- W empik go
Ludzkie dzieci - ebook
Ludzkie dzieci - ebook
Zapraszamy do zapoznania się z powieścią P. D. James, (oryg. „Children of Men”) - niesamowitym thrillerem science fiction, który zachwyci miłośników literatury dystopijnej i postapokaliptycznej.
Akcja powieści rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, w świecie, gdzie ludzkość jest skazana na wyginięcie - kobiety przestają rodzić dzieci. W takiej rzeczywistości pojawia się Theo, który otrzymuje zadanie eskortowania tajemniczej kobiety, która pierwsza, od 20 lat zaszła w ciążę.
W tej wciągającej powieści P. D. James przedstawia nam mroczny i przerażający świat, gdzie nadzieja na przetrwanie ludzkości jest bardzo niewielka.
„Ludzkie dzieci" to arcydzieło literatury science fiction, które zdobyło uznanie zarówno czytelników, jak i krytyków.
Wciągająca fabuła, oryginalne pomysły i wizja przyszłości, która może być bliższa, niż nam się wydaje, czynią tę powieść niezwykle wartościową i interesującą.
Na podstawie książki powstał nagradzany film o tym samym tytule, w rolach głównych wystąpili: Clive Owen, Julianne Moore, Michael Caine.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8341-017-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Piątek, 1 stycznia 2021
Pierwszego stycznia 2021 roku, trzy minuty po północy, ostatni człowiek urodzony na Ziemi zginął w publicznej burdzie na przedmieściu Buenos Aires, w wieku dwudziestu pięciu lat, dwóch miesięcy i dwunastu dni. Jeśli wierzyć pierwszym doniesieniom, Joseph Ricardo zmarł tak, jak żył. Nigdy sobie nie radził z zaszczytem, jeśli tak można to nazwać, bycia ostatnią istotą ludzką, której narodziny zostały oficjalnie zarejestrowane, z zaszczytem w jego przypadku niemającym żadnego związku z osobistymi zaletami czy talentem. A teraz nie żył. Wiadomość dotarła do Wielkiej Brytanii i została podana w radiowym programie informacyjnym, którego przypadkiem słuchałem. Zasiadłem do pisania dziennika ostatniej połowy mojego życia, gdy zwróciłem uwagę na godzinę i pomyślałem, że równie dobrze mogę wysłuchać skrótu najważniejszych wiadomości z serwisu nadawanego o dziewiątej. Informację o śmierci Ricarda podano na końcu, zwięźle, bez emfazy; spiker wygłosił kilka zdań starannie wypranym z emocji tonem. Po wysłuchaniu komunikatu uznałem, że stanowi on dodatkowe usprawiedliwienie dla rozpoczęcia dziennika akurat dzisiaj, w pierwszy dzień nowego roku i w moje pięćdziesiąte urodziny. Jako dziecko zawsze lubiłem to wyróżnienie, choć urodziny przypadały tak szybko po Bożym Narodzeniu, że jeden prezent – nigdy nie wydawał się szczególnie lepszy od tego, jaki tak czy inaczej bym dostał – załatwiał obie okazje.
Gdy zacząłem pisać, doszedłem do wniosku, że te trzy wydarzenia, Nowy Rok, moje pięćdziesiąte urodziny i śmierć Ricarda, w zasadzie nie usprawiedliwiają skalania pierwszych stron nowego notesu z luźnymi kartkami. Ale będę kontynuował, ponieważ pisanie stanowi dodatkową małą obronę przed grzechem gnuśności i zaniechania. Gdy nie będzie niczego do zanotowania, zaczną rejestrował nicość, a potem, jeśli i kiedy się zestarzeję – czego spodziewa się większość z nas, gdyż staliśmy się ekspertami w przedłużaniu życia – otworzę jedną z puszek ze zgromadzonymi zapałkami i rozpalę małe prywatne ognisko próżności. Nie mam zamiaru zostawiać dziennika jako rejestru ostatnich lat życia pewnego człowieka. Nawet w najbardziej egotycznym nastroju nie oszukuję sam siebie na tyle. Co ciekawego może być w dzienniku Theodore’a Farona, doktora nauk, wykładowcy w kolegium Merton na Uniwersytecie Oksfordzkim, historyka epoki wiktoriańskiej, bezdzietnego rozwodnika, samotnika, którego wyróżnia jedynie to, że jest kuzynem Xana Lyppiatta, dyktatora i zarządcy Anglii? Poza tym zostawianie osobistych zapisków nie jest potrzebne. Wszystkie państwa świata przygotowują się do zachowania swojego świadectwa dla tych, którzy, jak od czasu do czasu wciąż sobie wmawiamy, może po nas nastaną, dla istot z innej planety, które może wylądują w zielonej dziczy i będą się zastanawiać, jaki rodzaj myślącego życia kiedyś tu zamieszkiwał. Gromadzimy nasze książki i rękopisy, wielkie obrazy, partytury i instrumenty muzyczne, artefakty. Największe biblioteki świata co najwyżej za czterdzieści lat zostaną zaciemnione i zapieczętowane. Budowle, te które przetrwają, będą mówić za siebie. Miękki kamień Oksfordu najprawdopodobniej wytrzyma nie więcej niż kilka stuleci. Uniwersytet już debatuje, czy warto odnawiać kruszejącą fasadę teatru Sheldonian. Ja lubię sobie wyobrażać, jak te mityczne istoty lądują na placu Świętego Piotra i wchodzą do wielkiej Bazyliki, milczącej i pełnej ech pod stuleciami kurzu. Czy zrozumieją, że była to jedna z największych świątyń jednego z licznych bogów ludzkości? Czy zaciekawi ich natura bóstwa czczonego z taką pompą i splendorem? Czy zaintryguje tajemnica symbolu tak prostego, jak wszechobecne w przyrodzie dwa skrzyżowane kije, a zarazem kapiącego od złota, wysadzanego klejnotami i wspaniale zdobionego? A może ich wartości i procesy myślowe będą tak obce naszym, że nic, co budzi nasz podziw czy szacunek, nie będzie w stanie ich poruszyć? Ale pomimo odkrycia – czy to było w 1997? – planety, o której astronomowie powiedzieli, że może na niej istnieć życie, niewielu z nas naprawdę wierzy, że oni kiedyś przylecą. Istnieją, to nie ulega wątpliwości. Założenie, że tylko jedna mała gwiazda w ogromie wszechświata jest zdolna do stworzenia i podtrzymania inteligentnego życia, byłoby niedorzeczne. My jednak do nich nie dotrzemy, a oni nie przybędą do nas.
Dwadzieścia lat temu, kiedy świat był już na wpół przekonany, że nasz gatunek na zawsze utracił zdolność prokreacji, poszukiwania ostatniego narodzonego człowieka stały się powszechną obsesją wyniesioną do rangi dumy narodowej, międzynarodowymi igrzyskami tyleż bezsensownymi, co zaciekłymi i bezwzględnymi. Aby się zakwalifikować, urodziny musiały być oficjalnie zarejestrowane, z odnotowaną datą i dokładnym czasem. Warunek ten skutecznie wyeliminował znaczną część rodzaju ludzkiego, która znała dni, ale nie godziny narodzin swoich potomków, i zgodzono się, choć tego nie podkreślano, że wynik nie musi być rozstrzygający. Prawie na pewno gdzieś w dalekiej dżungli, w jakiejś prymitywnej chacie ostatnia istota ludzka wysmyknęła się ledwo zauważenie na obojętny świat. Po miesiącach sprawdzania i weryfikowania oficjalnym zwycięzcą został Joseph Ricardo, mieszanej rasy, urodzony z nieślubnego związku w szpitalu Buenos Aires dwie minuty po trzeciej czasu zachodniego dnia 19 października 1995 roku. Po ogłoszeniu wyniku zostawiono go samemu sobie, by jak najlepiej wykorzystał swoją sławę, podczas gdy świat, jak gdyby nagle świadom bezsensu zawodów, zwrócił uwagę gdzie indziej. Teraz Ricardo nie żyje, a ja wątpię, czy jakiś kraj będzie skłonny wyciągnąć z zapomnienia innych kandydatów.
Jesteśmy rozwścieczeni i zdemoralizowani nie tyle przez nieuchronnie zbliżający się koniec naszego gatunku, nie tyle nawet przez niezdolność do zapobieżenia temu stanowi rzeczy, ile przez porażkę w odkryciu przyczyny. Zachodnia nauka i zachodnia medycyna nie przygotowały nas na skalę i upokorzenie tej ostatecznej klęski. Wiele chorób opierało się zdiagnozowaniu albo leczeniu i jedna z nich niemal wyludniła dwa kontynenty, zanim w końcu wygasła. Ale prędzej czy później mogliśmy wyjaśnić, co i dlaczego nam szkodzi. Nadaliśmy nazwy wirusom i bakteriom, od których, niestety, nawet dzisiaj nie jesteśmy wolni; nękają nas jak odwieczni wrogowie, toczący potyczki i powalający przypadkowe ofiary chyba tylko w celu powiększenia naszej goryczy, bo przecież wiadomo, kto odniesie ostateczne zwycięstwo. Zachodnia nauka była naszym bogiem. W różnorodności swojej potęgi chroniła, krzepiła, uzdrawiała, ogrzewała, karmiła nas i bawiła, a my czuliśmy, że mamy prawo ją krytykować i od czasu do czasu odrzucać, jak ludzie zawsze odrzucali swoich bogów, ale zawsze ze świadomością, że pomimo naszego odstępstwa to bóstwo, nasz twór i nasz niewolnik, wciąż będzie nam zapewniał środki przeciwbólowe, zapasowe serca, nowe płuca, antybiotyki, ruchome koła i ruchome obrazy. Światło zawsze będzie się zapalać po naciśnięciu kontaktu, a jeśli nie, znajdziemy przyczynę. Nigdy nie byłem dobry w naukach ścisłych. W szkole rozumiałem niewiele i w wieku lat pięćdziesięciu rozumiem niewiele więcej. A jednak nauka była również moim bogiem, jeśli nawet jej osiągnięcia pozostały dla mnie niezrozumiałe, i podzielam powszechne rozczarowanie tych, których bóg umarł. Dokładnie pamiętam słowa pewnego siebie biologa, gdy w końcu stało się jasne, że nigdzie na całym świecie nie ma ciężarnej kobiety: „Odkrycie przyczyny tej pozornie globalnej bezpłodności może zabrać nam trochę czasu”. Minęło dwadzieścia pięć lat i już nawet nie spodziewamy się sukcesu. Jak jurny ogier nagle dotknięty impotencją, zostaliśmy upokorzeni w samym sercu naszej wiary w siebie. Pomimo całej naszej wiedzy, inteligencji, potęgi, już nie możemy robić tego, co zwierzęta robią bez jednej myśli. Nic dziwnego, że wielbimy je i zarazem mamy w pogardzie.
Rok 1995 stał się znany jako Omega i obecnie określenie to jest używane powszechnie. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku odbyła się wielka debata publiczna, czy kraj, który odkryje lekarstwo na bezpłodność, ma podzielić się nim ze światem i na jakich warunkach. Przyjęto, że mamy do czynienia z katastrofą globalną, która musi spotkać się z reakcją zjednoczonego świata. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych wciąż mówiliśmy o Omedze w kategoriach choroby, która z czasem zostanie zdiagnozowana i następnie wyleczona, tak jak człowiek wynalazł lekarstwo na gruźlicę, dyfteryt, polio, a nawet w końcu, choć zbyt późno, na AIDS. Gdy minęły lata i wspólne wysiłki pod egidą Organizacji Narodów Zjednoczonych spełzły na niczym, decyzja o całkowitej jawności przestała obowiązywać. Badania stały się tajne, wysiłki różnych państw budziły zaciekawienie i podejrzliwość. Wspólnota Europejska działała w zgodzie, nie szczędząc środków na laboratoria i siłę roboczą. Europejskie Centrum Płodności pod Paryżem zaliczało się do najbardziej prestiżowych na świecie i współpracowało, przynajmniej oficjalnie, ze Stanami Zjednoczonymi, które podejmowały jeszcze większe starania. Brakowało jednak współpracy międzyrasowej; nagroda była zbyt wielka. Warunki podzielenia się tajemnicą stały się przedmiotem gorących dyskusji i spekulacji. Przyjęto, że odkrywca będzie musiał się podzielić odkrytym lekarstwem; takiej wiedzy naukowej żadna rasa nie powinna ani nie mogłaby na zawsze zachować dla siebie. Mimo to z obsesyjną podejrzliwością patrzyliśmy na inne kontynenty, państwa i narody, karmiąc się pogłoskami i spekulacjami. Odrodziło się stare rzemiosło – szpiegostwo. Starzy agenci zrzekli się wygodnego życia na emeryturze w Weybridge i Cheltenham, aby wrócić do dawnego fachu. Oczywiście szpiegowanie nigdy nie odeszło do historii, nawet po oficjalnym zakończeniu zimnej wojny w roku 1991. Człowiek jest zbyt uzależniony od odurzającej mieszaniny młodzieńczego ryzykanctwa i dojrzałej perfidii, by zupełnie z niej zrezygnować. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych biurokracja szpiegostwa rozkwitła tak, jak się nie zdarzyło od końca zimnej wojny, produkując nowych bohaterów, nowe czarne charaktery, nowe mity. Patrzyliśmy szczególnie bacznie na Japonię, na wpół z obawą, że ten technicznie utalentowany naród już może być na drodze ku odkryciu rozwiązania.
Po dziesięciu latach nadal patrzymy, ale z mniejszym niepokojem i bez nadziei. Szpiegostwo wciąż istnieje, lecz minęło dwadzieścia pięć lat, odkąd się narodziła ostatnia istota ludzka i w głębi duszy niewielu z nas wierzy, że na tej planecie rozlegnie się kiedyś krzyk noworodka. Zainteresowanie seksem zanika. Romantyczna, wyidealizowana miłość wzięła górę nad prymitywną cielesną satysfakcją pomimo wysiłków zarządcy Anglii, który poprzez sieć państwowych porno shopów próbuje stymulować nasze słabnące apetyty. Mamy jednak zmysłowe surogaty, dostępne dla wszystkich dzięki państwowej służbie zdrowia. Nasze starzejące się ciała są oklepywane, naciągane, gładzone, pieszczone, namaszczane, perfumowane. Jesteśmy manikiurowani, pedikiurowani, mierzeni i ważeni. Kolegium Lady Margaret Hall stało się oksfordzkim centrum masażu; tam w każde wtorkowe popołudnie kładę się na leżance i patrzę na wciąż zadbane ogrody, ciesząc się zapewnioną przez państwo, skrupulatnie odmierzoną godziną zmysłowego rozpieszczania. Jakże wytrwale, z jakże obsesyjną troską pielęgnujemy złudzenie – jeśli nie młodości, to przynajmniej wigoru wieku średniego. Golf jest obecnie grą narodową. Gdyby nie było Omegi, działacze na rzecz ruchu ochrony przyrody protestowaliby przeciwko przemianie setek akrów ziemi, w tym naszych najpiękniejszych terenów wiejskich, w stawiające coraz wyższe wymagania pola golfowe. Wszystkie są darmowe; stanowią część rozrywek obiecanych nam przez zarządcę. Niektóre stały się ekskluzywne i odstraszają niepożądanych gości nie zakazami, co byłoby wbrew prawu, ale tymi subtelnymi, dyskryminującymi sygnałami, które nawet najbardziej gruboskórni mieszkańcy Anglii nauczyli się interpretować już w dzieciństwie. Potrzebujemy naszego snobizmu; równość jest teorią polityczną, nie polityką praktyczną, nawet w egalitarnej Wielkiej Brytanii Xana. Próbowałem kiedyś zagrać w golfa, ale natychmiast uznałem tę grę za kompletnie nieciekawą, może z powodu mojego talentu do wybijania kawałków darni, nie piłki. Obecnie biegam. Prawie codziennie ubijam miękką ziemię Port Meadow albo bezludne ścieżki Wytham Wood, licząc mile, później mierząc bicie serca, spadek wagi, wytrzymałość. Tak jak każdy inny, pragnę jak najdłużej utrzymać się przy życiu i mam taką samą obsesję na punkcie funkcjonowania ciała.
Większość z tych zabiegów wywodzi się z początku lat dziewięćdziesiątych: poszukiwania medycyny alternatywnej, wonne olejki, masaże, głaskanie i namaszczanie, terapia kryształami, seks bez penetracji. Pornografia i przemoc seksualna obecne w filmach, w telewizji, w książkach, w życiu wzrosły i stały się bardziej dosadne, ale na Zachodzie kochaliśmy się coraz rzadziej i płodziliśmy coraz mniej dzieci. W owym czasie wydawało się to pożądanym zjawiskiem w świecie rażąco zanieczyszczonym wskutek przeludnienia. Jako historyk postrzegam to jako początek końca.
Początek lat dziewięćdziesiątych powinien być dla nas ostrzeżeniem. Już wtedy raport Wspólnoty Europejskiej wykazał gwałtowny spadek liczby urodzin dzieci w Europie – 8,2 miliona w roku 1990, z wyjątkowym spadkiem w krajach katolickich. Uważaliśmy, że znamy przyczyny, że spadek był zamierzony, że nastąpił wskutek bardziej liberalnego podejścia do kontroli urodzin i aborcji, wskutek odwlekania ciąży przez kobiety pracujące zawodowo i poświęcające się karierze, wskutek dążenia rodzin do podwyższenia standardu życia. Rozprzestrzenianie się AIDS, zwłaszcza w Afryce, także przyczyniło się do spadku populacji. Niektóre kraje europejskie zaczęły prowadzić energiczne kampanie zachęcające do rodzenia dzieci, ale większość z nas uważała, że spadek jest wskazany, nawet konieczny. Zanieczyszczaliśmy planetę naszą liczbą; jeśli mnożyliśmy się w mniejszym tempie, to tym lepiej. Poszczególne kraje przejmowały się nie tyle spadkiem liczby ludności, ile utrzymaniem własnych mieszkańców, własnej kultury, własnej rasy, wyhodowaniem takiej liczby młodych, by zachować struktury ekonomiczne. Ale, jak pamiętam, nikt nie sugerował, że płodność rasy ludzkiej drastycznie się obniża. Rok Omega nastał z dramatyczną nagłością i został przyjęty z niedowierzaniem. Zdawało się, że ludzkość niemal z dnia na dzień utraciła zdolność reprodukcji. Dokonane w lipcu 1994 odkrycie, że nawet zamrożone nasienie zmagazynowane na potrzeby eksperymentów i sztucznego zapłodnienia straciło żywotność, było wyjątkowym koszmarem, który rzucił na Omegę całun zabobonnej trwogi, czarów, boskiej interwencji. Powrócili dawni bogowie, straszni w swojej potędze.
Świat nie stracił nadziei, dopóki pokolenie urodzone w roku 1995 nie osiągnęło dojrzałości płciowej. Po ukończeniu badań, gdy żaden z chłopców nie wyprodukował żywotnych plemników, zrozumieliśmy, że rzeczywiście zbliża się koniec Homo sapiens. W owym roku, 2008, wzrosła liczba samobójstw. Nie tylko wśród starców, ale również wśród ludzi w średnim wieku – z mojego pokolenia, które miało najdotkliwiej odczuć ciężar upokarzających, lecz naglących potrzeb starzejącego się, chylącego ku upadkowi społeczeństwa. Xan, będący już zarządcą Anglii, spróbował zmniejszyć skalę epidemicznego zjawiska przez nakładanie grzywien na najbliższych krewnych samobójców, tak jak dziś Rada wypłaca wysokie odszkodowania krewnym tych niesamodzielnych, zależnych od nich starców, którzy odbierają sobie życie. Polityka przyniosła skutek – wskaźnik samobójstw spadł w porównaniu z ogromnymi liczbami w innych częściach świata, zwłaszcza w krajach, których religia jest oparta na kulcie przodków, na ciągłości rodu. Ale ci, którzy postanowili żyć, ulegali prawie powszechnemu negatywizmowi, we Francji nazwanemu nnui universel. Spadł on na nas niczym podstępna choroba; w istocie był chorobą z dobrze znanymi symptomami znużenia, depresją, niesprecyzowanym złym samopoczuciem, podatnością na drobne infekcje, nieustannym dokuczliwym bólem głowy. Walczyłem z nim jak wielu innych. Niektórzy, wśród nich Xan, nigdy nie cierpieli z tego powodu, chronieni być może przez brak wyobraźni albo, w jego przypadku, egoizm tak potężny, że żadna zewnętrzna katastrofa nie mogła go przezwyciężyć. Ja wciąż od czasu do czasu zmagam się z nawrotami, lecz teraz boję się mniej. Również broń, jaką walczę, niesie mi ukojenie: książki, muzyka, jedzenie, wino, obcowanie z przyrodą.
Te kojące satysfakcje są również gorzko-słodkim przypomnieniem o przemijaniu ludzkiej radości, ale czy kiedyś była ona wieczna? Wciąż umiem znaleźć zadowolenie, bardziej intelektualne niż zmysłowe, w olśniewającym blasku oksfordzkiej wiosny, w kwiatach przy Belbroughton Road, piękniejszych z roku na rok, w promieniach słońca wędrujących po kamiennych murach, w kwitnących kasztanowcach rozkołysanych na wietrze, w zapachu pola kwitnącej fasoli, w pierwszych płatkach śniegu, w kruchej zwartości tulipana. Przyjemność nie musi być mniej żywa dlatego, że nastaną stulecia przyszłych wiosen z kwieciem niewidzianym przez ludzkie oczy, że mury się skruszą, drzewa umrą i spróchnieją, ogrody zarosną chwastami i trawą; najważniejsze, że całe to piękno przeżyje ludzką inteligencję, która je odnotowuje, cieszy się nim i je opiewa. Powtarzam to sobie, ale czy wierzę, kiedy przyjemność przychodzi teraz tak rzadko, a gdy już jest, tak trudno odróżnić ją od bólu? Potrafię zrozumieć arystokratów i wielkich właścicieli ziemskich, którzy, nie mając nadziei na progeniturę, zostawiają na łasce losu swoje posiadłości. Nie możemy doświadczyć niczego prócz chwili obecnej, nie możemy żyć w żadnej innej sekundzie czasu, i zrozumienie tego pozwala nam w takim stopniu, w jakim to jest możliwe, zbliżyć się do życia wiecznego. Ale umysł sięga przez stulecia do optymizmu naszych przodków i wówczas, bez nadziei na potomstwo, jeśli nie własne, to gatunku, bez pewności, że po naszej śmierci życie nie zaniknie, wszystkie intelektualne i zmysłowe przyjemności czasami wydają się niczym więcej, jak żałosną, wątłą obroną przed ostateczną zgubą.
W naszej powszechnej żałobie, jak rozpaczający rodzice, musimy odrywać się od wszelkich bolesnych przypomnień o bolesnej stracie. Dziecięce place zabaw w parkach zostały zlikwidowane. Przez pierwsze dwadzieścia lat po Omedze huśtawki były podwiązane i zabezpieczone, zjeżdżalnie i drabinki stały nieodmalowane. Obecnie wreszcie zniknęły, a asfaltowe place zabaw obsiano trawą i kwiatami niczym małe zbiorowe mogiły. Zabawki spalono, z wyjątkiem lalek, które dla na wpół oszalałych kobiet stały się namiastką dzieci. Szkoły, od dawna zamknięte, na głucho zabito deskami albo przekształcono w ośrodki kształcenia dorosłych. Książki dla dzieci systematycznie usuwano z bibliotek. Obecnie tylko z taśm i nagrań znamy głosy dzieci, tylko w filmach czy programach telewizyjnych możemy zobaczyć żywe, ruchome obrazy młodzieży. Niektórzy uznali, że oglądanie ich jest nie do zniesienia, ale większość syci się nimi niczym narkotykiem.
Dzieci urodzone w roku 1995 są zwane Omegami. Żadne pokolenie nie zostało lepiej przebadane i przestudiowane, żadne pokolenie nie było bardziej zadręczane, bardziej cenione ani bardziej rozpieszczane. Były naszą nadzieją, obietnicą zbawienia i były – wciąż są – wyjątkowo piękne. Czasami się wydaje, że natura w swej skrajnej nieprzychylności pragnęła dobitnie ukazać nam to, co utraciliśmy. Chłopcy, obecnie dwudziestopięcioletni mężczyźni, są silni, indywidualistyczni, inteligentni i przystojni jak młodzi bogowie. Wielu jest również okrutnych, aroganckich i brutalnych, co zresztą zaobserwowano u Omeg na całym świecie. Chodzą słuchy, że budzące strach gangi Malowanych Twarzy, jeżdżące nocą po wiejskich okolicach, aby urządzać zasadzki i terroryzować nieostrożnych podróżnych, są Omegami. Podobno aresztowanemu Omedze proponuje się nietykalność, jeśli zdecyduje się wstąpić do Państwowej Policji Bezpieczeństwa, podczas gdy reszta gangu, nie bardziej winna, trafia do Kolonii Karnej na wyspie Man, miejsca zsyłki przestępców skazanych za rozboje, włamania czy wielokrotne kradzieże. Ale jeśli ktoś jest na tyle niemądry, żeby bez ochrony jeździć po niszczejących podrzędnych drogach, to ludzie w miasteczkach i miastach mogą czuć się bezpieczni dzięki zaprowadzeniu dziewiętnastowiecznej polityki deportacji.
Kobiety cechuje inne piękno, klasyczne, wyniosłe, ospałe, bez ożywienia czy energii. Mają swój charakterystyczny styl, którego inne kobiety nie kopiują być może ze strachu. Noszą długie, rozpuszczone włosy, czoła przepasują warkoczem lub wstążką, prostą albo plecioną. Styl ten pasuje wyłącznie do klasycznie pięknej twarzy z wysokim czołem i dużymi, szeroko rozstawionymi oczami. Jak ich męskie odpowiedniki, wydają się niezdolne do współczucia. Omegi, mężczyźni i kobiety, są zupełnie inną rasą, budzącą lęk i zazdrość, traktowaną z pobłażliwością i na wpół zabobonnym respektem. W niektórych krajach, jak słyszeliśmy, są rytualnie składane w ofierze w obrzędach płodności wskrzeszonych po stuleciach powierzchownego ucywilizowania. Od czasu do czasu zastanawiam się, co zrobimy my, Europejczycy, jeśli dotrą do nas wieści, że starożytni bogowie przyjęli te całopalne ofiary i narodziło się żywe dziecko.
Może uczyniliśmy nasze Omegi tym, czym są, przez własną głupotę; reżim, który łączy bezustanny nadzór z absolutną pobłażliwością, raczej nie prowadzi do zdrowego rozwoju. Jeśli dzieci są od niemowlęctwa traktowane jak bogowie, jest wysoce prawdopodobne, że w życiu dorosłym będą się zachowywać jak wcielone diabły. Jedno żywe wspomnienie dobrze wyraża to, jak ja ich postrzegam, jak oni postrzegają siebie. Było to zeszłego czerwca, w upalny, ale nie duszny dzień czystego światła, z obłokami wolno żeglującymi po lazurowym niebie, ze słodkim powietrzem chłodzącym policzki, dzień całkowicie pozbawiony parnego rozleniwienia, jakie kojarzę z oksfordzkim latem. Wybrałem się do znajomego z kolegium Christ Church i wszedłem pod szeroki łuk Wolseya, żeby przeciąć czworokątny dziedziniec Tom Quad, gdy ich zobaczyłem, grupę czterech mężczyzn i czterech kobiet elegancko upozowanych na kamiennym cokole. Kobiety z karbowanymi aureolami jasnych włosów, z wysoko sklepionymi brwiami, z wystudiowanymi fałdami przezroczystych sukien wyglądały tak, jakby zstąpiły z prerafaelickich okien w katedrze. Za nimi, na szeroko rozsuniętych nogach, z rękami splecionymi na piersi stało czterech mężczyzn, patrzących nie na nie, lecz ponad ich głowami, jak gdyby manifestując arogancką zwierzchność nad całym dziedzińcem. Gdy przechodziłem, kobiety zwróciły na mnie spojrzenia puste i obojętne, ale z charakterystycznym błyskiem lekkiej pogardy. Mężczyźni na chwilę ściągnęli brwi, po czym odwrócili wzrok, jak od obiektu niegodnego dalszej uwagi, i znów patrzyli na dziedziniec. Pomyślałem wówczas – to zresztą myślę teraz – jak bardzo się cieszę, że już nie muszę ich uczyć. Większość Omeg uzyskała licencjat, ale na tym koniec, nie są zainteresowane dalszą edukacją. Omegi, z którymi miałem zajęcia, były inteligentne, ale zakłócające spokój, niezdyscyplinowane i znudzone. Na szczęście nie musiałem odpowiadać na niewypowiedziane pytanie: „Jaki to ma sens?”. Historia, która interpretuje przeszłość w celu zrozumienia teraźniejszości i stawienia czoła przyszłości, jest dla wymierającego gatunku dyscypliną najmniej satysfakcjonującą.
Kolega z uczelni, Daniel Hurstfield, podchodzi do Omegi z absolutnym spokojem, ale, ponieważ jest profesorem statystycznej paleontologii, jego umysł obejmuje różne wymiary czasu. Niczym dla Boga ze starego hymnu, w jego oczach tysiąc stuleci jest przeszłym wieczorem. Siedząc obok mnie na bankiecie kolegium w roku, w którym pełniłem urząd sekretarza wina, powiedział:
– Co podasz do kuropatwy, Faron? Powinno przyjemnie się komponować. Czasami, jak się obawiam, zdradzasz skłonności do eksperymentowania. Mam także nadzieję, że ustaliłeś racjonalny program picia. Trapiłaby mnie na łożu śmierci myśl, że barbarzyńskie Omegi swobodnie rozporządzają piwnicą kolegium.
– Myślimy o tym – odparłem. – Oczywiście wciąż odkładamy wino do leżakowania, ale w mniejszej skali. Niektórzy z moich kolegów uważają, że jesteśmy zbyt pesymistyczni.
– Och, nie sądzę, żebyś ty mógł być zbyt pesymistyczny. Nie mam pojęcia, dlaczego wszyscy wydajecie się tacy zaskoczeni Omegą. Przecież z czterech miliardów form życia, które istniały na tej planecie, trzy miliardy dziewięćset sześćdziesiąt milionów wymarło. Nie wiemy dlaczego. Niektóre z przyczyn niczym nieusprawiedliwionych, niektóre wskutek naturalnych kataklizmów, niektóre zniszczone przez meteoryty i asteroidy. W świetle tej masowej zagłady przypuszczenie, że Homo sapiens powinien stanowić wyjątek, naprawdę wydaje się niedorzeczne. Pomijając Omegę, być może już leci ku nam asteroida odpowiedniej wielkości, żeby zniszczyć planetę.
Zaczął głośno przeżuwać mięso kuropatwy, jak gdyby ta perspektywa sprawiała mu najwyższą satysfakcję.Ω
2
Wtorek, 5 stycznia 2021
W czasie tych dwóch lat, kiedy na zaproszenie Xana byłem swego rodzaju obserwatorem-doradcą na zebraniach Rady, dziennikarze zwykle pisali, że wychowaliśmy się razem i jesteśmy sobie bliscy jak bracia. To nieprawda. Począwszy od dwunastego roku życia, spędzaliśmy razem wakacje, ale to wszystko. Pomyłka nie była niczym dziwnym, sam na wpół w to wierzyłem. Nawet z perspektywy czasu letnie ferie przypominają mi nudny ciąg podobnych, przewidywalnych dni, ani przykrych, ani strasznych, po prostu znośnych i od czasu do czasu przyjemnych, bo byłem bystry i dość lubiany przez rówieśników. Dopiero gdy poznałem błogosławioną chwilę wyzwolenia, po paru dniach pobytu w domu marzyłem o wyjeździe do Woolcombe.
Nawet w trakcie pisania próbuję zrozumieć, co wówczas czułem do Xana, dlaczego więź pozostała tak silna i długotrwała. Nie miała charakteru seksualnego, z tym wyjątkiem, że w prawie wszystkich bliskich przyjaźniach istnieje podskórne mrowienie pociągu seksualnego. Nigdy się nie dotknęliśmy, nawet, pamiętam, w trakcie niesfornej zabawy. W zasadzie zabawy nigdy nie były żywiołowe – Xan nienawidził, gdy ktoś go dotykał, a ja wcześnie dostrzegłem i szanowałem tę jego niewidzialną ziemię niczyją, tak jak on szanował moją. Nie był to również zwykły układ, w którym dominujący kolega, starszy choćby tylko o cztery miesiące, manipuluje młodszym, pełnym uwielbienia uczniem. Nigdy nie czułem się gorszy; dawanie tego do zrozumienia nie było w jego stylu. Witał mnie bez szczególnego ciepła, ale jak bliźniaka, część siebie. Miał wrodzony urok; wciąż ma. Urokiem często się pogardza, choć nie wiem dlaczego. Nikt, kto go posiada, nie jest zdolny do szczerego darzenia sympatią innych, przynajmniej w chwili poznania i pierwszej rozmowy. Urok osobisty zawsze jest autentyczny; może być powierzchowny, lecz nie jest fałszywy. Xan umie sprawić, że osoba przebywająca w jego towarzystwie czuje się wyróżniona, ma wrażenie, że budzi serdeczne uczucie i zainteresowanie. Nie wie, że nazajutrz Xan ze spokojem wysłuchałby wieści o jej śmierci, że mógłby prawdopodobnie sam zabić ją bez skrupułów. Teraz mogę oglądać go w telewizji, gdy zdaje kwartalny raport narodowi, i widzę ten sam urok.
Nasze matki nie żyją. Do końca były otoczone troskliwą opieką w Woolcombe, gdzie obecnie jest dom spokojnej starości dla protegowanych Rady. Ojciec Xana zginął w wypadku samochodowym we Francji rok po tym, jak Xan został zarządcą Anglii. Wiązała się z tym jakaś tajemnica; nigdy nie podano szczegółów. W owym czasie często myślałem o wypadku i wciąż się nad nim zastanawiam, co sporo mi mówi o moich relacjach z Xanem. W głębi duszy wciąż wierzę, że jest zdolny do wszystkiego, a właściwie niemal chcę wierzyć, że jest bezlitosny, niezwyciężony, wykraczający poza granice konwencjonalnego zachowania, jak wtedy, gdy byliśmy chłopcami.
Koleje życia sióstr bardzo się różniły. Moja ciotka dzięki pomyślnemu połączeniu piękna, ambicji i szczęścia wyszła za baroneta w średnim wieku, moja matka zaś za urzędnika służby cywilnej średniego szczebla. Xan urodził się w Woolcombe, jednej z najpiękniejszych rezydencji ziemskich w Dorset. Ja urodziłem się w Kingston, w hrabstwie Surrey, w skrzydle położniczym miejscowego szpitala, skąd zabrano mnie do domu, wiktoriańskiego bliźniaka przy długiej, nudnej drodze z szeregiem identycznych domów prowadzącej do Richmond Park. Wychowałem się w atmosferze przypominającej wieczne niezadowolenie. Pamiętam, jak matka pakowała mnie na letnią wizytę w Woolcombe, z niepokojem sortując czyste koszule, podnosząc najlepszą marynarkę, potrząsając nią i poddając dokładnym oględzinom, z czymś, co wyglądało na osobistą wrogość, jak gdyby jednocześnie urażona ceną i faktem, że kupione na wyrost ubranie zrobiło się za małe, i to bez pośredniego okresu, w którym naprawdę by pasowało. Swoje nastawienie do powodzenia siostry wyrażała w szeregu często powtarzanych zdań: „I tak dobrze, że nie przebierają się do kolacji. Nie wydam pieniędzy na smoking, nie w twoim wieku. To niedorzeczne!”. Potem padały nieuchronne pytania, zadawane z odwróconym wzrokiem, bo wstyd nie był jej obcy: „Mam nadzieję, że pomiędzy nimi dobrze się układa? Oczywiście osoby tej klasy zawsze sypiają w osobnych pokojach”. I na koniec: „Oczywiście, to dobrze dla Sereny”. Wiedziałem, nawet w wieku dwunastu lat, że to wcale nie jest dobrze dla Sereny. Przypuszczam, że matka o siostrze i szwagrze myślała znacznie częściej, niż oni kiedykolwiek o niej.
Nawet moje niemodne imię zawdzięczam Xanowi. On odziedziczył imię po dziadku i pradziadku; Xan od pokoleń było rodzinnym imieniem Lyppiattów. Ja też zostałem nazwany po dziadku ze strony ojca. Moja matka nie widziała powodu, żeby być gorsza, gdy chodziło o ekscentryczne imię dla dziecka. Sam sir George jednak wzbudził jej zdziwienie. Wciąż słyszę cierpką skargę: „Według mnie on wcale nie wygląda na baroneta”. Był jedynym baronetem, jakiego oboje znaliśmy, więc się zastanawiałem nad jej prywatnym wyobrażeniem – blady, romantyczny arystokrata z portretu van Dycka, nadąsany bajroniczny arogant czy może rumiany dziedzic, awanturniczy, obdarzony tubalnym głosem i uwielbiający polowania z ogarami? Wiedziałem jednak, o co jej chodzi; mnie również nie przywodził na myśl baroneta. Zdecydowanie nie wyglądał na właściciela Woolcombe. Miał usianą czerwonymi cętkami twarz w kształcie łopaty, małe wilgotne usta pod śmiesznymi, jakby sztucznymi wąsami, rude włosy, które przekazał Xanowi, spłowiałe do burej barwy siana, i oczy spoglądające na akry ziemi z wyrazem smutnego zdziwienia. Był dobrym strzelcem i to matka pochwalała. Xan też nieźle strzelał. Nie wolno mu było brać należących do ojca purdeyów, ale miał parę własnych strzelb, z których paliliśmy do królików, i dwa pistolety do strzelania ślepakami. Wieszaliśmy tarcze na drzewach i całymi godzinami poprawialiśmy wyniki. Po kilku dniach ćwiczeń przewyższyłem Xana zarówno w strzelaniu ze strzelby, jak i z pistoletu. Moje umiejętności zaskoczyły nas obu, mnie w szczególności. Nie spodziewałem się, że polubię strzelanie albo że będę w tym dobry; wręcz zawstydziło mnie odkrycie, jaką przyjemność, niemal zmysłową i zabarwioną poczuciem winy, sprawia mi ciężar doskonale wyważonej broni.
Xan w czasie wakacji nie miał innych towarzyszy i zdawało się, że ich nie potrzebuje. Żadni koledzy z Sherborne nie przyjeżdżali do Woolcombe. Gdy pytałem go o szkołę, odpowiadał wykrętnie:
– Jest w porządku. Lepiej niż w Harrow.
– Lepiej niż w Eton?
– Już tam nie uczęszczam. Pradziadek zrobił potworny raban, były publiczne zarzuty, gniewne listy, odejście w złości. Zapomniałem, o co poszło.
– Nigdy nie masz nic przeciwko powrotowi do szkoły?
– Czemu miałbym mieć? A ty?
– Nie, dość to lubię. Gdybym nie przyjeżdżał tutaj, wolałbym szkołę niż wakacje.
Po chwili milczenia powiedział:
– Rzecz w tym, że nauczyciele chcą cię zrozumieć, bo myślą, że za to im płacą. Ja wciąż jestem dla nich zagadką. W jednym semestrze pilny uczeń, najwyższe oceny, pupil wychowawcy w internacie, pewne stypendium w Oksfordzie; w następnym wielkie, wielkie kłopoty.
– Jakie kłopoty?
– Nie takie, żeby mnie wywalili, i oczywiście w następnym semestrze znów jestem grzecznym chłopcem. To wprawia ich w konsternację i zaniepokojenie.
Ja też go nie rozumiałem, lecz to mnie nie martwiło. Nie rozumiałem samego siebie.
Teraz oczywiście wiem, dlaczego lubił, gdy byłem w Woolcombe. Chyba domyślałem się od samego początku. Nie miał wobec mnie absolutnie żadnych zobowiązań, nie ponosił żadnej odpowiedzialności; nie dotyczyły go nawet zobowiązania przyjaźni czy odpowiedzialność za dokonany wybór. On mnie nie wybrał. Byłem jego kuzynem, byłem zesłany przez los, po prostu tam byłem. Ze mną w Woolcombe nie musiał stawiać czoła nieuchronnemu pytaniu: „Dlaczego nie zaprosisz kolegów na wakacje?”. Dlaczego miałby zapraszać? Miał do zabawy osieroconego przez ojca kuzyna. Zdjąłem z jego ramion brzemię nadmiernego rodzicielskiego zainteresowania jedynym dzieckiem. Nigdy szczególnie nie byłem go świadom, ale być może beze mnie rodzice czuliby się zmuszeni do okazywania troski. Xan od najmłodszych lat nie tolerował pytań, ciekawości, wtrącania się w jego życie. Podzielałem to podejście; pod tym względem byliśmy podobni. Gdybym miał dość czasu albo gdyby to miało sens, prześledziłbym nasz rodowód, żeby odkryć korzenie tej obsesyjnej niezależności. Teraz rozumiem, że była ona jedną z przyczyn mojego nieudanego małżeństwa. Prawdopodobnie z tego powodu Xan nigdy się nie ożenił. Podniesienie spuszczanej kraty, która strzeże zwieńczone blankami serce i umysł, wymagałoby czegoś znacznie potężniejszego niż seksualna miłość.
W czasie tych długich tygodni lata rzadko widywaliśmy jego rodziców. Jak większość nastolatków, sypialiśmy do późna i gdy schodziliśmy na dół, oni już zdążyli skończyć śniadanie. Nasz południowy posiłek był piknikiem przygotowywanym w kuchni – termos domowej zupy, chleb, ser i pasztet, kawałki naszpikowanego owocami placka – przez smętną kucharkę, która nielogicznie zrzędziła, że sprawiamy jej dodatkowy kłopot i równocześnie narzekała na brak wystawnych proszonych kolacji, dzięki którym mogłaby wykazać się swoim talentem. Musieliśmy wracać na czas, żeby przebrać się w garnitury do kolacji. Wujostwo nie podejmowali gości, przynajmniej nie za mojej bytności w Woolcombe, i przy stole rozmawiali tylko między sobą, podczas gdy Xan i ja jedliśmy, od czasu do czasu obrzucając się ukradkowymi, porozumiewawczymi spojrzeniami krytycznej młodzieży. Podejmowana zrywami rozmowa niezmiennie dotyczyła planowania nam zajęć i toczyła się tak, jakby nas tam nie było.
Ciotka, ostrożnie obierając brzoskwinię ze skórki i nie podnosząc wzroku, mówiła:
– Może chłopcy chcieliby zobaczyć Maiden Castle.
– Niewiele jest do zobaczenia w Maiden Castle. Jack Manning mógłby zabrać ich łodzią na połów homarów – odpowiadał wuj.
– Raczej nie ufam Manningowi. Jutro w Poole jest koncert, który mógłby im się spodobać.
– Jaki koncert?
– Nie pamiętam, dałam ci program.
– Może zrobiłby im dobrze jeden dzień w Londynie.
– Nie w taką piękną pogodę. Znacznie lepiej będzie im na świeżym powietrzu.
Kiedy Xan skończył siedemnaście lat i mógł korzystać z samochodu ojca, wybraliśmy się do Poole podrywać dziewczyny. Uznałem te wyprawy za przerażające i towarzyszyłem mu tylko dwa razy. Przypominały mi wejście do innego świata; chichoty, polujące parami dziewczęta, śmiałe, wyzywające spojrzenia oraz na pozór błahe, lecz obowiązkowe pogawędki. Po drugim razie powiedziałem:
– Nie udajemy uczucia. Nawet ich nie lubimy, a one z pewnością nie lubią nas. Skoro obu stronom zależy tylko na seksie, dlaczego po prostu tego nie powiemy, rezygnując z tych żenujących podchodów?
– Zdaje się, że tego potrzebują. Tak czy siak, jedyne kobiety, do których można zwrócić się w ten sposób, chcą zapłaty z góry. W Poole, jeśli dopisze szczęście, wystarczy jeden film i parę godzin picia.
– Chyba już tam nie pojadę.
– Pewnie masz rację. Zwykle nazajutrz rano czuję, że sprawa była niewarta zachodu.
W typowy dla niego sposób brzmiało to tak, jakby moja niechęć nie wynikała, o czym musiał wiedzieć, z zakłopotania, wstydu i strachu przed porażką. Raczej nie mogłem mieć pretensji do Xana, że straciłem dziewictwo w wyjątkowo niewygodnych warunkach na parkingu w Poole z taką rudą, która jasno dała do zrozumienia, w czasie mojej niezdarnej gry wstępnej i później, że zna lepsze sposoby na spędzenie sobotniego wieczoru. Nie mogę też twierdzić, że doświadczenie to niekorzystnie wpłynęło na moje życie seksualne. Ostatecznie, gdyby życie seksualne było zdeterminowane przez pierwsze młodzieńcze eksperymenty, większość świata byłaby skazana na celibat. W żadnej innej dziedzinie ludzie nie są bardziej przekonani, że spotka ich coś lepszego, jeśli tylko wytrwają.
Poza kucharką pamiętam niewielu służących. Był tam ogrodnik Hobhouse z patologiczną antypatią do róż, zwłaszcza gdy rosły z innymi kwiatami. „Wciskają się wszędzie”, narzekał, jakby pnące i zwyczajne krzewy, które przycinał z odrazą i dużą umiejętnością, w jakiś tajemniczy sposób same się rozsiewały. Był tam Scovell o ładnej, impertynenckiej twarzy, którego dokładnej roli nie rozumiałem – szofer, pomocnik ogrodnika, złota rączka? Xan albo go ignorował, albo z wyrachowaniem traktował po chamsku. Nie widziałem, by kiedykolwiek odnosił się niegrzecznie do innego sługi, i zapytałbym go o przyczynę, gdybym nie wyczuwał, wrażliwy jak zawsze na niuanse emocji mojego kuzyna, że dopytywanie byłoby niemądre.
Nie mam za złe, że to Xan był ulubieńcem naszych dziadków. Preferencja wydawała się absolutnie naturalna. Pamiętam urywek rozmowy podsłuchanej w pewne Boże Narodzenie, które, niestety, wszyscy razem spędzaliśmy z Woolcombe.
– Czasami się zastanawiam, czy Theo w końcu nie zajdzie dalej niż Xan.
– Ależ skąd. Theo to przystojny, inteligentny chłopiec, Xan natomiast jest błyskotliwy.
Xan i ja zmówiliśmy się w tej sprawie. Gdy zostałem przyjęty do Oksfordu, byli zadowoleni, ale też zaskoczeni. Gdy Xan dostał się do prestiżowego kolegium Balliol, uznali, że to mu się należało. Gdy ukończyłem studia z bardzo dobrą oceną na dyplomie, powiedzieli, że miałem szczęście. Gdy Xan osiągnął tylko ocenę dobrą, narzekali, ale pobłażliwie, że nie przykładał się do pracy.
Xan nigdy nie wysuwał żądań, nigdy nie traktował mnie jak biednego kuzyna, co roku dostającego jedzenie, picie i darmowe wakacje w zamian za towarzystwo czy uległość. Jeśli chciałem być sam, byłem sam, bez jednej skargi czy komentarza. Zwykle zaszywałem się w bibliotece, która zachwycała mnie półkami pełnymi oprawnych w skórę książek, kolumnami z fantazyjnymi głowicami, wielkim kamiennym kominkiem z wyrzeźbionym herbem, marmurowymi popiersiami w niszach, wielkim stołem do map, na którym mogłem rozkładać książki i odrabiać wakacyjne zadania, głębokimi skórzanymi fotelami, widokiem z wysokich okien na trawnik schodzący do rzeki i mostu. Wertując książki poświęcone historii hrabstwa, odkryłem, że w czasie wojny domowej pięciu młodych kawalerów broniło mostu przed „okrągłymi głowami”, dopóki wszyscy nie polegli. Były wymienione nawet ich nazwiska, apel ku czci romantycznej odwagi: Ormerod, Freemantle, Cole, Bydder, Fairfax. W wielkim podnieceniu pobiegłem po Xana i zaciągnąłem go do biblioteki.
– Patrz, dokładna rocznica potyczki przypada w następną środę, szesnastego sierpnia. Powinniśmy to uczcić.
– Jak? Rzucić kwiaty do wody?
Nie potraktował propozycji ani lekceważąco, ani pogardliwie, był tylko lekko rozbawiony moim entuzjazmem.
– Dlaczego za nich nie wypić? Nie odprawić ceremonii?
Zrobiliśmy jedno i drugie. O zachodzie słońca poszliśmy na most. Xan zabrał butelkę wina bordoskiego z zapasu ojca i dwa pistolety, ja niosłem naręcze kwiatów z otoczonego murem ogrodu. Rozpiliśmy butelkę, potem Xan stanął na balustradzie i wypalił z pistoletów w powietrze, ja zaś wykrzyknąłem nazwiska. Ta chwila z lat chłopięcych wciąż mi towarzyszy, wieczór czystej radości, niczym nieprzyćmionej, nieskażonej poczuciem winy, przesytu czy żalu; chwila unieśmiertelniona w mojej pamięci przez wizerunek Xana balansującego na tle zachodu słońca, jego płonących włosów i bladych płatków róż unoszonych w dół rzeki pod mostem, aż zniknęły z zasięgu wzroku.