiał, patrzył rzewnie, a czułość niekryta dawała szczęście, spokój. I gdybym przeczuwał, że wkrótce to przepadnie, że skończy się eon naszego współistnienia, że tryumf odniosą zły język oraz oko, że nic już nie będzie jak dawniej, jak tu, teraz, że los nam przeszkodzi w połowie naszej drogi, co trwać przecież mogła bez końca albo niemal — gdybym wiedział — to uwierz, powstrzymałbym zegary, wyrwane wskazówki wbijając w nasze serca, by śmierć mogła złączyć nas razem i od razu, choć brzmi to jak mowa szaleńca albo błazna. Mówię prawdę. Bo każda minuta samotna jest jak tysiąc, a każdy dzień zmienia się w lata, noc w dekady. I gdyby to można było powstrzymać, cofnąć. I gdyby raz jeszcze mieć szansę, choćby jedną. Gdyby wszystkiego nie przykrył płaszcz żałoby, żal, co z rozpaczą milczącą ciągle wzrastał, ból, który czynił z człowieka strzęp ostatni, coś wyzbytego cech ludzkich, żywotności. Gdyby pozostał na tronie Bóg nieodwrócony, dobry. Może to wszystko trwać by mogło jeszcze chwilę dłużej, jak trwają czasami momenty zapomnienia, wizje, jak dzieje się nieraz ze snami, z satysfakcją, jak zdarza się odczuć to ludziom pewnym siebie. Może i tak nie mogła mieć znaczenia taka chwila, lecz tylko „może”, lecz tliła się nadzieja._

_Czekałem na jeszcze jeden sygnał, twój ruch, słowo, acz nic już nie stało się faktem, kontakt zniknął, zerwała się lina łącząca nasze światy, a światła świeciły niczym latarnie morskie, dające nam znaki i szanse na ratunek. Mgła dymu wezbrała wokoło skał wybrzeża — kanapy, stół, szafa, straciły kontury, a głos był syreną okrętu, każdy inną, aż w końcu złączyły się w jedną, pełna zgodność, jak gdyby szukały właściwej wysokości dźwięku, a gdy ją znalazły, znalazły też siebie. Muzyka mglistej nocy. Za nią cisza. Bo pieśń czarnej płyty zdawała się milknąć, jak robi to ptactwo spłoszone, wzbite w przestwór, strachliwe i płoche, tłukące się w okna. A ja? Wciąż samotny na skraju przepaści, ostatni rozbitek i pierwszy sprawiedliwy. Za późno, by wzywać pomocy. Krzyk pobłądził, a ślady na piasku zatarły się po burzy. Nadciągał kataklizm, gotował się do ciosu, ukryty w ciemnościach ciemięzca ciągle czekał. Omeny jawiły się proste, coraz bardziej pewne, i tylko śledziło się kornie rozwój zdarzeń, jak gdyby ktoś z góry rozpisał wszystkie sceny, podzielił na partie i natchnął do działania. Opisy, dialogi, postacie, wszystko grało. Patrzyło się na to jak w obraz, jak na ekran. Logiczna sekwencja stawała się dogmatem, stawała się jasna i znana, ostateczna. Być świadkiem tych zjawisk to jak być ich twórcą, i jeśli coś mogło zaskoczyć mnie w tym czasie, to tylko mój własny rezonans wobec tego, ja sam byłem bardziej zagadką niż to wszystko, choć przecież poznałem sam siebie jak nikt inny — niech odda to wagę tych krótkotrwałych przeżyć, a może przeciwnie: trwających całą wieczność. Niech będzie świadectwem o prawdzie, o uczuciu, o wszystkim, co ważne, a co tak łatwo stracić. Czy ktoś uwierzy, gdy powiem, że wierzyłem? Czy jest ktoś taki, kto zdoła mi zaufać? Bo ja już nie ufam nikomu, wciąż uciekam, a moja ucieczka zaczęła się od chwili, gdy pierwszy raz nagle poczułem, że cię tracę, gdy z rąk mi zaczęła wypadać dawna siła, gdy coś poczynało rozpadać się na części, choć wciąż nie wiedziałem, czym było, jak powstało, gdy przepaść zdawała się wołać moje imię, rosnąć, a światła pogasły, choć dzień był daleko._

_Gdzie miał początek ten bieg, ta gorączka? Czy w tamten wieczór, gdy salon tętnił życiem, gdy szkło się stykało ze sobą w toastach, gdy kłęby spalonej bibuły były wszędzie, a płyta skrzypiała pod igłą śpiewne tony? Wtedy? Czy wtedy pojąłem dopiero, że to koniec? Początek końca wciąż jeszcze niewyraźny, blady, a dla mnie jawiący się niemal namacalnie, tak pewny jak księżyc srebrzący się po nocy, gdy chłodne powietrze rozprasza w górze chmury. Ja wiedziałem. Lecz odkąd? Od czasu, gdy stałaś tam ze szklanką, szukając wybrednie wśród stosu płyt tej jednej, tej ważnej, tej naszej — wiedziałem: była nasza — tej ostatniej? Czy wcześniej? Czy dużo wcześniej, gdy jeszcze byłem dzieckiem, a ty mnie tuliłaś do piersi — lub inaczej: to ja do tej piersi tak lgnąłem, tak jej chciałem, jak chcieć można tylko spokoju albo zdrowia. Może później? Gdy do mnie mówiłaś: mój mały dżentelmenie, a ja już swobodnie mogłem stawiać kroki, choć nigdy (pamiętasz?) nie chciałem być daleko, i tylko krążyłem przy tobie jak elektron. Ten maminsynek — mówili. Ten spod klosza. Ten uczepiony maminej spódnicy. A ja trzymałem się kurczowo, jakbym tonął, jak gdyby ktoś ciągnął mnie prosto do bram piekieł. Czy to wtedy? Czy później, gdy miałem na twarzy pierwszy zarost (tak, ojciec wyśmiewał mnie, że wolno rośnie), i kiedy skrywałem uczucia, tłumiąc falę, co zalewała mnie mocniej i mocniej z każdym rokiem, choć wiem, że u innych ta fala opadała. Czułem się wtedy jak nagi, jak ci z raju, gdy karę wymierzał surowy actus purus. Doznałem skrzywdzenia i wstydu, dziwnych odczuć, nie znając zupełnie genezy ich i treści. A jednak musiałem zasłonić krocze liściem, musiałem odsunąć od ciebie swoje ręce, oczy, musiałem dla świata być tym, kim być nie chciałem: dorosłym człowiekiem i synem, tylko synem. A może to wszystko się działo dużo później, gdy szedłem po drodze wiodącej do cmentarza, gdy stałem nad grobem, nie wierząc w to, gdzie jestem, nie wierząc wciąż faktom mówiącym mi o tobie, gdy cię niezdarnie żegnałem, po swojemu, gdy w kuchni spotkałem się z ojcem, z żalem, z nożem._

_Wiedziałem, nie wiedząc, że wiem, nie pojmując wcale, jak można cię stracić, pozwolić na tę stratę, nie strwonić w tej walce o ciebie życia, zdrowia, nie oddać w obronie wszystkich sił, nie zwyciężyć._

_A salon tymczasem utonął w woni, dźwięku, i po raz kolejny zdołałaś ukryć przestrach, co tkwił w tobie zawsze, od kiedy pamiętałem, nieśmiałe napięcie, gdy ojciec chciał się zbliżyć, gdy dłonie szukały niepewnie twoich dłoni, ciała, gdy tylko nieliczni wiedzieli — ty, ja, ojciec — że była to próba kontaktu i rozejmu. Twój opór, a jego walkower, moja duma — ta całość zagrała w salonie jak adapter, co znowu odgrywał ostatnie partie pieśni, jak gdyby to trwało bez końca, bez początku. I nawet nie patrząc już na mnie, znak mi dałaś, że tylko ja jeden mam prawo, pozwolenie, że tylko ja jestem dziedzicem twoich włości. Byłem…_

_Papieros dogasał, kończyła się melodia, a w oczach obecnych uwaga przebrzmiewała. Te blaski zza okna nie dały nam w sen zapaść, lecz bledły, chowały się wolno, niosąc spokój. Kołysząc szarawe postacie i ich cienie. Władając scenerią i akcją, rozkazując. I kiedy powieki przymknąłem na ułamek chwili, to wszystko zniknęło: ci ludzie, pełne szklanki, ten dym, co unosił się wokół na wzór sieci, najmniejszy ślad czyjejś stłumionej obecności. I tylko adapter odgrywał pieśń ostatnią, współgrając z przyszłością i prawdą, która przyjdzie. Kat ostrzył narzędzie, sznur wiązał, broń ładował, a wszystko wśród taktów melodii, nut finalnych, co cichły, znikały, aż w końcu ich nie było. Zostało milczenie. Pozostał ból tajemny, co jeszcze nie zdołał ukazać się w zenicie. Ta cisza, ta pustka milcząca, ta zapowiedź burzy. Końcowy krzyk kogoś, kto kona, kto kruszeje. I głos czarnej płyty uparty i naiwny, przebrzmiały już nieco, daleki, coraz cichszy, tak słaby, lękliwy, złamany już w połowie, tak nagle stępiony, tak nagle, nagle… Ucichł._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: