- W empik go
Łut szczęścia: powieść - ebook
Łut szczęścia: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 246 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa
Nakład Tow. Akc. Wydawniczego
"Świat".
1913.
Wszelkie prawa przekładu i przedruków zastrzeżone.
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Część I.
Powoli dzień się zaczynał robić. Łóżko Wrońskiego stało nawprost okna, tak, że usiadłszy na pościeli, mógł widzieć kawałek nieba i dachy domów po przeciwległej stronie ulicy. Na szczęście, okno nie było zasłonięte roletą. Na dachach bieliła się cieniuteńka warstwa śniegu, który spadł w nocy. Wroński otulił się kołdrą, ręce założył na tył głowy i zapatrzył się na niebo, okryte białemi, śniegowemi chmurami.
Niewypowiedziana jakaś radość przepełniała mu duszę. Aż go podrywało, aby się ubrać i wstać z łóżka. Ale bał się obudzić żonę. I zresztą co za sens zrywać się o świcie!… Lecz czuł, że już z powrotem nie zaśnie. Ocknął się rzeźki, podniecony i nudziło go to wyczekiwanie. Cichuteńko otworzył szufladę od szafki nocnej i sięgnął po zegarek. Przy łóżku było jeszcze tak ciemno, że nie mógł dojrzeć godziny. Zapałki nie chciał zapalać.
– Będzie jakaś szósta – domyślał się po świetle.
I zdjęła go kapryśna, dziecinna trwoga przed temi dwiema godzinami conajmniej, które należało jeszcze przeczekać. Przytem odrazu uczuł wściekły głód. Podniósł głowę, nasłuchując, czy żona spała.
– Śpisz? – odezwał się po chwili półgłosem.
– Mówiłeś co?… – krzyknęła, zbudzona gwałtownie ze snu.
– Nie, nie, nie… śpij – odparł zawstydzony.
Uczuł rodzaj wyrzutów sumienia za to, że ją obudził, uświadamiając sobie ciężki trud, jaki ponosiła, pielęgnując go podczas choroby. Szereg obrazów przesunął mu się przez mózg.
"Przecież ona na dobrą sprawę przez te trzy tygodnie ani jednej nocy nie spała" – pomyślał – i ogarnęło go niewypowiedziane roztkliwienie.
– Zośka!
– Czego chcesz – odparła sennym, zniecierpliwionym głosem.
– Nic, nic – śpij.
Ta mu się to "Zośka" mimowoli samo z ust zerwało. Chciał jej poprostu podziękować, powiedzieć coś bardzo niewypowiedzianie, nieskończenie serdecznego, tkliwego… Było to tak rzewne uczucie, że nawet mu się w myśli nie układało. Odpowiedź żony zwarzyła go trochę. Czuł, że ta uraza nie miała z jego strony najmniejszego sensu.
– Biedactwo – mruknął, usiłując się roztkliwić myślą o jej nieprzespanych nocach.
– A żeby cię dyabli wzięli!
– Co?
– Czegóż ty mnie budzisz bez potrzeby… Już teraz nie będę mogła usnąć z powrotem
Po chwili usnęła jednak. Wroński poznał to po jej równym, miarowym oddechu. Miał szaloną ochotę zapalić papierosa, ale papierośnica leżała daleko na stole. Przytknął twarz do poduszki, powtarzając, że najrozumniej będzie starać się jeszcze jakoś te dwie godziny przespać. W pokoju jednak z każdą chwilą robiło się coraz widniej i światło ostatecznie wybiło go ze snu.
Otulił się kołdrą, przymknął oczy i marzył… Mglista, jakby roztopiona w blaskach słońca wizya jakiegoś bajecznego sadu nad brzegiem morza przesunęła mu się przez duszę. Za parę dni to marzenie miało się stać rzeczywistością.
Jak w bajce.
Wszystko to, co zaszło w ostatnich tygodniach, było tak dziwne, fantastyczne, że nie do uwierzenia poprostu. Ten stryj, który go znać przedtem nie chciał i nagle wzruszony wiadomością o chorobie, zjawił się i dał mu pieniędzy na wyjazd… Co go tknęło u dyabła! – przemyśliwał wciąż Wroński, nie umiejąc sobie wytłomaczyć zagadki. Ze stryjem tym, księdzem, żyli w jaknajgorszych stosunkach, właściwie, nawet w żadnych, od lat nie widywali się ze sobą, gdyż ksiądz nie mógł mu darować jego bezbożności. Wroński zapomniał już nawet prawie, że miał wogóle jakiegoś stryja…
A najdziwniejsze było to, że ta choroba, którą w myślach uważał już za zupełne rozbicie i klęskę, wyzwoliła go właśnie z kłopotów, więcej nawet, dała mu to, o czem w zwykłych warunkach życiowych marzyć by nawet nie mógł: dwa miesiące niezależności i zupełnego wypoczynku, podróż na południe. Kiedy o tem myślał, zdejmował go mistyczny nieomal podziw dla niewytłomaczonych kaprysów losu. Zdawało się, że już wszystko szło do ruiny, tylko się powiesić… a to tymczasem była maskarada, tak szło przebrane do niego szczęście.
– Psiakrew. – mruknął z akcentem rozmarzenia w głosie.
Tak tylko umiał wyrazić swój podziw dla tajemnicy życia. W początkach choroby, kiedy już jednak pierwsze niebezpieczeństwo minęło i czuł się o tyle lepiej, że mógł zacząć mówić o interesach – a trzeba było zacząć o nich mówić jaknajprędzej, wpadł w straszny gniew, dowiedziawszy się, że żona napisała od siebie list do stryja. – Tegoś mi mogła była zaoszczędzić! – wybuchnął. I był to szczery wybuch, gdyż uważał to za największe upokorzenie, jakie go mogło było w życiu spotkać. Zwracać się do tego starego durnia! Darować jej tego nie mógł. Pokłócili się najokropniej i przez dwa dni nie rozmawiali ze sobą.
Nagle najniespodziewaniej zjawia się stryj. Przyszedł rano koło dziesiątej. Służącej nie było w domu, Wrońska się ubierała, nie miał mu nawet kto otworzyć. Dzwonił i dzwonił. Sądzili, że to jaki wierzyciel, bo tak natarczywie nikt inny nigdy się do nich zresztą nie dobijał.
Wreszcie Wrońska poszła otworzyć drzwi. Po dwudniowych awanturach o list do stryja sama już była tym swoim wybrykiem do niemożliwości zgnębiona. Wydawało jej się, że naprawdę, idąc za pierwszym popędem troski i lęku, popełniła coś okropnego. Wroński zaciekawiony, kto to jednak dobijał się tak ostro od samego rana, uniósł się na łóżku, nasłuchując ciekawie. Drzwi były niedomknięte.
– Tu mieszka pan Wroński?
(Ostry, opryskliwy głos. odrazu jednak wydało mu się, że zna ten głos skądciś).
– Jakżeż on się miewa…
Potem znów jakiś szept niepochwytny. Wroński aż przysiadł na łóżku. Najwyraźniej poznawał głos stryja, ale tak mu się to niepodobnem do wiary wydawało, aby stryj mógł się zjawić u niego, że wmawiał w siebie, iż mu się przesłyszało tylko. Był zły i zmieszany, nie wiedział, jak ma te odwiedziny przyjąć.
Księżyna wreszcie wtoczył się do pokoju. Stanął u progu i także się zmieszał. Widoczem było, że nie wie, od czego rozpocząć rozmowę.
Wreszcie chrząknął.
– Jakże ty się czujesz?
– Lepiej.
– A no, to dzięki Bogu.
– Dawno stryj przyjechał?
– Dzisiaj rano.
Było coś tak zabawnego w tym pierwszym momencie powitania, że Wroński, przypomiając go sobie, nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Był sztywny, dumny, wytwornie grzeczny.
– Więc-eś ty się wychorował?
– A no, niewiele mi już brakowało.
– Ale teraz dobrze?
– Prawie…
Wroński parsknął śmiechem. Zagryzł usta, aby się nie śmiać głośno. Mina żony podczas tej rozmowy… Nie, to było coś niewypowiedzianego. Zośka zaczerwieniona, zmieszana, która raz po raz rzucała tylko na nich obu lękliwe spojrzenia, jakgdyby drżąc przy każdem słowie…
– Któż cię leczył?
– Doktór Klein.
– Żydek.
– Nie, bardzo zdolny, młody lekarz… kolega Zośki.
Wroński czuje na sobie wściekłe spojrzenie żony. Potrzebnieś to gadał… Ale już lepiej się przyznać.
– Ja studyowałam przez pewien czas medycynę.
– Aa…
– Ale zarzuciłam – dodaje Zośka pośpiesznie. – Stryj u nas na obiedzie zostanie – zagaduje, chcąc zmienić temat rozmowy, który ma wszelkie dane na to, aby być drażliwym, ale stryja "medycyna" zaciekawiła widocznie.
– I gdzież to?…
– Co?
– A no, te studya?
– Stryj nie może się jeszcze zdobyć na "ty", ale unika "pani". Wrońskiemu wstyd troche, jakiegoś wesołego przeczucia, które gdzieś tam ostrożnie wychyla się już w duszy.
– W Zurichu…
– Aa!…
Stryjowi ukradziono kiedyś walizkę na stacyi w Zurichu. W Szwajcaryi – a powiadają ludzie, że to taki uczciwy kraj. I ten nieznany, daleki, tajemniczy złodziej ratuje sytuacyę. Stryj się ożywia. Wrońscy jednocześnie instynktownie odgadują, że trzeba z nim rozmawiać o jego podróżach. To już jest łatwe. – A we Włoszech stryj był?
– Właśnie wtedy z Watykanu wracałem.
I czas do obiadu schodzi niepostrzeżenie. Stryj się rozkrochmalił, topnieje jak wosk. Zośka przypadła mu najwidoczniej do upodobania. Wroński, przysłuchując się, jak rozmawiają w sąsiednim pokoju, uśmiecha się wesoło.
– Staruszek zaczyna z moją żoną flirtować…
*.*.*
Znów ktoś dzwoni!
– To pewno Franek…
Wroński idzie do przedpokoju otworzyć drzwi. Ciemno. Poślizgnął się o jakiś sznurek porzucony na podłodze i omało nie przewrócił.
– Ach nie, to koszule… Masz tam jakie drobne?
Powraca do pokoju uradowany. Te koszule, których nie odnoszono z pralni, od godziny już psuły mu humor. Wszystko przygotowane do drogi, ale bez koszul niepodobna walizki zamknąć. Wrońskiego wyczekiwanie denerwowało w najokropniejszy sposób, tembardziej, że tłumił je w sobie, bo siedział u nich właśnie Grzęski, który napewno zacząłby z niego podkpiwać.
– No to już wszystko…
Grzęski, który od kilku chwil siedział zamyślony, puszczając kółka z dymu, odzywa się nagle.
– W Wiedniu się zatrzymasz?
– Od pociągu do pociągu.
– Szkoda, warto miasto obejrzeć.
– Obejrzę za powrotem – mruczy Wroński dość opryskliwie, oglądając się nerwowo po pokoju. Czego ten Grzęski wlazł? Przyszedł się pożegnać i trzy godziny prawie już siedzi; przestali już rozmawiać, bo wyczerpali wszystkie tematy. Wroński z nienawiścią prawie spogląda na przyjaciela.
Parę minut ciszy. Grzęski jest czegoś zgnębiony i zasmucony. Powoli gasi papierosa, rozsmarowywując go na spodeczku dookoła filiżanki. Z westchnieniem zwraca się do Zośki.
– Szczęśliwy człowiek… jedzie.
Zośka odpowiada mu jakiemś niewyraźnem skrzywieniem ust, ale ostatecznie można to wziąść za uśmiech. I ona radaby już była, żeby przyjaciel wyniósł się raz do dyabła. Chciałaby o tem i o owem jeszcze spokojnie z mężem pomówić, a tu raz poraz ktoś dzwoni, ktoś włazi. Przecież Wacek nie wyjeżdża na koniec świata. Za sześć tygodni będzie z powrotem w Warszawie. Śmieszne są te pożegnania.
Wroński chwyta spojrzenie żony, w chwili, gdy Grzęski odwrócił głowę. Dają sobie znak oczami.
– Za drzwi wyprosić go niepodobna.
– Masz jeszcze mnóstwo czasu.
– Nie tak wiele…
– O której to pociąg odchodzi?
– O dziesiątej z minutami… Mimowoli suche te odpowiedzi w ustach
Wrońskiego przyjmują intonacyę obelg.
– Przepraszam cię.
Wychodzi do sąsiędniego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Pociemku staje przy oknie i zapala papierosa. Przez zamgloną szybę ledwo widać ulicę, pada drobniuteńki deszczyk, światło latarni odbija się w kałużach wody, wszystko przesiąknięte wilgocią. Zupełnie tak samo, jak tego dnia, kiedy zachorował w biurze.
– Hm…
Teraz jest to już rozkoszny obraz. Wroński przytyka twarz do szyby. Przypomina sobie gorączkowe halucynacye, które snuły mu się po mózgu. Tak go to pochłania, że zapomina na moment o Grzęskim, o wyjeździe… A uciekł tu na papierosa, bo go Grzęski już tak denerwował, że jeszcze chwila, a byłby mu nawymyślał.