Lunch z ludźmi sukcesu. 52 spotkania z tymi, którzy zmieniają świat - ebook
Lunch z ludźmi sukcesu. 52 spotkania z tymi, którzy zmieniają świat - ebook
Z kim spośród wszystkich ludzi na świecie najbardziej chciałbyś pójść na lunch?
Spotkaj się z największymi osobistościami ze świata sztuki, biznesu, mody, polityki i sportu.
To niepowtarzalna okazja, żeby dowiedzieć się, na czym polega tajemnica ich sukcesu.
• Dlaczego Jeff Bezos pracuje przy zwykłym tanim biurku?
• Jak wygląda lunch z Michaelem O’Learym w „standardzie Ryanaira”?
• Jak to możliwe, że szef największego towarzystwa ubezpieczeniowego uprawia jeden z najbardziej ekstremalnych sportów na świecie?
• Jak George Soros zarobił miliard funtów w ciągu jednego dnia?
• W jaki sposób prezydent USA Jimmy Carter „trzymał kraj z dala od wojny”?
• Co wspólnego ma Steve Wozniak z gwiazdą rocka?
• Dlaczego Dolce i Gabbana nie sprzedają ubrań za gotówkę, a założycielka marki Jimmy Choo osobiście farbuje buty celebrytom?
„Financial Times” zaprasza na Lunch z ludźmi sukcesu– gość wybiera restaurację, a wydawca reguluje rachunek. Rozmówcy rozluźniają się przy obiedzie i butelce wina, pozwalając sobie na otwartość, autentyczność, a nawet niedyskrecję.
Jakie sekrety zdradzili? Którą restaurację wybrali? Co zamówili? Wszystko jest jawne. Poznaj wielkie nazwiska od bardziej osobistej strony i zainspiruj się ich szczerością.
PORA NA LUNCH Z LIDERAMI
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9296-3 |
Rozmiar pliku: | 6,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słowo wstępne
Rubryka _Lunch z „FT”_ od dawna jest ważną pozycją weekendowego działu „Financial Timesa”, zawsze zajmującą lekturą i niepowtarzalną okazją, by „zasiąść przy stole” z osobistościami i postaciami kształtującymi nasze czasy. Niniejsza książka jest więc odpowiednim sposobem na uczczenie stu dwudziestych piątych urodzin pisma – przywołaniem na nowo pamiętnych chwil i przypomnieniem bohaterów historii.
Zamieszczone tu wywiady mówią jednak jeszcze coś więcej o historii „FT”. Przypominają bowiem wybrane spośród naszych głównych przekonań i celów, którymi kierowaliśmy się przez te lata i które pozostaną podstawą działalności naszego pisma i jego misji. Podczas gdy wiele wydawnictw i środków przekazu walczy o przetrwanie w świecie rewolucji cyfrowej, „FT” pozostaje w dobrej kondycji. Zawdzięczamy to po części temu, że ochoczo przyjęliśmy rozwiązania cyfrowe i innowacje internetowe. Głównym jednak powodem jest nasza dbałość o wysokiej jakości dziennikarstwo oraz przekonanie o jego wartości i znaczeniu dla naszych czytelników.
Temu skupieniu na jakości dorównuje nasza troska o utrzymywanie globalnej perspektywy. Gdy w roku 1994 usiedliśmy przy stoliku z pierwszym gościem naszych lunchów, międzynarodowa ekspansja „FT” – pisma o brytyjskich korzeniach – była już w pełnym toku. Od tamtego czasu z powodzeniem otwieraliśmy oddziały w Stanach Zjednoczonych i Azji, w szybko rozwijających się gospodarczo Brazylii, Rosji, Indiach, Chinach oraz w innych krajach świata.
Przedstawione w tej książce portrety ilustrują ewolucję globalnego społeczeństwa i zachodzące w nim rewolucje, a więc zjawiska, które zawsze pozostaną w centrum zainteresowania „Financial Timesa”.
John Ridding
dyrektor generalny „Financial Timesa”WPROWADZENIE
Wprowadzenie
_Lunch z FT_ od pierwszego kęsa miał się stać nieodłącznym elementem „Financial Timesa”. Formuła była zwodniczo prosta: wywiad w formie rozmowy przy miłym lunchu. Od 1994 roku odbyliśmy ponad osiemset takich spotkań, przedstawiając prezydentów, dramaturgów, potentatów przemysłowych, gwiazdy filmu, osoby duchowne, a od czasu do czasu także postaci ekscentryczne. Rubryka _Lunch z „FT”_ stała się instytucją, nie mniej zajmującą i trwałą niż dział prawny.
Dla uczczenia sto dwudziestej piątej rocznicy powstania „Financial Timesa” publikujemy najlepsze pięćdziesiąt dwa wywiady – po jednym na każdy tydzień roku. Lista gości jest niczym międzynarodowy almanach biograficzny osobistości z dziedziny sztuki, biznesu, polityki i nauki. Wybór sprawdza się, ponieważ zwrócono należytą uwagę na zróżnicowanie rozmówców pod względem płci i geografii, lecz nade wszystko pamiętaliśmy o kryterium ustanowionym ongiś przez redaktora naczelnego Richarda Lamberta. Przypominał on kolegom, że zadaniem dziennikarzy „FT” jest nie tylko informować czytelników, ale także zapewniać im godziwą rozrywkę.
Pomysłodawcą _Lunchu z „_FT_”_ był Max Wilkinson, zrzędliwy i przedsiębiorczy redaktor weekendowego dodatku gazety, obdarzony przy tym niezwykłym poczuciem absurdalnego humoru. Uważał on, że ten nowy schemat wywiadu stanie się w gazecie „promieniem słońca”. Zasady były proste: gość/rozmówca ma wybrać restaurację, a „FT” zapłacić rachunek. Zostały jednak złamane już podczas pierwszego spotkania.
Gościem pierwszego lunchu, który odbył się 23 kwietnia 1994 roku, był Marco Pierre White, sławny kucharz i restaurator określony przez naszego dziennikarza (Michaela Thompsona-Noela) trafnym mianem „dzikusa angielskiej kuchni”. White zażyczył sobie, by podjąć go jedzeniem i winem w jednej z jego własnych restauracji, ale nie dopuszczał nawet myśli o tym, że „FT” miałby za nie zapłacić. Jednak poza tym zasada, że płaci „FT”, była zazwyczaj przestrzegana – pomimo protestów rozmówców. To, co sami uznawaliśmy za wyraz niezależności dziennikarskiej, traktowano często jako kulturową zniewagę lub brak rozeznania w sytuacji finansowej naszego rozmówcy. „Teraz wiem, dlaczego «FT» jest taki drogi” – zauważył uszczypliwie miliarder Michael Bloomberg, gdy nie udało mu się zapłacić wynoszącego dziewięćdziesiąt sześć dolarów rachunku w restauracji w Nowym Jorku, którego potem został burmistrzem.
Pierwotną myślą przyświecającą _Lunchowi z FT_ było przywrócenie do życia sztuki rozmowy w przyjemnych warunkach. Ważne było dobre jedzenie, najlepiej podlewane butelką zacnego wina, by sprowokować przemyślenia i czasami jakąś niedyskrecję. Połączenie to prowadziło niekiedy do pamiętnych wydarzeń, wśród których wyróżnia się mocno zakrapiany lunch w Café Royal, który spożyli Nigel Spivey, profesor z Cambridge i wolny strzelec „FT”, oraz Gavin Ewart, siedemdziesięciodziewięcioletni poeta. Następnego dnia Spivey odebrał telefon od pani Ewart, która powiedziała, że jej mąż wrócił do domu tak szczęśliwy, jakim od dawna go nie widziała. „Po drugie – i niech nie będzie panu z tego powodu przykro – umarł dziś rano”.
W książce można też znaleźć przypadki mniej fatalnych niespodzianek. W roku 1996 Jacques Attali, _enfant terrible_ francuskiego życia intelektualnego, w połowie lunchu w Paryżu z Lucy Kellaway oświadczył, że musi się pożegnać – wychodzi na drugi lunch. Jak się wydaje, gastronomiczna niewierność była dla Attaliego przyjętym zwyczajem. Co innego zakłóciło lunch z Ronniem Woodem, wiekowym Rolling Stonesem, który musiał przeprosić podczas jedzenia ostryg, by odebrać telefon od redaktora „Sun” dopytującego go o nastoletnią kochankę. Największą jednak bombą była niespodzianka sprawiona przez Yūko Tōjō, wnuczkę japońskiego premiera powieszonego po drugiej wojnie światowej. Na lunch w tokijskiej restauracji z Davidem Pillingiem, redaktorem naszego działu azjatyckiego, przybyła z prochami swojego dziadka.
Wiele lunchów z tej książki prezentuje „FT” w całej jego wszechstronności i najwyższej formie. Mamy tu oczywiście mnóstwo gwiazd, jak: Angelina Jolie, Michael Caine, Martin Amis czy Sean „P. Diddy” Combs, raper i potentat biznesowy, który na lunch wybrał zupę z baru przy nowojorskiej Siódmej Alei. Są mężowie stanu obu płci: Václav Havel, czeski dramaturg, który został prezydentem, ojciec postkomunistycznego narodu; F.W. de Klerk, który zakończył apartheid w Afryce Południowej; Angela Merkel, która udzieliła wiele mówiącego wywiadu w roku 2003, zanim została kanclerzem Niemiec i – jak można twierdzić – najpotężniejszym politykiem Europy. Są osoby ze świata mody, jak Tamara Mellon, założycielka Jimmy Choo, czy rzadko spotykany podczas naszych lunchów duet: Domenico Dolce i jego partner Stefano Gabbana. Są wreszcie niezwykłe opowieści generała Rossa Joségo Serrana, szefa kolumbijskiej policji, który osaczył Pabla Escobara, zanim król narkotyków zginął pod gradem kul.
Lunch – jak i sam „FT” – podlegał nieuchronnej ewolucji. W epoce BlackBerry, smartfonów oraz wody gazowanej lub niegazowanej idea długiego, zakrapianego lunchu wydaje się niemal ekscentryczna. „FT” – choć z oporami – dostosowywał się niekiedy do wymagań ruchliwego trybu życia ludzi bogatych, potężnych i ważnych, zgadzając się na śniadanie, herbatkę, a czasem zwykłą kanapkę. Nawet jednak skromny posiłek może zaowocować błyskotliwym artykułem. Wystarczy przeczytać pierwszą wymianę zdań pomiędzy Pilitą Clark a Michaelem O’Learym, znanym z niewyparzonego języka szefem tanich linii lotniczych Ryanair.
Dzisiaj nasze lunche odzwierciedlają globalny zasięg „FT”. Mamy tu ABC (Afrykanie, Brazylijczycy, Chińczycy) prominentnych postaci sięgające aż po Z (Zimbabwejczyk Morgan Tsvangirai, pobity przez bojówki rządowe przywódca opozycji, z którym przy wieczornym drinku rozmawiał Alec Russell, ongiś człowiek „FT” w Johannesburgu).
Były też znakomite wywiady, które ostatecznie nie trafiły do tej książki: Emily Stokes przycisnęła ambitnego pisarza, żołnierza i polityka Rory’ego Stewarta w Szkole im. Kennedy’ego Uniwersytetu Harwardzkiego; Paulo Coelho rozmawiał o prostytutkach i papieżu z kolegą po piórze A.N. Wilsonem; Sean Parker, guru najnowszych technologii, wyznawał w Los Angeles Johnowi Gapperowi, że milion dolarów „nie jest fajny”; Roger Waters z Pink Floyd porównywał się do Szekspira i Woody’ego Guthriego, zamawiając przy tym porcję gravlaxu za siedemdziesiąt pięć funtów.
Zadaniem redaktora jest jednak dokonywanie wyborów. Chciałbym w związku z tym podziękować Lucy Kellaway, współtwórczyni _Lunchu_ i mistrzyni wywiadów, jak również Matthew Engelowi, felietoniście „FT”, za jego opublikowany w 2012 roku wspaniały esej z okazji osiemnastych urodzin _Lunchu z „_FT_”_ (ft.com/lunch). Nie można pominąć Leyli Boulton, która cierpliwie i umiejętnie koordynowała projekt wydania tej książki. Jestem również wdzięczny Jamesowi Fergusonowi, błyskotliwemu rysownikowi „FT”, którego ilustracje ozdabiają _Lunch z „_FT_”_ nieprzerwanie od roku 2004.
Lionel Barber
redaktor naczelny „Financial Timesa”2 LISTOPADA 2007 ROKU
Martin Amis
Lew literatury
Powieściopisarz i komentator nic nie stracił ze swojego zamiłowania do bitew na słowa. Mówi o islamie, swoim ojcu i „porzuconym ideologu” Terrym Eagletonie.
Rozmawia Lionel Barber
Martin Amis ma zmarszczone brwi i wita mnie niepewnym uściskiem dłoni. Jest niższy i bardziej siwy, niż go sobie wyobrażałem. Czy ta drobna postać w kamizelce to rzeczywiście ów majestatyczny autor kilkunastu powieści, których znakiem firmowym jest proza potężna jak uderzenie młota? Przez kilka minut Amis nie odzywa się ani słowem. Wpatruje się w menu Odette’s, restauracji mieszczącej się w pełnej celebrytów dzielnicy Primrose Hill. To milczenie jest kłopotliwe, być może skalkulowane (spóźniłem się siedem minut). Nareszcie niegdysiejszy angielski _enfant terrible_ odzywa się:
– Menu jest wybitnie ukierunkowane na wieprzowinę.
Głos ma głęboki i chropowaty, mówi z typowo oksfordzkim leniwym przeciąganiem. Zamawia danie główne (pieczoną przepiórkę), kieliszek chardonnay oraz – z pewnym ociąganiem – zieloną sałatkę; potem przeprasza mnie i wychodzi na zewnątrz zapalić własnoręcznie skręconego papierosa. Składam swoje zamówienie (zupa krem z kukurydzy i ekologiczny łosoś) i proszę o drugi kieliszek chardonnay.
Gdy Amis wraca, pytam o jego długotrwały publiczny spór z Terrym Eagletonem, marksistowskim profesorem literatury angielskiej. Eagleton oskarżył Amisa o islamofobię, surowo krytykując za obronę poddawania młodych muzułmańskich Brytyjczyków rewizji osobistej i grożenie im repatriacją do Pakistanu.
– Niczego takiego nie pisałem ani nie mówiłem – burczy Amis. Przyznaje się jednak do popierania profilowania etnicznego w portach lotniczych po incydencie na lotnisku Carrasco w Montevideo. Amis twierdzi, że jakiś pracownik ochrony rewidował jego sześcioletnią wówczas córeczkę i rozp… jej pluszową kaczuszkę.
Powieściopisarz wraz z rodziną wrócili już do domu po dwuipółletnim pobycie w Urugwaju, ojczyźnie jego drugiej żony Isabel Fonseki. Epizod z pluszową kaczuszką wyraźnie wciąż go boli – dużo bardziej niż sprzeczka z Eagletonem, kolegą akademickim z Uniwersytetu Manchesterskiego, na którym Amis od niedawna prowadzi popularny kurs twórczego pisania.
– To naprawdę drobiazg. On jest opuszczonym ideologiem, który nie może rano wstać z łóżka bez wskazówek od Boga i Karola Marksa. A to sprawia, że nie toczy z islamizmem walki zbytnio zagorzałej, gdyż w jakiejś swojej części jest wierzący – stwierdza Amis, po czym przechodzi do obrony lingwistycznej: – Powiedziałem całkiem wyraźnie, że nie jestem islamofobem. Jestem za to antyislamistą. Właściwym słowem byłoby „islamistofob”, z tym tylko, że nie jest właściwe, gdyż fobia jest zazwyczaj irracjonalnym lękiem, a obawa przed ludźmi, którzy chcą cię zabić, nie jest irracjonalna. Jestem więc antyislamistą.
Żartuję, że zażarty spór Amis–Eagleton jest odpowiednikiem waśni pomiędzy drużynami Manchester United i Manchester City. Amis nie podejmuje tematu. Wysoka, blondwłosa rosyjska kelnerka pojawia się z winem. Wspominam, że mój ostatni _Lunch z „_FT_” _– w Waszyngtonie z pewnym irlandzkim politykiem – zamienił się w imponującą sesję pijaństwa. Po raz pierwszy Amis uśmiecha się.
Czas przejść do spraw bardziej wyrafinowanych. Chcę zbadać stosunki pomiędzy Amisem a jego ojcem Kingsleyem, wybitnym autorem powieści humorystycznych. Jak to było: starać się pisać wspaniałą prozę z poczuciem, że każde słowo zostanie zapewne surowo ocenione?
– Nigdy nie odczuwałem żadnej szczególnej presji. Ojciec nie był zwolennikiem ścisłego nadzoru. Miło było mieć ojca jakby leniwego, bardzo miękkiego, czułego. Ale leniwego, zazdrośnie strzegącego swojego czasu…
O ile jednak Kingsleyowi podobała się _The Rachel Papers_, pierwsza (nagradzana) powieść syna, niezbyt cenił drugą: _Martwe dzieci_.
– To był fizyczny wstrząs, niczym cios – wyznaje Amis, po czym zmienia temat, przechodząc do swojego nowego kursu twórczego pisania w Manchesterze.
Co przyciągnęło go do nauczania? Dziobie widelcem przepiórkę i przyznaje, że była w tym „odrobina ojcowskiego wpływu” (Kingsley przez dwanaście lat wykładał na anglistyce na Uniwersytecie w Swansea). Ale też dwa inne czynniki: „banalne zaciekawienie młodzieżą” oraz związana z tym zajęciem konieczność czytania wspaniałych książek.
W literackim panteonie Amisa nie ma miejsca dla młodszych pisarzy – z wyjątkiem jego przyjaciół, Zadie Smith i Willa Selfa.
– W czytaniu młodszych pisarzy jest coś upokarzającego. Łatwiej coś odkryć, gdy czyta się V.S. Pritchetta, Saula Bellowa… Ale jeśli chodzi o jakiegoś smarkacza, to nie chce się go czytać, chyba że z pewnego rodzaju ciekawości socjologicznej.
Dla Amisa tak naprawdę liczą się autorzy tacy jak Saul Bellow i Nabokov, a dalej między innymi Tołstoj, Dostojewski i Jane Austen. Powieścią, którą najbardziej podziwia, jest _Lolita_ Nabokova.
– Na pewno znam ją równie dobrze jak pozostałe książki. Ale ona jest za każdym razem inna… Trzeba ją czytać w każdej dekadzie życia, bo jest się inną osobą.
Chociaż starsza córka Amisa ma dziesięć lat, on i tak uważa powieść za czarującą, zwłaszcza ostatnie sto stron, których tempo uznawał dawniej za słabnące. Mówi, że około strony dwieście dwudziestej, gdy Lolita odchodzi od Humberta, następuje olbrzymi napływ energii.
– Nabokov mógł zakończyć powieść gdzieś w tym miejscu, zamiast kazać mu szukać jej przez trzy lata i w końcu odnaleźć. Ta wspaniała scena, gdy Humbert idzie się z nią spotkać, a jej uroda całkiem znikła, jest w ciąży… Sporo płakałem pod koniec. To wszystko jest moralnie bardzo skomplikowane i bardzo niepokojące.
Moralnie skomplikowane, niepokojące – oto Amis w pigułce. Jego powieści są szaleńczo komiczne i pozbawione sentymentów, jego krytyka literacka jest bezkompromisowa, słownictwo niemal bez umiaru bogate. (W trakcie lunchu z jego ust padają takie wyrażenia jak „krotochwilny”, „palpacja”, „cudzołożna schadzka”, doprawiane potokiem słów niecenzuralnych). Wynik jest zazwyczaj pouczający, a zawsze zabawny.
Z poczuciem, że nie mogę się z nim równać w sprawach literatury angielskiej, wspominam, iż studiowałem germanistykę na Uniwersytecie Oksfordzkim, jego _alma mater_. Amis jest zaintrygowany i pyta, czy czytałem Kafkę po niemiecku. Gdy odpowiadam twierdząco, wyrusza na aforystyczną wycieczkę literacką.
Najlepsze są krótsze rzeczy Kafki. Logika snu w _Zamku_ jest oszałamiająca, lecz „nic dziwacznego nie sprawdza się na dłuższą metę”. Inna zasada literacka: „Opowiedz sen, a stracisz czytelnika”. _Ulisses_ Joyce’a jest szlachetną, piękną książką. _Finneganów tren_ natomiast – by użyć słów Nabokova – jest niczym chrapanie w sąsiednim pokoju.
Według Amisa relacja pomiędzy pisarzem a czytelnikiem to romans. Pisarz niekiedy przestaje kochać czytelnika. Zdarzyło się to Henry’emu Jamesowi, zdarzyło się Joyce’owi. Jeśli jednak jest to rzeczywiście romans, to dlaczego Amis tak usilnie stara się zaimponować czytelnikowi (i mnie) swoją biegłością w posługiwaniu się językiem angielskim?
– Nie przepadam za używaniem mało znanych słów – odpowiada poważnie. Przyznaje jednak, że jego proza jest „gęsta”, „nieco prowokująca” i „jakby konfrontacyjna”.
Chcę zapytać go o męskie przyjaźnie, on jednak przeprasza i wychodzi na drugą przerwę papierosową, pozostawiając nietkniętą sałatkę.
Męskie przyjaźnie są ważną częścią świata Amisa. Jego najbliższym kumplem jest chyba Christopher Hitchens, mieszkający w Stanach Zjednoczonych pisarz i polemista. Ich przyjaźń trwa już przeszło trzydzieści lat – od czasów, gdy obaj pracowali w piśmie „New Statesman”.
Amis wspomina o przyjaźni swojego ojca z poetą Philipem Larkinem. W stosunkach między męskimi przyjaciółmi szczerość i bliskość napotyka mniej ograniczeń niż w relacjach pomiędzy mężczyznami a kobietami – pomijając męża i żonę – ponieważ seks na ogół wdziera się w taką przyjaźń.
– Doszedłem niestety do wniosku, że Larkin w rzeczywistości nie odwzajemniał miłości mojego ojca.
Wtrącam, że Larkin był trochę sztywniakiem.
– Tak, i zawistnym gnojkiem – odpowiada Amis, zauważając, że Larkin zazdrościł Kingsleyowi talentu pisarskiego, wielkomiejskiego życia, a przede wszystkim kobiet. – Był seksualnym leniwcem i nie znosił wydawać pieniędzy na kobiety, chociaż wielu poetów wyrzucało je na nie całymi garściami, jak dzisiaj piłkarze.
Nasza rozmowa schodzi na „Hitcha” oraz życie w Londynie pod koniec lat siedemdziesiątych – temat powieści, nad którą Amis właśnie pracuje.
– Rozmawialiśmy przede wszystkim o kobietach i to w sposób najdosadniejszy, opisywaliśmy zbliżenia niewiarygodnie szczegółowo, ale na poważnie… I mówiliśmy bardzo jasno, że z uczuciami nie wolno żartować, i całkiem moralnie, zważywszy na to, że chodzi o rozwiązłość niższych poziomów bohemy, z pewnością nie bezdusznie. Nieprzyzwoicie, ale nie bezdusznie.
Kiwam głową z udawanym zrozumieniem. Pojawia się moja herbata miętowa i espresso dla Amisa. Znów czas przejść od szczeniackiej gadki do polityki. Za rok Amis ma opublikować _The Second Plane_, zbiór swoich tekstów napisanych w związku z zamachami z 11 września.
– Jeśli już musiało dojść do 11 września, to bardzo się cieszę, że stało się to za mojego życia, gdyż było to wydarzenie wprost nieodparcie przykuwające uwagę, aż nazbyt niesamowite.
Kryzys islamu, twierdzi Amis, polega na kryzysie męskości. Mówi o „wiekach poniżenia”: najpierw przez Zachód, ostatnio przez Izrael.
– Jak można odzyskać względy Boga? Dochodzi się do rozwidlenia dróg. Strzałka w lewo: „mniej religii”, strzałka w prawo: „więcej religii”, a ty idziesz w prawo. Zupełnie beznadziejne.
Zachód musi się wypowiedzieć.
– Kiedy ogłaszamy swoją moralną wyższość nad talibami, deklarujemy zarazem, że przewyższamy moralnie piętnasty wiek. – Nie ma przy tym nic dziwnego w fakcie, że umiarkowani muzułmanie nie chcą pójść tym śladem. – Oni (ekstremiści) mają monopol na przemoc, zastraszanie.
Inwektywy Amisa ustępują z wolna poważnej refleksji. Wyznaje, że czuje się winny, iż nie było go w Anglii podczas zamachów w Londynie 7 lipca 2005 roku. Jeden z jego synów miał wakacyjną pracę i gdyby potrwała ona trochę dłużej, znalazłby się na stacji metra Edgware Road akurat w chwili wybuchu bomby.
ODETTE’S
Regent’s Park Road
Londyn
1 × krem z cukrowej kukurydzy z marynowanymi grzybami i soloną kukurydzą
1 × dziki łosoś z patelni z duszoną soczewicą i karmelizowanymi cebulkami
1 × pieczona pierś przepiórki, nóżka _confit_ z sałatką z selera, bulionową galaretką i letnimi truflami
1 × zielona sałatka
2 × kieliszek wina Chardonnay Bouscade
1 × sok owocowy
1 × woda mineralna
1 × espresso
1 × herbata miętowa
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| Razem | £ 66,94 |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
Niedługo później Amisa odwiedził w domu na Long Island jakiś dziennikarz. Na pokład samolotu, którym przybył z Europy, pasażerom zabroniono wnosić książki. Amis wybuchł gniewem na ten „ohydny symbol pozbawionej humoru dosłowności”. Mówił, że trzeba sprawić, by społeczność muzułmańska cierpiała.
Teraz żałuje tamtych wypowiedzi – a wycofywanie się rzadko się zdarza temu maczystowskiemu mistrzowi słów. Być może pięćdziesięcioośmioletni Amis łagodnieje. Zdradza, że w restauracji Odette’s jadał lunch z ojcem w ostatnich latach jego życia. Spogląda na zegarek:
– No i jak?
Jak na pierwszy rozdział całkiem nieźle, mówię do siebie.1 PAŹDZIERNIKA 2010 ROKU
Michael Caine
„Nigdy nie potrafię nalać tego cholerstwa”
Aktor mówi o klasie, cholesterolu, Jacku Nicholsonie i o tym, jak został „maniakiem Google’a”.
Rozmawia Peter Aspden
Ku mojemu rozczarowaniu sir Michael Caine na przywitanie nie spogląda mi twardo w oczy, oświadczając: „Nazywam się Michael Caine”. W żadnym momencie naszego wspólnego podwieczorku nie mówi także: „Niewielu ludzi o tym wie”, ani – przyznaję, że to byłby już nadmiar szczęścia – „Miałeś tylko wysadzić te cholerne drzwi”. Czy w historii kina ktokolwiek potrafił wygłaszać najbardziej zapadające w pamięć kwestie lepiej niż Michael Caine?
W wieku siedemdziesięciu siedmiu lat wciąż jest imponującą postacią, trzyma się prosto i głębokim barytonem strzela dowcipami z wprawą i naturalnym wyczuciem komizmu chwili. Jego akcent jest powszechnie naśladowany i niemożliwy do naśladowania.
– Mają tu bułeczki z clotted cream – zauważa i jakoś sprawia, że brzmi to zabawnie.
Mówię, że nie jestem pewien, co znaczy _clotted_ . To słowo nie kojarzy się dobrze.
– Właśnie to samo pomyślałem – odpowiada. – Gdyby była po prostu „śmietana”, zamówiłbym.
Uzgodniwszy łączącą nas troskę o poziom cholesterolu, decydujemy się na kanapki z wędzonym łososiem i serem oraz herbatę – english breakfast dla niego i earl grey dla mnie. Siedzimy w loży restauracyjnej nieco pozbawionego duszy hotelu Wyndham na terenie dawnego portu Chelsea, a z zewnątrz dochodzi nieprzerwany hałas śmigłowców, jakby trwały ogólnokrajowe poszukiwania zbiegłego szpiega.
– To dlatego, że jesteśmy obok Tamizy – mówi Caine ze znajomością rzeczy (mieszka tuż za rogiem), tonem Harry’ego Palmera starającego się mnie zmylić.
A to właśnie on nas tu sprowadził. Harry Palmer – główny bohater _Teczki Ipcress_ i przełomowa rola w karierze Caine’a – trafił na ekrany przed czterdziestu pięciu laty. A długotrwałość tej kariery wcale nie jest najbardziej wyjątkową cechą mojego rozmówcy. W nowej autobiografii zatytułowanej _The Elephant to Hollywood_ Caine zawarł przejmujące osobiste wspomnienia o dwóch gwiazdach, które nie udźwignęły ciężaru popularności: jedna z nich to Heath Ledger, druga – Rita Hayworth. To spory chronologiczny rozrzut. Lecz Caine wciąż trzyma się świetnie.
W przyszłym roku jeszcze raz powróci do roli kamerdynera Alfreda w trzecim _Batmanie_ Christophera Nolana. Uznanie krytyki przyniósł mu ubiegłoroczny _Harry Brown_, surowy film o stojącej poza prawem zemście kręcony w Elephant and Castle, jego rodzinnej niebezpiecznej dzielnicy centralnego Londynu (stąd tytuł autobiografii). Są to głośne role w trudnych i/lub dochodowych filmach. Rzadki wyczyn dla aktora, a już zwłaszcza zbliżającego się do osiemdziesiątki.
– Jak to się dzieje, że wciąż dostaje pan takie wspaniałe role? – pytam.
– Nie mam pojęcia – odpowiada z kamienną twarzą. – Siadam sobie i czekam, aż zadzwoni mój agent.
Ale nie zawsze tak było. Autobiografia rozpoczyna się od pewnej kłopotliwej dla Caine’a sytuacji. Z początkiem lat dziewięćdziesiątych kręcił w Petersburgu sceny do filmu _Rosyjski łącznik,_ późnego dalszego ciągu filmów o Harrym Palmerze. Poszedł do toalety i, jak wspomina:
– Była to najbrudniejsza toaleta, jaką w życiu widziałem. Nikt jej nie sprzątał. Pomyślałem nagle: „Co ja tu robię?”.
Ten egzystencjalny kryzys przedstawia tonem przywodzącym na myśl beznadziejny smutek Becketta. Komentuję, że brzmi to jak rozpaczliwie żałosne doświadczenie.
– To było tuż po odejściu komunistów. Gdy jedliśmy lunch w terenie, dostarczono nam liczniki Geigera, abyśmy mogli się upewnić, że żywność nie jest radioaktywna. I oczywiście w pierwszej kolejności sprawdziliśmy baterie! – Śmieje się głośno. – Po co komu niesprawna bateria! – Znów poważniejąc, wyznaje: – To była przygnębiająca chwila. Ale spoglądałem na to dość filozoficznie.
Uważa ten incydent za punkt zwrotny. Przygotowywał się do powolnego zakończenia kariery, coraz bardziej angażując się w interesy restauracyjne i ciesząc się wygodnym życiem w nowym mieszkaniu w South Beach, dzielnicy Miami. A potem – kto by pomyślał – zadzwonił Jack Nicholson.
– Zadziałał jak katalizator – mówi Caine. – Doszedłem do takiego etapu życia, że nikt nawet nie przysyłał mi dobrego scenariusza. Zagrałem w paru kiepskich filmach. A potem Jack robił w Miami film z Bobem Rafelsonem i poprosił mnie, żebym przyszedł. Powiedział: „Rusz tyłek i po prostu zrób to”. I wtedy wszystko się zmieniło. Jack jest najmilszą i najuprzejmiejszą osobą, a praca z nim to była prawdziwa radość.
Powstały wówczas film – dreszczowiec _noir_ pod tytułem _Krew i wino_ – nie zmienił historii kina, lecz odnowił apetyt Caine’a i ożywił jego karierę. Przyszły kolejno _O mały głos_, _Wbrew regułom_ i _Spokojny Amerykanin_; nagrody BAFTA, Złote Globy i Oscar. Mówi, że pisząc autobiografię, chciał między innymi zainspirować czytelników w późniejszym wieku:
– Starzejąc się, ludzie myślą: „To koniec”. Ale tak nie jest. Nie musi być.
Pojawia się nasze zamówienie. Kanapki są trzywarstwowe.
– Rety! Dużo dają, no nie? Utuczymy się jak świnie, gdy to zjemy!
Chce nam nalać herbaty, ale zbija go z tropu wymyślnie zaprojektowany czajniczek.
– Nigdy nie potrafię nalać z takiego cholerstwa. Albo nic nie płynie, albo wszystko trafia na stół.
Rozgryzamy to wspólnymi siłami. Caine sumiennie zdejmuje jedną z warstw kanapki i z lubością zaczyna wcinać.
Ma zwyczaj mówić coś miłego o każdym. Hollywoodzkie przyjęcia opisuje tak, jakby to były wiejskie festyny na trawie. O rany, nawet o Franku Sinatrze ani złego słowa! Wydaje mi się to podejrzane. Czy kiedy po raz pierwszy udał się do Hollywoodu w latach sześćdziesiątych, nie było tam pełno drapieżników próbujących wykołować tego bezczelnego Angola?
– Nie, naprawdę nie. A wiesz dlaczego? Bo nie odpowiadałem ich wyobrażeniom o Angolu. Nie byłem wytworny. Nie miałem tej angielskiej wyższości. I byłem po ich stronie.
Jego romans z Ameryką zaczął się podczas wojny:
– Na boiskach koło nas mieli obóz amerykańscy żołnierze, a my słaliśmy im łóżka w zamian za gumę do żucia i coca-colę. Właściwie nie pojechałem tam aż do _Alfiego_.
Ta dziewicza podróż szczęśliwie zbiegła się z nominacją do Oscara.
– Potem jednak zobaczyłem Paula Scofielda w _Oto jest głowa zdrajcy_ i pomyślałem: „Nie ma sensu się tam pokazywać”. – Scofield rzeczywiście zdobył nagrodę.
A czy Caine był niewiniątkiem, gdy wybrał się do Hollywoodu?
– Byłem niewiniątkiem według standardów hollywoodzkich. Zaskoczyła mnie tamtejsza gościnność, uprzejmość ludzi. Nawet prawnicy i agenci byli ludźmi najmilszymi w świecie.
Unoszę brew.
– Proszę pamiętać, że właściwie z nikim nie konkurowałem. Jak ktoś był Jackiem Nicholsonem, to nie groziło, że zabiorę mu rolę.
Potem, w roku 2000, przyszedł tytuł szlachecki, a to pomogło.
– Oni lubią takie skojarzenia z królem Arturem.
Mówię, że nie wolno zapominać, iż Hollywood słynie z tego, że potrafi bezwzględnie wykorzystywać ludzi, a następnie ich odrzucać.
– Potrafi to. Ale ja nie osiągałem sukcesów przed trzydziestką. I byłem bardzo zahartowanym trzydziestolatkiem, nie jakimś roztrzepanym dziewczątkiem.
Historia hartowania się Michaela Caine’a to najbardziej poruszająca część jego książki. Urodził się jako Maurice Micklewhite w robotniczej rodzinie z południowo-wschodniego Londynu i tego chłopca „z roześmianymi oczami, odstającymi uszami i do tego wszystkiego krzywicą” ewakuowano podczas wojny, a potem oddano pod opiekę małżeństwa, które zamykało go na weekend w komórce, by wybierać się na spotkania towarzyskie. Mówię, że takie rzeczy czyta się w niedzielnych dodatkach do gazet. Wzrusza niedbale ramionami.
– Mnóstwo dzieci miało bardzo ciężkie przejścia. – Ale zamykać w komórce na cały weekend? – To nie byli źli ludzie. Przyjmowali dzieci dla pieniędzy, jednak nie chcieli się nimi zajmować. Mieli ochotę wyskoczyć na weekend, a nie zamierzali ciągać ze sobą tych brudnych londyńskich urwisów. Oczywiście kiedy zjawiła się moja matka, o mało nie trafiła do aresztu za napaść. Pobiła tamtą kobietę.
O wojnie mówi beznamiętnie.
– Skorzystałem z niej. Przede wszystkim przez sześć lat jadłem wyłącznie zdrową żywność. Nie mieliśmy cukru, ciasteczek czy napojów gazowanych.
Potem służył w Korei.
– Wtedy to był koszmar. Ale zobaczyłem świat, spotykałem ludzi ze wszystkich klas i kręgów społecznych.
Wzruszająco opowiada o rodzicach, zwłaszcza o ojcu, którego uważa za bohatera. Ojciec był tragarzem na rynku w Billingsgate, zachłannie czytał i miał smykałkę techniczną – sam zbudował od zera radio.
– Był przykładem tego, jak ten kraj traci talenty z powodu podziałów klasowych – mówi Caine. – Nigdy nie wiedzieli, że mają te talenty, nigdy nie wiedzieli, że je tracą. Ale dziś komputery pozwalają nadrobić każdy niedostatek edukacji.
Milknie na chwilę, po czym przez swobodne skojarzenie zmienia temat:
– Jestem maniakiem Google’a.
– Czego pan szuka? – pytam.
– Wszystkiego. To wspaniała rzecz. Miałem ogrodnika, który niewiele wiedział o ogrodnictwie. (Wystarczy przeczytać to głosem Caine’a, a nagle zabrzmi prześmiesznie). Ilekroć kupowałem jakąś roślinę, szukałem w Google’u, jak trzeba się nią zajmować, dawałem mu i mówiłem: „O to chodzi”.
Zauważam, że też bardzo zabiera czas. Oczywiście się zgadza:
– Rozglądałem się kiedyś za penthouse’em. Napisałem więc: „Penthouse”1. O rany.
Szybko zadaję sobie w duchu pytanie, ilu ludzi trafia na stronę „Penthouse’a” dlatego, że szuka mieszkania.
– A najzabawniejsze jest to, że nie da się tego wyłączyć. Musiałem wyjąć wtyczkę z kontaktu. Musiałem wyciągnąć baterię.
Jest coś ujmującego w tych słowach o koszmarze techno-porno. Mam na końcu języka, że może Jack Nicholson coś by zaradził.
Caine mówi w swojej książce, że w _Mózgu za miliard dolarów_ z roku 1967, trzecim filmie z Harrym Palmerem, po raz pierwszy pokazano futurystyczną wersję internetu.
– Czytałem o tym w gazecie – opowiada. Przypomina sobie jakiegoś konsultanta, który na planie starał się wyjaśnić mu działanie urządzenia. – Powiedziałem: „Co za stek bzdur. Mówcie po prostu, którą gałkę mam przekręcić”. Pomyślałem, że to najbardziej niedorzeczna rzecz, o jakiej słyszałem.
Przyznaję, że jak wielu ludzi całkowicie przekonałem się do jego talentów aktorskich dzięki roli w filmie _Edukacja Rity_, do której przybrał na wadze, wyglądał na permanentnie pijanego, a na ekranie przedstawił bohatera uderzająco nieodpornego.
– Nigdy wcześniej nie proponowano mi takich ról. Ale jestem z niej najbardziej dumny. Profesor angielskiego w college’u – nie ma postaci bardziej innej ode mnie. Po raz pierwszy zdarzyło mi się zupełnie zniknąć w swojej roli.
Czy było trudno wyzbyć się w ten sposób miłości własnej?
– Zdałem sobie sprawę, że moje ego nie jest tego rodzaju, nie troszczę się o to, by wspaniale się prezentować. Nie dbałem o to.
Caine przypomina mi, że przed wielkim wejściem do kina przez dziewięć lat występował w teatrze repertuarowym.
– Co tydzień inna rola. Kocham być aktorem. I kocham nie być sobą.
Caine spędza dziś czas po części w mieszkaniu w Chelsea, po części w przerobionym z dwustuletniej stodoły domu w Box Hill w hrabstwie Surrey, a na zimę wyjeżdża do Miami. Dni w Hollywoodzie ma już za sobą (jako hałaśliwy krytyk brytyjskiego systemu podatkowego mieszkał tam przez osiem lat). Wzruszająca jest relacja ze smutnego pożegnania z agentem prasowym na Rodeo Drive.
– Poszedłem wprost do sklepu Ermenegildo Zegna (wspaniale kaleczy tę nazwę) i kupiłem koszulę.
Czy ta terapia zakupowa przyniosła oczekiwane skutki?
– Miałem się dobrze. Wsiadłem do samolotu i wróciłem do domu.
Dom jest tam, gdzie serce. Jest „zadurzony” w trójce swoich wnuków i zaskoczyła go siła tego uczucia; wielbi życie rodzinne. Zarówno w książce, jak i podczas naszej rozmowy powtarza hołdy dla Shakiry, swojej żony od trzydziestu siedmiu lat, „najmilszej osoby na świecie”, z którą ma córkę (ma też starszą córkę z pierwszą żoną, aktorką Patricią Haines). Mówi, że to ze względu na rodzinę zachowuje w swojej książce pedantyczną dyskrecję w sprawie wszystkich tamtych hollywoodzkich imprez.
– Kiedy człowiek się zakochuje, to wszystko odchodzi w przeszłość. Jak świnka i odra. Nie chcę do tego wracać. Nie tak jak Kirk Douglas. O wszystkich opowiadał bez ogródek, o Marlene Dietrich, cholernej Marilyn Monroe, wszystkich.
WYNDHAM GRAND
Chelsea Harbour
Londyn
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| 2 × tradycyjna popołudniowa herbatka | £ 30,00 |
| (pełny zestaw) | |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
2 × szkocki wędzony łosoś z ziołowym serkiem śmietankowym
herbata Royal English Breakfast
herbata Earl Grey
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| Razem | £ 30,00 |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
Jeśli chodzi o filmy, to – jak mówi, dotykając na szczęście każdego kawałka drewna w zasięgu ręki – wciąż się pojawiają. Niezależnie od kolejnego _Batmana_ przygotowuje się do roli w kinowej wersji _Tajemniczej wyspy_ Jules’a Verne’a, co budzi w nim nieoczekiwany entuzjazm.
– Mam teraz wnuki. I będę latał na olbrzymim trzmielu. Chcę, żeby to zobaczyły.
1 Penthouse – apartament na najwyższym piętrze wieżowca, często mający postać osobnego „domku” na dachu. Także tytuł znanego czasopisma pornograficznego.29 PAŹDZIERNIKA 2004 ROKU
Sean „P. Diddy” Combs
Kiedy Diddy spotkał tatę
Raper, model, aktor i król szpanerskiej biżuterii mówi szefowi waszyngtońskiego biura „FT” (zwanemu kocim tatą), że gdy nadejdzie dzień wyborów, młodzież Stanów Zjednoczonych przemówi.
Rozmawia James Harding
Gdy odsłuchuję taśmę z nagraniem rozmowy z Seanem „P. Diddym” Combsem, słyszę, jak wybucham głośnym, niepewnym rechotem, a potem nagle przestaję się śmiać, gdyż nie jestem całkiem pewien, czy on żartuje.
Weźmy na przykład odpowiedź na moje pytanie, którego z kandydatów chciałby widzieć jako zwycięzcę w wyborach.
– Nie odpowiem. To mogłoby wpłynąć na ludzi. Jeśli teraz poprę jakiegoś kandydata, to pewnie byłoby już po zawodach.
Śmieję się, a potem zastanawiam, czy nie mówi serio. Czy on naprawdę tak myśli?
Magnat hip-hopu wyjaśnia, że mówi tak tylko dla żartu, a potem milknie na chwilę.
– Nie – zastanawia się. – Mógłbym to zrobić. Myślę, że parę osób by mogło: mógłby Russell Simmons (założyciel Def Jam), mógłby Jay-Z (raper), mógłby Eminem. Mnóstwo ludzi ma olbrzymią siłę i mogłoby to zrobić. Myślę, że Oprah (Winfrey) mogłaby.
Albo inny przykład, odpowiedź na pytanie, czy sam wystartowałby w wyborach.
– Nie… Ja zawsze robię to, co potrafię robić dobrze. Trochę za bardzo lubię imprezować, by móc objąć urząd publiczny. – Uśmiecha się. – Chyba nie jestem najlepszą osobą do zajmowania się polityką, bo jakaś sprawa mogłaby wywołać we mnie taką pasję, że w senacie siłą odciągaliby mnie od kogoś.
Sugeruję, że dobrze radziłby sobie w przypominającym ring zapaśniczy parlamencie w Seulu, a on się zgadza:
– Byłbym tam mistrzem, w Korei Południowej załatwiłbym mnóstwo spraw.
Nawet jego ocena wysiłków, jakie podejmuje, by przyciągnąć czarnych i młodzież do urn, jest na poły żartobliwa, na poły poważna:
– To jest teraz najważniejsze, koci tato… to jest jak ze spodniami dzwonami. Wiesz, o co mi chodzi. Rodzice patrzą na ciebie, a nie patrzą w dół, aż któregoś dnia dociera do nich: „O cholera, wszyscy noszą dzwony” – mówi. – Ale spóźniliście się. W tym świecie zaraz się zacznie. Drugiego listopada się zacznie i ta rewolucja będzie w telewizji.
Domyślam się, że o to właśnie chodzi, a pod koniec lunchu zaczynam się zastanawiać, czy Combs rzeczywiście znajduje się w samym centrum najważniejszego fenomenu wyborów roku 2004, czy jest tylko zabawnym urozmaiceniem na boku.
Wyrwałem się na dzień z wiru wyborczego, by porozmawiać z nim o jego kampanii „Głosuj albo giń”, o energii, z jaką mobilizuje młodych Amerykanów – na ogół niechętnie głosujących – do udziału w wyborach. Zacznijmy od tego, że wydawało mi się, iż wszystko jest raczej na pokaz, bez faktycznej siły.
Muskularny mężczyzna w czarnym garniturze, czarnej koszuli i czarnym krawacie doprowadził mnie do recepcji biura Combsa przy Broadwayu, gdzie przez chwilę czekałem w salce konferencyjnej ozdobionej rzędami najmodniejszych obecnie szpanerskich akcesoriów: chromowanych kołpaków z wygrawerowanym logo – podpisem „Sean John”. Sophie, jego miniaturowa suczka maltanka z fuksjową kokardką i ozdobioną dżetami obróżką, przytruchtała do sali, obwąchała mi nogi i wybiegła. Gdy wprowadzono mnie do skromnego, zagraconego gabinetu rapera, akurat narzekał przez telefon, że jakiś budowlaniec go naciągnął. Skończył rozmowę, wstał i uścisnął mi rękę ze słowami:
– Cześć, skarbie.
Od tej chwili były już tylko polityka i trochę zupy. Ja rozmawiający z Combsem o mobilizowaniu wyborców to coś jak wysłanie Donalda Trumpa na wywiad ze słynną seksterapeutką dr Ruth o ogrodnictwie: biały Anglik z pokaźną kolekcją nagrań Vana Morrisona i na skraju wieku średniego rozmawiający o jednej z tajemnych dziedzin nauk politycznych z ikoną czarnej młodzieży amerykańskiej, raperem z całą listą hitów i godną pozazdroszczenia listą kochanek.
Combs jest znany pod wieloma imionami w różnych obszarach: Puff Daddy – promotor przyjęć, producent muzyczny i dawny szef Bad Boy Entertainment; P. Diddy – raper i przyjaciel zmarłego Notoriousa B.I.G.; Puffy – były partner Jennifer Lopez i uniewinniony podsądny w dziwacznej sadze kryminalnej dotyczącej strzelaniny w klubie nocnym, zarzutów łapówkarstwa i nielegalnego posiadania broni palnej; Sean John – model i specjalista od marketingu własnej linii odzieżowej; Sean Combs – broadwayowski aktor; Mr Combs – sprzedający ten wiecznie rosnący krąg własnych tożsamości i czołowa postać ruchu „Głosuj albo giń”.
Jakieś czterdzieści dwa miliony Amerykanów liczy sobie od osiemnastu do trzydziestu czterech lat. Zasięg Combsa wykracza daleko poza młodych czarnych Amerykanów; mówi mi, że blisko 80 procent hip-hopu kupują biali. Młodych białych i czarnych łączy zaś nędzna frekwencja w dniu wyborów: w roku 2000 głosowało 36 procent osób w wieku od osiemnastu do dwudziestu czterech lat, za to 72 procent w wieku od lat sześćdziesięciu pięciu do siedemdziesięciu dwóch. (Nie żeby statystyki wyborcze były mocną stroną Combsa; mówi mi: „Na tym cię nie zagnę”).
Polityczna apatia staje się całkiem zrozumiała, gdy Combs wyjaśnia ją w swoim stylu – po części koślawą prozą, po części uliczną poezją:
– Jesteśmy ze społeczności ludzi, którzy mówią: „Polityka to gówno, a politycy łżą”. Wystarczy dorastać w Harlemie, żeby widzieć, że nic się nie zmienia. W tych społecznościach masz mnóstwo ludzi, w Harlemie, South Side w Chicago, Detroit, Watts w Los Angeles, wszędzie. Nie czują się związani. Brak połączenia.
Combs spędził wczesne dzieciństwo w Harlemie. Gdy miał trzy lata, zabito mu ojca. Matka, była modelka, przeniosła się z rodziną na zamożniejsze nowojorskie przedmieście Mount Vernon, gdzie Combs chodził do prywatnej szkoły. Rozpoczął studia na Uniwersytecie Howarda, lecz porzucił je, by zająć się nocnymi klubami i branżą muzyczną. Reszta nie jest może jeszcze historią, ale na pewno sławą. Przyznaje, że miał swoje „wzloty i upadki”, co odnosi się między innymi do śmierci dziewięciorga ludzi zadeptanych w wyniku paniki podczas imprezy, którą zorganizował w roku 1991. Ciągnie jednak:
– Bóg pobłogosławił mnie talentem do komunikowania się, dodawania energii i tworzenia synergii, wśród, no, moich ludzi, młodzieży i mniejszości.
Combs ciskał kiedyś gromy na George’a W. Busha, mówi jednak, że wysiłki, które sam obecnie podejmuje, nie są stronnicze:
– Jeśli oddasz siły jednej partii, to je stracisz. Nie mogę powiedzieć, że demokraci robili wszystko tak dobrze, jak by się dało.
Telefon dzwoni po raz chyba czwarty, choć nie ostatni, a nasze spotkanie zamienia się w lunch.
– Chcesz zupy?
– Bardzo proszę – odpowiadam.
– Przynieście dodatkową dla mojego ziomala.
I tak przez większą część godziny siorbiemy z dużych kartonowych kubków gęstą od makaronu zupę z pobliskiego baru Hale Hearty Soups. Zgadzamy się, że jest dobra.
Znów o wyborach. Combs po raz pierwszy głosował w roku 2000. Parę lat temu wystartował w nowojorskim maratonie pod hasłem „Diddy runs the City” . Naprawdę?
– A gdzieś ty był? – odpowiada pytaniem.
– W Waszyngtonie – usprawiedliwiam się.
Tak czy inaczej, dla niego najważniejsze jest, że zebrał wówczas pieniądze – mnóstwo pieniędzy – na rzecz nowojorskich szkół publicznych i zaczął się wściekać, że rząd nie poświęca młodym wyborcom tyle uwagi co ludziom w starszym wieku, związkowcom i weteranom wojennym.
Sprzedaje urnę wyborczą całkiem podobnie, jak robiłby to z filmem lub albumem.
– Ludzie mówią, rozumiesz, że w rozrywce jestem geniuszem marketingu. Ja tego nie powiedziałem.
Wybucham śmiechem, tłumię go i zauważam, że za to chętnie to powtarza.
– Nie. Nie. Nie – mówi. – Musisz zrozumieć moje poczucie humoru. Ja nie biorę siebie tak poważnie. Chociaż jestem dobry w marketingu, to jedna z moich mocnych stron.
Nie ulega wątpliwości, że jego sposób kuszenia młodych ludzi do udziału w wyborach ma w sobie więcej życia niż kompletnie pozbawiony wyobraźni schemat przemówień wyborczych adresowanych do tłumów zwolenników, do czego sprowadza się bez reszty kampania wyborcza w ostatnich tygodniach przed dniem głosowania.
– Całe te polityczne bzdury, statystyki, liczby i wszystkie durne slogany. U mnie to jest prawdziwe, surowe. Że przyszedł czas. Tak poważna jest ta sprawa. I wy macie moc. Mam inną kampanię wyborczą. Kerry i Bush są na stadionach z paczką białych powiewających flagami, a ja jestem w dzielnicach, zwracam się do ludzi bardziej zróżnicowanych: białych, czarnych, Latynosów, Azjatów. Jak to robię?
Nie ma czasu na CNN ani Fox News Channel; zachęca do głosowania przez MTV, Black Entertainment Television i lokalne rozgłośnie radiowe.
– Będę chodził do ich klubów nocnych, będę chodził tam, gdzie politycy się nie zapuszczają. Będę chodził do zakładów fryzjerskich. Będę na kasetach ze składankami.
Zmobilizował również inne gwiazdy – od Leonarda DiCaprio, Yoko Ono, po Alicię Keys – by wraz z nim niosły to samo przesłanie.
Mówi, że wyniki jego akcji umykają uwadze głównych mediów, lecz dadzą się odczuć we wtorek w wieczór wyborczy.
– Nie będzie jak zwykle. W tych społecznościach głosuje coraz więcej… wszystkich zatka, o ile więcej.
Zauważam, że inni już tego próbowali, jednak im się nie udało.
– Nikt tego nie robi jak ja. Tu chodzi o pewną pasję, o pewien sposób działania na ludzi.
Gdy zbliżamy się do końca rozmowy, Combs odchyla się w czarnym dyrektorskim fotelu i rozsuwa zasłony. Z okna widzi Broadway i swoją olbrzymią postać na billboardzie: sportowe ubranie jego własnej marki Sean John, pochylona głowa ostrzyżona na irokeza i ramię wzniesione w pozdrowieniu Black Power. Jeszcze lepszy widok będzie miał za parę miesięcy, gdy skończy się budowa biur na wyższym piętrze.
– Buduję największe biuro w Stanach Zjednoczonych, przeszło pięćset metrów kwadratowych – mówi i wyjaśnia, że rozmawialiśmy w jego biurze tymczasowym.
Odkrywam w tym jakąś symbolikę, nie tylko dlatego, że Combs jest pełen ironicznego, lecz intensywnego szacunku dla siebie. Ani dlatego, że ten powściągliwy, mający jakieś 175 centymetrów wzrostu facet w spodniach dresowych i koszulce wygląda jak karzeł w porównaniu z własną osobowością. Unoszący się nad Times Square olbrzymi wizerunek Combsa spogląda ponad szykownymi dzielnicami okalającymi Central Park ku przedmieściom, jakby wzywając ludzi z Harlemu, by powstali i zaznaczyli swoje istnienie.
– Tam właśnie jest czarna siła – mówi. – Black Power. – Szczerzy się w uśmiechu, spoglądając na swoją gigantyczną podobiznę. – Właśnie tam.