Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lupus magnus - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lupus magnus - ebook

W 2028 roku do Białowieskiego Parku Narodowego zaczęły masowo przybywać wilki. O wiele większe i potężniejsze niż rodzime osobniki. Bogaty inwestor Karol Wataha postanawia założyć Ośrodek Pomocy Wilkom, aby chronić te niezwykłe zwierzęta. W tym samym czasie ambitna pani weterynarz Łucja Rubik dowiaduje się o zdradzie swojego narzeczonego. Targana złością i żalem postanawia przyjąć propozycję pracy, którą niedawno otrzymała od Watahy. Jak potoczą się jej losy, kiedy wyjedzie na drugi koniec Polski, by rozpocząć nowy etap w pracy? Czy to wywróci jej życie do góry nogami? Książka odpowiednia dla czytelników w wieku 16+

Kategoria: Fantastyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788396823618
Rozmiar pliku: 772 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

„W Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej po­ja­wia się co­raz wię­cej wil­ków. Są one o wiele więk­sze niż te wy­stę­pu­jące tam od po­ko­leń. Na­ukowcy zgod­nie twier­dzą, że na­leży ob­ser­wo­wać ol­brzy­mią wa­tahę. Ośro­dek Po­mocy Wil­kom ma za­cząć dzia­łać dwu­dzie­stego szó­stego czerwca bie­żą­cego roku. Wciąż nie wia­domo, kto obej­mie sta­no­wi­sko Głów­nego Le­ka­rza We­te­ry­na­rii, jed­nak z ano­ni­mo­wego źró­dła wiem, że pro­po­zy­cję otrzy­mała…”

Za­par­ko­wa­łam sa­mo­chód w ga­rażu i wy­łą­czy­łam sil­nik, ra­zem z któ­rym uci­chło ra­dio. Wol­nym kro­kiem we­szłam do windy. Nocna zmiana dała mi w kość. Ste­ry­li­za­cja wil­czycy z miej­skiego ogrodu zoo­lo­gicz­nego oka­zała się trud­niej­sza, niż za­kła­da­li­śmy. Za­jęła kil­ka­dzie­siąt mi­nut wię­cej, niż po­winna. Stopy pie­kły mnie nie­mi­ło­sier­nie, ale upar­cie szłam przez ko­ry­tarz w czar­nych szpil­kach. Była dzie­wiąta rano, a tem­pe­ra­tura już prze­kro­czyła ra­cjo­nalną gra­nicę cie­pła. Zmę­czona opar­łam się o ścianę, prze­szu­ku­jąc to­rebkę. Drzwi miesz­ka­nia obok otwo­rzyły się, zo­ba­czy­łam moją ­są­siadkę z kil­ku­mie­sięczną córką w ra­mio­nach.

– Dzień do­bry, Łu­cjo – po­wie­działa ra­do­śnie.

– Dzień do­bry, Apo­lo­nio – od­par­łam. Czu­łam, że ko­bieta chciała o coś za­py­tać, jed­nak wi­dok mo­jej zmę­czo­nej twa­rzy mu­siał ją od tego od­wieść, bo opu­ściła klatkę.

Po kilku se­kun­dach mie­sza­nia za­war­to­ści skó­rza­nej to­rebki uświa­do­mi­łam so­bie, że klu­cze scho­wa­łam w jed­nej z za­my­ka­nych kie­szeni od we­wnątrz ścianki. Wes­tchnę­łam zła na sie­bie i prze­krę­ci­łam dwa zamki. Gdy tylko za­mknęły się za mną drzwi, zrzu­ci­łam buty, a spuch­nięte stopy wsu­nę­łam w gra­na­towe klapki. Wol­nym kro­kiem po­szłam do sy­pialni, wy­ję­łam z szafy ko­szulę nocną, po czym za­mknę­łam się w ła­zience. Chłodna woda z desz­czow­nicy spły­wała po moim ciele, a ja chwia­łam się na no­gach, wal­cząc ze zmę­cze­niem. Z ca­łych sił sta­ra­łam się nie za­snąć pod prysz­ni­cem.

Usia­dłam na sy­pial­nia­nym łóżku, słu­cha­jąc dźwięku vi­deo po­łą­cze­nia na What­sAp­pie. Nie my­śla­łam o ni­czym poza cze­ko­la­do­wymi oczami, które tak bar­dzo chcia­łam zo­ba­czyć. U Łu­ka­sza była czwarta nad ra­nem, czyli wła­śnie zbie­rał się do pracy. Miesz­kał w No­wym Jorku już pół roku, a przez na­pięty gra­fik u mnie w kli­nice i jego spo­tka­nia nie wi­dzie­li­śmy się ty­leż samo. W końcu ode­brał, ale na ekra­nie za­miast przy­stoj­nej, mę­skiej twa­rzy zo­ba­czy­łam zie­lo­no­oką mo­delkę z bu­rzą blond wło­sów. Była o wiele młod­sza i ład­niej­sza ode mnie, a fakt, że miała na so­bie tylko bie­li­znę, wcale nie po­ma­gał.

– Who, the hell, are you? – za­py­tała me­lo­dyj­nym gło­sem, z któ­rego są­czył się jad.

Mi­nęło kilka se­kund, za­nim oprzy­tom­nia­łam na tyle, żeby po­wie­dzieć co­kol­wiek.

– Gdzie jest Łu­kasz? – wy­szep­ta­łam, łu­dząc się, że to wszystko było je­dy­nie wiel­kim nie­po­ro­zu­mie­niem. Ze zmę­cze­nia za­po­mnia­łam, że po­win­nam była mó­wić po an­giel­sku, jed­nak ko­bieta za­re­ago­wała bły­ska­wicz­nie.

– Fuc­king, le­ave my boy­friend alone, bitch! – krzyk­nęła i się roz­łą­czyła.

Otwo­rzy­łam usta ze zdzi­wie­nia. Do­sko­nale ro­zu­mia­łam słowa ko­biety, ale mój umysł nie chciał przy­jąć ich do wia­do­mo­ści. Prze­cież na­zwała go swoim chło­pa­kiem, to nie mo­gła być po­myłka, tłu­ma­czy­łam so­bie w my­ślach. A może mo­gła? Może nie zro­zu­miała, że py­tam o mo­jego Łu­ka­sza? Cho­lera, Łu­cjo! Nie rób tego! Nie twórz wła­snych teo­rii, nie do­wiesz się, jaka jest prawda, do­póki nie za­py­tasz.

Wpa­try­wa­łam się w czarny ekran te­le­fonu, sta­ra­jąc się prze­mó­wić so­bie do ro­zumu. Nie po­win­nam była wy­cią­gać po­chop­nych wnio­sków, ale nie po­tra­fi­łam my­śleć lo­gicz­nie, kiedy w moim wnę­trzu sza­lały emo­cje. Z jed­nej strony nie chcia­łam go skre­ślać przed jego próbą wy­tłu­ma­cze­nia się, z dru­giej nie mo­głam wyjść na za­śle­pioną dziew­czynę, któ­rej można do­ro­bić rogi. Zde­ner­wo­wana po­szłam do kuchni po kor­ko­ciąg. Z szafki wy­ję­łam bu­telkę ulu­bio­nego wina i szkło. Na­la­łam so­bie tylko tro­chę. Wró­ci­łam do łóżka. Sta­ra­łam się za­snąć. Jed­nak od­po­czy­nek nie był mi pi­sany. Cały dzień sie­dzia­łam w ci­szy, wpa­trzona w ja­sne ściany sy­pialni. Na­wet nie za­uwa­ży­łam, kiedy skoń­czył mi się al­ko­hol, za to bo­le­śnie od­czu­łam mo­ment, w któ­rym za­dzwo­nił mój bu­dzik. Z nie­za­do­wo­le­niem spoj­rza­łam na wy­świe­tlacz i wes­tchnę­łam zre­zy­gno­wana. Do­cho­dziła osiem­na­sta, a ja mia­łam ko­lejną nockę. Z ol­brzy­mim bó­lem głowy i za­pcha­nymi za­to­kami uda­łam się do ła­zienki.

Tak­sów­karz je­chał szybko i ner­wowo. Na świa­tłach ha­mo­wał gwał­tow­nie. Mia­sto stało w kor­kach. W nor­mal­nej sy­tu­acji sie­dzia­ła­bym spięta, bo­jąc się, że kie­rowca spo­wo­duje wy­pa­dek. Jed­nak to nie było stan­dar­dowe po­po­łu­dnie. My­śla­łam o na­rze­czo­nym, mo­dląc się, aby nikt w pracy nie za­uwa­żył, w ja­kim sta­nie by­łam.I

Od pa­mięt­nej roz­mowy na What­sAp­pie mi­nęły dwa ty­go­dnie. Sie­dzia­łam w jed­nej z wro­cław­skich ka­wiarni, cze­ka­jąc na Łu­ka­sza. Na­gle udało mu się zna­leźć czas, aby wró­cić do Pol­ski i wszystko ze mną omó­wić. Za­ję­łam miej­sce przy ol­brzy­mim oknie z wi­do­kiem na ry­nek. Lu­bi­łam ten lo­kal, przy­cho­dzi­łam tam w każdą so­botę rano, od kiedy zo­sta­łam w kraju sama. Nie­stety tym ra­zem nie de­lek­to­wa­łam się kawą w spo­koju, ale ner­wowo roz­glą­da­łam, pod­rzu­ca­jąc szybko nogą. Cienka szpilka stu­kała ci­cho o ka­mienną po­sadzkę, a sie­dząca nie­opo­dal ko­bieta spo­glą­dała na mnie kar­cąco. Uśmiech­nę­łam się prze­pra­sza­jąco, sta­ra­jąc się uspo­koić ner­wowy tik. Na próżno. Po kilku gło­śnych od­chrząk­nię­ciach i pró­bach za­bi­cia mnie wzro­kiem przez są­siadkę w drzwiach sta­nął wy­soki, przy­stojny męż­czy­zna po trzy­dzie­stce. Przez chwilę ska­no­wał uważ­nie salę, a gdy mnie do­strzegł, uśmiech­nął się sze­roko i ru­szył. Po­ko­na­nie dzie­lą­cej nas od­le­gło­ści za­jęło mu kilka se­kund, a ja w tym cza­sie zdą­ży­łam kil­ka­na­ście razy po­my­śleć o ucieczce, wy­tłu­ma­czyć go, zmie­szać z bło­tem i prze­pro­sić, ale sama nie wie­dzia­łam za co. Oczy­wi­ście całe przed­sta­wie­nie od­by­wało się tylko w mo­jej gło­wie.

– Łu­cja – po­wie­dział ra­do­śnie, na­chy­la­jąc się, aby uca­ło­wać mnie w po­li­czek.

Szybko cof­nę­łam głowę. Bru­net na szczę­ście do­brze zin­ter­pre­to­wał gest i po chwili usiadł na­prze­ciwko. Mina mu zrze­dła, a gę­ste brwi zbli­żyły się do sie­bie znacz­nie.

– Jak się czu­jesz?

Prych­nę­łam.

– Za­mó­wi­łaś już coś?

Nie mu­sia­łam od­po­wia­dać, bo gdy tylko wy­po­wie­dział ostat­nie słowo, drobna kel­nerka po­sta­wiła przede mną czarną kawę i cia­sto z dużą ilo­ścią ma­scar­pone, orze­chów i kar­melu.

– Co przy­go­to­wać dla pana? – za­py­tała dziew­czyna, a na­szym oczom uka­zał się apa­rat na bia­łych zę­bach.

– Espresso, po­pro­szę.

Blon­dynka znik­nęła. Sie­dzie­li­śmy w ci­szy ze wzro­kiem wbi­tym w szklany sto­lik, a przy­naj­mniej ja wła­śnie na to pa­trzy­łam.

– Mo­żemy po­roz­ma­wiać?

– Pew­nie, prze­cież po to tu je­ste­śmy – wy­szcze­bio­ta­łam przed wło­że­niem ka­wałka cia­sta do ust.

– Ro­zu­miem, że je­steś zła.

Do­brze, że by­łam za­jęta prze­żu­wa­niem, bo aż ję­zyk mnie piekł od ci­sną­cych się nań słów.

– Nie chcia­łem cię skrzyw­dzić – kon­ty­nu­ował Łu­kasz. – Nie mia­łem za­miaru za­ko­chać się w Avy. To było sil­niej­sze ode mnie.

– Nie ob­cho­dzi mnie wa­sza hi­sto­ria i ogrom łą­czą­cego was uczu­cia – rzu­ci­łam, gdy słodka mie­szanka opu­ściła jamę ustną. – Od jak dawna się spo­ty­ka­cie?

Kel­nerka po­sta­wiła przed nim ma­lutką fi­li­żankę, po czym spoj­rzała na mnie. Mu­sia­łam mieć nie­tęgą minę, bo dziew­czyna od­wró­ciła się na pię­cie i po­spiesz­nie ode­szła w stronę baru.

– Od pię­ciu mie­sięcy.

Nie­mal za­dła­wi­łam się ka­wał­kiem cia­sta.

– Pię­ciu mie­sięcy – wy­szep­ta­łam. – Prze­cież wy­je­cha­łeś pół roku temu. Jak na ko­goś, kto nie chciał mnie zdra­dzić, cał­kiem szybko ci po­szło.

Le­d­wie pa­no­wa­łam nad to­nem głosu. Nie chcia­łam krzy­czeć. Spe­cjal­nie za­pro­po­no­wa­łam spo­tka­nie w miej­scu pu­blicz­nym, żeby ci wszy­scy lu­dzie trzy­mali mój tem­pe­ra­ment w ry­zach.

– Nie mam nic na swoją obronę – po­wie­dział, uno­sząc ręce do góry.

My­śla­łam, że mnie pio­run ku­li­sty trafi. Całe moje ciało ki­piało z wście­kło­ści. Z ze­wnątrz na­to­miast je­dyną oznaką zde­ner­wo­wa­nia był wi­del­czyk roz­szar­pu­jący de­ser na strzępy.

– Łu­cja, ja na­prawdę ją ko­cham.

Chcia­łam wy­buch­nąć. Pra­gnę­łam krzy­czeć, rzu­cać ta­le­rzami, a na­wet ob­lać go tym cho­ler­nym espresso. Za­miast tego spoj­rza­łam w cze­ko­la­dowe oczy i za­mar­łam. Cała złość na­gle ule­ciała, za­stą­piona ża­lem. Mó­wił szcze­rze. Te małe iskierki zna­łam z au­top­sji. Z pierw­szych dwóch lat na­szego związku. Prawdą było, że od po­nad roku du­si­łam się w tej re­la­cji, a z tyłu głowy wciąż mia­łam myśl o ze­rwa­niu za­rę­czyn. Przez całe dwa ty­go­dnie by­łam wście­kła, ale nie dla­tego że Łu­kasz ma inną. Z per­spek­tywy czasu oka­zało się to swego ro­dzaju ulgą. Tar­gały mną ta­kie emo­cje, po­nie­waż nie mo­głam zro­zu­mieć, dla­czego okła­my­wał dwie ko­biety, za­miast za­cho­wać się jak na czło­wieka przy­stało i po pro­stu skoń­czyć pa­ro­dię, którą od dłuż­szego czasu był nasz zwią­zek.

– To do­brze. Oby ta mi­łość była do gro­bo­wej de­ski – po­wie­dzia­łam, prze­cie­ra­jąc usta chu­s­teczką. – To było miłe spo­tka­nie, twoje rze­czy wy­ślę ku­rie­rem – rzu­ci­łam, pod­no­sząc się na­gle.

– Ale Łu­cja… – za­czął.

– Cie­szę się, że je­steś szczę­śliwy. Nie zmie­nia to faktu, że je­stem wście­kła. Po­gry­wa­łeś ze mną przez pięć mie­sięcy. Nie mo­głeś za­cho­wać się od­po­wied­nio i wy­ło­żyć kawę na ławę? – już mia­łam wy­cho­dzić, kiedy coś mi się przy­po­mniało. – Aha, i nie ure­gu­lo­wa­łam ra­chunku.

Szłam szybko, zo­sta­wia­jąc za sobą na­rze­czo­nego, plany na przy­szłość i ułudę sta­bi­li­za­cji, którą two­rzy­łam przez ostat­nie kilka lat. By­łam tylko ja, trzy­dzie­sto­trzy­let­nia Łu­cja. Dok­tor me­dy­cyny we­te­ry­na­ryj­nej, spe­cja­li­sta cho­rób zwie­rząt nie­udo­mo­wio­nych, chi­rurg. Ko­bieta suk­cesu, która za wszelką cenę chce osią­gnąć to, co so­bie po­sta­nowi. Można po­wie­dzieć, że po­rażkę po­nio­słam tylko na jed­nym polu – w re­la­cjach dam­sko-mę­skich. W ży­ciu by­łam w dwóch związ­kach: trzy­ipół­let­nim – w cza­sie ­li­ceum oraz tym, który skoń­czył się roz­mową w ka­wiarni. Pierw­szy roz­padł się, bo oboje za­czę­li­śmy zmie­rzać w róż­nych kie­run­kach, drugi dla­tego, że ni­gdy w tych sa­mych nie spo­glą­da­li­śmy.

Z to­rebki wy­ję­łam te­le­fon i wy­bra­łam nu­mer, któ­rego nie wi­dzia­łam od dwóch mie­sięcy. Kom­plet­nie nie wie­dzia­łam, co mnie pod­ku­siło, żeby to zro­bić. Wście­kłość, wi­zja wa­lą­cego się świata, a może chwi­lowy przy­pływ od­wagi? Za­nim zdą­ży­łam stchó­rzyć, usły­sza­łam mę­ski głos.

– Ka­rol Wa­taha, słu­cham.

– Dzień do­bry. Mówi Łu­cja Ru­bik. Chcia­ła­bym przy­jąć pań­ską ofertę.

Sie­dzia­łam z kie­lisz­kiem pri­mi­tivo i pa­trzy­łam, jak czer­wona ciecz po­woli osa­dza się na ścian­kach, gdy wy­ko­ny­wa­łam nad­garst­kiem okrężne ru­chy. War­stwą ma­ki­jażu ukry­łam sine worki pod oczami. Ostat­nio nie mo­głam spać, bo gdy tylko pró­bo­wa­łam od­po­cząć, mój umysł przy­po­mi­nał, że je­stem sa­motna. Klatka pier­siowa jakby się kur­czyła, a serce wal­czyło o miej­sce, by bić. Nie pła­ka­łam, czego bar­dzo ża­ło­wa­łam. Łzy da­wały moż­li­wość zmniej­sze­nia stresu i bólu, po­zwa­lały, by wraz z nimi ucie­kły zmar­twie­nia. A ja ca­łymi no­cami po pro­stu le­ża­łam, wbi­ja­jąc nie­bie­skie tę­czówki w biały su­fit, i sta­ra­łam się za­jąć czymś umysł, by nie krzy­czał, że coś jest nie tak.

– Łu­cja? – z za­my­śle­nia wy­rwał mnie głos mo­jego prze­ło­żo­nego. – Twoja tak­sówka czeka.

Po­dał mi ra­mię, które z wdzięcz­no­ścią przy­ję­łam. By­łam zmę­czona, pod wpły­wem al­ko­holu i w wy­so­kich szpil­kach wręcz po­trze­bo­wa­łam eskorty.

– Dzię­kuję za zor­ga­ni­zo­wa­nie im­prezy po­że­gnal­nej, dok­to­rze – po­wie­dzia­łam, sto­jąc pod drzwiami jed­nej z naj­lep­szych kli­nik dla dzi­kich zwie­rząt w Eu­ro­pie. Ten bu­dy­nek, ci lu­dzie. By­łam z nimi przez osiem lat, a te­raz z cięż­kim ser­cem mó­wi­łam „że­gnaj­cie”.

– Za­słu­ży­łaś na nią – po­wie­dział ze smut­nym uśmie­chem. – Jed­nak pa­mię­taj, że nie spa­li­łaś żad­nych mo­stów. Gdy­byś jed­nak wró­ciła, to wszy­scy chęt­nie po­wi­tamy cię po­now­nie w na­szym ze­spole.

– Wiem. Dzię­kuję za szansę daną mi lata temu i tę, którą ofe­ru­jesz te­raz.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się przy­jaź­nie.

– Uwa­żaj tam na sie­bie i pa­mię­taj, czego się na­uczy­łaś – po­wie­dział, gdy sta­nę­li­śmy przy cze­ka­ją­cym au­cie.

– Będę.

– Do zo­ba­cze­nia, dok­tor Ru­bik.

– Do zo­ba­cze­nia.

Wsia­dłam do cze­ka­ją­cej tak­sówki i po­da­łam ad­res. Po­woli zmie­rza­li­śmy z obrzeży do cen­trum Wro­cła­wia.

Gdy we­szłam do miesz­ka­nia, ci­cho za­mknę­łam za sobą drzwi i prze­krę­ci­łam górny za­mek. Spoj­rza­łam w wiel­kie lu­stro za­kry­wa­jące po­wierzch­nię szafy w przed­po­koju. Ma­ki­jaż wciąż speł­niał swoją rolę, a ja wy­glą­da­łam na wy­po­czętą. Biała, ołów­kowa su­kienka przed ko­lano le­żała zgrab­nie na moim ciele. Ni­gdy nie by­łam chuda, ra­czej w sam raz, jed­nak złe sa­mo­po­czu­cie w ciągu ostat­nich dni spra­wiło, że mój brzuch był ide­al­nie pła­ski. Zrzu­ci­łam szpilki i boso ru­szy­łam do sy­pialni. Pod ścianą stały za­pa­ko­wane kar­tony i wa­lizki. Wy­jeż­dża­łam na­stęp­nego dnia po po­łu­dniu, a dzień póź­niej w miesz­ka­niu mieli się po­ja­wić nowi lo­ka­to­rzy. Ro­dzice obie­cali, że będą z nimi w kon­tak­cie i gdyby były ja­kieś pro­blemy, to wszyst­kim się zajmą, że­bym nie mu­siała co chwilę wra­cać do Wro­cła­wia. By­łam im za to wdzięczna, tak jak za wszystko, co spo­tkało mnie w ży­ciu. Tylko dzięki nim otrzy­ma­łam tak wy­so­kie wy­kształ­ce­nie, bo ciężko pra­co­wali, że­bym mo­gła so­bie po­zwo­lić na li­ceum i stu­dia w mie­ście. Dla­tego tak długo zwle­ka­łam z po­wie­dze­niem im o roz­sta­niu z Łu­ka­szem. Oni byli ide­al­nym przy­kła­dem praw­dzi­wej mi­ło­ści, ra­zem od czter­dzie­stu lat, a wciąż za­cho­wy­wali się jak za­ko­chani na­sto­lat­ko­wie. Za to ja nie po­tra­fi­łam zna­leźć ko­goś, z kim mo­gła­bym zbu­do­wać wła­sną ro­dzinę.

Roz­pię­łam za­mek na ple­cach i lekko roz­ma­so­wa­łam spięty kark. Do je­dy­nej nie­spa­ko­wa­nej szklanki na­la­łam so­bie wody i usia­dłam przy stole. Czarno-biała, la­kie­ro­wana kuch­nia była ide­al­nie czy­sta, jak zwy­kle. No może poza tymi dniami, kiedy Łu­kasz u mnie go­to­wał. Uśmiech­nę­łam się lekko do na­pły­wa­ją­cych wspo­mnień.

Wzię­łam długi, go­rący prysz­nic, po czym we­szłam do łóżka. O dziwo, szybko udało mi się za­snąć, a w nocy obu­dzi­łam się tylko trzy razy. Wi­zja wy­jazdu i zmiany oto­cze­nia dzia­łała na mnie uspo­ka­ja­jąco, a prze­cież za­wsze ba­łam się prze­pro­wa­dzek.

– Cio­cia! – krzyk­nęła mała, brą­zo­wo­oka dziew­czynka, cią­gnąc mnie za brzeg ołów­ko­wej spód­nicy.

– Tak, Ma­ry­siu? – za­py­ta­łam, gdy tylko ode­bra­łam swoją kawę od ba­ri­sty. Bu­rza kasz­ta­no­wych lo­ków dziew­czynki nie­sfor­nie opa­dała na jej szczu­płe ra­miona. Mała była bar­dzo po­dobna do swo­jej mamy.

– Ma­mu­sia po­wie­działa, że może cię nie być na mo­ich uro­dzin­kach.

Za­smu­ciła się, spla­ta­jąc ra­miona na piersi. Wy­glą­dała ko­micz­nie, dla­tego uśmiech­nę­łam się sze­roko.

– Skar­bie, twoje uro­dziny są po wa­ka­cjach, je­żeli tylko będę mo­gła, to się na nich po­ja­wię.

– Obie­cu­jesz? – za­py­tała mała, wpa­tru­jąc się we mnie tymi du­żymi oczami.

– Obie­cuję.

Gdy to usły­szała, pu­ściła moją spód­nicę i w pod­sko­kach po­de­szła do sto­lika, przy któ­rym sie­działa moja przy­ja­ciółka.

– Ma­mu­siu! A cio­cia obie­cała, że bę­dzie! – krzyk­nęła ra­do­śnie.

Syl­wia sta­rała się ją uci­szyć, pa­trząc prze­pra­sza­jąco na in­nych go­ści.

– Obie­ca­łam, że zro­bię wszystko co w mo­jej mocy, by się po­ja­wić – po­pra­wi­łam ją.

– To pra­wie to samo – od­rze­kła ura­do­wana. – Bo ty masz, cio­cia, dużo mocy, więc ci się uda – do­dała pew­nie, a my ro­ze­śmia­ły­śmy się ser­decz­nie na te słowa.

– Spa­ko­wa­łaś już wszystko? – za­py­tała Syl­wia, po­pi­ja­jąc swoją latte.

– Tak, rze­czy już od kilku dni stoją w kar­to­nach.

– Je­steś tego pewna? – do­py­ty­wała.

– No tak, sama je pa­ko­wa­łam – od­par­łam roz­ba­wiona.

– Nie o tym mó­wię – wtrą­ciła, wy­wra­ca­jąc zie­lo­nymi oczami. – Py­tam, czy je­steś pewna tego wy­jazdu, re­zy­gna­cji z pracy i pod­ję­cia tej no­wej. Jesz­cze nie­dawno nie wy­obra­ża­łaś so­bie pra­co­wać w miej­scu in­nym niż kli­nika.

– Nie wiem – po­wie­dzia­łam, od­sta­wia­jąc fi­li­żankę. – Chyba ni­czego te­raz nie je­stem pewna, ale my­ślę, że ła­twiej mi bę­dzie ru­szyć i coś zmie­nić w no­wym miej­scu, niż tu, gdzie spę­dzi­łam sie­dem­na­ście lat. Tak na­prawdę dłu­żej miesz­kam we Wro­cła­wiu niż w domu ro­dzin­nym.

Syl­wia po­ki­wała je­dy­nie głową, a roz­mowa ze­szła na inne te­maty.

Je­cha­łam S8 za ti­rem wy­ła­do­wa­nym mo­imi rze­czami. Cho­ciaż „je­cha­łam” to chyba za dużo po­wie­dziane! Wlo­kłam się dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­me­trów na go­dzinę. Moja ulu­biona sta­cja ra­diowa wy­peł­niała ci­szę. Wy­biła sie­dem­na­sta, za­częli nada­wać wia­do­mo­ści. Oczy­wi­ście nie obyło się bez ostrze­żeń przed falą upa­łów i po­ry­wa­czami gra­su­ją­cymi nad Bał­ty­kiem. Jed­nak nie spo­dzie­wa­łam się, iż usły­szę o so­bie.

„Ośro­dek Po­mocy Wil­kom otwiera się za dwa dni. Wła­śnie dzi­siaj mój ano­ni­mowy in­for­ma­tor prze­ka­zał mi imię i na­zwi­sko Głów­nego Le­ka­rza We­te­ry­na­rii. To sta­no­wi­sko obej­mie Łu­cja Ru­bik, dok­tor me­dy­cyny we­te­ry­na­ryj­nej, spe­cja­li­sta cho­rób zwie­rząt nie­udo­mo­wio­nych, spe­cja­li­sta chi­rurg. Uczen­nica jed­nego z naj­lep­szych le­ka­rzy dzi­kich zwie­rząt w Eu­ro­pie. Ta młoda, bo za­le­d­wie trzy­dzie­sto­trzy­let­nia, ko­bieta ma za sobą mie­siące wo­lon­ta­riatu w Zim­ba­bwe…”

Zde­ner­wo­wana zmie­ni­łam sta­cję. Na­prawdę nie chcia­łam słu­chać mowy po­chwal­nej na swoją cześć. Z do­świad­cze­nia wie­dzia­łam, że im wy­żej mnie wy­niosą, tym bo­le­śniej­szy bę­dzie upa­dek, je­żeli coś pój­dzie nie tak. Za­ha­mo­wa­łam gwał­tow­nie, wi­dząc ża­rzące się na czer­wono świa­tła stopu cię­ża­rówki. Gdy tylko koła SUV-a za­trzy­mały się, sak­so­fon za­brzmiał gło­śno, spra­wia­jąc, że spoj­rza­łam na te­le­fon.

– Tak, słu­cham?

– Panno Ru­bik, mówi Ro­bert, kie­rowca cię­ża­rówki. Przed nami wy­pa­dek, więc tro­chę po­sto­imy. Mamy jed­nak moż­li­wość zje­chać na par­king, żeby cza­so­mierz nie na­li­czał nie­po­trzeb­nie opłat. Co pani na to?

– Zjeż­dżamy – od­par­łam, zdzi­wiona mi­łym za­cho­wa­niem kie­rowcy.

Na miej­sce do­tar­li­śmy o ósmej rano, bo po­sta­no­wi­łam się zdrzem­nąć na par­kingu i ru­szyć, kiedy już za­tor się roz­ła­duje. Sta­łam przed du­żym, szkla­nym bu­dyn­kiem, któ­rego bryła była zgodna z naj­now­szymi tren­dami ar­chi­tek­tury. Nad drzwiami wi­siał szyld z na­pi­sem „Ośro­dek Po­mocy Wil­kom”. Po­ło­ży­łam dłoń na wy­świe­tla­czu, a z we­wnątrz do­biegł mnie dźwięk dzwonka. Za­nim zdą­ży­łam się obej­rzeć, stała przede mną wy­soka, ru­do­włosa dziew­czyna o zie­lo­nych oczach. Przy jej wzro­ście moje metr sie­dem­dzie­siąt mu­siało wy­glą­dać ża­ło­śnie. Do­brze, że mia­łam szpilki wyż­sze niż jej, dzięki temu prze­wyż­szała mnie je­dy­nie o pół głowy.

– Dzień do­bry. Na­zy­wam się Łu­cja Ru­bik – po­wie­dzia­łam, ­wy­cią­ga­jąc do ko­biety dłoń, którą ta z uśmie­chem uści­snęła.

– Mar­ce­lina Wa­taha. Miło mi pa­nią po­znać, panno Ru­bik – ­od­po­wie­działa ser­decz­nym gło­sem.

– Wa­taha? Czyżby żona wła­ści­ciela, Ka­rola Wa­tahy? – za­py­ta­łam bez­ce­re­mo­nial­nie, co jed­nak nie zbiło z tropu mo­jej roz­mów­czyni, a je­dy­nie wy­wo­łało na jej twa­rzy po­błaż­liwy uśmiech.

– Nie, je­stem jego bra­tową – od­parła, a ja ski­nę­łam ze zro­zu­mie­niem głową. – Chcia­łam po­ka­zać pani biuro, ale jak ro­zu­miem, ma pani za sobą długą po­dróż.

Po­twier­dzi­łam.

– W ta­kim ra­zie tu są klu­cze, a na kartce ad­res. Ten dom zo­stał dla pani wy­na­jęty przez na­szą or­ga­ni­za­cję. Może tam pani te­raz po­je­chać, roz­pa­ko­wać się i od­po­cząć. Dzi­siej­sze ze­bra­nie od­bę­dzie się o szes­na­stej trzy­dzie­ści, dla­tego pro­szę, aby po­ja­wiła się pani pół go­dziny wcze­śniej i po­pro­siła o przy­pro­wa­dze­nie do mnie. Tym­cza­sem ży­czę mi­łego dnia. – Wrę­czyła mi do­ku­menty i klu­cze, po czym od­wró­ciła się na pię­cie i we­szła do bu­dynku.

Szyb­kie, kon­kretne po­wi­ta­nie. Mar­ce­lina zde­cy­do­wa­nie nie na­le­żała do tych, któ­rzy mar­nują swój czas na po­ga­węd­kach.

Gdy do­je­cha­łam pod wska­zany ad­res, cię­ża­rówka z mo­imi rze­czami była już nie­mal roz­pa­ko­wana, a ja pa­trzy­łam na drew­niany do­mek w środku lasu. Wy­siadł­szy z sa­mo­chodu, wzię­łam głę­boki wdech, uśmie­cha­jąc się sze­roko, gdy za­pach ży­wicy i mo­krej ziemi po­ła­sko­tał mój nos. Szłam po­woli, uwa­ża­jąc, żeby szpilki nie za­głę­biały się w grzą­skiej ziemi mię­dzy kost­kami bru­ko­wymi. Po prze­kro­cze­niu progu chcia­łam zdjąć buty, żeby nie po­bru­dzić pięk­nego par­kietu, jed­nak wi­dząc na­nie­sione przez kie­rowcę błoto, zre­zy­gno­wa­łam. Ku mo­jemu za­sko­cze­niu Ro­bert nie był sam. Wno­sić kar­tony po­ma­gał mu ja­kiś blon­d­włosy męż­czy­zna, na oko w moim wieku. Gdy tylko mnie za­uwa­żył, pod­szedł i wy­cią­gnął rękę.

– Mar­cin Wa­taha – przed­sta­wił się i uści­snął moją dłoń. Był na­prawdę wy­soki, w bu­tach na ob­ca­sie się­ga­łam mu za­le­d­wie pod­bródka.

– Łu­cja Ru­bik – od­par­łam. – Za­pewne je­steś mę­żem Mar­ce­liny.

– Zga­dza się – po­wie­dział z nie­skry­waną dumą. – Zdą­ży­ły­ście się już po­znać?

– Tak, to ona dała mi klu­cze – po­wie­dzia­łam, ma­cha­jąc mu nimi przed twa­rzą.

– No tak. Ja mam drugi kom­plet, jest w zamku. Na­leży do cie­bie, więc je­żeli nie przy­je­cha­łaś sama, to twój part­ner ma swój ze­staw.

– Przy­je­cha­łam sama, ale dzię­kuję za in­for­ma­cję.

Chcia­łam obej­rzeć resztę domu. W sa­lo­nie zdję­łam buty, boso pod­cho­dząc do szkla­nych drzwi, które zaj­mo­wały jedną ze ścian. Na błysz­czą­cym par­kie­cie od­bi­jały się ślady mo­ich stóp. Spoj­rza­łam na ogród, był ide­al­nie wkom­po­no­wany w ota­cza­jący go las, nie dało się za­uwa­żyć, gdzie koń­czy się pry­watna po­se­sja, a za­czyna pań­stwowa. Od­wró­ci­łam się przo­dem do po­miesz­cze­nia, w któ­rym sta­łam. Na środku, przed czarną sofą znaj­do­wała się drew­niana ława. Jed­nej ze ścian po­koju dzien­nego nie po­sta­wiono, po­zwa­la­jąc, by płyn­nie prze­cho­dził w kuch­nię. Szafki były no­wo­cze­sne, brą­zowe. Spo­czy­wał na nich mar­mu­rowy blat. Ca­łość do­peł­niały ciemne sprzęty i ja­sne ściany.

Prze­je­cha­łam dło­nią po ja­snej, ba­weł­nia­nej po­ścieli. Gdy tylko roz­ło­ży­łam swoje rze­czy, po­czu­łam się jak u sie­bie. Łóżko było ol­brzy­mie i nie­zwy­kle wy­godne. Na ka­stli­kach stały ja­sne świece, a re­gały ugi­nały się pod cię­ża­rem ksią­żek. Do­cho­dziła czter­na­sta, dla­tego wol­nym kro­kiem ru­szy­łam do ła­zienki. Mi­ja­jąc okno, ką­tem oka za­uwa­ży­łam mię­dzy drze­wami coś du­żego. Cof­nę­łam się, a moje oczy spo­tkały się z brą­zo­wymi śle­piami sza­rego wilka, który spo­glą­dał na mnie spo­koj­nie. Po kilku se­kun­dach od­wró­cił się i wbiegł w las. Nie mo­głam się ru­szyć. Je­dy­nym, o czym wtedy my­śla­łam, było to, że dzie­sięć me­trów przed moim nie­ogro­dzo­nym do­mem, se­kundę wcze­śniej stał naj­więk­szy wilk, ja­kiego w ży­ciu wi­dzia­łam. Z per­spek­tywy czasu my­ślę, że nie ma tego złego, co by na do­bre nie wy­szło. Przy­naj­mniej przez chwilę nie roz­pa­mię­ty­wa­łam zdrady Łu­ka­sza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: