- W empik go
Ludzie rewolucji - ebook
Ludzie rewolucji - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 221 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kraków 1906 – Księgarnia Stefana Kavki
Moim dzieciom Adamowi, Zośce, Lechowi i ich przyjaciołom
Wandzie, Jankowi i Zygmuntowi.
Radbym to nawet przemilczał, aby mnie poprostu ludzie kiedyś nie posądzili, że baję od rzeczy, wszelako zbyt licznych posiadam na to świadków sród współczesnych. Zresztą uważałbym się za nieczułego syna ojczyzny mojej, gdybym nie znalazł słów dla wyrażenia tego, co w rzeczywistości przecierpiała.
Józef Flawjusz: "Dzieje wojny żydowskiej przeciwko Rzymianom VI, III, 4."PTAK.
Nikt nie znał prawdziwego jego nazwiska. Mówiono do niego: Ptak. Miał bowiem twarz podobną do sowy, oczy jastrzębia a nos jak dziób krogulca. – Ptak, brakło papieru! Nazajutrz Ptak przynosił całą ryzę.
– Ptak brakło czcionek!
Nazajutrz Ptak przywoził skrzynię wagi dwóch pudów.
– Ptak, pismo gotowe!
Tego samego dnia Ptak je zabierał i wynosił.
Był to jedyny łącznik tajnej drukarni z światem zewnętrznym. Nikt rzeczywiście nie wiedział o jej istnieniu, nawet najbardziej zaufani członkowie partji. Kto minął próg tej kuźni żywego słowa rewolucyjnego, ten musiał przekreślić całą swoją przeszłość. Nie masz matki, nie masz ojca, nie masz dziecka, nie masz przyjaciela, nie pragniesz szczęścia, nie ulegasz pokusom sławy, nie wierzysz w żadne nagrody przed grobem i za grobem, żyjesz anonimowo, pracujesz anonimowo, cała moralność twoja jest etyką anonima rewolucyjnego. Męczennicy, którzy ze stosu ofiarnego unoszą się w niebo wieczystych rozkoszy – to nie ty. Bohaterzy, którzy zmartwychwstają na pobojowiskach i wstępują, w spiż zaklęci, na piedestały pomników – to nie ty. Poeci, których tłumy wieńczą laurami – to nie ty. Etyka twoja jest całkiem nowa. Nie było jej nawet za czasów greckich stoików. Bo ty wierzysz nawet w to, że przyjdą po tobie inni ludzie i obalać będą twoją robotę a dla dobra dalszego rozwoju zatrą nawet wszelki jej ślad. Idzie tylko jeden, ciągły, nieustający rozwój. Ty, przemijające ogniwo, czas jakiś łączysz przeszłość z przyszłością a potem kruszysz się i giniesz. To jest tak proste, jak dwa a dwa cztery. To jest szczyt mądrości a kogo to dziwi, ten jest słabizną myślową.
Ptak był najdoskonalszem wcieleniem tej filozofii i tej etyki. Doszedł do owej rzadkiej równowagi, jaka znamionowała największych ludzi, którzy kiedykolwiek żyli na świecie. A przecież był on tylko obsługaczem drukarni. Nie stawał na żadnej mównicy i nie uczył, nie układał tomów rojących się od cytat i nie przekazywał nikomu swoich myśli, nie świecił nawet nikomu przykładem, bo ci, którzy z nim razem pracowali, nie tracili drogiego czasu na wzajemne obserwacje. Żyli – i to im zupełnie wystarczało. Działali – i to zaspakajało wszystkie potrzeby ich ducha. Na świecie rozległym rósł ucisk a oni w jego podziemiach gotowali mu grób. Na świecie więdło drzewo wiadomości złego i dobrego a oni z jednego ziarnka idei pędzili nowy krzew, o zdrowych korzonkach, o nie dającej się nawet obliczyć sile wzrostu i utajonych w młodej miazdze złotych owocach. Wszystko jest tylko przemienionym promieniem słonecznym! I ta roślinka ich społecznej myśli i te kaszty drukarskie i ta bibuła i te odezwy i oni sami. Ot, zwyczajni składacze! A ten tam, niepospolity chemik, którego materjał wybuchowy sfinksowego składu obleciał wszystkie laboratorja ministerjum wojny i na żadne "Sezamie, otwórz się" najsumienniejszych i najbardziej przemyślanych analiz nie reagował. Tamten znów, jedyny w swoim rodzaju inżynier, który umiał robić podkopy bez sztabu rachmistrzów, bez taczek i wozów, sprzątających ziemię, bez tamowania ruchu ulicznego i pomimo całej armii nastawionych Argusów. Tamta naprzykład, trzydziestoletnia kobieta, zdołała objechać kilka wszechnic, lata całe pracować w bibljotekach, zdobyć cały szereg patentów, gdzieś zagubionych po świecie, prócz… paszportu. Jak duch zjawiała się w hotelu i jak duch z niego znikała. Niby mgła wyziewana z ziemi pojawiała się wszędzie i za najlżejszym powiewem śledczej policji znowu się rozwiewała w powietrzu. Nie pomyślała nawet nigdy dłużej nad pięć minut o dziecku, które rosło u babki, z pewnością pielęgnowane należycie, bo od czegóż byłyby w ogóle babki? Nawet patenty zdobywała anonimowo. Do laboratorjum chemicznego lipskiej wszechnicy nie dopuszczano kobiet. Wdziała tedy ubranie męzkie. Ale na nieszczęście razu pewnego zemdlała; profesor, poczciwy staruszek, zaczął ją cucić, porozpinał, tajemnica się wydała. Trzeba było dalej jechać w świat. Jechała, aż znalazła się tutaj. A reszta owego drukarskiego legjonu? Oni wszyscy tacy. Każdy przez chwilę stawał na najwyższym szczeblu specjalizacji naukowej a potem schodził z niego głęboko, głęboko, aż na dno społeczne, aż pod owe morze głów, dążeń, zamysłów, etyk, praw, urządzeń ludzkich, gdzie kuźnica jutra, gdzie powstaje nowa oś świata, gdzie rodzi się myśl przewodnia przyszłych pokoleń, gdzie utrzymać się może tylko genjusz anonimowości a zarazem żywioł. I rzeczywiście każdy z nich mógł był o sobie powiedzieć: ja i natura to jedno! Ale mieli w pogardzie wszelkie liryczno-filozoficzne "rozklejanie się w sobie i rozpatrywanie składowych deszczułek budowy swego ja". To był może jedyny kanon tych sceptyków-syntetyków. Dziesięć lat szukano ich, ocierając się niemal codziennie o ich postaci. Wydano na ich wyśledzenie kilkanaście miljonów, kiedy tymczasem oni sami na siebie nie wydawali prawie nic. Cała administracja była ustawicznie z powodu nich alarmowana, gdy tymczasem żaden grecki Archimedes na taki, jak oni, nie zdobywał się spokój. A jednak powodzenie nie oślepiało ich. Przezorni do granic ostatecznych, gdy rzeczywiście najmniejszej nieostrożności nie mogli w swem postępowaniu wyśledzić, jeszcze na podstawie rachunku prawdopodobieństwa gotowali się do katastrofy nieuniknionej. Zmieniali mieszkania, przenosili się z miast do miast. Nad każdym z nich zawisł niesformułowany wyrok śmierci. Ale śmierć jest fizjologicznie i psychologicznie tylko kwestją nerwów a przyrodniczo i filozoficznie tylko kwestją przemiany materji. Kiedyś ludy zrewoltowane stawiały świątynię Rozumowi. Gdyby to od nich dziś zależało, może stawiliby świątynię Świętemu Instynktowi. Ale i to nie. Protoplazmie? I to jakiś twór pochodny. Wzięliby sobie za tymczasowego boga jakiś pierwiastek chemiczny, ot, naprzykład, tlen. Ustawić w cyborium fiolę z Świętym Tlenem. On życie żyjące podtrzymuje a ginące rozkłada. On teraz w czasie żarliwej pracy wbiega do ich płuc, przenika do krwi. Potem, gdy odczytany zostanie wyrok a jedwab szyję zaciśnie, spełni resztę swego władczego zadania nad nimi…
Aż nadszedł ów dzień losowy. Ptak, który zawsze rano opuszczał drukarnię z bibułą zadrukowaną a wieczorem zjawiał się z bibułą nową, przybył niespodzianie w południe i rzekł tylko:
– Zabierajcie, co możecie, i rozchodźcie się natychmiast.
Wszystkie oczy podniosły się od kaszt drukarskich na niego i zaraz potem szybko obiegły całą izbę. Po upływie dziesięciu minut nie było już nikogo, kaszty opróżnione, bibuła zabrana. Znikli, aby gdzieś w nieznanym punkcie zebrać się na nowo. Ptak został sam. Począł okna i drzwi barykadować. Położył na stole dwa rewolwery systemu Smith & Wesson, ale modelu wojskowego, więc dwunastostrzałowe, następnie nóż i siekierę. Głupi przypadek! Dnia tego była niezmierna ślizgawica. Potknął się. Upuścił paczkę. Sznur pękł, wszystko się rozleciało. Chciał zbierać. Ale zbliżył się stójkowy i jakiś ajent, którego poznał po charakterystycznym wyrazie oczu. Więc rzucił się do ucieczki. Tak, w całej dzielnicy znano go, choć o nic nie podejrzywano. Wiedziano, gdzie mieszka. Naprowadzi więc policję na towarzyszów. Zdążył jeszcze ich ostrzedz, ale sam już się nie wymknie. Ich twarzy nie znają tak, jego wskaże każde dziecko, raz porządnie zjechane nahajem. Więc skończone. Ale pozostał akt ostatni. Nie da się tak łatwo wziąć. Nie da się wziąć wcale. Z kolei rozłożył na stole paczkę z nabojami. Przez otwory w deskach okiennicy, które był dawno przygotował, można brać na cel w dość rozległem polu widzenia.
Zabarykadowanych drzwi sztabami, szafami, nie wyłamią tak prędko; będzie zresztą strzelał z drugiego pokoju.
Już szarpnięto dzwonek. Ptak wyjrzał przez otwór w oknie. Dom otoczony żandarmerją i policją. Na koniu oficer. Ptak zmierzył, strzelił. Oficer spadł z konia a łańcuch oblęźniczy w jednej chwili prysnął na wszystkie strony. Teraz słychać łomotanie do drzwi. Znowu cisza. Ptak wyjrzał przez strzelinę. Cóż to? Poszli sobie? Uzupełnił nabój, czekał. Minęło pół godziny. Nagle rozlega się salwa a kilka kul przewierciło na wylot okiennicę i odbiło się o ścianę przeciwległą, że posypał się gruz. Ptak zdążył przez strzelinę dojrzeć w oddaleniu po przeciwległej stronie placu oddział wojska, który ponownie przykładał karabiny do policzków. Ptak szybko usunął się w bok. Nowa salwa. Pół okiennicy wyleciało. Ptak próbował mierzyć z za muru, ale odległość była zbyt wielka. Tymczasem ponowiło się łomotanie w drzwi. Już drzewo trzaska. Walą toporami. Ptak stanął za odrzwiami. Barykada kruszy się. Już w wyłomie widać jakąś twarz. Ptak rzucił strzał z ręki. Strzelał jak mistrz. Krótki jęk, popłoch – a potem regularne kroki marszu piechoty. Ledwie zdołał lepiej ukryć się za murem, kiedy przez wyłom gruchnęła salwa. Zemknął znowu ku oknu. Aha, czają się pod murem. Ptak pochylił się nieco naprzód. Strzelił raz, drugi, trzeci, czwarty. Mierzył celnie a szybko – skutek był za każdym razem. Ale i oni nie próżnowali. Kule latają po całym pokoju. Ptak odkłada jeden rewolwer, bierze drugi. Wraca do okna, nie widzi nikogo, wychyla się – a wtem ze strychu domu po przeciwnej stronie placu padł strzał, celny strzał, bo kula trafiła Ptaka w samo czoło. Automatycznie ściągnął cyngiel rewolweru, strzelił gdzieś w powietrze i runął bez życia na podłogę.
Strzelanina nie ustała jednak tak prędko. Dokoła zwłok Ptaka tworzyła się kałuża. Dziurawiły te zwłoki nowe kule, ostrzeliwano mieszkanie systematycznie jak pole bitwy z ukrytym gdzieś nieprzyjacielem. Rewolucjonista bowiem to "chytry człowiek"! Gdzieś się przyczai jak zwierz, z ukrycia ukąsi… Toteż gdy nareszcie po upływie jakiejś pół godziny odważyli się wtargnąć do mieszkania, Ptak już dobrze ostygł a w dymie, który napełniał pokój, ledwie go mogli odnaleźć na podłodze. Zawziętość była taka, że go jeszcze buciskami kopali i tłukli kolbami. Na miejsce wypadku zjeżdżali się wyżsi dygnitarze. Przetrząśnięto całe mieszkanie, obejrzano każdy szczegół urządzeń. Ptaka odwrócono twarzą do góry. Dwie ekscelencje w czapkach na głowie i w wykładanych futrem płaszczach cesarskich patrzyły w tę twarz ptasią, niepospolitą, a jedna ekscelencja rzekła do drugiej:
– Szalony człowiek!
Druga zaś odparła pierwszej:
– Spytaćby Lombrosa: genjusz, czy obłąkanie? Wachmistrz, który klęczał u zwłok i głowę Ptaka podtrzymywał, aby się jej ekscelencje lepiej mogły przypatrzeć, wykrzywił twarz do idjotyczno-zalotnego uśmiechu i rzekł:
– Świnia rewolucyjna, wasza świetność… Ekscelencje wydęły wargi na dowód niezadowolenia a jedna z nich, obracając się, rzekła:
– Ależ on tu chyba nie był sam?!
Pytanie to poruszyło wszystkich. Zaroiło się. Gdzie reszta? Uszli? Jak i kiedy uszli? Dokąd uszli? Wietrzyk niepewności powiał po wszystkich. Ekscelencje szybko się zabrały i wyszły, wszyscy wychodzili, naradzano się w sieni, potem na ulicy, potem ekscelencje dość pospiesznie odjechały a w zdobytem mieszkaniu zostało tylko na warcie kilku żołnierzy i leżący na podłodze Ptak, nieruchomy, zimny już – skruszone ogniwo – ale tak spokojny, jak gdyby ten kulą przewiercony mózg myślał jeszcze a myśląc widział oczyma duszy nowe mieszkanie, nowe kaszty i jakiegoś nowego Ptaka, który co rano wychodzi z bibułą zadrukowaną a co wieczór wraca z bibułą świeżą.ZWIDZISKA.
Kruk przyjął miejsce domowego nauczycielą w Jawornicy u pana Merwarta głównie dlatego, aby mógł całkowicie pogrążyć się w Kronice Galia. Chodził w Warszawie na prawo; ale dusza jego nie miała nic wspólnego z pandektami. Pisywał wiersze i wcale nieźle władał formą. Mówił sobie jednak: licho wie, czy te nasze wiersze wogóle ktoś czytać będzie a tymczasem taki przekład Galia może przejść do potomności. Upajała go muzyka leoninów średniowiecznej łaciny. Deklamował z przejęciem:
Qui noverunt,
Qui senserunt
Carceres et vincula,
Nos ad laudes,
Non ad fraudes
Damus haec munuscula.