- promocja
- W empik go
Ludzkie losy - ebook
Ludzkie losy - ebook
Hanna i Dorota to koleżanki ze studiów. Hanna ratuje świat, choć nie potrafi zadbać o własne relacje. Dorota sądzi, że problemy małżeńskie to szczyt jej zmartwień. Dopiero przekona się, że może mieć ich znacznie więcej. Kiedy dochodzi do przypadkowego spotkania po latach, na jak wychodzą ukryte zależności. Ktoś okażę się zupełnie kimś innym. Ktoś inny nosi w sobie zbyt wiele gniewu. A ktoś nie może pogodzić się z utratą. Dysfunkcje rodzinne, bezdomność i problemy psychiczne. Bohaterowie powieści borykają się ze swoimi problemami, radząc sobie, jak potrafią. Lub nie radząc sobie. A życie toczy się dalej, przynosząc nowe wyzwania i nowe szanse…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 372 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Skoro już masz telefon komórkowy, może byłabyś łaskawa go odbierać – nagrała się. – Spóźnię się na niedzielny obiad u rodziców. Ale ty przyjdź zgodnie z planem i uaktualnij mamie system w komputerze, prosiła o to. – Prosiła co prawda Barbarę, ale nie było potrzeby o tym wspominać, skoro równie dobrze mogła zając się tym siostra. W końcu miała dużo więcej wolnego czasu. – Do zobaczenia, cześć.
Przerwała połączenie i odłożyła telefon na stół, uprzednio wyłączywszy dzwonek. Musiała przespać się po jednym dyżurze a przed kolejnym.
Zazwyczaj zapadała w sen jeszcze pół sekundy zanim jej głowa uzyskała solidny kontakt z poduszką, przy czym rolę poduszki mógł odgrywać blat stołu, oparcie fotela czy czyjeś ramię. Jej organizm nauczył się wykorzystywać każdą chwilę, by zredukować permanentny deficyt snu.
Tym razem jednak natrętne myśli krążyły jej po głowie, nie dając odpłynąć w błogosławioną nieświadomość.
Wręcz odruchowo dłonie zaciskały się jej w pięści na wspomnienie rozmowy, w której nieomal dopuściła się rękoczynów. Zawsze uchodziła za wybuchową, a przejaw braku solidarności ze strony Krystiana doprowadził ją do punktu wrzenia.
Cholerny świętoszek. Gówniarz, który jeszcze nie przeszedł twardej szkoły życia i mógł udawać wyższość moralną. Przyznać się do błędu i przeprosić. Tak przeczytał w amerykańskich książkach. Ale nie było żadnego błędu, nie było za co przepraszać, a w tym cholernym kraju przeprosiny zostałyby odebrane tylko jako przyznanie się do winy i zachętę do procesu cywilnego o odszkodowanie. Przepraszać powinni biurokraci, którzy tak bardzo nie ufali lekarzom, że zmuszali ich do marnowania dziewięćdziesięciu procent cennego czasu na wypełnianie absurdalnych papierków. Niedługo przed przystąpieniem do resuscytacji trzeba będzie wypełnić dziesięć druków i uzyskać zgodę rodziny. Niech i tak będzie, ludzie będą padać jak muchy, nie jej sprawa. Jeśli karać się będzie tych, którzy autentycznie chcą pomóc i ratować życie, niedługo w służbie zdrowia ostaną się tylko otrzaskani w prawie a nieudolni medycznie asekuranci i kunktatorzy.
To jasne, jaki model służby zdrowia promuje minister zdrowia, który sam jest prawnikiem, a żyje jakimś kompleksem. Ale niesolidarność wśród swoich? Krystian, którego przyjęli pod swoje skrzydła, udzielali wskazówek, poświęcali wolny czas po dyżurach? Który dobrze wie, jak wygląda ta praca? Że niektóre rzeczy robi się odruchowo, i że to cholerne ciśnienie na pewno zostało zmierzone? Nie sposób wszystkiego odnotować, każdego słowa, każdego gestu, zwłaszcza rutynowych i oczywistych? Korciło ją, by przejrzeć karty sporządzane przez samego Krystiana. Czy w którejś z nich nie pominął odnotowania koloru gówna i tylko fart sprawił, że nie okazało się to kluczowe dla diagnozy?
Świstek papieru okazał się ważniejszy i bardziej godny zaufania niż trójka doświadczonych i ofiarnych ludzi. Zniszczą im teraz życie. A gówniarz Trąbalski temu przyklaskuje. Bo przeczytał coś w amerykańskiej książce i nie miał jeszcze żadnego poważnego przypadku. Istny autorytet, i medyczny, i moralny. Jak sam minister.
Podniosła głowę i spojrzała na zegarek. Minęło pół cennej godziny. Musi zasnąć, bo inaczej nie przetrwa kolejnych dwudziestu czterech godzin dyżuru. Do złości na gówniarza Trąbalskiego, który tak naprawdę miał na nazwisko Trąba, a nie Trąbalski, doszło zdenerwowanie antycypowanym niewyspaniem. Wstała i poszukała w szufladzie tabletek nasennych męża. Ona niemal nigdy nie musiała z nich korzystać. On, niestety, znacznie częściej. Obserwowała to uważnie. Nie mogła pozwolić, by Marek zasilił rzesze tych nadużywających środków psychoaktywnych wypalonych lekarzy.
Z wahaniem zważyła w dłoni wyciśniętą z blistra tabletkę. Niemal nie czuła jej ciężaru. Takie maleństwo, a w parę minut mogło zapewnić jej kilka godzin solidnego snu. Westchnęła i nalała wody z kranu.
O Trąbalskim pomyślę jutro, skonstatowała, jak Scarlett O’Hara.Skarpety osobno, koszule osobno. Segregując pranie Dorota poruszała się jak na taśmie filmowej puszczanej w zwolnionym tempie. To był jeden z tych dni, gdy powietrze stawało się gęste jak wata i każde działanie wymagało zwiększonego wysiłku. Co gorsza, wata wdzierała się też do mózgu i spowalniała myślenie. Chwilami miała ochotę zastygnąć w bezczasie, jak parkinsonicy z filmu z Robertem de Niro i Robinem Williamsem, i pozwolić życiu dziać się bez jej udziału. Zresztą, nieraz czuła, że tak właśnie jest i bez jej decyzji.
Wysiłkiem woli otrząsnęła się i podjęła pracę. Słodkawy zapach załaskotał ją w nos. Podniosła do twarzy bladobłękitną koszulę męża. Dała mu ją na którąś rocznicę ślubu. Idealnie pasowała do jego szarych oczu. Wyglądał w niej obłędnie i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Głęboko wciągnęła zapach. Rozpoznała ostrą nutę jego ulubionej wody po goleniu i drugą, obcą, bardziej kwiatową. Pozwoliła jej odpłynąć. Bokserki razem ze skarpetami. Jej bielizna osobno, do programu delikatnego. Na obiad kupi pierogi, teść lubił szczególnie ruskie.
Koło jej kolan przewinęła się Pietrucha. Duży, rudy, kudłaty i bardzo łagodny pies. Oparł łeb o jej ramię i popatrzył głęboko w oczy.
– Co, malutki? – podrapała go za uchem. – Pieskie to życie, prawda? Tobie to pasuje. – Wyciągnęła z kieszeni swetra psi przysmak. – Smacznego. Przynajmniej ty miej trochę radości.
Przytuliła się do ciepłego ciała zwierzęcia. Chętnie zamieniła zapach wody po goleniu i niezidentyfikowanych perfum na woń nieco przepoconej i wytarzanej w błocie psiej sierści.
Z parteru dobiegły odgłosy świadczące o tym, że Maja wróciła do domu. Spojrzała na zegarek. Było zdecydowanie zbyt wcześnie na koniec lekcji, ale nie czuła się na siłach, by podejmować z córką kolejną jałową dyskusję na ten temat. Rozmów, które kompletnie do niczego nie prowadziły, było w tej rodzinie i w jej życiu stanowczo zbyt wiele. Czasem jednak przechodziło jej przez myśl, że z kolei wszystkie przemilczenia zajmują jeszcze więcej miejsca w jej przestrzeni psychicznej. Niematerialne byty czasem wręcz namacalnie panoszyły się przy wspólnym stole, rozpierając niewidzialnymi acz wyczuwalnymi łokciami. Czytała gdzieś o plemionach, które nie uznawały dziecka za członka wspólnoty dopóki nie zostało mu nadane imię. Może jednak słowa miały jakąś moc urzeczywistniania bytów? Tymczasem nienazwane widma manifestowały się czasem ulotną wonią perfum, odgrzewaną kolacją albo spleśniałymi resztkami jedzenia znajdowanymi w szufladach.
Dorota westchnęła. Na tę bitwę też nie była gotowa, ale dla spokoju sumienia – i dla zachowania pozorów – musiała zaproponować córce obiad. Obiad, wiedziała przecież, który, gdy tylko zniknie za drzwiami kuchni, wyląduje z powrotem w garnku albo zniknie w koszu na śmieci. Kolejne nieistniejące przez niewypowiedzenie. Teść próbował kiedyś zagaić rozmowę, ale – jak nigdy – solidarnie z Leszkiem udawali, że nie wiedzą o co chodzi i zmienili temat. Tak, w willi przy ulicy Groszkowej panowała pełna harmonia. Czworo członków rodziny, plus pies, koegzystowało z licznymi niewidzialnymi bytami, starając się nie wchodzić im w drogę. Szczególnie podstępny był duch zmarłej kilka lat temu teściowej. Potrafił wychynąć znienacka nie wiadomo skąd i zaprowadzić zamęt w pozornie bezpiecznej sytuacji. Trzeba było naprędce zmieniać znaczenia już wyartykułowanych słów i zapominać odpowiedzi na proste pytania.
Tylko teść zdawał się czasem nie rozumieć reguł gry.
Ojciec Leszka był twardym facetem, ulepionym z gliny twardszej niż kolejne pokolenie. Urodził się jeszcze w czasach wojny, na terenach, przez które przetaczały się oddziały niemieckie, radzieckie, polskie, banderowskie i bodaj czy nie mongolskie; które były świadkami pogromów Żydów, Polaków, Ukraińców, ludności niemieckojęzycznej i każdej innej mniejszości; gdzie wszyscy namiętnie nienawidzili wszystkich, bali się wszystkich i mścili się za wszystko. Z tego tygla brutalności, strachu i nienawiści wielu wychodziło skrzywionych, hołubiących swe resentymenty, do śmierci czekających na wyimaginowany rewanż. Jakimś cudem – a może po prostu zasługą własnej osobowości – na teściu ciężkie czasu dzieciństwa nie odcisnęły Piętna zgorzknienia. Przeciwnie. Dorocie wydawał się niepokojąco dobrym, szlachetnym i wyrozumiałym człowiekiem. Niepokojąco, bo nie pasował do tego rodzinnego kłębowiska żmij. Bo zdarzało mu się zakłócić milczącą zgodę na dalsze milczenie, bo zaburzał uspokajające przekonanie, że normalną koleją rzeczy każda nieszczęśliwa rodzina jest niegodziwa na swój własny sposób.
Dorota przerwała niepożądany przypływ myśli i ruszyła w górę schodów. Usłyszała lekkie skrzypniecie i skrzywiła się, bo wydała je nie poręcz, o która się oparła, ale jej własne kolano. Zastarzała kontuzja z czasów, gdy była kapitanem szkolnej drużyny siatkówki. Czasów chwały.
Córka stała w kuchni plecami do wejścia. Nie obejrzała się na dźwięk otwieranych drzwi. Dorota nie łudziła się, że Maja nie usłyszała. Słuch miała doskonały i najprawdopodobniej rozpoznała kroki matki. Do dziadka, była przynajmniej taka szansa, przynajmniej by coś powiedziała.
Tymczasem stała nieruchomo, wpatrzona w coś za oknem. Golf naciągnęła na brodę, a dłonie ukryła w rękawach. Całą postawą minimalizowała powierzchnie ciała wystawioną na kontakt ze środowiskiem zewnętrznym. Marzła.
– Dam ci obiad – zapowiedziała Dorota bez zbędnych wstępów grzecznościowych.
Nie czekając na odpowiedź, która nie miała nadejść, wyciągnęła z lodówki garnek i przełożyła porcję leczo do mniejszego rondla. Włączyła kuchenkę.
– Popilnujesz sama? – zapytała, czując przypływ zniechęcenia i poczucia bezsensu. Bezwład psychiczny przeniósł się na jej ciało. Chciała tylko położyć się na kanapie. Albo po prostu się położyć. Gdziekolwiek.
– Kiedy wraca ojciec? – odezwała się niespodziewanie Maja.
Dorota wzruszyła ramionami. Dawno już przestala wnikać w grafik męża. Pojawiał się, kiedy chciał, lub kiedy uznał to za stosowne. Pogodzenie się z tym było jednym z podstawowych elementów rozleglejszej strategii budowy świątyni pod wezwaniem Świętego Spokoju. Skąd to nagłe zainteresowanie córki?
– Nie wiem – odparła po prostu, zgodnie z prawdą. – Może będzie na kolacji. – A może nie. Może wróci przed nocą.
Ogarnęło ją jeszcze większe znużenie. Była gotowa zniknąć. Nie, nie umrzeć. Nie było w niej rozpaczy ani chęci śmierci. Zawsze byłaby to jakaś chęć. Wypełniająca ją pustka wytłumiała wszelkie zewnętrzne impulsy do jakiegokolwiek działania. Zmobilizowała rezerwy motywacji, by zawlec się do kanapy w salonie. Dziecko nie powinno oglądać matki na kuchennej podłodze.
Nie potrafiłaby powiedzieć, ile czasu minęło, nim wszedł teść. Usłyszała szuranie jego kapci. Czasami ten dźwięk potrafił doprowadzić ją do wściekłości. Szuranie niosło ze sobą częstokroć przeczucie jakiegoś znaczenia, którego odgadywać ani przyjąć nie chciała. Tym razem poczuła tylko jakiś wewnętrzny skurcz. Wiedziała, że krąży wokół niej, szukając pretekstu, by ją zagadnąć. Wiedziała, że szuranie ucichnie dopiero wtedy, gdy zastąpi je dźwięk jego głosu, zadającego niechciane pytania, naruszającego jej kokon bierności.
– Dorotko, wszystko w porządku?
Nie chciała jego troski i uwagi. Nie potrzebowała jego sympatii czy litości. Naruszał jej przestrzeń, zmuszał do wysiłku wygenerowania jakichś emocji. Czy nie mógł zrozumieć, jak bardzo potrzebowała spokoju? Po prostu spokoju?
– Maja już zjadła – udzielił niepotrzebnej do niczego informacji. – Ciężki dzień w pracy?
Nie byłam dziś w pracy. Czy nie widzisz, że dziś nie jest dzień na pracę?
Na głos nie odpowiedziała niczego.
Znowu usłyszała szuranie. Chwila przerwy. Kolejna seria niezdecydowanego szurania. W końcu teść wyszedł z pokoju.
Wiedziała, że później będzie miała wyrzuty sumienia. Ojciec Leszka był jedynym, któremu w tym domu zależało. I to on okazywał jej najwięcej serca. Nie mąż, i nie córka.
W tej chwili jednak nie miała energii, by o tym myśleć.
Później.– Co nie działa tym razem? – zapytała Hanna już od progu. Ze Skype może coś zdziałam, stawy kolanowe i więdnące neurony zostawiam Basi – uprzedziła stały żart ojca.
– Cieszę się, że cię widzę – odparł i uściskał córkę.
Wziął od niej kurtkę i zawiesił na wieszaku. Z kuchni dolatywał zapach czegoś świeżo ugotowanego. Mama, jak zwykle,. przygotowała się na wizytę. Żeby nie wiadomo jak zapewniały ją córki, że nie musi nic dla nich gotować, w świecie mamy nastąpiłaby chyba niebywała katastrofa, gdyby została przyłapana z pustym rondlem.
– Nie mogę rozmawiać z Walterem – poskarżył się ojciec.
Walter był starym przyjacielem rodziców, jeszcze z czasów, gdy kontakty zagraniczne większości Polaków ograniczały się do Związku Radzieckiego, Czechosłowacji i NRD. Walter był okazem, którym można było się pochwalić przed kolegami. Mieszkaniec Berlina – uwaga! – Zachodniego. Kosmita z innego świata. Hanna nie bardzo pamiętała samego Waltera, za to doskonale zapamiętała radość ze świątecznych paczek, zawierających takie rarytasy, jak czekolady Ritter czy żelki Haribo. Nie do końca wiadomo, jakim cudem – ale w czasach zapadłego Peerelu ojcu udawało się dostać paszport na wyjazdy nie tylko do bratnich krajów ościennych, ale także do tych bardziej ówcześnie egzotycznych, w tym Włoch czy Niemiec Zachodnich. Każdy taki wyjazd ojca był dla Hanny i jej siostry niezmiernie atrakcyjny, gdyż koniec końców wiązał się z powrotem i zalewem atrakcyjnych prezentów. Z perspektywy czasu Hanna inaczej oceniała częste nieobecności ojca. Gdyby sama miała dzieci, raczej nie poświeciłaby więzi z nimi na rzecz materialnego dobrobytu. Przez długi czas, aż do wieku dorosłego, ojciec był dla niej dostarczycielem dewiz i źródłem gum z Donaldem, nabywanych w Pewexie. Dla nastolatki, szyk zadawany przed koleżankami był znacznie ważniejszy niż drugi rodzic. W końcu mama doskonale sprawdzała się w roli kucharki i praczki, więc zdawało się, że niczego więcej jej nie potrzeba. Teraz, obserwując silne więzi, jakie niektórzy z jej znajomych potrafili zadzierzgnąć z własnymi dziećmi, sądziła, że coś utraciła; coś, czego już nie odzyska, pomimo bliskości, jaką udało się w ostatnich latach zbudować z rodzicami. Pamiętała, co ojciec powiedział jej kiedyś o dziadku. Dopóki dziadek chciał i mógł, syn nie bardzo palił się do bliskości z nim. Gdy w końcu do tego dojrzał, dziadek był już w zbyt podeszłym wieku. Cieszyła się, że w przypadku kolejnego pokolenia ta obustronna chęć przynajmniej nie przyszła zbyt późno.
– Nic nie działa? – zaczęła dopytywać szczegóły. – Ani wizja ani fonia?
– Dziecko, jak zacznę mieć wizje, to zadzwonię do Watykanu, a nie do ciebie – odparł tato. – Dźwięku nie słyszę.
– Aparat słuchowy był włączony?
Skinięcie głową.
– Walter poruszał ustami?
Tak samo.
– Mikrofon?
– Rozumiem, że checklisty są teraz modne, ale chyba przeceniasz głupotę ojca – zauważył tato.
Roześmieli się oboje.
– No to zbadajmy sprawę – włączyła program.
– Rozmawiałaś z Basią? – zapytał ojciec, gdy sprawdzała ustawienia komunikatora.
– Nagrała mi się – odparła. – A czemu?
– Wydaje mi się, że ma jakieś problemy.
– Chyba nie. Chyba tylko jest wściekła, że jej koledzy mają proces o błąd w sztuce – zbagatelizowała obawy taty.
– Cały czas się boję, żeby i jej się to nie przytrafiło – westchnął. – Z tego, co opowiada, to jakaś wojna między personelem medycznym a pacjentami.
– Moda z zachodu na pozwy. A prawnicy namawiają. Widziałeś banner, jak się jedzie do was z miasta? Masz ochotę kogoś pozwać? Powiedz tylko, kogo, a coś się znajdzie. Nawet jeśli zarzut bzdurny, to jest szansa, że jeśli dostatecznie delikwenta pognębić, pójdzie na jakąś ugodę. Całe szczęście, że jestem kobietą. Inaczej bałabym się, że studentki będą mnie pozywać o molestowanie. Już było kilka takich przypadków. O dziwo, molestowane są nie te najładniejsze, ale najsłabsze w nauce.
Ojciec westchnął.
– Oj, tak. Teraz bałbym się wziąć pod opiekę doktorantkę. A z kobietami lepiej się współpracuje.
– No jasne – skwitowała.
– A jak twoi podopieczni? – zmienił temat.
– Świetnie. Antoni cały opalony po tym powrocie z Seszeli, a Zbyszek zastanawia się nad kursem na trenera jogi. – Starszy pan zrobił okrągłe oczy. – No a jak myślisz?
– Aha. Taki sarkazm?
– Taki. – Potwierdziła. – Przygnębia mnie to. Nie wiem, na czym polega życie, ale chyba nie na tym, żeby zjeść coś wygrzebanego ze śmietnika i przez resztę dnia leżeć w barłogu.
– Ostatnio jeszcze tak źle nie było...
– Z czym? Z życiem w barłogu czy z moim poszukiwaniem sensu życia? – zaśmiała się. – Czemu mnie tego nie nauczyliście?
– Sensu życia? – ojciec zamyślił się. – Córeńko, w naszym pokoleniu mało kto zadawał sobie takie pytania. Chodziło się do pracy, robiło się wszystko, by dzieci były zadbane i miały dobry start w życie. Teraz nachodzą mnie takie myśli, ale staram się je odpędzać. A co, jeśli dojdę do wniosku, że robiłem wszystko nie tak? I tak za późno zaczynać na nowo. Ty jeszcze możesz szukać...
– Dla mnie też już za późno. Wszystkie ważne decyzje zostały już podjęte. Lub nie podjęte, co na jedno wychodzi. A jeśli chodzi o moich działkowiczów... Nie wiem, czegoś tam brak w ich życiu. Nie wiem, czego. Może szerszych więzi z ludźmi? Perspektywy zostawienia czegoś po sobie? Takie życie z dnia na dzień... Potrafiłbyś tak?
Ze ściany naprzeciwko patrzyło na nią młodsze wcielenie niej samej. Fotografia zrobiona w dniu odebrania dyplomu. Wtedy wydawało jej się, że osiągnęła jakiś cel; ważny cel. Później doszła do wniosku, że dyplom był tylko środkiem, zapewniającym bezpieczeństwo zawodowe i finansowe, mające służyć innym, bardziej istotnym celom. Takie miała przeczucie, choć wciąż nie potrafiłaby określić, jakie by one miały być.
– Haniu, o czym ty znowu mówisz? – odezwała się mama od drzwi. Nie zauważyli, kiedy weszła do pokoju. Patrzyła na córkę z zatroskaniem.
– Mamo, nie martw się, biorę leki. – Hanna wywróciła oczami nie podnosząc wzroku znad klawiatury. Na monitorze wyskakiwały i zamykały się okienka. – Tak sobie o życiu rozmyślam.
– To nie rozmyślaj tyle – poradziła praktycznie matka. – Kończcie wreszcie i schodźcie na obiad.
– Ha! – wykrzyknęła Hanna. – To tutaj wyłączyłeś głos. Gdybyście nie zawracali mi głowy tymi dyrdymałami o sensie życia, już dawno bym to znalazła – spojrzała tryumfalnie na rodziców. – No to co jest na obiad? Na deser plotki ze świata działek.
Objęła rodziców i poszli do kuchni. Z uśmiechem zauważyła, że na stole – koło talerzy z nowej zastawy – czekał na nią jej ulubiony, jeszcze z czasów dzieciństwa, ostatni ocalały z zagłady element kompletu w różyczki.Profesor Wilner poprawił krawat i spojrzał w oczy swojemu odbiciu w lustrze. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Przekrwione twardówki i sine poduszki pod dolnymi powiekami nie dodawały mu uroku. Naciągnął palcami skórę pod oczami. Nabrzmiała żyła przemieściła się pod skórą jak żywe stworzenie, wywołując grymas obrzydzenia. Czasem ciało ludzkie – nieważne, jak stare czy zaniedbane – wydAwało mu się tak niesamowicie cudowną maszynerią, że żadne dzieło sztuki stworzone przez człowieka ani żaden nieożywiony wytwór ewolucji Wszechświata nie mogły mu się choćby w przybliżeniu równać. W tym jednak momencie fizjologia napełniała go obrzydzeniem. Czuł zapach potu, własnego i Klaudii, i zapach innych płynów ustrojowych. Choć wszystko zadziałało zgodnie z przeznaczeniem i biologiczną funkcją, miał poczucie kompletnego bezsensu.
Nie były to bynajmniej wyrzuty sumienia. Rzadko je miewał w stosunku do Doroty. Wiedział, w zasadzie, że zachowuje się nie w porządku. Ale kto wie, co robiła ona na tych wyjazdach na konferencje? Dobrze wiedział, że te zloty tak zwanych naukowców były często jednym wielkim burdelem, gdzie każdy dawał upust swoim tłumionym przez większą część roku instynktom. Ileż to razy przyłapywał swoich szacownych kolegów, przemykających się nad ranem z nie swoich pokoi? Rzecz jasna, przyłapywał ich, będąc i samemu przyłapywanym na tym samym. To było milczące porozumienie kolegów. Oczywiście, w tym wszystkim musiały być i koleżanki. Ich co prawda nie widywało się z potarganymi czuprynami, przyczajonych w korytarzach, ale przecież panowie nie odwiedzali jeden drugiego. Przynajmniej w większości, bo niektórych to kto wie.
Tym bardziej nie poczuwał się do winy wobec Klaudii. Niczego jej wprost nie obiecywał. Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie wyobrażała sobie więcej, niż miała po temu podstawy. Ale, czy to jego wina? Wiedziała, że jest żonaty. Kilka razy spotkała Dorotę. Sama nie zachowywała się fair. Właściwie, nie tylko nie fair, ale najnormalniej w świecie głupio. A może wcale nie tak głupio, może wykorzystywali siebie nawzajem? Czasem przechodziło mu przez myśl, czy młoda i atrakcyjna dziewczyna faktycznie była zauroczona charyzmą faceta, mogącego być jej ojcem. Może po prostu używała go jako odskoczni do kariery? I z wyrachowaniem grała zakochaną kozę?
Niech i tak będzie, niech to będzie obustronna gra.
Klaudia wymknęła się bez pożegnania. Bo i co właściwie miała powiedzieć? Do zobaczenia? Właściwie na siebie nie patrzyli. Pozdrowienia dla żony?
W tej grze obowiązywały pewne reguły. Co prawda nie wiedział, wedle jakiego kryterium wyłania się zwycięzcę i czy w ogóle ktoś wygrywa, ale to była na pewno jedna z jej reguł. Daleko posunięte niedopowiedzenia.
Rzut oka na biurko potwierdził, iż użytkowanie go niezgodnie z jego statutowym przeznaczeniem nie polepszyło sprawy bałaganu na nim panującego. Schylił się, by podnieść kilka kartek. Stęknął, gdy zabolało go w krzyżu. Niedługo będzie za stary na tego typu rozrywki. Zostanie mu łóżko, koniecznie z odpowiednim materacem, i pozycja misjonarska. Jeśli w ogóle.
Czasem łapał się na myśli, że może i byłaby to w końcu ulga. Sam nie wiedział, po co to robi. Nie było w tym nic z radosnej przyjemności, towarzyszącej uprawianiu seksu jeszcze dwadzieścia lat temu. Teraz był to raczej przymus, kompulsja. Jak narkoman, domagał się swojej działki. Która wcale nie dawała szczęścia, a raczej poczucie jałowości i niesmaku, dzięki czemu zyskiwał chwilę czasu wolnego od uporczywego wrażenia braku i potrzeby dążenia do jego zaspokojenia.
Szczęście wcale nie było brakiem nieszczęścia, a poczucie spełnienia nie miało nic wspólnego ze zlikwidowaniem poczucia braku. Może tym różnił się nałóg od prawdziwej i zdrowej potrzeby? Jałowość i bezsens gonienia od jednego celu, którego osiągnięcie nie dawało żadnej przyjemności, a tylko chwilową ulgę, do kolejnego.
Najtrudniejszy ale i najbardziej intensywny był ten pierwszy raz. Pierwsza asystentka zapadła mu w pamięć, choć nie z powodu jakichś szczególnych walorów osobistych. Właściwie była nijaka. Ani szczególnie sympatyczna, ani wyjątkowo inteligentna, ani uderzająco ładna. Ot, Jolka. Ważne było to, że nie była jego legalnie poślubioną małżonką.
Przez pierwsze tygodnie nosił na sobie zapach zła, jak tarczę przed zranieniem, choć budził w nim tyleż satysfakcji, co żalu i wyrzutów sumienia. Ten zapach nie miał nic wspólnego z perfumami czy wydzielinami fizjologicznymi. Drażniący swąd podeptania pewnych wartości i mdląco-słodki odór zemsty. Prawdopodobnie czuł go tylko on sam, ale czuł bardzo intensywnie. Towarzyszył mu w każdej chwili dnia i nocy. Szczególnie nocy, szczególnie nad ranem, gdy po sześciu czy ośmiu godzinach spędzonych u boku Doroty stawał się nieznośnie wręcz wyrazisty. W ruchu, wśród ludzi, rozpraszał się nieco. Albo rozpraszała się jego uwaga. Dopiero po upływie kilku miesięcy woń przestała drażnić zmysły Wilnera.
Za każdym kolejnym razem było coraz łatwiej i coraz bardziej nijako. Niemal brakowało mu tego poczucia winy, strachu i potępienia.
Spojrzał na zdjęcie córki, stojące na biurku. Nie przypadkowo zamroził ją w czasie w wieku chyba dziewięciu lat. Gdzie było zrobione to zdjęcie? Maja z lodami w wafelku. Włoskimi lodami, które coraz trudniej było dostać we Wrocławiu, a których smak pamiętał z dzieciństwa. Wtedy spożycie lodów limitowane było raczej funduszami i dostępnością. Teraz, w epoce nadobfitości, jego córka nie musiała zazdrościć sąsiadce, którą rodzice wysyłali do lodziarni z termosem i brali lody na zapas. Wiedział już, że jego rodzice nigdy nie pozwolili mu na to raczej z obawy przed zatruciem pokarmowym niż z oszczędności, niemniej, wciąż niemal żywo czuł to palące pragnienie i zawiść. Marzył, śnił czasami o wagonach lodów, które mógłby jeść bezustannie, jak Dyzio Marzyciel z wiersza Tuwima. Starał się wychowywać córkę tak, by nie dopuścić do narośnięcia takich niezaspokojonych pragnień, ani wobec słodyczy, ani wobec innych powszechnie przez dzieci pożądanych dóbr, jak kreskówki czy gry komputerowe. Poznała smak wszystkiego, z umiarem, miał nadzieję, tak, by nie kusił zakazany owoc ani by nie wykształciło się uzależnienie.
Kiedy Maja przyszła na świat, ślubował sobie uroczyście, że będzie idealnym ojcem, że da z siebie wszystko. I dawał. Więc co poszło nie tak? Dlaczego dziewięcioletnia Maja ze zdjęcia była jedną z ostatnich odsłon jego kochanej córeczki, z którą chodził za rękę, zbierał na łące kwiaty i śmiał się na całe gardło z wrony, próbującej zakopać kawałek ciastka? Dlaczego to słodkie dziecko zastąpiła gniewna nastolatka, z którą w ogóle nie miał kontaktu? Wiedział, że jest w trudnym wieku, że dzieci przeżywają bunt, szukają tożsamości i takie tam. Ale widział też inne dzieciaki swoich znajomych. Mimo wszystko, na ogólnym tle Maja była wyjątkowo wrogo nastawiona i wycofana. W ogóle nie wpuszczała go do swego świata. Każda interakcja była z jej strony nacechowana nieufnością i kolejnym aktem „walcz lub uciekaj”. Dlaczego nagle stał się jej wrogiem? I dlaczego w rzadkich chwilach, gdy opuszczała gardę, zwracała się raczej do dziadka niż do ojca? Gdzie popełnił błąd, zawiódł córkę, która była dla niego jedyną istotą, wobec której chciał i potrafił być kochający i lojalny?
Zorientował się nagle, że dźwięk, który pojawił się w jego umyśle, pochodził z zewnątrz i oznaczał pukanie do drzwi. Otworzyły się po chwili bez zaproszenia z jego strony. Szybko omiótł spojrzeniem pokój. Żadnych śladów, poza profesorem stojącym ni z tego ni z owego na środku gabinetu.
– Przepraszam, że przeszkadzam – Damian, nieśmiały, chudy doktorant wślizgnął się do pokoju i zatrzymał w kącie. Jakby ta nieśmiałość w jakikolwiek sposób umniejszała fakt, że wtargnął do jego azylu i zakłócił spokój rozmyślań. – Czy dostał pan profesor wstępną wersję artykułu, który przesłałem panu profesorowi?
– Niech pan nie powtarza w kółko tego tytułu - burknął, bo irytowała go służalczość młodego. – Wiem, że jestem profesorem. Jestem już od jakiegoś czasu. A zresztą i tak nieprawdziwym, tylko per rectum. – Damian spojrzał zdziwiony. – No, nadzwyczajny, od tyłu, czyli per rectum, wiem pan – machnął ręką.
Najwyraźniej młody pochodził z jakiejś malej miejscowości i był pierwszy w rodzinie z wyższym wykształceniem. Na takich ludziach tytuł profesora robił wielkie wrażenie i budził szacunek. I trochę później niż inni orientowali się, że wśród profesorów jest taki sam odsetek idiotów, jak w ogóle społeczeństwa. No i nie potrafili rozróżnić profesora uczelnianego, czyli tylko pracującego na stanowisku profesora, zapisywanego po nazwisku, od prawdziwego profesora, który miał prawo do tytułu przed nazwiskiem.
Damian Kaczor zaczerwienił się.
– Przepraszam – wyjąkał.
– Niech pan przestanie. Może po prostu będziemy sobie mówili po imieniu? Skoro już musimy pracować razem. – Aby nikt nie mógł posądzić profesora Wilnera o zbytnią życzliwość, musiał dodać coś kąśliwego. Doktorant niemal wił się na oczach przełożonego.
– Oczywiście, dziękuję, panie profesorze.
– Leszku – poprawił go. – No to co z tym artykułem?
– Czy czytał... Czy został przeczytany?
Matoł, pomyślał Wilner z niesmakiem. Co to za konstrukcja w stronie biernej?
– Nie, nie został jeszcze – odparł. – A kiedy został przesłany?
Kaczor zaczerwienił się i zaczął nerwowo skubać skórki przy paznokciach.
– Wczoraj. – Odchrząknął. – Wczoraj wieczorem – doprecyzował.
– Od wczoraj wieczora poczta nie została otwarta. – Matoł musiał pomyśleć, że straszny ze mnie buc i pajac, skonstatował samokrytycznie, wcale się tym nie przejmując. – Zobaczmy. Czekaj, już sprawdzam.
Pchnął w stronę młodego człowieka krzesło, które niecała godzinę wcześniej przemieściło się w zupełnie niewłaściwe miejsce. Efekt użytkowania gabinetu niezgodnego ze statutowym przeznaczeniem. Sam przysunął sobie swój ulubiony fotel na kółkach i odpalił program służbowej poczty. Lekko obrócił monitor tak, by tylko on mógł zobaczyć spis otrzymanej poczty. Co prawda zawsze nalegał, by prywatne wiadomości wysyłać na prywatne konto mailowe, ale kto wie, co mogło strzelić do głowy jednej czy drugiej babie. Bo, oczywiście, ewentualny problem był tylko z babami.
– Taaa... – otworzył wiadomość i zaczekał kilka sekund, które zajęło komputerowi wczytywanie załącznika. – Co my tu mamy... A to co? – zmarszczył brwi.
– Co: co? – przestraszył się doktorant.
– Spis autorów – Wilner obrócił monitor w stronę Kaczora. – Ja na pierwszy miejscu?
– No bo pan profesor... No bo... – zaczął się jąkać. – Praca by nie powstała, gdyby nie sugestie i uwagi...
Wilner z niechęcią obserwował spektakl skromności w wykonaniu doktoranta. Kaczor wiercił się na krześle, usiłując zminimalizować powierzchnię zetknięcia pośladków z meblem. Obejmował się ramionami, jakby chciał zmniejszyć zajmowaną przez siebie objętość w pokoju. Zaraz wstrzyma oddech, żeby zużywać mniej powietrza. Taki jest skromny.
Jeśliby naprawdę uważał, że niegodzien jest zawiązywać rzemyki u sandałów profesorstwa, to po co by się w ogóle pchał na studium doktoranckie? Wilner był przekonany, że im bardziej rozbuchana ta skromność na pokaz, tym większym bufonem stawał się młody po wyjściu z zakładu. Już widział, jak puszy się przed swoją dziewczyną. Czy chłopakiem, żeby nie dyskryminować żadnej opcji. Jak snuje opowieści o swoich przewagach. Jak to zakład istnieje jeszcze tylko dzięki niemu. Jak to musi, zawsze w cieniu, ratować przełożonych przed ich własną głupotą. A może i zdarza się, że w blasku dziennego światła ten i ów ukorzyć się musi przed jego bezsprzeczną przewagą intelektualną. I tak dalej, w ten deseń.
Jakby facet naprawdę uważał się za tak nędzny pyłek, jak to usiłował zaprezentować, w życiu nie wybrałby kariery naukowej. A jeśli tak – to winien był poważnego grzechu. Nie wolno być naukowcem i lekarzem będąc przekonanym, że nie jest się w tym dobrym. Kto chciałby pójść do neurochirurga i usłyszeć: „Tak, jestem najgorszym z kiepskich lekarzy, a mimo tego mam właśnie zamiar zoperować panu mózg”. Nie jesteś pewien swoich możliwości? Idź kopać rowy, a nie naukę uprawiać czy ludzi leczyć.
Kiepski lekarz, który uważa się za dobrego, jest idiotą. Należy pozbawić go prawa wykonywania zawodu, dla bezpieczeństwa pacjentów. Kiepski lekarz, który wie, że jest kiepski – jest zbrodniarzem. Należy pozbawić go prawa wykonywania zawodu, dla bezpieczeństwa pacjentów, i ukarać więzieniem, za złą wolę i świadome narażanie innych. Tak to wyglądało dla profesora Wilnera.
– Jedno z dwóch – przerwał w końcu ciszę. - Pierwsza możliwość jest taka – prawym palcem wskazującym odgiął kciuk lewej dłoni – że faktycznie kilka moich uwag to wkład większy, niż twoje wielogodzinne ślęczenie w laboratorium. Co oznaczałoby, że albo ja jestem niespotykanym geniuszem, albo ty kompletnym idiotą. Skoro jeszcze nie dostałem telefonu ze Sztokholmu i sam dobrze wiem, że do geniusza mi daleko, sprowadzałoby się to do tego, że jesteś niekompetentnym matołem, a pracę można spokojnie wykasować bez czytania. Co mógłbyś przyjąć z lekką urazą. Druga możliwość – mocno odgiął wskazujący palec lewej ręki. Staw trzasnął cicho. – Druga możliwość jest taka, że uważasz mnie za narcystycznego bufona, który nie jest w stanie stworzyć niczego własnym sumptem i musi jak ostatni skurwysyn wykorzystywać podwładnych. Co ja mógłbym przyjąć z lekką urazą. No to – poluzował krawat, który w pośpiechu doprowadzania się do porządku zacisnął niepotrzebnie mocno – który z nas jest debilem łamane przez skurwysynem?
Na twarzy młodego człowieka malowało się całe spektrum emocji. Od zdziwienia, poprzez złość, do ulgi. Innego dnia Wilner byłby być może ubawiony całą tą sytuacją. Nie, żeby był jakimś specjalnym sadystą. Po prostu sztuczność tych wszystkich konwencji przyjmowanych w skostniałym światku nauki drażniła go niewymownie i sprawiało mu satysfakcję obnażanie jej karykaturalności. Tego dnia miał już jednak dość emocji. Spojrzał na zegarek. Szwajcarski automat był prezentem od Doroty na pierwszą rocznicę ich ślubu. Pamiątka z czasów, gdy był jeszcze innym człowiekiem. Z czasów przed chorobą matki, przed tym wszystkim, co mu otworzyło oczy i zmieniło na zawsze.
Odwrócił wzrok od doktoranta.
– Przeczytam tekst i dam swoje uwagi w trybie recenzji. Jutro. – Nacisnął przycisk wyłączania sprzętowego. Wiedział, oczywiście, że nie powinien tak robić, ale nie miał ochoty czekać, aż pozamykają się okienka, a system da mu przepustkę do wyjścia. Nagle poczuł się w tym pokoju jak w potrzasku. – Spadaj już – mruknął i zamknął na chwilę oczy.
Usłyszał szuranie krzesła i niepewne kroki.
– Dziękuję. Do widzenia.
Wilner westchnął. Wystarczy kilka liter przed nazwiskiem, a nawet po, by dziękowali ci nawet za nazywanie ich idiotami.– Możesz zaczynać. Ale kółkiem.
Hanna zawsze upierała się przy grze krzyżykami. Kółko kojarzyło jej się z brakiem punktów wyjścia i dojścia, a więc niezdecydowaniem, z irytującymi aktualizacjami Windowsa, uruchamiającymi się, gdy zależało jej na szybkim starcie czy zamknięciu komputera, albo z publicznymi damskimi toaletami. Niczym przyjemnym.
– Pod warunkiem, że wyłączysz telefon – Andrzej niby próbował się targować, ale postawił kółko.
– Niby dlaczego? – zdziwiła się nieszczerze, choć dobrze wiedziała, o co chodzi przyjacielowi. Wykonała swój ruch krzyżykiem.
– Boję się, że jak Romeo zadzwoni, znowu będę musiał uciekać przez balkon.
Odruchowo spojrzała na wyświetlacz telefonu. Co prawda ucieczka przez balkon była lekką przesadą w relacjonowaniu wydarzeń sprzed ponad tygodnia, ale wypychanie Andrzeja z butami w ręku na klatkę schodową było dostatecznie niezręczne. Ale co miała zrobić, skoro On zadzwonił, że jest przy wejściu na osiedle i chętnie by ją odwiedził? Na jej miejscu każdy zachowałby się tak samo. Hmmm...
– Nie mów na niego Romeo – mruknęła. – I ruszaj się szybciej.
– A jak mam mówić, skoro nie chcesz mi powiedzieć, jak ma naprawdę na imię? – postawił kółko. – Może: Sinobrody? Tak go starannie ukrywasz. Coś z nim jest nie tak? Oprócz tego, że cię wykorzystuje?
– Nie wykorzystuje – zaprzeczyła mechanicznie, bo taki dialog prowadzili z Andrzejem już wielokrotnie. – Jesteś uprzedzony.
Krzyżyk.
Kartka pomału zapełniała się znaczkami. Hanna uwielbiała tę grę. Dwa symbole, jedna reguła, mnóstwo możliwych konfiguracji końcowych. Zupełnie inaczej niż w życiu, gdzie figur było miliony różnych typów, reguły w ogóle nieokreślone, a koniec końców wszystko sprowadzało się do jednego z trzech. Albo stabilizacja zawodowa i rodzinna plus nuda i stagnacja, albo bujne i bogate w przygody życie nabrzmiałe wewnętrzną pustką, albo... Trzecia możliwość teoretycznie istniała, choć akurat Hannie trudno byłby przytoczyć przykład z życia wzięty. Bogate wewnętrznie i spełnione szczęśliwe życie.
– Czy tylko ja mam takie szczęście, że w moim otoczeniu są same życiowe kaleki i ludzie poharatani, czy też nie istnieją już osoby poukładane? – zapytała.
– Dziękuję – odparł Andrzej. – Jestem kaleką czy poharatany?
Zaczerwieniła się lekko, ale nie dała się zbić z tropu.
– Jeśli sądzisz, że się wycofam, to się mylisz. Przecież wiesz, co myślę. O twojej żonce.
– Oho, zauważyłem – zablokował z jednej strony rząd trzech krzyżyków. – Nie uda ci się wyprowadzić mnie z równowagi i przeprowadzić niezauważonej ofensywy. Zresztą, wcale nie miałbym zamiaru bronić Karoliny. – Wzruszył ramionami. – Sam nie jestem zachwycony. Nie zachowała się do końca ładnie.
Hanna prychnęła.
– Nie do końca ładnie? Chora suka... – urwała.
Minęło już kilka dobrych lat od rozwodu Andrzeja i Karoliny, ale temat byłej żony wciąż był pewną wyrwą w szczerej komunikacji Hanny z przyjacielem. Powracał wciąż, bo dziewczyna nie potrafiła zrozumieć powściągliwości Andrzeja. Na jego miejscu pomstowałaby, wyklinała, gromy rzucała. No dobrze, być może nadmiernie obnosiłaby się ze swoją krzywdą, nadmiernie może wyolbrzymiając własną szlachetność. Ale przecież były podstawy do pomstowania, wyklinania i obnoszenia się ze swoją krzywdą.
– Grubą kreską odcięła przeszłość – podsumowała. – I ty z Danielem zostaliście po tej stronie.
– To chyba jakaś nowa wiara, że możemy zawsze zacząć od nowa, w każdej chwili, z dowolnego punktu. Ludzie robią się zachłanni. Ubrania i fryzury zmieniają co tydzień, samochód co kilka lat, pracę co dekadę. Nie wystarcza już jeden dom na całe życie, trzeba się wielokrotnie przeprowadzać. Ani jeden partner na całe życie, szykownie jest rozwieść się kilka razy. Teraz mamy szczyt, próbujemy upchnąć kilka żyć w ramach jednego. I niektórym się to udaje. Jak widać.
– Świetnie. Ja w tym celu czytam powieści, a nie łamię serca mężowi i dziecku. Nie tylko dlatego, że ich nie posiadam.
Uśmiechnął się. Miał piękny uśmiech. Był pewien okres w ich wieloletniej znajomości, gdy niemal zakochała się w towarzyszących temu uśmiechowi zmarszczkach wokół oczu. Andrzej był oazą spokoju, którego jej tak często brakowało. Wyobrażała sobie, jak otoczy ją opieką, a łagodne i pogodzone ze światem usposobienie przyjaciela udzieli się również i jej samej. W tym wszystkim szybko pojawił się jednak pewien zgrzyt, gdy niesiona wizjami potencjalnej wspólnej przyszłości próbowała podzielić się z Andrzejem swoimi wewnętrznymi rozterkami. Chciała, by poznał ją lepiej, próbowała ofiarować mu klucz do swojej istoty. I przez ułamek chwili poczuła się wtedy rozpaczliwie odrzucona, wręcz upokorzona. Andrzej zachowywał się, jakby nie był w ogóle zainteresowany. Słuchał tego, co mówiła, kiwał głową, a potem częstował piwem, jak gdyby mogło to pomóc na egzystencjalne bolączki.
Zaraz potem pojawiła się Karolina i Hanna wycofała się z poczuciem ulgi. Krótki okres wzajemnego sondowania się zagroził, tak czuła, ich przyjaźni, która była dla niej cenniejsza niż jakikolwiek potencjalny romans. Dopiero po paru latach – i kilku stanach upojenia alkoholowego, które pomogły jej przełamać się i wprost zadać pytania – zrozumiała, że Andrzej po prostu nie potrafił jej zrozumieć. Nie to, że nie chciał. Nie potrafił. Uznała, że granicą empatii każdego człowieka są prawdopodobnie jego własne przeżycia. Jak mógłby współczuć w bólu ktoś, kogo nigdy nic nie zabolało? Pewnie nie mógłby, tak samo, jak niewidomy nie podzieli zachwytu barwą nieba i zachodzącego słońca. Zatem być może było tak, że właśnie ten spokój, który w Andrzeju ogromnie Hannę pociągał, był cechą, która jednocześnie uniemożliwiała mu zrozumienie jej wewnętrznego rozedrgania i lęków. Basia, z którą niegdyś długo i wyczerpująco sprawę omawiała, podsumowała to w charakterystyczny dla niej dość brutalny sposób.
Zrozumie cię tylko neurotyk.
Zatem albo zrozumienie, albo partner zdrowy na umyśle.
Perspektywa była nieciekawa.
Podobnie jak sytuacja na polu gry, gdzie musiała przejść do defensywy.
Z sąsiedniego pokoju rozległ się śmiech i klaskanie w ręce. Z doświadczenia wiedziała, że klaskający nie na długo zadowoli się aplauzem dla siebie samego i za chwilę pojawi się, by otrzymać należną mu porcję zachwytu od taty i ciotki. Odruchowo spojrzała, czy kubek z gorącą herbatą stoi dostatecznie daleko od brzegi stołu. Z niecierpliwością spojrzała na Andrzeja, by wykonał swój ruch, zanim oboje rozproszą się obecnością chłopca. Sytuacja na polu gry wymagała od niej pełnego skupienia.
Niestety, przeciwnik nie zdążył postawić kółka, kiedy otworzyły się drzwi od sypialni i na kanapie obok Hanny wylądował chłopiec.
– Zrobiłem zamek – poinformował.
– Zbudowałeś zamek – poprawił go Andrzej.
– Tak, zrobiłem zamek – przytaknął Daniel entuzjastycznie.