- W empik go
Luter w drodze do narzeczonej - ebook
Luter w drodze do narzeczonej - ebook
Konrad von Bolanden to pseudonim znakomitego powieściopisarza niemieckiego Józefa Edwarda Bischoffa. Jest ona autorem licznych ongi bardzo poczytnych powieści, z których jedna, opowiadającą o życiu XVI-wiecznego reformatora Kościoła – buntownika i herezjarchy o. Marcina Lutra, prezentujemy tutaj. Bolanden ukazuje w niej postać mnicha, który najwyraźniej źle wybrawszy w życiu, zamiast iść drogą świeckiej kariery, przyjął święcenia kapłańskie i osiadł w klasztorze. Gdy przekonał się, że była to zła decyzja, zrzucił habit, aby w końcu pojąć za żonę zakonnicę Katarzynę von Bora. Jak do tego doszło, jak skrzyżowały się, a potem złączyły w jedno drogi tych dwojga – mnicha i mniszki czytelnik dowie się po przeczytaniu tej książki. Zachęcamy do zapoznania się z interesującą lekturą.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-597-5 |
Rozmiar pliku: | 259 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
˝Świat w posadach zachwiany:
hańba i wstyd, iż mnie naprawiać go trzeba˝.
Shakespeare
Potrzeba było bardzo wiele osobistej odwagi, aby w burzliwym czasie wojen chłopskich podejmować dalszą podróż bez broni i zbrojnego towarzystwa. Łatwo bowiem było można napotkać wałęsające się zastępy chłopów, którzy łupili klasztory, burzyli zamki i rzadko kiedy przepuszczali bezbronnym podróżnym. Państwo Niemieckie, które w spuściźnie otrzymało potęgę i znaczenie upadłego państwa Rzymskiego, miało się ku schyłkowi, bo ona duchowna a światem władająca władza, której naród niemiecki zawdzięczał wyniesienie swoje ponad wszystkie królestwa ziemi, Kościół katolicki wystawiony był właśnie na najcięższe i najkrwawsze prześladowania. Rokoszanie grabili nie tylko bogactwa, zakłady, klasztory i dobra kościelne, ale nadto wzgardzili nauką Kościoła św. i obrzędy jego głosili bałwochwalstwem. Rozsadzający wszystko ruch ówczesny nie stanął w niszczącej tej robocie – i druga podpora państwa – szlachta – była przeznaczona na zatracenie. Pod sztandarem wolnej Ewangelii rozwścieklone tłuszcze w ruinę obracały dziedzictwo panów, których mordowano najokrutniej, albo zabierano w sromotną niewolę. Podczas gdy cesarspoza granicami państwa uwikłany był w wojnę, a książęta się zbroili, aby rokoszowi stawić czoło, wzbierał rokosz z szybkością gwałtownego strumienia i groził zniszczeniem wszelkiej zapory, jaką by natrafił w przebiegu.
W tym czasie burzliwym jechało dwóch podróżnych – widocznie ludzi, których wojenne sprawy mało obchodziły, bo wcale broni nie mieli – wąską doliną Turyńskiego lasu. Jakkolwiek już się miało ku południowi, a ostatnie dni maja mocno były gorące, żaden z dwojga podróżnych nie czuł zbytniego gorąca, bo miły wietrzyk, powstający z głębokich jarów, chłodził powietrze. Tu i owdzie świeciły w lesie błyszczące krople rosy tęczowymi kolory. W długich brzóz włosach i pająków tkaninie jaśniały tysiące małych pereł, aż dotknięte słońca promieniem, spadały w mech miękki i ginęły na zawsze. Środkiem wąskiej doliny płynął cicho czysty strumyk, szemrząc po kamieniach. Przecież snadź nie zawsze biegł tak cicho, bo szeroko wymielone koryto i szlamu resztki na drzewach, po boku stojących, wskazywały, że w czasie burz wzbierał wodami z pobliskich gór i z szumem płynął dalej. Ponad brzegiem rosły buki, leszczyna i innych drzew mnóstwo, w których ptaki wesoło poranne nuciły pieśni, a raz po raz zlatując na kamyczki, czystą strumyka spijały wodę. Świeżuchna łąka rozpostarła kobierce po obu stronach strumyka, aż do ciemnego, nieprzejrzanego okiem lasu, do którego zwierz spłoszony uciekał. Tu i owdzie gołe sterczały skały, około których drapieżne krążyły ptaki, a wystraszone zbliżaniem się podróżnych dziko krzyczały.
Obydwaj podróżni najmniejszej nie zwracali uwagi na tak dziko romantyczną dolinę. Milcząc, jechali obok siebie, widocznie w ważnych zatopieni myślach. Starszy był mężem w najlepszych latach. Obleczony był w obszerną, ciemną, już nieco zużytą suknię do kostek sięgającą. Na głowie biret, który raz po raz zdejmował z głowy, aby obetrzeć pot z czoła. Znacznie był otyły, a konna jazda widocznie go nużyła. Z ubioru sądząc, zdawał się być zupełnie zwykłym człowiekiem, atoli przypatrzywszy mu się bliżej, zastanawiał dziwnym wyrazem twarzy. Usta miał mocno wywrócone, a w patrzącym na nie wywoływały jakieś uczucie trwogi, by się snadź nie otworzyły i nie wylały ognistych myśli, których obecność zdradzały prędko latające oczy. Uczucie to pomnażał jeszcze jakiś dziwny niepokój, jakaś zuchwałość, której w tym człowieku dopatrzeć było łatwo. Czasem podnosił lewe brwi, przy czym mu się oczy iskrzyły, a z ust wychodziły słowa gniewliwe. Cugle opuszczone trzymał w ręku i gdyby koń nie był raz po raz się potykał, byłby niezawodnie zapomniał, pogrążony w myślach, że konną odbywa podróż.
Towarzysz z podobnego kroju miał suknię, ale cały ubiór ułożony był starannie, gdy tymczasem w ubiorze pierwszego widoczne było zaniedbanie. Spod biretu spływały piękne kędziory, jakich trudno dopatrzeć u mężczyzn. Dumny był z nich i dlatego starannie je utrzymywał, wnet je porządkując, jeżeli złośliwy wietrzyk w nieład je wprowadzał. Znacznie był młodszy od ponurego towarzysza, młodzieńczej jeszcze twarzy, na której rozlany był spokój w krzyczącym przeciwieństwie do ponurych rysów towarzysza, w których burza zdawała się wciąż wzmagać. Łagodność różowała usta jego, a oczy z pewną trwogą i troską zwracały się na towarzysza, którego wyrwać pragnął z koła ponurych myśli, ale bojaźń krępowała mu język.
Długo jechali w milczeniu i bodaj byłby młodszy odważył się przemówić słowo, ani starszy nie byłby przerwał milczenia, gdyby niezgrabne stąpnięcie konia nie było go wyrwało z zadumy.
– Przeklęta bestia! Wszyscy diabli wjechali w brzuch tej szkapie! – krzyknął, zachwiawszy się w siodle tak, że nieledwie byłby się znalazł na ziemi. Kruki niech zjedzą to przeklęte zwierzę! Po same uszy już mam konnej jazdy!
– Zawsze człowiek w kłopocie i niebezpieczeństwie – mówił dalej, gorzko się uskarżając – strach w podróży przed wałęsającymi się bandami, strach w komorze przed diabła najazdami, strach w gronie przyjaciół przed fałszywymi braćmi i próżniaczymi gadułami. Bo i czyż nie gaduła ten stary Taun, w którego głupiej głowie ciągle pokutują chłopskie bandy? Przy tym wszystkim kwaśny szlachciura ani słówkiem nie pochwali błogosławieństwa, jakie spłynie z nowej Ewangelii, chociaż już kilka klasztorów zapełniło mu próżną szkatułę. Zawsze mi wyjeżdża ze swym: ˝chłopi palą, chłopi niszczą, chłopi i na nas wpadną˝. Co wpadną, to wpadną – pobawią się z dumnymi pankami, jak dotąd bawią się z mnichami.
– Niech was nie obruszają, Doktorze, mowy starego, głupiego człowieka – odezwał się drugi. Porzućcie w ogóle wszelką troskę, a pomyślcie o osławionej piękności, której jedziemy naprzeciw, a którą Bóg przeznaczył ku rozweseleniu smutnych godzin waszych.
– Głupiś, młodziku – odparł rozjątrzony Doktor. Czy ci się zdaje, że oczy i wdzięki kobiet potrafią ochłodzić mózg mój, który gotuje się, burzy, na smród i zaduch, jaki wniosło na świat papiestwo? Nie – nie dlategom postanowił wziąć żonę! Jednej chwili nie poświęcę kobiecie i kobieta nie powstrzyma mnie od wypełnienia co do literki wzniosłych mych obowiązków, do których jestem powołany.
– Przeciwnie! Potęga działania waszego wzrośnie w jasnym blasku, jaki rozlewać będzie najpiękniejsza z wszystkich kobiet. Słusznie nazwaliście ją ˝jutrzenką z Wittenberga˝, bo Kasia ma być rzeczywiście bardzo piękną.
– Hm, prawda! Przecedził przez zęby zrzędny Doktor. Równie po mistrzowsku a obłudnie potrafisz chwalić, jak przeciwnicy moi po diabelsku urągają. Choćby Kasia najpiękniejszą była Ewką – wszystkie kobiety mają cząstkę z Adamowego żebra – choćby była obrazem wszystkich wdzięków, nie wziąłbym jej za żonę.
– Bez wątpienia! Wyście wyżsi ponad ciała rozkosze i jego pokusy – chwalił młodzieniec w myśli, że rozbroi gniew towarzysza. Ale pochwała jego właśnie przeciwny wywołała skutek.
– Wyższy? Czyż nie mam ciała ani kości? – mówił ze złością Doktor. Nie jestże żona dla męża, a mąż dla żony? Dajmy na to, że ja, jako człowiek z ciała i krwi, mógłbym żyć czystym jak Anioł; nie uczyniłbym tego – właśnie papiestwu na przekorę, którego kłamliwe usta zachęcają do bezżeństwa.¹
– Dotąd chciał tego Papież, ale na przyszłość, sądzę, nie będzie tyle przewrotnym, aby miał nakładać na księży i zakonników ciężaru bezżeństwa, boć trudno przypuścić, iżby miał czegoś żądać, co przeciwne jest własnemu jego interesowi.
– Żądać czegoś przeciw własnemu interesowi? Jak uczenie a ciemno!
– Ja chciałem powiedzieć, że rzymska żądza panowania będzie musiała ofiarę uczynić z bezżeństwa kapłanów, bo bodaj utrzymałoby się panowanie Papieża, gdy wy, uczony Mistrzu tak gwałtowny szturm przypuszczacie.
– Bodaj utrzymałoby się? Gdzie twoja głowa, Filipie? – wołał rozsierdzony Doktor. My przykładamy Papieżowi nóż do gardła, nam się zdaje, żeśmy gęś na rożen wyłożyli i diabłu dali na pożarcie, a ty bredzisz, że bodaj się utrzyma papieska władza.²
– Ja powolność Papieża miałem na myśli.
– Co? Powolność? – przerwał Doktor namiętnie. Człowieku; chybaś rozumu pozbawiony? Papież – a ustępstwa! Niech mnie Bóg zachowa od takich uszu oślich, które słuchają przysiąg i ustępstw diabła! Ileż razy kładłem ci w uszy: papież arcykacerz, diabła pomocnik, wcielony antychryst a tobie się zdaje, że uwierzę ustom takiego łotra? Kimżeż jestem w oczach twoich, Filipie?³
– Chciejcie mnie tylko zrozumieć, czcigodny ojcze! Papież mógłby się nawrócić, mógłby wyrzec się błędnej nauki i bojaźnią a żalem zdjęty mógłby upaść wam do nóg i błagać o łaskę i przebaczenie.
– Jakiż rzecznik z ciebie! Prawie wmówiłbyś we mnie, że Papież nie jest diabłem – mówił Doktor i po raz pierwszy ułożyła się twarz jego, dotąd ponura, do uśmiechu, wywołanego pewnie obrazem poniżonego przez Filipa papieża. Atoli wnet zasępiło się znowu oblicze jego.
– Bańki mydlane – mówił – słowa papieża, jego łzy i żal; pomiędzy nim a mną nie ma pokoju! Choćby i koronę odrzucił, choćby z dumnej ustąpił stolicy i wyznał, że błądził, że Kościół Boży pustoszył, zawsze zostanie diabłem i antychrystem.⁴ Ileż razy mam ci powtarzać, że wszelkie usiłowania daremne, dopóki lud głupi lęka się świętej władzy Papieża? Obedrzeć go musimy ze świętości pozorów, rozbić koronę nieomylności, a na to nie ma lepszego środka, jak bez ustanku krzyczeć głuchemu ludowi w uszy: Papież burzyciel Kościoła Bożego, wcielony diabeł, antychryst! Nie znam lepszego lekarstwa, aby zatrzeć i zniszczyć władzę tego potwora!
– W tym wielka mądrość! – odpowiedział Filip. Potęga papieża będzie złamaną, skoro chrześcijaństwo nie będzie widziało w nim zastępcy Chrystusa Pana, jeno zastępcę diabła. Atoli i to na mało by się przydało, gdyby papież, chociaż tylko dwie rzeczy chciał przyjąć z waszej nauki.
– Jaka to szkoda, żeś ty nie Papieżem – odezwał się ironicznie Doktor. Czystej Ewangelii wiele mógłbyś zaszkodzić. Ale jego świątobliwość nie przesadziłaby mnie w ustępstwach! Gdyby Papież przystał na małżeństwo kapłanów – tu ściągnął brwi na znak, że takie ustępstwo było dlań niebezpiecznym – wtedy natychmiast zezwoliłbym dwie albo trzy przyjąć nałożnice, zamiast jednej żony. Jeśli Papież będzie ustępował, stokroć więcej zrobię ustępstw, bo przysłowie mówi: ˝Kto najlepiej płaci, przy tym największe zbierają się tłumy˝.⁵
– Ale to byłoby przeciwne Pismu św.! – zawołał mimo woli Filip, zaskoczony ustępstwy, które by okropne wywołały skutki. A gdy rozmyślił się, jak śmiałym było takie wyrzeczenie, przeraził się, jak gdyby majestat rzymskiego państwa był obraził. Z trwogą spojrzał na Doktora, na którego obliczu gromadziły się złowrogie chmury.
– Co? – krzyknął Doktor, zatrzymując konia. Ty chciałbyś mnie uczyć, jak Pismo św. rozumieć? Niedawno zagadywał mnie Papieżem, na którego wspomnienie wszystka żółć mi w krew przechodzi, a teraz uczyć mnie chce? Czy na to podjąłem sprawę z Papieżem, cesarzem i wszystkimi diabłami, by lada niedorostek żarty sobie ze mnie stroił? Mnie chciałbyś uczyć, jak Biblię wykładać, który ją wykładam wszystkim Ojcom, Papieżom i soborom na przekór?
Słowa te wymawiał z całą siłą głosu, podniesionego namiętnością. Przy czym podniósł pręcik, który miał na konia i grożąc, zamierzył się nim na ucznia, który niezawodnie byłby dotkliwie uczuł gniew mistrza, gdyby właśnie w tej chwili koń nie był nagle odskoczył!⁶
– Gniew wasz zabija mnie, czcigodny ojcze! – skarżył się młodzieniec, bacznie unikając razów, a chcąc prośbą udobruchać rozgniewanego, błagał dalej: Na Boga, powstrzymajcież się przecie! Nierozsądniem się odezwał i obraziłem wielce mądrość waszą. Ale wierzcie mi, uczony Mistrzu, to nie ja tak zuchwale się odezwałem.
– Tak! Nie? A któż tedy? Chcesz kłamstwem sobie pomóc i piekielnego ducha uniewinnić, nadto stać mu się podobnym?
– Prawda, pozory były. Ale wierzcie mi, czcigodny ojcze, wasza mądrość wielkie w tej chwili odniosła zwycięstwo! ˝Diabeł często jeździ na człowieku i prowadzi dokąd chce˝ tak wy nauczacie. Widocznie i mnie diabeł popchnął do tak zuchwałego wyrzeczenia. Wierzcie mi, Belzebub, przeciwnik waszej sprawy, mówił przeze mnie!
Dziwna, że odpowiedź ta, co najmniej zastanawiająca, zadowoliła Doktora. Spuścił podniesiony pręcik i powoli gładziły się zmarszczki na gniewnym jego obliczu.
– Być może, iż diabeł tak z ciebie zażartował! Wszędzie ta bestia depce mi po piętach: we śnie przedstawia mi straszne obrazy, które piekielnymi farbami po mistrzowsku maluje, tak, że ze strachu pot mi na czoło występuje. Czy myślisz, głupi diable – zawołał, jakby złego ducha widział przed sobą – że mi przeszkodzisz w wielkim dziele Ewangelii, a bratu twemu, Papieżowi, przysługę wyświadczysz? Pragnę się pomodlić, jużci diabeł przy mnie i smród swój rzuca do modlitwy, przypominając spalone klasztory, wymordowanych mnichów, a teraz wojnę chłopów, za co mi Bóg nie może być łaskawym. Piszę, jużci siedzi na końcu pióra i dlatego w pismach moich tyle wspomnień znajdziesz o diable; mnie się zdaje, że na każdej stronicy mych pism widzę diabła, przechodzącego się na końskich nogach. Ba, nawet najlepszym mym przyjaciołom przysiada się na języku, aby mnie drażnili.⁷ Ale słuchaj, miły diable, mówił, znowu zwracając mowę do ducha nieczystego – Biblia tak mnie mało obchodzi, jak twoje pokusy. Kiedym słomiany list Jakuba św. dał na pożarcie osłom, czyżbym tego samego nie mógł zrobić z innymi listami? Patrz, Filipie, w taki sposób winieneś diabła odganiać. Głupstwa mu gadaj, a gdy ze skrupułami się zbliży, pytaj go, czy nic więcej nie wie.⁸ Wreszcie – dodał, a oblicze jego poczęło się układać do śmiechu, na widok wielkiego skórzanego woru, przymocowanego do siodła Filipa: – najlepsze lekarstwo na najazdy szatańskie masz w worze twoim. Choćby też Papieżowi na przekór wszystkie zdania z Biblii potrzeba było wykreślić jedno zostanie: vinum laetificat cor hominis – wino niech rozwesela serce człowieka, bodaj Pan Bóg prawdziwsze kiedykolwiek wyrzekł słowo.
Filip odwiązał skórzany wór od siodła i podał go Doktorowi, którego oblicze coraz bardziej się rozweselało na widok miłego nektaru.
– Filipie – mówił, oburącz trzymając wino – raduj się: Bóg przydał mi ciebie, troskliwego i wiernego towarzysza, jako Rafał przydany był młodemu Tobiaszowi w podróży do Medii.
Wymówiwszy te słowa, przyłożył wór do ust, a podczas gdy po mistrzowsku go wypróżniał, Filip zdradliwie się uśmiechał, bo wiedział, jak bardzo Doktor lubił wino i jakie na nim wywierało skutki.
– Nie jedziemy wprawdzie do Medii – zaczął znowu Doktor – aby diabłów wypędzać, jak niegdyś Rafał, ale wierz mi, że w Arnstein trzeba będzie więcej niż siedmiu diabłów wypędzić z onego obrzydłego Karmelity. Wyjść muszą, choćby też tego służalca papieskiego sam antychryst był spętał.
– Karmelita, co prawda, znakomity teolog i dysputator zawołany – mówił Filip – przecież publicznie będzie zniewolony broń złożyć, bo wam, choć uczony, bodaj będzie zdolen się oprzeć.
– Co mówisz? bodaj? – krzyknął Doktor i groźnie podniósł brwi.
– No tak. Sądzę, że przed waszą mądrością sofizmaty mnicha z trudnością się ostoją!
– Bodaj? z trudnością się ostoją? Lis z ciebie, mój Filipie. Giętki masz język, tak, iżbyś z wszystkimi prawnikami i filozofami mógł pójść w zawody. Jesteś jak węgorz, który się zawsze wyślizgnie, albo jak miech z wełną, którego nigdy mocno uderzyć nie można, bo zawsze się ugnie.
– Wiadomo wam przecie, czcigodny Mistrzu – odparł łagodnie Filip – że w takich rzeczach nigdy się stanowczo nie odzywam, jakkolwiek w tym razie szyję daję, że zwyciężycie papieskiego sługę.
– Już dobrze, wiem o tym – odezwał się drażliwy Doktor i fałdy na twarzy jego wygładziły się znowu. Rozmaici muszą być ludzie: lisy i lwy; przy moim boku przydatny czasem lis. Przypomnij sobie dzisiejszy poranek. Stary Taun babskim swym gadaniem straszliwie mnie rozgniewał, tak, że przed ogniem, który bił z oczów moich, ledwom mógł dojrzeć znaków, jakie mi dawałeś.
Tu zamilkł Doktor na chwilę, przypominając sobie w myśli rozmowę z Taunem. Po chwili odezwał się znów:
– Czy to prawda, co mówił Taun o chłopach? Czy chłopi chcą rzeczywiście razem z klasztorami i kościelnymi zakładami poburzyć zamki panów?
– Toćby mogło nastąpić, ale jednego jeszcze i to większego, lękam się nieszczęścia – mówił Filip lękliwie, jakby bał się wyjawić przyczyny swej obawy.
– Większego jeszcze nieszczęścia? powtórzył Doktor, któremu nie podobała się powściągliwość towarzysza.
– Lękam się – kończył Filip – że cały rokosz chłopski i wszystkie krwawe jego następstwa wam przypiszą.
– Tego się lękasz? A pfe! Wstydź się! Zajęcza widać w tobie dusza. Zaprawdę – mówił dalej Doktor uroczystym tonem, rękę podniósłszy – źle byłoby z czystą Ewangelią, gdyby we mnie siedział tak bojaźliwy diabeł, jak w tobie! Długo jeszcze leżałoby czyste słowo Boże w błocie papiestwa; biedny lud byłby długi czas jeszcze służalcem tłustych papieży i opatów. Nie! Krzyknął tak, że echo w dolinie się odbiło – nic lepszego, jak, że wszystkie klasztory wystawione są na zgubę. Nie będzie na ziemi błogosławieństwa i szczęścia, dopóki Rzym pyszny nie runie ze szczętem.⁹
– Proszę tylko, Mistrzu, abyś słów moich nie tłumaczył sobie fałszywie – odezwał się przebiegły Filip – tego nie lękam się w wojnie chłopów. Niech sobie nowy Kościół toruje drogę zniszczeniem starego. Mnie jeno zastanawia nienasycona żądza chłopów, którzy nie zadowolą się klasztorami, ale będą chcieli palić dziedzictwa panów.
Jeszcze chciał mówić dalej, bo i usta miał otwarte i rękę podniesioną, ale niecierpliwy Doktor nie dopuścił go już do słowa.
– Na Boga! Mówił – zarażasz mnie twymi wątpliwościami, którymi cię znowu diabeł natchnął! Powiedzże mi, czy to chłopi są psy lub zwierzęta, aby dla wielkich panów orali jak woły i konie? Czyż to nie ludzie? To właśnie najlepsze dzieci Boże! Nie mieliżby i oni być wolnymi przez nową Ewangelię? Gniewasz się, że chcą zrzucić jarzmo z karków? Właśnie, aby chłopów uczynić wolnymi, maluczkich podnieść, a pysznych poniżyć, to cel mojego przyjścia na świat! I gdyby potrzeba się okazała, postawiłbym się na czele wojsk chłopskich, jako niegdyś Mojżesz uczynił; prowadziłbym je do zwycięstwa przeciw Kaanitom i Amelekitom.¹⁰
– Wasza odwaga ani chwili o tym powątpiewać nie pozwala – mówił Filip pochlebnie, sądząc, że za cenę mądrego pochlebstwa do słowa się dostanie.
– Chłopi są ludźmi, wedle praw ludzkości też z nimi postępować należy. Uciemiężeni ciężko, usiłują zrzucić jarzmo! Ale co będzie, gdy tego nie dokażą? Co będzie z nami, jeżeli wszystka szlachta, zdolna do broni, stanie jak jeden mąż i chłopów tysiącami wymorduje? Wszakże stary rycerz dziś rano wyraźnie wam powiedział, że nie kto inny, jeno wy wywołaliście rokosz chłopów – czyż nie zwróci się gniew szlachty przeciw nam i pomści się na nas za spalone zamki i krew przelaną?
W takim sensie mówił Filip przez kilka chwil, ale spokojnie, przekonywająco. W żywych kolorach odmalował grozę chłopskiego buntu, w jakiej okazał się nad Renem i przez Turyngię na całe szerzył się Niemcy.
– Do wszystkich diabłów, przestańżeż już! – przerwał wreszcie ze złością Doktor. Długo jeszcze trwogą i fałszywymi wnioskami będziesz występował przeciw sprawie Bożej, długoż i mnie chcesz w głowie przewracać? Chłopi nie mogą być i nie będą pokonani – ich sprawa jest sprawiedliwą i wszystkie oszczepy książąt nie zagaszą ognia, który się rozpalił! Tak, to jest ów ogień, który wywołałem z nieba, aby zniszczyć wszystkie klasztory i twierdze antychrysta. Ha! Bardzo byłbym ograniczonym, gdybym dla twoich przepowiedni zerwał z chłopami, w których mam sprzymierzeńców w walce z papiestwem.¹¹
Filip był zanadto przebiegły, aby miał jakiekolwiek jeszcze czynić uwagi, które by Doktora coraz więcej obruszały. Myślał nad tym, jakby rozgniewanego ułagodzić, co wcale niełatwą było rzeczą, o czym wiedział z doświadczenia. Myśli te przerwały mu jakieś dzikie, pomieszane krzyki, które go z daleka dochodziły. Raz zdawało się, że przez gęste gałęzie drzew przedzierały się głosy ludzkie, to znowu huczało w lesie, jakby ryk rozmaitych zwierząt, a im dalej podróżni jechali, tym wyraźniejsze stawały się głosy.
– Zdaje się, jakoby diabeł trzody po górach przepędzał – odezwał się Doktor.
– To jakieś piekielne krzyki!...
Jakieś dziwne uczucie trwogi opanowało obudwóch, bo i szczęk broni dał się słyszeć, w której Doktor, mimo wypowiedzianych co dopiero w zapale zasad, nie bardzo sobie podobał.
– Daleko jeszcze do zamku, Filipie? – pytał łagodnie.
Ze zdziwieniem spojrzał Filip na towarzysza, bo jeszcze cały dzień drogi mieli przed sobą. Ale zamilczał o tym, gdyż wyjawiwszy prawdę, nie byłby wcale podniósł odwagi Doktora, który, nie czekając odpowiedzi, mówił trwożliwie:
– Diabelne zaślepienie, iżeśmy siebie na takie niebezpieczeństwo narazili. Nie uwierzysz, jak wszyscy zwolennicy papieża na wszystkich drogach i ścieżkach mnie ścigają, ba, nawet zatruli ambony i kielichy, aby mnie, biednego, zgubić (Marcin Luter niepotrzebnie tego się lękał, skoro z amboną i ołtarzem od dawna zerwał). W nieszczęśliwej godzinie postanowiłem wyjechać naprzeciw Kasi – zły wstęp do małżeństwa.
– Nie lękajcie się – pocieszał Filip. Jesteście pod opieką Boga, w którego służbie podjęliście tę podróż. Prawda, że w domu mogliście oczekiwać narzeczonej, ale dla dobra czystej Ewangelii naznaczyliście zamek daleki na miejsce spotkania, abyście mieli sposobność, pokonawszy podstępnego Karmelitę, zyskać dla Ewangelii potężnego hrabiego.
Krzyk ustał. Doktor swobodniej odetchnął. Atoli cisza chwilę tylko trwała, bo wnet zabrzmiała dolina jakimś uroczystym religijnym chorałem, wzniesionym z piersi kilkuset mężów.
Obaj podróżni słuchali zdziwieni: na Doktora obliczu widać było zachwycenie. Popędził konia; na nieszczęście nietęgi z niego był jeździec, bo skakał na siodle tak, że każdej chwili zdawał się być bliskim upadku. Jednak nie zwolnił konia w biegu, owszem, naglił go do prędszego chodu, aż wreszcie wyjechali na brzeg lasu, który im wszelki zasłaniał widok.
Niespodziewany był obraz, który im się odsłonił. Wąska dotąd dolina rozszerzyła się znacznie, tak, że wygodnie kilka tysięcy ludzi pomieścić mogła. Olbrzymie góry otoczyły ją wieńcem. Z zielonych buków i dębów sterczały dość gęsto, na starożytnych wież podobieństwo, wysokie, nagie skały. W wielu miejscach, wśród niskich krzaków jedliny, wznosiły się kłęby dymu, które, łącząc się w górze, tworzyły całe chmury. Około ognisk, między dymem a płomieniem, poruszały się dziwne postaci, czarne, dziko wyglądające, gdy spoza gór ciągle jeszcze słychać było ów śpiew poważny.
– To obóz chłopów – mówił Filip sam do siebie, przy czym było widać, że to odkrycie wcale mu nie było miłym.
Wnet też okazało się, jak słusznie Filip chłopom niedowierzał, gdyż z pobliskich krzaków wyskoczyło kilku barczystych chłopów z krzykiem:
– To mnichy! Chwytaj! Wieszaj! Na dzidy z łotrami!
Słowa prędko w uczynki przejść miały, bo już nie żartem wymierzono dzidy ku bezbronnym. Filip okazał przy tej sposobności, jak był przywiązany, jak kochał Doktora, bo niepomny na własne niebezpieczeństwo, wspiął konia i rzucił się pomiędzy towarzysza a napastników. Doktor zaś nie mniejsze okazał męstwo, gdyż na krok nie ustąpił, owszem, rozkazująco odezwał się do szlachetnego obrońcy, aby ustąpił z drogi. Poczym stanął na strzemionach i zanim słówko wymówił, opadła broń w rękach napastników, przerażonych widokiem męża, z którego oblicza biła jakaś godność i powaga.
– Omyliliście się, słudzy Boga i słudzy wolnej Ewangelii – przemówił do nich uroczyście. Nieledwie bylibyście życia pozbawili waszego ojca, który w duchu was zrodził, bo trzeba wam wiedzieć, że jam jest Doktor Marcin Luter.
Chłopi zdumieli. Trwożliwie spoglądali na reformatora, który radował się, widząc, jak skutecznie działało samo wymówienie jego imienia.
– Jeżeliście rzeczywiście tym, za kogo się przed nami wydajecie – mówił jeden ze zbrojnych, prawdopodobnie dowódca – przejedziecie bez przeszkody. Przecież nie możemy wierzyć żadnemu mnichowi, który habit nosił, tak nam mówił brat Bernard, znający ducha Bożego. Dlatego stawicie się przed Bernardem, który, jeżeli jesteście Marcinem Lutrem, niezawodnie was pozna. Jeżeliście zaś kim innym, nie Lutrem, wisieć będziecie bez miłosierdzia, bośmy przysięgli, że całe gniazdo rzymskiej Sodomy zniszczymy.
– Chrześcijańska to przysięga! Rzekł reformator, wcale nie zrażony niedowierzaniem chłopów i gorliwością, z jaką przysięgi dotrzymać chcieli.
Zbrojni chwycili cugle i poprowadzili podróżnych do przeciwległej skały.Obóz chłopów
˝Zachowaj nas, Panie, przy świętym Twym słowie.
Zatrać Papieża i Turki, bo to wrogowie.
Co już Jezusa, Syna Twojego,
zepchnąć chcą z tronu, z Syjonu Bożego˝.
Pieśń kościelna Lutra.
Przejeżdżając przez obóz, mieli podróżni sposobność przypatrzeć mu się dokładnie. Wokoło słychać było zmieszany ryk najrozmaitszych zwierząt, spędzonych ze zniesionych dóbr klasztornych i zamków pańskich. Przy ogniskach leżały na pół nagie, skrępowane postaci; z ogolonych głów sądząc, byli to zakonnicy, zachowani prawdopodobnie na szubienicę, jeżeliby przekonywających nauk Bernarda usłuchać nie chcieli. Sprzęty kościelne, zabrane z klasztorów, leżały w nieładzie; były tam szczątki ubiorów kapłańskich, drewniane figury Aniołów i Świętych, które zwykły w kościołach stroić ołtarze. Atoli więcej, niż te przedmioty, uderzało śmieszne ubranie chłopów. Ten, co Lutra przyprowadził, miał wierzchnią szatę białą, obszerną, z wybornego płótna, którą przepasał czerwonym paskiem kościelnym, szerokie u wierzchu zostawiając fałdy, aby służyły do ukrycia porabowanych w klasztorach i zamkach droższych przedmiotów. Dolna część szaty, niegdyś białej, dziś nieoznaczonego koloru, obszyta była drogą koronką, z pięknymi wyrobami, a chociaż rozliczne plamy wskazywały, gdzie rycerz spoczywał, na pierwszy rzut oka było można poznać, że była to alba, w jaką kapłani do Mszy św. się przyobłóczą. Na szyi miał złotem tkany pas, widocznie stułę, na końcu jej przymocował złotą patenę, na którą z dumą spoglądał. Patenę tę zabrał z klasztoru, który kilka dni temu spalili i jednego tylko żałował, tj. że nie mógł zabrać i kielicha, na którym patena leżała, bo kielich przywłaszczył sobie dowódca oddziału. Na głowie miał biret jakiegoś proboszcza wiejskiego, którego, jak się przechwalał, własną zabił ręką. Nogi obuł w drogie trzewiki, jakie opaci podczas Mszy św. nosić zwykli. Jedyną tylko pamiątką chłopskiego ubrania były poszarpane spodnie. Podobnie do niego i inni byli ubrani. Reformator, patrząc na tłum chłopów, otaczający jakiegoś kaznodzieję, nie mógł wstrzymać się od śmiechu.
Kaznodzieja tak zajął słuchaczy, że nikt nie zwrócił uwagi na nowoprzybyłych. Stał na odłamie skały, ponad głowami pobożnych słuchaczy. W bliskości powiewał ogromny sztandar wojskowy, na którym z jednej strony wypisane było: ˝Sandał˝¹² , na drugiej zaś stronie było wyszyte słońce ze złocistymi promieniami, a pod nim napis:
˝Pod to słońce niech się schroni,
˝Kto wolności swojej broni˝.
Treść kazania ciemne rzucała światło tak na uczoność kaznodziei, jak i słuchaczy, bo dowodziła, jak nisko może upaść rozum człowieka, gdy namiętności się rozpanoszą. Rzucał się bez ustanku, machając gwałtownie rękami i ciągle zdawało się, że spadnie z improwizowanej ambony. Grożąc, ściskał pięść, a drugą ręką targał długie włosy, które powikłane, wraz z twarzą rozognioną okropny przedstawiały widok. Z ust strumieniem lały się klątwy i złorzeczenia na rzymski Kościół i wyznawców jego i to z taką szybkością, iż chyba zły duch je poddawał.
Luter bardzo się ucieszył, gdy poznał w kaznodziei jednego z najzdatniejszych i najuczeńszych uczniów swoich, o którego pracy w zyskaniu zwolenników nowej nauce wiele już słyszał, ale nie spodziewał się, że go zastanie w obozie. Że Bernard znakomicie do ludu przemawiał, wiedział Luter dobrze, a jednak zastanowiła go siła wymowy, jaką słuchaczy podbijał. Nie mniejszą były dlań niespodzianką bluźnierstwa przeciw Rzymowi, w których mówca przewyższył nawet samego Lutra.
Brat Bernard miał jeszcze dwóch słuchaczy, których obecnie się nie spodziewał. Może o sto stóp ponad kaznodzieją była w skale jaskinia. Strome skały, które ją otaczały, nadawały jej pozór twierdzy, do której wąska tylko prowadziła ścieżka. Wejście zasłaniał krzak wielki, za nim siedział mąż od stóp do głów uzbrojony. Głowę wsparł na rękach i bardzo zdawał się być zamyślony. Na szyszaku powiewały resztki białego pióropusza. Na zbroi widoczne były ślady krwi, również na rękojeści miecza, który leżał przy nim wraz z toporkiem. Z oblicza sądząc, był to człowiek w wieku; chyba, że jakaś troska wyorała głębokie bruzdy na twarzy i tak rysy jego zmieniła. Obojętnie przysłuchiwał się słowom Bernarda. Ale skoro reformator sam wstąpił na kazalnicę – więcej zbiegiem okoliczności niż chęcią nauczania powodowany – słuchał go rycerz z natężoną uwagą, tupiąc gwałtownie nogą, gdy oklaski tłumu nie pozwalały mu dosłyszeć wszystkich wyrazów mówcy.
Kilka kroków za rycerzem siedziała niewiasta, która żywo przypominała powieści o zaczarowanych księżniczkach. W białej była sukni, niebieską szarfą przepasanej. Jedwabny włos w bogatych kędziorach spływał jej na ramiona. Białą rączką odgarniała go często z czoła. Piękną była, a łagodnym okiem spoglądała raz na rycerza, to znowu wznosiła je, jakoby ze skargą ku niebu. Jeżeli niewiasty tej, w takim ubraniu, szczególniejsze, jakie nie sprowadziły tu okoliczności, to rzeczywiście prawda być musi, iż w lasach przebywają boginki i takie diabliki, o jakich reformator właśnie prawił.
Luter piorunował w tej chwili w sposób sobie właściwy przeciw zwolennikom Papieża, których porównywał z rozmaitymi gatunkami diabłów, a Papieża przedstawiał jako największego diabła – antychrysta. Ostatnie zwłaszcza słowa krótkiego, ale namaszczonego kazania przyjęli chłopi z oznakami wielkiego zadowolenia.
– Nie ustawajcie, bracia! – wołał – aż nie runie cały rzymski Babilon. Zrzućcie diabelskich biskupów ze stolic, strąćcie panów z pysznych siedzib, wyrzućcie małych i wielkich tyranów z zamków i pałaców, które pochłaniają chrześcijańską wolność! – Zrzućcie ich! – precz z nimi! Precz z wszystkimi, którzy sprzeciwiają się słowu Bożemu i nie chcą go przyjąć! Bóg łaską zapłaci – kończył uroczystym tonem – wszystkim, którzy mienie i życie poświęcą, aby znieść straszną niedolę a szerzyć czystą Ewangelię.¹³
Nieskończone oklaski grzmiały, gdy Luter schodził ze skały. Żaden pewnie kaznodzieja nie zyskał tyle pochwał, ile ich słyszał reformator. Wszyscy unosili się nad jego słowami, wyjąwszy rycerza z jaskini, którego oczy zdawały się śmierć i zgubę nań ciskać. Chłopom nie było więcej potrzeba zachęty, aby na krwawej drodze postępowali dalej. Oczywiście, iż nie przeczuwali, że ten sam Luter, gdy chłopi zostaną zwyciężeni, będzie wzywał książąt, aby chłopów zabijać jak psy wściekłe.
Kilku zbiegłych mnichów zaprowadziło Lutra na wywyższone nieco i wolniejsze miejsce, gdzie go suto częstowano potrawami i napojami, zrabowanymi z kuchni i sklepów klasztornych. Dowcipy i przycinki Lutra umilały skromną ucztę. Najbardziej podobali sobie w nich dowódcy małych oddziałów, których wyborny humor Augustianina do tego stopnia rozweselił, że przysięgali, iż weselszego popa nigdy w życiu nie widzieli. Luter daremnie dowiadywał się, jaki był właściwie cel najbliższej wyprawy, do której widział ich przygotowanych. Niczego więcej nie mógł się dowiedzieć, jak, że nim rok minie, wszystkie klasztory i zakłady kościelne w państwie Niemieckim będą spalone, wszyscy zakonnicy i biskupi nawróceni albo powieszeni i że przed zajściem słońca jeszcze jednego klasztoru ubędzie na ziemi.
Nagle rozległy się z niewielkiej odległości pomieszane głosy i słychać było tony religijnej pieśni. Rozweseleni towarzysze uczty ciekawie wyczekiwali, co to będzie i wnet miła niespodzianka wielką sprawiła im radość. Aby zrozumieć następne wystąpienie chłopów, potrzeba sobie przypomnieć, że Luter nie posiadał się z radości, jeżeli widział obrzędy kościelne wyszydzane. Sam wymyślił wiele obrazów, które w śmieszność obracały obrzędy Kościoła katolickiego, bo czuł, że obrzędy wielce wpływają na lud. Wiedział, że lud od dzieciństwa wielką okazuje cześć dla obrzędów i dlatego w śmieszność je obracał, aby ludowi wykazać ich nicość, a przez to prędzej od prawdziwej wiary odprowadzić. Brat Bernard domyślił się, czym Lutra najlepiej zabawi, urządził więc śmieszną procesję, do której potrzebnych przedmiotów dostarczyły zrabowane kościoły.
Właśnie spoza gęstych krzaków pokazał się krzyż zrobiony z dzidy i kawała poprzecznego drzewa. Bo choć burzyciele bałwochwalstwa rzymskiego wszystko zabierali z klasztorów, krzyża nie mogli znaleźć w obozie, gdyż krzyże, jako rzecz więcej obrażającą uczucie reformatorów, natychmiast palono. Luter, na widok niosącego krzyż, głośnym wybuchnął śmiechem. I było się z czego śmiać. Zacny krucyfer bowiem pęcherzyną obwiązał głowę, aby naśladować wygolone głowy zakonników. Przywdział habit obszerny, w tyle pełno w kapiszon nakładł przedmiotów do jedzenia, aby wyśmiać zwyczaj zakonników żebrzących, których Luter znieść nie mógł i raczej kamienować ich kazał sześciofuntowymi kamieniami, niż jednym serkiem obdarzyć. Garb, który miał z natury, jeszcze powiększył, tak, że podobny był do beczki z przyprawioną głową. Policzki wydymał ciągle, a oddychając ciężko, poruszał włosy, rosnące na nosie czerwonym. Zaraz po nim szedł osioł w zakonnym ubraniu, a na nim człowiek ubrany po kapłańsku, w ornacie przywdzianym dla większej uciechy, przewrotnie. W lewej ręce trzymał naczynie z olejem, którym namazywał uszy osła, a mrucząc, naśladował modlitwę i żegnał głowę osła. Reformator cieszył się z tego bardzo, bo widział jaki skutek miały klątwy jego, rzucane na sakrament Bierzmowania.¹⁴ Widok ten nawet uczonego Filipa Melanchtona, bo on to był towarzyszem Lutra, rozśmieszył.
Dalej następował cały szereg podobnych obrazów, z których jeden aż do łez rozśmieszył Lutra. Na wielkim wieprzu, którego głos mieszał się z głosem śpiewaków, siedział człowiek, przedstawiający osobę Papieża. Ubiór opata go stroił, w ręku miał coś, czego nie będziemy opisywać, bo czytelnik, który zna, jak Luter Papieża malował, domyśli się, co to było.¹⁵ Do głowy przyprawił sobie ogromne ośle uszy, na czoło rogi koźle, wyobrażające rogi diabła, a ręką poruszał, jak gdyby błogosławieństwa udzielał. Jednym słowem całość przedstawiała obraz, jaki wylągł się w wyobraźni Lutra, aby duchowną władzę Papieża podać u ludu w pogardę i pośmiewisko.
Przeszła wreszcie procesja z krzykiem i hałasem, a Luter, obcierając pot z czoła, zawołał z zadowoleniem:
– To był widok dumnej władzy diabła, którą przez długi czas ogłupiał chrześcijaństwo. Niedługo, a będzie inaczej, choćby też wszystkie klasztory runęły i antychryst do piekła uciekać musiał razem ze służalcami babilońskiej nierządnicy: biskupami i księżmi.
Przy tych słowach ogień tryskał z ócz Lutra, ale wnet uspokoił się, gdy spojrzał na pełen kielich Bernarda.
– Szkoda – odezwał się Bernard – że naszego dowódcę znowu coś trapi. Piłby z wami lepiej niż ja. Dziś na włos podobny do Saula: oszczep przy nim, usta zawarte, oczy w ziemię wlepione, broda rozczochrana, a oblicze jak z żelaza wykute! Dawida potrzeba, aby zagrał na harfie!...
– Dziwny człowiek! Czy często miewa takie napady? – pytał Luter z czułością, przybierając minę lekarza, który dopytuje się o stan chorego.
– Bardzo często, w czasie pokoju prawie zawsze – odpowiedział Bernard. Ale gdy przyjdzie do zdobywania zamków, gdy śmierci może zaglądać w oczy, nie masz weselszego człowieka nad naszego dowódcę.
– Jeżeli tak, to niesłusznie porównywasz go z Saulem. Dawidowi on raczej podobien – mówił Luter. Gdy chodziło o pobicie Kanaanitów albo sług Baala, rześki był i wesoły, a gdy w domu siedział, grzechy sobie przypominał, pościł, śpiewał psalmy, martwił się i widocznie szał go napadał.
– Czy i wtedy już żyli Papieża uczniowie, kiedy Dawid pościł i pokutował? – przerwał Grimmeisen, jeden z mniejszych dowódców rokoszan.
– Zapominasz niezawodnie – odparł uczony Doktor – że Belzebub starszy jest od Adama. Cóż dziwnego, że Dawidowi diabeł postu i pokuty wjechał w ciało i że całe wojsko żydowskich kapłanów nie potrafiło go stamtąd wypędzić!
– Z tych diabłów żaden nie opętał dowódcy naszego – mówił śmiało Grimmeisen – bo zjada i pije za trzech, a czwartego by pokonał. Z pewnością nie ma w nim diabła postu!
A że miał Doktora za bardzo uczonego we wszystkim, zapytał dalej:
– Jeżeli diabeł postu nie opętał dowódcy, jakiż tedy duch w nim siedzi? Jakież są rodzaje diabłów?
Luter z zadowoleniem przyjął takie pytanie, bo wprowadziło go ono na przedmiot, o którym z własnego doświadczenia bardzo wiele miał wiadomości. Odezwał się tedy:
– Zostawmy w pokoju piekielne duchy, mój przyjacielu. Strzeż się przecież małych i wielkich diabłów, którzy przez papiestwo chrześcijan obałamucają, a tymi są: diabły pielgrzymek, odpustów, mszy, klasztorów, bractw, świętych, kacerzy, Papieży i klątw kościelnych.¹⁶
Nazwy te wymawiał Luter z taką biegłością, że Grimmeisen z otwartymi usty patrzał na Doktora, mającego tak wielką znajomość złych duchów, które i jemu dawały się nieraz we znaki, nabawiając go w niektórych dniach straszną trwogą i bojaźnią. Przyszedłszy ze zdziwienia trochę do siebie, mówił znowu:
– O mszalnym diable wiedziałem, dlatego tak gorliwie zabierałem kielichy, pateny, puszki, monstrancje, szaty kapłańskie i mordowałem księży. O diable świętych jeszcze nic Bernard nam nie opowiadał.
– To właśnie najgorszy rodzaj diabłów – zapewniał Luter – ci właśnie najwięcej dusz zjednali antychrystowi w Rzymie, gotując im doczesne katusze wiecznie.¹⁷ Ale wy nie jesteście sługami diabła Papieża, wy jesteście wolnymi dziećmi Boga, wolnymi przez czystą Ewangelię, którą ja światu objawiłem. Chrystus jest Panem naszym, w nim się chlubimy. On uwolnił nas z więzów zakonu, jeno zatwardziałych służalców zostawił w mocy szatańskiej. Śmiejcie się z ich uczynków, przez które usprawiedliwić się chcą; niech w piekle przepadają wszyscy pyszni bałwochwalcy, razem z dobrymi uczynkami. Was sama wiara zbawi. Odzierajcie, mordujcie, zrywajcie święte węzły małżeństwa, żyjcie wedle upodobania i skłonności w nowej Ewangelii, bo przez to staniecie się podobnymi Chrystusowi, który wedle wyrzeczeń proroków poczytan był za największego złoczyńcę, mordercę, świętokradcę, bluźniercę.¹⁸
Grimmeisen w zamyśleniu spuścił oczy ku ziemi, miotany dręczącymi wątpliwościami.
Po chwili odezwał się znowu:
– Ewangelia wasza dobra, bo na wszystko zezwala... ale – zamilkł i ramionami wzruszył.
– Jakie ale? – pytał Luter ciekawie.
– Mnie się zdaje, że nauka wasza, która bardzo przypada nam do gustu, w końcu przecież trochę złego sprowadzi. Gdybyśmy to mieli zapewnienie, że Ewangelia wasza jest niesfałszowaną, że jest prawdziwym słowem Bożym! Papież dosyć długo nas torturował – a ja życia nie dałbym za to, czy Ewangelia wasza jest zupełnie nieomylna!
Podobne wątpliwości i życzenia było można wyczytać z oblicza i innych, obok stojących.
– Tego diabła wątpliwości wnet z was wypędzę – mówił Luter śmiało. Piętnaście set lat wierzyło chrześcijaństwo Papieżowi, poddawało się jego tyranii, bo on, kłamca, twierdził, że nieomylny jest w rzeczach wiary i obyczajów. Piętnaście set lat biedni chrześcijanie pościli, umartwiali ciało, biegli do klasztorów, bałwochwalstwu się oddawali, bo rzymski antychryst je wymyślił. Kiedy teraz zdejmuję chrześcijaństwu, ślepemu dotąd, jarzmo rzymskie, gdy utrapionych uwalniam od tyranii Papieża, czyż nie dopełniam uczynku miłosiernego? Któż jest nieomylny? Czy ten, który dręczy ludzi postem, umartwieniem ciała, biczowaniem, czy też ten, który naucza, że sama wiara zbawia? Jeśli Papież jest nieomylnym, ja stokroć więcej jestem nieomylnym; bo ja nie dręczę człowieka, ja go uwalniam od dobrych uczynków. Kto to jest Papież? To diabła pomocnik, morderca biednych dusz! Będziecież mu wierzyć; pozwolicież mu męczyć się? – wolna droga! Atoli jeżeli pragniecie się uwolnić od cuchnącej nauki Rzymu kłamliwego, mojej słuchajcie nauki, w niej nie masz słówka kłamliwego. Moje słowa Bożymi są słowami. Ufajcie mojej nauce, bo ona Boska! Jeżeli ślepy świat mógł wiele set lat wierzyć rzymskiemu antychrystowi – ku doczesnemu i wiecznemu zatraceniu – wierzcież mnie teraz, który jestem wybranym naczyniem Bożym, wierzcież mi ku wiecznemu waszemu szczęściu i weselu!...
Luter coraz więcej się zapalał w wypełnianiu powołania swego, chcąc przekonać chłopów o prawdziwości i wolności nowej Ewangelii.
Z zadowoleniem patrzał, jaki skutek wywierała na buntownikach mowa jego, którym wiele zależało na tym, aby mordem i drapiestwem podobnymi stać się mogli Chrystusowi, bo już nieraz zbroczyli ręce krwią papistów i korzystali z wolności głoszonej przez Lutra Ewangelii, choć sumienie często z nią zgodzić się nie chciało.
– Dosyć nauki – kończył wreszcie Luter – pójdźmy teraz do mężnego dowódcy. Ciekawym poznać dzielnego bojownika Chrystusowego.
– Może byśmy dalej jechali? – pytał Melanchton, w którego twarzy dziwny malował się niepokój, wzmagający się, im więcej zbliżali się do naczelnika chłopów.
– I cóż tam? – odparł niechętnie Doktor, który, wypiwszy znaczną ilość wina, wcale nie miał ochoty w samotną puszczać się podróż. Nic nas nie nagli, Filipie! Piękna Kasia, jak nazwałeś moją narzeczoną, może zaczekać na swego Marcina w Arnstein. Nie trzeba nareszcie kobiet. Lepiej, że żona na męża zaczeka, jak że mąż ma czekać na żonę. A zresztą dosyć natłukłem kości na przebrzydłym szkapsku, nie spieszno mi więc wcale!...
Melanchton wiedząc, że uwagi nie zdałyby się na nic, szedł w milczeniu z innymi, postępując tuż za Bernardem, prowadzącym ich do namiotu dowódcy.