- W empik go
Lupus magnus - ebook
Lupus magnus - ebook
W 2028 roku do Białowieskiego Parku Narodowego zaczęły masowo przybywać wilki. O wiele większe i potężniejsze niż rodzime osobniki. Bogaty inwestor Karol Wataha postanawia założyć Ośrodek Pomocy Wilkom, aby chronić te niezwykłe zwierzęta. W tym samym czasie ambitna pani weterynarz Łucja Rubik dowiaduje się o zdradzie swojego narzeczonego. Targana złością i żalem postanawia przyjąć propozycję pracy, którą niedawno otrzymała od Watahy. Jak potoczą się jej losy, kiedy wyjedzie na drugi koniec Polski, by rozpocząć nowy etap w pracy? Czy to wywróci jej życie do góry nogami? Książka odpowiednia dla czytelników w wieku 16+
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396823618 |
Rozmiar pliku: | 772 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„W Puszczy Białowieskiej pojawia się coraz więcej wilków. Są one o wiele większe niż te występujące tam od pokoleń. Naukowcy zgodnie twierdzą, że należy obserwować olbrzymią watahę. Ośrodek Pomocy Wilkom ma zacząć działać dwudziestego szóstego czerwca bieżącego roku. Wciąż nie wiadomo, kto obejmie stanowisko Głównego Lekarza Weterynarii, jednak z anonimowego źródła wiem, że propozycję otrzymała…”
Zaparkowałam samochód w garażu i wyłączyłam silnik, razem z którym ucichło radio. Wolnym krokiem weszłam do windy. Nocna zmiana dała mi w kość. Sterylizacja wilczycy z miejskiego ogrodu zoologicznego okazała się trudniejsza, niż zakładaliśmy. Zajęła kilkadziesiąt minut więcej, niż powinna. Stopy piekły mnie niemiłosiernie, ale uparcie szłam przez korytarz w czarnych szpilkach. Była dziewiąta rano, a temperatura już przekroczyła racjonalną granicę ciepła. Zmęczona oparłam się o ścianę, przeszukując torebkę. Drzwi mieszkania obok otworzyły się, zobaczyłam moją sąsiadkę z kilkumiesięczną córką w ramionach.
– Dzień dobry, Łucjo – powiedziała radośnie.
– Dzień dobry, Apolonio – odparłam. Czułam, że kobieta chciała o coś zapytać, jednak widok mojej zmęczonej twarzy musiał ją od tego odwieść, bo opuściła klatkę.
Po kilku sekundach mieszania zawartości skórzanej torebki uświadomiłam sobie, że klucze schowałam w jednej z zamykanych kieszeni od wewnątrz ścianki. Westchnęłam zła na siebie i przekręciłam dwa zamki. Gdy tylko zamknęły się za mną drzwi, zrzuciłam buty, a spuchnięte stopy wsunęłam w granatowe klapki. Wolnym krokiem poszłam do sypialni, wyjęłam z szafy koszulę nocną, po czym zamknęłam się w łazience. Chłodna woda z deszczownicy spływała po moim ciele, a ja chwiałam się na nogach, walcząc ze zmęczeniem. Z całych sił starałam się nie zasnąć pod prysznicem.
Usiadłam na sypialnianym łóżku, słuchając dźwięku video połączenia na WhatsAppie. Nie myślałam o niczym poza czekoladowymi oczami, które tak bardzo chciałam zobaczyć. U Łukasza była czwarta nad ranem, czyli właśnie zbierał się do pracy. Mieszkał w Nowym Jorku już pół roku, a przez napięty grafik u mnie w klinice i jego spotkania nie widzieliśmy się tyleż samo. W końcu odebrał, ale na ekranie zamiast przystojnej, męskiej twarzy zobaczyłam zielonooką modelkę z burzą blond włosów. Była o wiele młodsza i ładniejsza ode mnie, a fakt, że miała na sobie tylko bieliznę, wcale nie pomagał.
– Who, the hell, are you? – zapytała melodyjnym głosem, z którego sączył się jad.
Minęło kilka sekund, zanim oprzytomniałam na tyle, żeby powiedzieć cokolwiek.
– Gdzie jest Łukasz? – wyszeptałam, łudząc się, że to wszystko było jedynie wielkim nieporozumieniem. Ze zmęczenia zapomniałam, że powinnam była mówić po angielsku, jednak kobieta zareagowała błyskawicznie.
– Fucking, leave my boyfriend alone, bitch! – krzyknęła i się rozłączyła.
Otworzyłam usta ze zdziwienia. Doskonale rozumiałam słowa kobiety, ale mój umysł nie chciał przyjąć ich do wiadomości. Przecież nazwała go swoim chłopakiem, to nie mogła być pomyłka, tłumaczyłam sobie w myślach. A może mogła? Może nie zrozumiała, że pytam o mojego Łukasza? Cholera, Łucjo! Nie rób tego! Nie twórz własnych teorii, nie dowiesz się, jaka jest prawda, dopóki nie zapytasz.
Wpatrywałam się w czarny ekran telefonu, starając się przemówić sobie do rozumu. Nie powinnam była wyciągać pochopnych wniosków, ale nie potrafiłam myśleć logicznie, kiedy w moim wnętrzu szalały emocje. Z jednej strony nie chciałam go skreślać przed jego próbą wytłumaczenia się, z drugiej nie mogłam wyjść na zaślepioną dziewczynę, której można dorobić rogi. Zdenerwowana poszłam do kuchni po korkociąg. Z szafki wyjęłam butelkę ulubionego wina i szkło. Nalałam sobie tylko trochę. Wróciłam do łóżka. Starałam się zasnąć. Jednak odpoczynek nie był mi pisany. Cały dzień siedziałam w ciszy, wpatrzona w jasne ściany sypialni. Nawet nie zauważyłam, kiedy skończył mi się alkohol, za to boleśnie odczułam moment, w którym zadzwonił mój budzik. Z niezadowoleniem spojrzałam na wyświetlacz i westchnęłam zrezygnowana. Dochodziła osiemnasta, a ja miałam kolejną nockę. Z olbrzymim bólem głowy i zapchanymi zatokami udałam się do łazienki.
Taksówkarz jechał szybko i nerwowo. Na światłach hamował gwałtownie. Miasto stało w korkach. W normalnej sytuacji siedziałabym spięta, bojąc się, że kierowca spowoduje wypadek. Jednak to nie było standardowe popołudnie. Myślałam o narzeczonym, modląc się, aby nikt w pracy nie zauważył, w jakim stanie byłam.I
Od pamiętnej rozmowy na WhatsAppie minęły dwa tygodnie. Siedziałam w jednej z wrocławskich kawiarni, czekając na Łukasza. Nagle udało mu się znaleźć czas, aby wrócić do Polski i wszystko ze mną omówić. Zajęłam miejsce przy olbrzymim oknie z widokiem na rynek. Lubiłam ten lokal, przychodziłam tam w każdą sobotę rano, od kiedy zostałam w kraju sama. Niestety tym razem nie delektowałam się kawą w spokoju, ale nerwowo rozglądałam, podrzucając szybko nogą. Cienka szpilka stukała cicho o kamienną posadzkę, a siedząca nieopodal kobieta spoglądała na mnie karcąco. Uśmiechnęłam się przepraszająco, starając się uspokoić nerwowy tik. Na próżno. Po kilku głośnych odchrząknięciach i próbach zabicia mnie wzrokiem przez sąsiadkę w drzwiach stanął wysoki, przystojny mężczyzna po trzydziestce. Przez chwilę skanował uważnie salę, a gdy mnie dostrzegł, uśmiechnął się szeroko i ruszył. Pokonanie dzielącej nas odległości zajęło mu kilka sekund, a ja w tym czasie zdążyłam kilkanaście razy pomyśleć o ucieczce, wytłumaczyć go, zmieszać z błotem i przeprosić, ale sama nie wiedziałam za co. Oczywiście całe przedstawienie odbywało się tylko w mojej głowie.
– Łucja – powiedział radośnie, nachylając się, aby ucałować mnie w policzek.
Szybko cofnęłam głowę. Brunet na szczęście dobrze zinterpretował gest i po chwili usiadł naprzeciwko. Mina mu zrzedła, a gęste brwi zbliżyły się do siebie znacznie.
– Jak się czujesz?
Prychnęłam.
– Zamówiłaś już coś?
Nie musiałam odpowiadać, bo gdy tylko wypowiedział ostatnie słowo, drobna kelnerka postawiła przede mną czarną kawę i ciasto z dużą ilością mascarpone, orzechów i karmelu.
– Co przygotować dla pana? – zapytała dziewczyna, a naszym oczom ukazał się aparat na białych zębach.
– Espresso, poproszę.
Blondynka zniknęła. Siedzieliśmy w ciszy ze wzrokiem wbitym w szklany stolik, a przynajmniej ja właśnie na to patrzyłam.
– Możemy porozmawiać?
– Pewnie, przecież po to tu jesteśmy – wyszczebiotałam przed włożeniem kawałka ciasta do ust.
– Rozumiem, że jesteś zła.
Dobrze, że byłam zajęta przeżuwaniem, bo aż język mnie piekł od cisnących się nań słów.
– Nie chciałem cię skrzywdzić – kontynuował Łukasz. – Nie miałem zamiaru zakochać się w Avy. To było silniejsze ode mnie.
– Nie obchodzi mnie wasza historia i ogrom łączącego was uczucia – rzuciłam, gdy słodka mieszanka opuściła jamę ustną. – Od jak dawna się spotykacie?
Kelnerka postawiła przed nim malutką filiżankę, po czym spojrzała na mnie. Musiałam mieć nietęgą minę, bo dziewczyna odwróciła się na pięcie i pospiesznie odeszła w stronę baru.
– Od pięciu miesięcy.
Niemal zadławiłam się kawałkiem ciasta.
– Pięciu miesięcy – wyszeptałam. – Przecież wyjechałeś pół roku temu. Jak na kogoś, kto nie chciał mnie zdradzić, całkiem szybko ci poszło.
Ledwie panowałam nad tonem głosu. Nie chciałam krzyczeć. Specjalnie zaproponowałam spotkanie w miejscu publicznym, żeby ci wszyscy ludzie trzymali mój temperament w ryzach.
– Nie mam nic na swoją obronę – powiedział, unosząc ręce do góry.
Myślałam, że mnie piorun kulisty trafi. Całe moje ciało kipiało z wściekłości. Z zewnątrz natomiast jedyną oznaką zdenerwowania był widelczyk rozszarpujący deser na strzępy.
– Łucja, ja naprawdę ją kocham.
Chciałam wybuchnąć. Pragnęłam krzyczeć, rzucać talerzami, a nawet oblać go tym cholernym espresso. Zamiast tego spojrzałam w czekoladowe oczy i zamarłam. Cała złość nagle uleciała, zastąpiona żalem. Mówił szczerze. Te małe iskierki znałam z autopsji. Z pierwszych dwóch lat naszego związku. Prawdą było, że od ponad roku dusiłam się w tej relacji, a z tyłu głowy wciąż miałam myśl o zerwaniu zaręczyn. Przez całe dwa tygodnie byłam wściekła, ale nie dlatego że Łukasz ma inną. Z perspektywy czasu okazało się to swego rodzaju ulgą. Targały mną takie emocje, ponieważ nie mogłam zrozumieć, dlaczego okłamywał dwie kobiety, zamiast zachować się jak na człowieka przystało i po prostu skończyć parodię, którą od dłuższego czasu był nasz związek.
– To dobrze. Oby ta miłość była do grobowej deski – powiedziałam, przecierając usta chusteczką. – To było miłe spotkanie, twoje rzeczy wyślę kurierem – rzuciłam, podnosząc się nagle.
– Ale Łucja… – zaczął.
– Cieszę się, że jesteś szczęśliwy. Nie zmienia to faktu, że jestem wściekła. Pogrywałeś ze mną przez pięć miesięcy. Nie mogłeś zachować się odpowiednio i wyłożyć kawę na ławę? – już miałam wychodzić, kiedy coś mi się przypomniało. – Aha, i nie uregulowałam rachunku.
Szłam szybko, zostawiając za sobą narzeczonego, plany na przyszłość i ułudę stabilizacji, którą tworzyłam przez ostatnie kilka lat. Byłam tylko ja, trzydziestotrzyletnia Łucja. Doktor medycyny weterynaryjnej, specjalista chorób zwierząt nieudomowionych, chirurg. Kobieta sukcesu, która za wszelką cenę chce osiągnąć to, co sobie postanowi. Można powiedzieć, że porażkę poniosłam tylko na jednym polu – w relacjach damsko-męskich. W życiu byłam w dwóch związkach: trzyipółletnim – w czasie liceum oraz tym, który skończył się rozmową w kawiarni. Pierwszy rozpadł się, bo oboje zaczęliśmy zmierzać w różnych kierunkach, drugi dlatego, że nigdy w tych samych nie spoglądaliśmy.
Z torebki wyjęłam telefon i wybrałam numer, którego nie widziałam od dwóch miesięcy. Kompletnie nie wiedziałam, co mnie podkusiło, żeby to zrobić. Wściekłość, wizja walącego się świata, a może chwilowy przypływ odwagi? Zanim zdążyłam stchórzyć, usłyszałam męski głos.
– Karol Wataha, słucham.
– Dzień dobry. Mówi Łucja Rubik. Chciałabym przyjąć pańską ofertę.
Siedziałam z kieliszkiem primitivo i patrzyłam, jak czerwona ciecz powoli osadza się na ściankach, gdy wykonywałam nadgarstkiem okrężne ruchy. Warstwą makijażu ukryłam sine worki pod oczami. Ostatnio nie mogłam spać, bo gdy tylko próbowałam odpocząć, mój umysł przypominał, że jestem samotna. Klatka piersiowa jakby się kurczyła, a serce walczyło o miejsce, by bić. Nie płakałam, czego bardzo żałowałam. Łzy dawały możliwość zmniejszenia stresu i bólu, pozwalały, by wraz z nimi uciekły zmartwienia. A ja całymi nocami po prostu leżałam, wbijając niebieskie tęczówki w biały sufit, i starałam się zająć czymś umysł, by nie krzyczał, że coś jest nie tak.
– Łucja? – z zamyślenia wyrwał mnie głos mojego przełożonego. – Twoja taksówka czeka.
Podał mi ramię, które z wdzięcznością przyjęłam. Byłam zmęczona, pod wpływem alkoholu i w wysokich szpilkach wręcz potrzebowałam eskorty.
– Dziękuję za zorganizowanie imprezy pożegnalnej, doktorze – powiedziałam, stojąc pod drzwiami jednej z najlepszych klinik dla dzikich zwierząt w Europie. Ten budynek, ci ludzie. Byłam z nimi przez osiem lat, a teraz z ciężkim sercem mówiłam „żegnajcie”.
– Zasłużyłaś na nią – powiedział ze smutnym uśmiechem. – Jednak pamiętaj, że nie spaliłaś żadnych mostów. Gdybyś jednak wróciła, to wszyscy chętnie powitamy cię ponownie w naszym zespole.
– Wiem. Dziękuję za szansę daną mi lata temu i tę, którą oferujesz teraz.
Mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie.
– Uważaj tam na siebie i pamiętaj, czego się nauczyłaś – powiedział, gdy stanęliśmy przy czekającym aucie.
– Będę.
– Do zobaczenia, doktor Rubik.
– Do zobaczenia.
Wsiadłam do czekającej taksówki i podałam adres. Powoli zmierzaliśmy z obrzeży do centrum Wrocławia.
Gdy weszłam do mieszkania, cicho zamknęłam za sobą drzwi i przekręciłam górny zamek. Spojrzałam w wielkie lustro zakrywające powierzchnię szafy w przedpokoju. Makijaż wciąż spełniał swoją rolę, a ja wyglądałam na wypoczętą. Biała, ołówkowa sukienka przed kolano leżała zgrabnie na moim ciele. Nigdy nie byłam chuda, raczej w sam raz, jednak złe samopoczucie w ciągu ostatnich dni sprawiło, że mój brzuch był idealnie płaski. Zrzuciłam szpilki i boso ruszyłam do sypialni. Pod ścianą stały zapakowane kartony i walizki. Wyjeżdżałam następnego dnia po południu, a dzień później w mieszkaniu mieli się pojawić nowi lokatorzy. Rodzice obiecali, że będą z nimi w kontakcie i gdyby były jakieś problemy, to wszystkim się zajmą, żebym nie musiała co chwilę wracać do Wrocławia. Byłam im za to wdzięczna, tak jak za wszystko, co spotkało mnie w życiu. Tylko dzięki nim otrzymałam tak wysokie wykształcenie, bo ciężko pracowali, żebym mogła sobie pozwolić na liceum i studia w mieście. Dlatego tak długo zwlekałam z powiedzeniem im o rozstaniu z Łukaszem. Oni byli idealnym przykładem prawdziwej miłości, razem od czterdziestu lat, a wciąż zachowywali się jak zakochani nastolatkowie. Za to ja nie potrafiłam znaleźć kogoś, z kim mogłabym zbudować własną rodzinę.
Rozpięłam zamek na plecach i lekko rozmasowałam spięty kark. Do jedynej niespakowanej szklanki nalałam sobie wody i usiadłam przy stole. Czarno-biała, lakierowana kuchnia była idealnie czysta, jak zwykle. No może poza tymi dniami, kiedy Łukasz u mnie gotował. Uśmiechnęłam się lekko do napływających wspomnień.
Wzięłam długi, gorący prysznic, po czym weszłam do łóżka. O dziwo, szybko udało mi się zasnąć, a w nocy obudziłam się tylko trzy razy. Wizja wyjazdu i zmiany otoczenia działała na mnie uspokajająco, a przecież zawsze bałam się przeprowadzek.
– Ciocia! – krzyknęła mała, brązowooka dziewczynka, ciągnąc mnie za brzeg ołówkowej spódnicy.
– Tak, Marysiu? – zapytałam, gdy tylko odebrałam swoją kawę od baristy. Burza kasztanowych loków dziewczynki niesfornie opadała na jej szczupłe ramiona. Mała była bardzo podobna do swojej mamy.
– Mamusia powiedziała, że może cię nie być na moich urodzinkach.
Zasmuciła się, splatając ramiona na piersi. Wyglądała komicznie, dlatego uśmiechnęłam się szeroko.
– Skarbie, twoje urodziny są po wakacjach, jeżeli tylko będę mogła, to się na nich pojawię.
– Obiecujesz? – zapytała mała, wpatrując się we mnie tymi dużymi oczami.
– Obiecuję.
Gdy to usłyszała, puściła moją spódnicę i w podskokach podeszła do stolika, przy którym siedziała moja przyjaciółka.
– Mamusiu! A ciocia obiecała, że będzie! – krzyknęła radośnie.
Sylwia starała się ją uciszyć, patrząc przepraszająco na innych gości.
– Obiecałam, że zrobię wszystko co w mojej mocy, by się pojawić – poprawiłam ją.
– To prawie to samo – odrzekła uradowana. – Bo ty masz, ciocia, dużo mocy, więc ci się uda – dodała pewnie, a my roześmiałyśmy się serdecznie na te słowa.
– Spakowałaś już wszystko? – zapytała Sylwia, popijając swoją latte.
– Tak, rzeczy już od kilku dni stoją w kartonach.
– Jesteś tego pewna? – dopytywała.
– No tak, sama je pakowałam – odparłam rozbawiona.
– Nie o tym mówię – wtrąciła, wywracając zielonymi oczami. – Pytam, czy jesteś pewna tego wyjazdu, rezygnacji z pracy i podjęcia tej nowej. Jeszcze niedawno nie wyobrażałaś sobie pracować w miejscu innym niż klinika.
– Nie wiem – powiedziałam, odstawiając filiżankę. – Chyba niczego teraz nie jestem pewna, ale myślę, że łatwiej mi będzie ruszyć i coś zmienić w nowym miejscu, niż tu, gdzie spędziłam siedemnaście lat. Tak naprawdę dłużej mieszkam we Wrocławiu niż w domu rodzinnym.
Sylwia pokiwała jedynie głową, a rozmowa zeszła na inne tematy.
Jechałam S8 za tirem wyładowanym moimi rzeczami. Chociaż „jechałam” to chyba za dużo powiedziane! Wlokłam się dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Moja ulubiona stacja radiowa wypełniała ciszę. Wybiła siedemnasta, zaczęli nadawać wiadomości. Oczywiście nie obyło się bez ostrzeżeń przed falą upałów i porywaczami grasującymi nad Bałtykiem. Jednak nie spodziewałam się, iż usłyszę o sobie.
„Ośrodek Pomocy Wilkom otwiera się za dwa dni. Właśnie dzisiaj mój anonimowy informator przekazał mi imię i nazwisko Głównego Lekarza Weterynarii. To stanowisko obejmie Łucja Rubik, doktor medycyny weterynaryjnej, specjalista chorób zwierząt nieudomowionych, specjalista chirurg. Uczennica jednego z najlepszych lekarzy dzikich zwierząt w Europie. Ta młoda, bo zaledwie trzydziestotrzyletnia, kobieta ma za sobą miesiące wolontariatu w Zimbabwe…”
Zdenerwowana zmieniłam stację. Naprawdę nie chciałam słuchać mowy pochwalnej na swoją cześć. Z doświadczenia wiedziałam, że im wyżej mnie wyniosą, tym boleśniejszy będzie upadek, jeżeli coś pójdzie nie tak. Zahamowałam gwałtownie, widząc żarzące się na czerwono światła stopu ciężarówki. Gdy tylko koła SUV-a zatrzymały się, saksofon zabrzmiał głośno, sprawiając, że spojrzałam na telefon.
– Tak, słucham?
– Panno Rubik, mówi Robert, kierowca ciężarówki. Przed nami wypadek, więc trochę postoimy. Mamy jednak możliwość zjechać na parking, żeby czasomierz nie naliczał niepotrzebnie opłat. Co pani na to?
– Zjeżdżamy – odparłam, zdziwiona miłym zachowaniem kierowcy.
Na miejsce dotarliśmy o ósmej rano, bo postanowiłam się zdrzemnąć na parkingu i ruszyć, kiedy już zator się rozładuje. Stałam przed dużym, szklanym budynkiem, którego bryła była zgodna z najnowszymi trendami architektury. Nad drzwiami wisiał szyld z napisem „Ośrodek Pomocy Wilkom”. Położyłam dłoń na wyświetlaczu, a z wewnątrz dobiegł mnie dźwięk dzwonka. Zanim zdążyłam się obejrzeć, stała przede mną wysoka, rudowłosa dziewczyna o zielonych oczach. Przy jej wzroście moje metr siedemdziesiąt musiało wyglądać żałośnie. Dobrze, że miałam szpilki wyższe niż jej, dzięki temu przewyższała mnie jedynie o pół głowy.
– Dzień dobry. Nazywam się Łucja Rubik – powiedziałam, wyciągając do kobiety dłoń, którą ta z uśmiechem uścisnęła.
– Marcelina Wataha. Miło mi panią poznać, panno Rubik – odpowiedziała serdecznym głosem.
– Wataha? Czyżby żona właściciela, Karola Watahy? – zapytałam bezceremonialnie, co jednak nie zbiło z tropu mojej rozmówczyni, a jedynie wywołało na jej twarzy pobłażliwy uśmiech.
– Nie, jestem jego bratową – odparła, a ja skinęłam ze zrozumieniem głową. – Chciałam pokazać pani biuro, ale jak rozumiem, ma pani za sobą długą podróż.
Potwierdziłam.
– W takim razie tu są klucze, a na kartce adres. Ten dom został dla pani wynajęty przez naszą organizację. Może tam pani teraz pojechać, rozpakować się i odpocząć. Dzisiejsze zebranie odbędzie się o szesnastej trzydzieści, dlatego proszę, aby pojawiła się pani pół godziny wcześniej i poprosiła o przyprowadzenie do mnie. Tymczasem życzę miłego dnia. – Wręczyła mi dokumenty i klucze, po czym odwróciła się na pięcie i weszła do budynku.
Szybkie, konkretne powitanie. Marcelina zdecydowanie nie należała do tych, którzy marnują swój czas na pogawędkach.
Gdy dojechałam pod wskazany adres, ciężarówka z moimi rzeczami była już niemal rozpakowana, a ja patrzyłam na drewniany domek w środku lasu. Wysiadłszy z samochodu, wzięłam głęboki wdech, uśmiechając się szeroko, gdy zapach żywicy i mokrej ziemi połaskotał mój nos. Szłam powoli, uważając, żeby szpilki nie zagłębiały się w grząskiej ziemi między kostkami brukowymi. Po przekroczeniu progu chciałam zdjąć buty, żeby nie pobrudzić pięknego parkietu, jednak widząc naniesione przez kierowcę błoto, zrezygnowałam. Ku mojemu zaskoczeniu Robert nie był sam. Wnosić kartony pomagał mu jakiś blondwłosy mężczyzna, na oko w moim wieku. Gdy tylko mnie zauważył, podszedł i wyciągnął rękę.
– Marcin Wataha – przedstawił się i uścisnął moją dłoń. Był naprawdę wysoki, w butach na obcasie sięgałam mu zaledwie podbródka.
– Łucja Rubik – odparłam. – Zapewne jesteś mężem Marceliny.
– Zgadza się – powiedział z nieskrywaną dumą. – Zdążyłyście się już poznać?
– Tak, to ona dała mi klucze – powiedziałam, machając mu nimi przed twarzą.
– No tak. Ja mam drugi komplet, jest w zamku. Należy do ciebie, więc jeżeli nie przyjechałaś sama, to twój partner ma swój zestaw.
– Przyjechałam sama, ale dziękuję za informację.
Chciałam obejrzeć resztę domu. W salonie zdjęłam buty, boso podchodząc do szklanych drzwi, które zajmowały jedną ze ścian. Na błyszczącym parkiecie odbijały się ślady moich stóp. Spojrzałam na ogród, był idealnie wkomponowany w otaczający go las, nie dało się zauważyć, gdzie kończy się prywatna posesja, a zaczyna państwowa. Odwróciłam się przodem do pomieszczenia, w którym stałam. Na środku, przed czarną sofą znajdowała się drewniana ława. Jednej ze ścian pokoju dziennego nie postawiono, pozwalając, by płynnie przechodził w kuchnię. Szafki były nowoczesne, brązowe. Spoczywał na nich marmurowy blat. Całość dopełniały ciemne sprzęty i jasne ściany.
Przejechałam dłonią po jasnej, bawełnianej pościeli. Gdy tylko rozłożyłam swoje rzeczy, poczułam się jak u siebie. Łóżko było olbrzymie i niezwykle wygodne. Na kastlikach stały jasne świece, a regały uginały się pod ciężarem książek. Dochodziła czternasta, dlatego wolnym krokiem ruszyłam do łazienki. Mijając okno, kątem oka zauważyłam między drzewami coś dużego. Cofnęłam się, a moje oczy spotkały się z brązowymi ślepiami szarego wilka, który spoglądał na mnie spokojnie. Po kilku sekundach odwrócił się i wbiegł w las. Nie mogłam się ruszyć. Jedynym, o czym wtedy myślałam, było to, że dziesięć metrów przed moim nieogrodzonym domem, sekundę wcześniej stał największy wilk, jakiego w życiu widziałam. Z perspektywy czasu myślę, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej przez chwilę nie rozpamiętywałam zdrady Łukasza.