- W empik go
Luizę pilnie sprzedam - ebook
Luizę pilnie sprzedam - ebook
Luizę od zawsze wychowywał Tatuś. Dbał o nią jak mógł i utrzymywał z tego, na czym sam znał się najlepiej - z hazardu i drobnych przekrętów. W dniu jej dwudziestych pierwszych urodzin postanowił wprowadzić córkę w fascynujący świat gier. Niestety, szczęście im nie sprzyja - przegrywają duże pieniądze.
W dodatku cudze. Zemsta jest nieunikniona, chyba że zwrócą dług. Najlepszym pomysłem na szybkie zdobycie forsy wydaje im się… oszustwo matrymonialne. Następuje teraz szereg przezabawnych perypetii będących udziałem tytułowej bohaterki, która wcale nie ma zamiaru wpadać w ramiona podstarzałego nuworysza, próbuje więc zdobyć pieniądze w inny, niekoniecznie legalny sposób.
Ostrzegamy: nie jest to książka dla miłośników ponurego realizmu!
Czy prawdą jest, że Danuta Noszczyńska hiopnotyzuje lekkością pióra? tak. Autorka pisze o kobietach i dla kobiet. Przy jej książkach potrafią zrelaksować się czytelniczki w różnym wieku. Katarzyna Zarecka, Przystań Literacka
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-58-9 |
Rozmiar pliku: | 776 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Tatuś… a może by jednak spróbować inaczej? – spytałam tak bardziej retorycznie.
– Inaczej? A jest jakieś inaczej? – odparł ojciec z dość powierzchowną troską w głosie. – Wałkowaliśmy przecież ten temat wielokrotnie. I sama dobrze wiesz: nie ma żadnego inaczej. Poza tym obiecałaś. Przysięgłaś. Nie martw się, jakoś to wszystko się ułoży...
– Obiecałam – westchnęłam głęboko, starając się uwierzyć, że uda mi się z tego naszego, wspólnego zresztą, planu wywinąć.
A w każdym razie doprowadzić do sytuacji, że wilk będzie… cały i owca… nieskonsumowana. W końcu to nie średniowiecze jakieś albo inne rokoko, ażeby panna w moim wieku za mąż według rodzicielskiej woli szła. Swojej całkowicie wbrew. Ale nasza sytuacja tego wymagała, a czas naglił... I ojciec nie miał innego pomysłu, ja, nawiasem mówiąc, też nie. Fakt, że oboje z tatusiem przerżnęlismy na automatach powierzony mu przez Strasznego Mafioza kapitał, razem wdepnęliśmy w tarapaty z perspektywą braku dachu nad głową i podstawowego pożywienia, i tylko ja mogłam nas wystarczająco prędko z tego ambarasu wyciągnąć. W sposób prosty, jednak niekoniecznie przyjemny…
– Patrz! Patrz, jak on pięknie do ciebie pisze, jak się…
– …migdali i wyckliwia! – podrzuciłam kwaśno, wyszarpując ojcu z dłoni sfatygowaną białą kopertę. – Mógłby się przynajmniej pofatygować i wynająć jakiegoś żywego tłumacza, bo coś mi się zdaje, że pośrednikiem jego miłosnych wyznań był program komputerowy!
– „Moja ty purchaweczko słodka – odczytałam na głos, akcentując odpowiednio – drgam cały z niecierpliwości, abym mógł gębę twoją osobliwą obejrzeć, zmiażdżyć twą kibić dookoła, do ołtarzu zaciągnąć i zapłodnić natychmiast, co nam dopomóż, wielki Lord, święty Spirytus, Jezus Chrystus i cały Trójnik”.
– Mam nadzieję – dorzuciłam z rosnącym niesmakiem – że chodziło mu raczej o truskaweczkę niż o purchaweczkę. On mnie chce zapłodnić, ty słyszysz?
– Nie, chyba o turkaweczkę. – Tatuś zamyślił się głęboko. – Dawniej tak się mawiało. A zapładniać cię wcale nie musi. Już... twoja w tym, babska rzecz...
– Dawniej??? Kiedy dawniej?! To ileż ten mój luby ma lat?
– Czy to ważne? – Tatuś podejrzanie szybko spuścił wzrok. – Jak cię chce zapładniać, to chyba jest jeszcze reprodukcyjny… Ale przecież... eee... nie o jego fizyczne walory nam tutaj idzie.
Wściekłam się. Do granic wrzenia, rozpaczliwie, ale… bez możliwości wykrzyczenia mojej wściekłości. Czasem w życiu tak jest, że najdzie na człowieka jakiś mus bezwzględny, wobec którego nic nie zaradzisz i jedyne, co możesz, to zwiesić łeb. I wściekać się na siebie. Nie na tatusia. Bo czułam się odpowiedzialna, dorosła, gotowa przynajmniej do wzięcia na swoje barki połowy tego, z czym dotychczas zmagał się tatuś w pojedynkę.
Kiedy zmarła moja mama, miałam zaledwie półtora roku, tatuś dwadzieścia dwa. Nie wiem, na co zmarła, tatuś też nie wie. I nikt nie wie. Może na grypę. A może na zawał. Tatuś mówi, żeby się w tym nie grzebać, bo co to da? Racja… Najważniejsze, że jakoś oboje przetrwaliśmy. Żyliśmy z tego, co tatuś umiał najbardziej, czyli z hazardu. Przeważnie ogrywał ludzi na bazarkach w „trzy karty”, zarobek był może niewielki, ale pewny. W każdym razie dawał chleb powszedni i coś do chleba. Najchętniej jednak tatuś grywał w pokera, bo tu można było skosić niezły szmalec, jak mu się udało wmontować w odpowiednie towarzystwo. Ale nie gardził też rozmaitymi zakładami, ustawionymi, rzecz jasna, przez niego samego. Nie żadne tam piłkarskie czy inne lotto, gdyż tatuś zawierzał głównie sprytowi rąk własnych i umysłu. W gruncie rzeczy tatuś był uczciwym i charakternym facetem. Nigdy nie sięgnął po cudze, bo przecież wygraną delikwent mniej lub bardziej chętnie sam podawał mu do ręki… Wszystko było, jak mawiał: „tip-top, mucha nie siada i pod paragraf nie podpada”.
Dlatego, kiedy trzy tygodnie temu, z soboty na niedzielę przerżnęliśmy z tatusiem pospołu całe czterysta tysiaków, będących, jak się okazało, własnością Strasznego Mafioza, wpadliśmy w panikę. Od tej feralnej nocy bezustannie kombinowaliśmy, jak wyjść z tej przykrej sytuacji. W przerwie na myślenie twórcze snuliśmy rozmaite domniemania, co taki Mafiozo nam może, jak sprawa się rypnie. Pewnego wieczoru, pod wpływem jakiejś wyjątkowo przykrej i nieestetycznej wizualnie wariacji, tatusia olśniło. Uznał, że pójdziemy w matrymonium! Ożeni się albo on, albo ja: na kogo wypadnie, na tego bęc! Rzuciliśmy więc monetą. Wypadło na mnie... Tatuś zabrał się do wertowania ogłoszeń prasowych, ja przeczesywałam kompa.
– Córuś… – Tata wyrwał mnie z ponurej zadumy, kładąc mi rękę na ramieniu. – Weź ty to może… jakoś… całościowo rozważ. Pod „za” i „przeciw”, co?
– Ale ty mnie wcale nie musisz przekonywać! – Jednym gwałtownym ruchem ramienia strząsnęłam z siebie jego dłoń. – Ja wiem, co mam robić!
– Ale mnie jest niemiło…
– Mnie też jest niemiło. I ty mi tu teraz wyrzutami oczu nie mydl. Dobrze wiesz, że to nic nie da!
– No…
– Będzie, co będzie!
– No…
– I ja uważam, generalnie, że nam to ogłoszenie z nieba spadło!
Tatuś rozpromienił się wyraźnie i sięgnął po gazetę, którą trzymał i hołubił jak relikwię.
– „Pan Izydor Chlebobierski, bez nałogów, majętny, gorliwy patriota, poszukuje młodej, zdrowej i przystojnej panny polskiej krwi z dziada pradziada (najmniej do szóstego pokolenia). Cel – matrymonialny” – przeczytał z nabożeństwem. – A ty, dziecko, Polka jesteś, rodowita. Te sześć pokoleń da się udowodnić, jak amen w pacierzu. I czy to nie cud, że tobą zainteresował się właśnie? Przecież panienki musiały odpisywać na ten anons całymi zgrajami! Cud! I... wola Boża...
– Cud, tatusiu. Cud – westchnęłam, odwracając oczy. – Cud jak cholera!
– No! – ucieszył się tatuś, jakby nie wyczuwając ironii w moim głosie. – Panią będziesz, Luizo, na włościach! Przecież ten Izydor to szlachciura jakiś! Z pewnością ma zamek, może i kilka... Albo choćby dwór. Forsy jak siana, służbę w liberiach i limuzynę. Może i kilka… Co by nie powiedzieć – rozmarzył się na całego – dobry chłop, ten Izydor. Wartości narodowe sobie ceni, prorodzinne.. i tego… eee... honor! Bóg, ojczyzna i kiszone ogórki! On ci wszystko zrekompensuje, zobaczysz!
– Wiesz co, tatuś? – Skrzywiłam się nieznacznie. – Ty już przynajmniej nic nie mów. Oboje wiemy, jak jest...
Bo nawet, gdyby znalazł się jakiś inny, bardziej estetyczny sposób wyjścia na prostą, czasu jest za mało i miecz Domestosa formalnie już majaczył nam nad głowami… Mafiozo mógł lada dzień upomnieć się o swoje...
Tatuś syknął boleśnie przez zęby.
– A więc, do roboty, córeczko... I niech cię patronka twoja ma w swej opiece!
•
Prawie przez całą noc nie mogłam zasnąć. Jak tylko zmrużyłam oko, zaczynał majaczyć mi pod kopułą jakiś obleśny staruch na zmianę ze Strasznym Mafiozem, którzy uganiali się za mną do utraty tchu w celach całkowicie odmiennych. Już w końcu sama nie wiedziałam, co lepsze: tortury Mafioza czy umizgi poczwarnego, obślinionego starca...
Myślałam także o pewnym pechowym dniu, dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin, w którym napytaliśmy sobie z tatusiem tej biedy... Do tej pory ojciec konsekwentnie trzymał mnie z dala od swojej „pracy”, ale wówczas, w moje urodziny, coś mu formalnie odbiło!
– No, córko – rzekł z tajemniczym uśmiechem. – Od dziś jesteś już dorosła. To znaczy, nie tylko metrykalnie, ale w ogóle, pod każdym względem dojrzała. Bo mówi się, że dopiero w dwudziestym pierwszym roku człowiek jest w pełni dojrzały.
– Do czego? I gdzie się tak mówi? – spytałam trochę bezmyślnie, bo akurat, o ile sobie przypominam, czytałam bardzo pasjonujący artykuł w „Sekretach serca”.
– Do wszystkiego – odparł tata trochę zbyt ogólnie. – I w ogóle, tak się mówi.
– Ale dlaczego? – spytałam znad gazety. – Dlaczego ty, właśnie dzisiaj mnie o tym informujesz?
– Bo zamierzam urządzić ci niezapomniany wieczór. Zabieram cię do kasyna!
No i urządził. Jak babcię drypcię! Nie powiem, żebym opierała się jakoś za bardzo, bo kasyno zawsze było miejscem, które chciałam zobaczyć od środka, posmakować tych emocji, które nierzadko stawały się przyczynkiem dramatów i tragedii, zobaczyć, jak to jest i co w tym jest, że wciąga... Tego właśnie nie umiałam pojąć. Jak niepalący, który nie potrafi zrozumieć palacza, jak abstynent, dla którego przymus picia jest równie abstrakcyjny jak... święta Weronika na witrażu w naszym kościele! Po prostu – możesz się wysilać do ostatnich boleści, a i tak nie jesteś w stanie odczuć tego, co czują inni albo jak patrzą na świat.
Dlatego chyba tatuś mówił mi o tej dojrzałości, bo prawdopodobnie nie umiał się wyrazić bardziej wprost: że liczy na to, że się za bardzo nie wciągnę. Ale ja się, niestety, wciągnęłam, już tego pierwszego wieczoru. No cóż, w końcu ojcowskie geny nie idą w las...
Wypiliśmy na dzień dobry po dwa duże nurki z wiśniówką na spirytusie, i po-szło! Tatuś biegał tylko i rozmieniał wciąż nową stówkę, a przy forsie był, jak mało kiedy... Przy cudzej forsie, niestety. Kiedy wyszliśmy z przybytku rześkim świtem, miałam w kieszeni raptem sto trzydzieści osiem złotych, tatuś raczej nie więcej. A ileśmy przerżnęli?
– Ileśmy przerżnęli, tatusiu? – spytałam jeszcze całkiem beztrosko, wciąż napędzana wiśniówką na spirytusie topioną w mocnym piwie, tytoniowym dymem, wonią perfumowanego potu i mieszaniną dźwięków, której składowe trudno by wyliczyć.
– Jedno ci powiem, moje dziecko – tatuś niepokojąco zastygł na środku trotuaru – kto mieczem wojuje, od miecza ginie, eup! – oznajmił metaforycznie i równie metaforycznie beknął ku bezkresnym przestworzom.
– To znaczy? – Pociągnęłam go za rękaw, wprowadzając z powrotem w niemrawy ruch posuwisty. – Zgraliśmy się jak mopsy, tak? Jesteśmy goli, znaczy się?
– Więcej niż goli... epp... córeczko! – Tata beknął ponownie, ale tym razem jakoś bez przekonania. – Wybacz mnie, staremu durniowi, i nie wspominaj źle, kiedy... złożę łeb pod tramwaj!
Złapałam go niemal w ostatniej chwili, osadzając niechcący oraz ze sporym impetem na brukowanym chodniku. Czując, że coś tu jest nie tak, i to bardzo, usiadłam obok.
– No to gadaj! – zażądałam grubym i donośnym głosem.
Wówczas tatuś opowiedział mi o Strasznym Mafiozie. O tym, jak pewnego razu w kasynie, nad ranem, pewien dziwny facet serdecznie zbratał się z nim, uskuteczniając liczne bruderszafty i inne kurtuazje, przy czym tatuś jeszcze nie wiedział, z kim ma do czynienia. W zasadzie w kasynie nikt się z nikim nie brata, a już z pewnością nie obłapia po pijaku, deklarując dozgonne uczucie. Już samo to powinno było tatusia tknąć, ale nie tknęło.
– On sobie mnie upatrzył na swoją ofiarę! – jęknął tatuś, wkładając sobie skołataną głowę pomiędzy kolana. – Widać z gęby mi jakoś sympatycznie patrzyło... Albo nie, on musiał wiedzieć, że ja tam raczej nie chadzam – zmienił nagle zdanie.
Tatuś rzeczywiście bywał w kasynie niezmiernie rzadko, powiedziałabym nawet: okazjonalnie. W tym momencie jednak przestałam oczekiwać, że cokolwiek z tej jego mętnej gadaniny pojmę i zażądałam konkretnych konkretów.
– No i on w którymś momencie skoczył na równe nogi, wetknął mi paczkę z forsą za pazuchę i uciekł – streścił się tatuś.
– Nie rozumiem...
– Pewnie ktoś na niego czyhał. I on zobaczył tego kogoś, żal mu się takiej kupy forsy zrobiło, jakby co, rozumiesz, więc zrobił sobie ze mnie depozyta.
Oparłam się plecami o plecy tatusia i jak on podciągnęłam kolana pod brodę, starając się zajmować jak najmniej miejsca na trotuarze, gdyż miasto zaczynało się powoli zaludniać i co rusz ktoś się o nas potykał.
– Jesteś pewien, że to mafiozo był? – upewniłam się na wszelki wypadek.
– Córuś… – westchnął tata dramatycznie. – Uwierz, że wiem. Robię w branży ładnych parę lat i życie mnie nauczyło, że graczy można podzielić na trzy kategorie: wygranych, przegranych i takich jak ja, średnich ptysiów. Przegrani to przegrani, ja – to ja, ale ci, co z tego interesu wychodzą z naprawdę grubym szmalcem, nie są zwykłymi śmiertelnikami. A już na pewno nie ci, co muszą w podskokach uciekać!
– To może nie jest tak źle – szepnęłam. – Może ktoś go już dawno ukatrupił, co? I w ogóle, skąd on wie, komu oddał paczkę z forsą, skoro obaj byliście zrobieni w siwy dym? I skąd wie, od kogo ją powinien odebrać?
– A, nie, tak pięknie to nie jest. – Tatuś niebezpiecznie przegiął się na bok. – Zanim on się zerwał, spisał sobie moje dane osobowe. Imię, nazwisko, adres, wsio! I jeszcze na odchodnym nastraszył. Strrrrasznie nastraszył!
– Pamiętasz chociaż, jak wyglądał?
– No… pewnie…
– Jak?
– Strrrrrasznie – oznajmił tatuś, zwinął się w kłębek i zaczął chrapać.
Tego, co usłyszałam, nie mogłam w żaden sposób ogarnąć rozumem ani innym szóstym zmysłem. Ba, nie mogłam nawet w to uwierzyć, ale skąd by tatuś w takim razie miał czterysta patoli? Wobec powyższej niewiadomej zmusiłam się i uwierzyłam...
Dzisiaj, w obliczu nieuchronnego, które zmierzało ku mnie wielkimi, Izydorowymi krokami, ani w głowie było mi podawanie czegokolwiek w wątpliwość. Mimo iż cała ta heca zawierała jeszcze sporo logicznych luk, wynikających z luk pamięciowych zrobionego w siwy dym tatusia…
Pogodzona z faktem, że tej nocy niedane mi będzie chociaż się zdrzemnąć, wyskoczyłam z łóżka, przejrzałam po raz kolejny mój niewielki bagaż, wzięłam prysznic, a następnie znowu przejrzałam bagaż. Ot, podróżny niezbędnik młodej dziewczyny: parę ciuchów, trochę bielizny i kosmetyki. Torbę pakowałam pod dyktando tatusia, który uważał, że im mniej do niej upcham, tym więcej zyskam od mojego majętnego narzeczonego. Jak sierotka Marysia, eksponując głównie swoje ubóstwo i niewinność...
Okazało się, że tatuś też nie może spać, dotrwaliśmy więc oboje do mniej więcej przyzwoitej godziny i udaliśmy się do kościoła na poranną mszę. Muszę przyznać, że co jak co, ale wychowanie tatuś dał mi staranne, katolickie. Oboje byliśmy głęboko wierzący i sumiennie praktykujący. Modliłam się więc teraz bardzo gorliwie, prosząc Jasną Panienkę, aby jakimś cudem wybawiła nas z opresji, na przykład podsuwając tatusiowi nadprzyrodzoną możliwość ogrania kogoś na te czterysta kawałków. Albo żeby ktoś po wyjściu z kościoła taką kasę zgubił, a my znaleźli. Albo... żeby chociaż przyszedł mi do głowy jakiś genialny plan awaryjny! Do południa było w końcu jeszcze parę godzin, bo potem to już tylko czarna rozpacz. Tatuś przygadał jakiś wóz, który miał mnie zawieźć do umówionego hotelu w Gdańsku, gdzie od paru dni rezydował już Izydor, by na dzień dobry zmiażdżyć mnie oraz zapłodnić...
Tatuś modlił się chyba o to samo co ja, bo w przerwach, kiedy nie ziewał, zgrzytał zębami i wytrzeszczał oczy. Niestety – ani on, ani ja nie zostaliśmy wysłuchani.
•