Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lutowe lody - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lutowe lody - ebook

Lutowe lody traktują o współczesności. Jest to opowieść o ludziach uwikłanych w sieć. Kto wyjdzie zwycięsko z matni, a kto pójdzie na dno?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8324-775-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Z bykaś na dyńkę wypieprzył, beszta ojciec Mariusza Mariusza. Usta mężczyzny zaciskają się tak, że nawet bakteryjka nie wejdzie, tak szczelnie, tak niemiłosiernie zamyka się w sobie, ale uwaga, właśnie wjeżdżają bohaterowie drugodanienni: ziemniaki, mielony, buraczki. Chrzanu daj, mówi ojciec Mariusza, który na imię ma Ma. Pan Ma skrócił swoje imię, gdyż uważa, iż Mateusz brzmi biblijnie, a że uwielbia być kontrowersyjny, więc ten. Żona ze stukiem stawia słoiczek z chrzanem. Słoiczek z chrzanem stoi w centrum niedzielnego spożywania, tymczasem Mariusz wypuszcza z siebie myśl: nikt mnie nie rozumie. Bo to prawda jest. Druga myśl ma podziurawione dno: muzyka jazz to seks, czysta kopulacja i nie ważne czy jest trio czy kwartet, czy Thelonious Monk czy Evans, ważne, że mimo braku orientacji trwa przedziwna zgodność polegająca na wyeksponowaniu ułomności płci. Jedzenie ma to do siebie, iż dużo się wówczas myśli i mówi, i prawidłowo, bo gdyby tak wyciszyć głowę całkiem, to odgłosy spożywania wytrącą z równowagi nawet biegłego w medytacji fanatyka wschodnich sposobów docierania do homeostazy. Mlask, mlask, mlask. Mariusz ma do siebie żal, że powiedział ojcu o swych planach. Otóż minut temu parę Mariusz rzekł, że będzie naprawiaczem rodzin. Nie znalazł zrozumienia.

Mariusz błądził niczym dziecię w mleku mgły porzucone. Gdy uświadomił sobie, że ukończenie jakiegoś kierunku na studiach jest tym samym co przymuszenie drzewa do rozmawiania, postanowił działać, z tym że jego działalność nie wychodzić miała przez lat dziesięć poza ramy akcji pod tytułem: zarób żeby przeżyć. Dopiero kiedy ukończył trzydzieści pięć, rzekł sobie, iż praca, która nie przynosi satysfakcji, jest do luftu. Myślał więc, po nocach próbował dojść do ładu z samym sobą, rozpatrywał różne alternatywy, aż zalała go jasność.

Olśnienia polegają między innymi na właściwym nazywaniu rzeczy. Z łatwością nazwał więc to, czym parać się miał przez resztę życia. Naprawiacz rodzin. Coś w stylu Katarzyny Dowbor, z tym że w grę wchodzić miała materia nadmiernie ożywiona.

Umieścił w gazecie ogłoszenie. Krótkie i zwięzłe: jeśli tkwisz w kryzysie rodzinnym, zadzwoń do mediatora, któremu nie straszne wszelkie problemy.

Co tu dużo mówić, treść ogłoszenia była tak średnia i nijaka, jak Polska w okresie jesienno-jesiennym, dlatego Mariusz doznał szoku, kiedy dostał pierwszy telefon od zgorzkniałej kobiety pragnącej spotkania, jak to określiła, „na gwałt”. Mariusz zebrał dane kobiety, objaśnił w prostych słowach kwestię dotyczącą wynagrodzenia i czekał w niecierpliwości na dzień X, czyli dzień Wielkiej Próby.

W pokoju mężczyzny jest gęsto od nutek. Mężczyzna myśli: muzyka musi być, bez muzyki ten świat prędko zginie w odmętach smutku oraz rozpaczy. Ze styranego głośnika wypływa jazz w interpretacji Komedy. Jak to dobrze obcować czasem z formą tak bardzo pozbawioną kształtu, że aż przywodzi na myśl największą znaną liczbę pierwszą, przedstawioną jako jej odbicie w krzywym zwierciadle materii. Bo muzyka, myśli dalej ten mężczyzna, jest czasem jak linia samochodu typu sedan, czyli: mamy nijaką tam zwrotkę, potem entuzjazm wynoszący refren na poziom wyższy i znów obniżenie w zwrotkę, będącą kontynuatorką pierwszej. Na szczęście są odmiany muzyki, dzięki którym można wyminąć prosty schemat sedanowych melodii. Do mężczyzny przychodzi sen.

Tymczasem niedzielny obiad trwa. Mamy przed sobą czas teraźniejszy, wszystko dzieje się teraz, nawet odejście od stołu głównego bohatera. Na pytanie gdzie idziesz, Mariusz odpowiada że na spacer, przecież jest niedziela. Mariusz jeszcze dobrze nie zamknął drzwi a już połyka go Kraków. Idzie więc Alejami Trzech Wieszczy, jest deszczowo i ciemno, pomimo pory dziennej, ale ważne że w ogóle można wychodzić z domu, jeszcze parę miesięcy temu zaraza zmusiła władze do akcji: zostań w domu. Antymaseczkowcy manifestują niezal, mają w czterech nakazy, nawet nie wiedzą, że premier zluzował majty społeczeństwu, cóż, antymaseczkowcy nie oglądają telewizji, mają w czterech prorządowe programy, żywiołem tych ludzi jest internet, zresztą tych pro też, i ci i tamci spotykają się na forach i obrzucają się łajnem, to misja, myślą jedni i drudzy, i plują toksyczną śliną w stronę bliźnich. Ich mowa przypomina ostrze brzytwy, dopóki bliźni jest wirtualny.

Kordobański kupiec Ibrahim ibn Jakub wspominając o otoczonym lasami bogatym grodzie, musiał odczuć coś w rodzaju zauroczenia, skoro wciągnął wspomnienie o skrawku ziemskim do pamiętniczka. To kłamstwo, ale ważne że dobrze brzmi. To miasto ma bogatą przeszłość, myśli mężczyzna Mariusz, skręcając w ulicę Karmelicką. Idzie i ma w głowie bigos.

Planty: zwijanie bibułki (zielone ocb, najlepsze), tytoń jest potraktowany kawowym aromatem. Mariusz zapala i zasiada na ławeczce. Pozwala myślom płynąć: jako naprawiacz rodzin muszę być skuteczny, muszę dawać z siebie wszystko, pragnę aby ludzie mówili: ten facet rozumie nas jak nikt, jego rady są jak wskazówki prowadzące do wyjścia z labiryntu, trzeba polecić go innym. Ale jak w ogóle będzie to wyglądać? Wejdę do mieszkania jakiejś rodziny, siądę tam gdzie mi wskażą, wygłoszę coś w rodzaju prologu, by potem poprosić o przedstawienie problemu. Zwykle w sytuacjach kryzysowych (w kryzysy będę wchodził jak nóż w masło) ma miejsce chaos, ludzie mówią jednocześnie, krzyczą, płaczą, ciężko zrozumieć o co im chodzi. Jak sobie wtenczas poradzę? Czy będę odporny kiedy doświadczę rodzinnego dramatu, czy będę twardy, profesjonalny? Czy nie dam się sprowokować? Przecież czasem będę musiał opowiedzieć się po jakiejś stronie, co wtedy?

Mariusz kończy papierosa. Wstaje, podchodzi do kosza i wyrzuca niedopałka. Następna zapałka idzie w ruch (Mariusz skręcił parę fajek na zapas) i dym rozkosznie zawija swe cienkie nitki rachitycznego ciałka.

Postaw na spontan, słyszy mężczyzna, który doszedł aż pod sam Wawel. Bulwary, Jubilat, znowu Aleje i wspaniały świat mrocznej szarości, szarym chodnikiem idzie i mija grubego chama też szarego, i ramieniem dostał. Zamiast powiedzieć mu, że jest kim jest, zapada się, zmniejsza, w kundla się przeobraża.

Matka stawia na stole słoik z chrzanem. Mocno go stawia. W tym samym czasie ojciec, mąż, głowa rodziny, doświadcza głębokiego smutku. Płacze do środka, na zewnątrz pozostaje tym samym twardym facetem. Może to chrzan płacze? Bo przecież nie alkohol, którego w tym domu nie ma i nie będzie.

Skręca w Łobzowską, potem w Szlak. W słuchawkach brzmi Radiohead, zaczyna lać bardziej, jakiś pies przechodzi przez ulicę, jakaś kobieta krzyczy, jakiś samochód warczy niczym rozregulowany, chory demon. W sklepach i bankach zapalają światła, banery walą po oczach, żarówi się ten pierdolony skandal, którego jedyną treścią jest Dawaj. Tam gdzieś też dają, a oni biorą, im ich więcej, tym lepiej. Niebo zaczyna wkraczać w trzecią fazę, przed nocą zawsze wisi w przestrzeni nadziemnej coś ciężkiego, to nie to co w nocy, to coś zapalającego ciemne światło lęku, bo istnienie czarnej magii gwarantuje istnienie czarnej fizyki, czy tego chcesz, czy nie, głupi Mariuszu, chory Mariuszu, naiwny Mariuszu.

Ten chrzan został postawiony zbyt mocno, myśli ojciec, mąż, łeb. Patrzy, a raczej krzywo zerka w stronę żony. Ta udaje iż nie dostrzega krzywospojrzeń tego faceta, któremu w roku osiemdziesiątym pierwszym powiedziała sakramentalne: biorę sobie ciebie. Gdzie ja miałem oczy, myśli ojciec, mąż, czerep, a ona: miłość jest ślepa, lecz w tym cały jej urok. Ona nie należy do osób, co stawiają sprawy uwierające na krańcu ostrza. Nie, ona potrafi cierpieć, ona potrafi długo nosić w sobie ciernie, jej mąż stety niestety nie, ale w końcu co z przeciwieństwami co to niby się przyciągają, co z nimi będzie gdy znajdą się na zakręcie, powiedział kiedyś ich syn Mariusz. Cisza zapanowała wówczas totalna.

To brud z tych cholernych, zamiast złości, mężczyzna wpada całym sobą w głupawkę, doznaje duszności kiedy jego śmiech zostaje gaszony. Jak wapno. Dźwięk astmy, dźwięk dogorywania, a to tylko rechot zgniecionej żaby śmiechu. Gdzieś tam na jakiejś tam uliczce w pobliżu Galerii Krakowskiej dochodzi do wybuchu pijackiej burdy. Ciężko zorientować się w sytuacji, gdy słyszysz same bluzgi, myśli mężczyzna. Tulipan kontra kosz. Naprawiacz rodzin musi być samowystarczalny, musi być ostoją moralności, chociaż moralności nie ma, tak przynajmniej rzekł kiedyś pewien jutuber, można ją jednak wykopać z lamusa w dowolnym momencie. Przecież. Słońce słabuje, niby świeci, ale to na chwilkę, zaraz wejdzie pomiędzy szarość. Znikając na parę dób. Trzeba wracać, myśli Mariusz i wyrzuca brudną czapkę do kosza.

Mariusz myśli: jeśli namalujesz jeden brzydki obraz, zostaniesz skreślony, jeśli natomiast stworzysz sto brzydkich obrazów, dostaniesz coś w rodzaju milczącego uznania, widz bowiem uzna, iż świadome trwanie w błędzie ma związek z ukrytym przesłaniem, którego tymczasowo nie sposób wyłapać. Czy tak samo będzie z naprawianiem rodzin? Dlaczego w ogóle rodziny? Przecież uważałem zawsze, że rodziny to ważne ale dość toksyczne twory, z których najlepiej jest uciekać tam gdzie pieprz rośnie.

Ona chrzan na stół. Zdecydowanym gestem. Mąż chce zamanifestować złość, ale chwilowo go nie stać. W mężu dokonuje się. Jego oko ma jęczmień, jest dokuczliwy. Gronkowce wzięły i zaatakowały. Zakażenie gruczołów łojowych Zeissa, zakażenie gruczołów rzęskowych Molla. To nie jest płacz kobieto, myśli mąż, pragnie to wygłosić, ale coś blokuje. Na zewnątrz spada liść, za spożywającym mężem, ona to widzi i mknie w otchłań poet, ma wizje. On widzi tylko talerz z ciepłym kotletem. Ona ona ona.

Z rodzin zrobiona jest Polska, powiedział Mariusz. Do kogo to powiedział? Do Roberta. Robert chodzi po przystanku jak pijany żul. A wcale nim nie jest. To utalentowany informatyk. Kiwa głową na znak, że zrozumiał, ale ma to gdzieś. Polska… a chuj ją strzelił. Zaraz przyjedzie stopiątka i pojedziemy na Red Prądnik, mówi Rob. Mariusz oświadcza, iż wystarczy zamienić em na de i będzie Dariusz. Świetnie, odpala Rob. Wsiadają; wszędzie pustki, tylko na tyle siedzi jakiś typ z tych groźniejszych. Rob nawija makaron, parla że Ramzan Kadyrow powiedział, że czeczeńskie oddziały biorą udział w ruskiej inwazji. Pajace Kadyrowa powinni spłonąć żywcem, stwierdza Mariusz, wiesz co oni robią z cywilami? Wiesz? Jak nie wiesz to nie mów mi o nim, rzygać się chce na sam jego widok, brodate ścierwo, tfu. Jeśli czytasz te internetowe brednie, albo oglądasz pierdolone prorządowe pierdolamenty, to jesteś chory na chłam.

Ten chrzan został postawiony zbyt mocno, myśli znowu ojciec, powraca do tego, krąży tępo niczym sępo by coś dla siebie mieć, chce wykonać jakiś krzywdzący gest w stosunku do żony, która zachwycona upadłym liściem brodzi w wodzie poet jak nawiedzona królowa wiosna, utopiona mara, wara wam od mych wizji, to moje, tylko moje, te liście, te słońce, te bezsłońce, te trele i morele, myśli ona — żona.

Przez autobus przenika promień obudzonego słońca. Twarze chłopców/mężczyzn są teraz bardzo żółte. Prze autobus niczym rodząca. Warczy i dookoła świergolą niedokręcone elementy. Tak bardzo chcę wypłacić im chleby, że aż mi słabo, rozważa nierozważny typ. Śmiało, myśli Mariusz. Właśnie wyłapał spojrzenie tego łotra. Trwa wymiana głuchych treści, ale właśnie drzwi autobusowe otwierają się i trzeba wysiadać. Mężczyźni idą w kierunku Alti. Tam, między półkami ma miejsce szukanie energetyzera. Energetyka. Rob kupuje a Mariusz towarzysz towarzyszy dzielnie, połykając słowa, które, gdy wyplute, brzmiałyby: szybciej Robert, ruchy ruchy. Wychodzą i idą w stronę cmentarza, powoli. Ściągnąłem cię po to, abyś mi coś doradził, mówi Mario. A co ja mogę, no wiesz, pomysł jest, według mnie, bardzo nietaktowny.

Jaki?, dziwi się Mario. No taki dziwaczny. Co ci do głowy strzeliło, żeby być naprawiaczem rodzin? To jest moja misja — szept mariuszowy niczym intymność.

Kotlet to zimna podeszwa buta. Coś ty zrobiła, Małgośka. Mąż prowadzi wewnętrzną rozmowę. Kiedy w końcu zaczną rozmawiać? Ona musiała usłyszeć te jego wewnętrzne gadania, bo rzekła: wiesz co, my to się czasem zachowujemy gorzej niż nastolatkowie. Panu Ma zmiękła rura. Gada: Małgoś, moja Małgoś, czemu tak bezlitośnie postawiłaś ten chrzan? Że co? — ona w śmiech. Co ty pieprzysz, Ma. Ma się w monolog przyobleka: bo wiesz, ja ciebie czasem widzę jako tajemnicę która ma kolor, ma smak, ale to wszystko jest momentami tak bardzo mdłe, że mam ochotę cię pożegnać przy zachodzącym słońcu Bułgarii. Zrozum, że mężczyzna to koń z klapkami na oczach. Jeśli chcesz być widzialną, musisz wejść w pole widzenia konia. Koń zauważy, koń doceni. Zarży. Czasami jak umyjesz włosy i masz na głowie ten turban, to jesteś jak ten ręcznik pomarańczowy. Widzę wówczas tylko ręcznik. Czy to nie jest oznaka choroby małżeńskiej? Zanim odpowiesz, to wiedz, że musisz uważać na te piątki, w których odbijają się szklanki pełne piwa, na te soboty, w których majaczą nieznośne twarze poniedziałkowych krwiopiłców, musisz uważać na niedziele, które są tak strasznie beznadziejne, że aż trudno mi mówić, zobacz: ty masz ciało — podobno, możesz nim, tym ciałem, mimo swego wieku, upupić wielu i uzyskać dostęp do spokoju, a ja? Mężczyźni mają trochę inaczej, oni są brzydcy i brzydki jest ich/nasz świat. Zbudowany z przemocy, siły, władzy, cwaniactwa, krzyku. Wasz świat jest gładki jak wasze ciała, jest wydepilowany, możesz podówczas przejechać dłonią po nodze i nie uświadczysz włosiąt podle kłujących. Czy widzisz okno? Teraz zbyt szybko robi się ciemno. Czy wiesz, że z nadejściem mroku mój samczy charakter przypomina gęsty nektar, a przecież powinien być jak cykut, jak żmija, jak parszywy zryw nietoperzy. Ja wiem, już teraz to wiem, że jutro rano będę bardzo żałował, że pod wpływem szczerości stworzyłem esej o słabowaniu psychicznym mężczyzny, ale ja chcę poczuć ten nerw, chcę poczuć coś, co będzie inne od tego autystycznego milczenia, pod płaszczykiem którego rosną i chwieją się znaki zapytania, inaczej pytajniki. Czy wiesz, że one, te znaki, to takie krwiożercze rośliny, one wysysają ze mnie życie. Ile mam dni przed sobą, ile ty masz? Wiem, że za chwilę zaczniesz przykrywać moją narrację swoją, ale na litość boską, przecież jeśli dalej tak będzie, to wkroczymy w jakąś sferę bezlitośnie obcą i zimną, i nie będzie już powrotu. Masz wielką moc Małgorzato, ale wiem że zaraz usłyszę jak olbrzymia jest słabość twa. Mów. Mów dużo, bo wtedy są takie przebłyski, takie krótkie chwile, w których lśni dawna dziewczyna. Szkoda, że to są jednak przebłyski. Czy mogę mówić do ciebie, Rzato? Proszę, powiedz, że tak. Albo nic nie mów, muszę odpocząć, nasz syn chce naprawiać rodziny, słyszałaś? Śmiechu warte, co ten facet ma we łbie, myszy z dwubiegunówką, czy co? Zresztą co mnie to obchodzi. Ale powiedz, czemu położyłaś ten chrzan tak mocno, tak bezwzględnie, tak po chamsku?Rozdział 2

Podwozi go Robert. To moja pierwsza interwencja, czy jestem wizualnie przyzwoity? Pytania się mnożą, włącz jakąś muzę żesz. Rob spełnia zachciankę kolegi. Nowa Huta o tej porze wrze jak sień zagruntowana czernią wielu bezdomnych czekających na Cud. Pada deszcz a niebo opętał wyjątkowo mroczny kolor, pomimo dnia.

_Wchodzą po schodach kamienicy pamiętającej czasy peerelowskie lepiej niźli pan Ma. Schody są drewniane i skrzypią. Klatka obesrana ciemnym, obszerna, zresztą pokoje tego domiska są wysokie i przestronne, ma się wrażenie, że jest się w komnacie, tak wspominał to po czasie Mariusz. Robert nieśmiało człapie jako ostatni. W końcu są — oto na prawo mieszkanie państwa Rybackich. Drzwi o dziwo są naoliwione, za nimi długi korytarz zakończony drzwiami właśnie. Korytarz ma z prawej i z lewej strony rzędy drzwi. Ale potężne mieszkanie, myśli Mariusz przyzwyczajony do klitki swego bloku powstałego w erze gierkowskiej. Idą szybko, prowadząca ich pani Zofia jest kobietą niesamowicie energiczną. W końcu trafiają do pomieszczenia po prawej. Jest to wielki pokój z czterema byczymi prostokątami okien wychodzącymi na podwórze nowohuckiej dzielni. Na środku stół a przy nim w pozycji siedzącej osoby dramatu: Pan Stanisław — mąż pani Zofii, pani Bernadetka — siostra pani Zofii, Waldemar — syn Zofii i Stanisława, Franek — brat Waldemara, pani Maria — matka pana Stanisława (dziewięćdziesięcioletnia babcia), Lucyna — sąsiadka w wieku balzakowskim, oraz policjant w pełnym umundurowaniu (?), pan Michał. Mariusz siada w samym środku, natomiast Robert zajmuje miejsce gdzieś z boku na kanapie._

_Porozmawiajmy o emocjach, mówi Mariusz głosem nawet pewnym._

_Konflikt ma dwie strony medalu, mówi pani Zofia. Z jednej mamy mojego męża, jego matkę i syna Waldemara, z drugiej jest cała reszta. Rozłam w naszej rodzinie nastąpił cztery tygodnie po nastaniu zarazy. Mam tu na myśli covid oczywiście. Oczywiście, mówi Mariusz. Rysa owego konfliktu jest głęboka i straszna, zresztą przekona się pan o tym zaraz, ciągnie Zofia. Czy straszniejsza od dzisiejszej pogody?, pyta Mariusz. Nie, nie jest straszniejsza, uśmiecha się pani Zofia. Czy zaparzyć panu kawę, pyta. Mariusz patrzy porozumiewawczo w kierunku robertowym: właściwie to tak, dla mojego kolegi też bym poprosił, jeśli nie stanowi to problemu. Pani Zofia wstaje, i idzie do kuchni. Po pięciu minutach wkracza do pokoju z tacą. Na tacy są dwie filiżanki kawy, cukier, mleko w dzbaneczku i łyżeczki. Zastawa nie dość że pachnie wybornie, to jeszcze dźwięczy metalicznie i słodko._

_Pan Stanisław rusza się nerwowo na krześle, chrząka i mówi: szanowny panie mediatorze. Otóż faktem jest, iż jestem przeciwnikiem szczepionek. Po pierwsze, nie ma dowodów na to, że szczepionki działają. Oczywiście wiem, że moja żona zaraz powie, że koszty leczenia choroby są większe niż koszty szczepień, nie wszystko jednak należy sprowadzać do pieniędzy, choć fakt, pieniądze są na świecie bardzo ważnym elementem. Drugi mój argument brzmi tak, iż nie wszystkie szczepienia działają. Wystarczy sięgnąć w przeszłość i wspomnieć o gruźlicy. Trzeci argument: moja kochana małżonka zaraz powie o lekarzach, o ich autorytecie, o wiedzy. Ale nawet dziecko wie, że oni wszyscy są kupieni. Przecież pieniądz ma olbrzymią moc, czyż nie panie Mariuszu? Czwarty argument: nas, czyli ludzi mówiących szczepieniom „nie” jest od groma, dlaczego nie bierze się naszego głosu pod uwagę, hę? Piąty argument jest taki, że w szczepionkach są fragmenty płodów. To jest chore proszę pana, dlatego między innymi stoję za tym, aby tym, za przeproszeniem — gównem, nie szczepić przede wszystkim dzieci. Argument szósty to już szczyt szczytów. Otóż szczepionki zawierają rtęć a rtęć jest bardzo niebezpieczna, może na przykład wywołać masę chorób takich jak autyzm. Czy to mało? Kiedy moja żona zrozumie, że nigdy się nie zaszczepię? Nikt mnie do tego nie zmusi! Awantury są u nas na porządku dziennym, proszę pana. Najgorsze jest to, że nas, czyli przeciwników szczepień jest w tym domu mniej, mamy nikłą siłę przebicia, bo jestem ja, moja mama i syn, Walduś. Sam pan widzisz…_

_Pani Zofia ze spokojem słucha wykładu rozgorączkowanego męża. Kiedy ten zamilkł, mówi: panie Mariuszu, czy wie pan kim z zawodu jest mój mąż? Hydraulikiem jest. To zadziwiające, jak zwykły hydraulik stał się nagle wyedukowany w sprawach dla niego bardzo odległych. Zamknij mordę suko, skrzeczy pani Maria. Cisza kwili niezręcznością. Pani Zofia ma w spojrzeniu: no widzi pan, panie Mariuszu, tu święty nie pomoże, pokładam jednak w panu wielką nadzieję… Mariusz wierci się nerwowo: może unikajmy takich grubych słów, dobrze? Proszę nie słuchać tej starej prukwy, parla Bernadetka. Pani Lucyna równocześnie nieśmiało wchodzi w rozmowę: a słyszał pan, że ci debile nie chcą się zaszczepić, bo boją się że wyrośnie im druga głowa, hahaha. Waldemar mówi: zamknie pani jadaczkę, droga sąsiadko, gdyby nie ja i mój ojciec, pani mąż by wąchał kwiatki od spodu. Większym skandalem jest to co wyprawia ten pijak, niż to że nie chcemy się z ojcem i babcią zaszczepić. Ja tam wierzę lekarzowi, lekarze to mądrzy ludzie są, gada policjant. Właściwie, to dlaczego pan jest w mundurze, czy pan jest teraz na służbie? — pyta Mariusz. Nie, mówi policjant, nie jestem na służbie, ale mam wielki szacunek do mundura. Co pan właściwie myśli o panu Stanisławie, o jego matce i synu? — pyta Mariusz policjanta. No cóż panie Mariuszu, to są dla mnie tępacy jakich mało, mówi policjant. Żeby mnie hydraulik gadał takie farmazony, to ja, proszę pana, bardziej lekarzowi uwierzę, niż temu Staśkowi. A jego syna to mnie szkoda, bo został zmanipulowany chłopak. O matce nie będę się wypowiadał, bo jak już tu padło, to stara jest osoba, może i prukwa, nie wiem, ale gada od rzeczy. Ty się od mojej matki odwal, ubeku cholerny, krzyczy Stanisław, a jego matka: won kanalio ubecka, won do Jaruzela bydlaku ty!! Jaruzelski nie żyje, mówi poruszony policjant. Do głosu dociera Franek: ojciec, brat i babcia to biedni ludzie. Fakt, że używają słów wulgarnych, świadczy o tym, że są na przegranej. Oni to czują, dlatego bluzgają, wrzeszczą i co tylko. Czy pan wie, że ojciec po osiemdziesiątym dziewiątym nosił opozycyjną brodę? Brakowało mu wroga, dlatego musiał go sobie stworzyć. W latach dziewięćdziesiątych wrogiem był Wałęsa, potem Kwaśniewski, potem Tusk, następnie Ruscy co zabili prezydenta Kaczyńskiego w Smoleńsku, teraz szczepienia. On potrzebuje psychiatry, leków które go wyciszą, ale nie, ojciec nie pójdzie nigdy do żadnego lekarza, nie weźmie żadnych lekarstw! Teraz jego celem jest zniszczyć szczepionkowców. Czy to normalne, panie Mariuszu? Mariusz szuka wzroku robertowego. Robert skrywa śmiech, tłumi go w sobie. Ale beka, myśli, ale czad, szkoda że nie prowadzimy transmisji live na you tube. Mariusz wypuszcza z siebie drżące nieco pytanie: czy możliwe jest, byście podali sobie ręce na zgodę? Cisza przerywana tykaniem starego zegara. Do głosu dochodzi skrzeczenie pani Marii: nie jest tak, że wszelki opór względem czegoś jest pustym gestem zrodzonym z pychy bądź próżności. Czasami my, stare prukwy, mówimy rzeczy niewygodne, bo wiemy do czego zdolny jest człowiek. Kiedy jedni ludzie palili drugich w piecach, ja już byłam na świecie. Miałam wówczas dwanaście lat, więc dużo pamiętam z tamtego czasu. Dlaczego dziwicie się, że boję się, że w ludziach znowu obudzi się demon? Czy to jest takie niemożliwe? Czy program szczepień nie jest dobrym nośnikiem podstępu? Ludzie jadący do pieca myśleli, że jadą do pracy… Franek czerwienieje, kaszle, przemawia: owszem, program szczepień może być, jak to babcia powiedziała, nośnikiem podstępu, ale nie musi. Lecz właściwie dlaczego babcia nie myśli, że to właśnie covid jest tym podstępem, tą śmiercionośną bronią złych ludzi? Bo to by było zbyt proste, bracie — odpowiada Waldemar. Zofia tymczasem otrząsa się z czegoś co przypomina letarg i mówi: do diabła z teoriami spiskowymi, mam tego po dziurki w nosie. Świat nie jest taki zły jak myślicie. Mama wspomina obozy koncentracyjne, lecz co mnie, urodzonej dużo później, to obchodzi? Polityka mnie w ogóle nie interesuje, interesuje mnie natomiast zdrowy rozsądek i to, aby moje wnuki nie chorowały. Niczego więcej nie pragnę. Jeśli sam premier mówi: zaszczepcie się, to trzeba to zrobić, koniec gadania! Mężu, zrób chociaż raz w życiu coś dla mnie, i niech twój syn Waldemar pójdzie w twe ślady. Bo twoja matka już się nie zmieni… zresztą nie chciałam tego głośno mówić, ale ona zaraz umrze. Nie baw się w pana boga, Zofio, huczy Stanisław. Zaszczepcie się tępi kretyni, krzyczy Bernadetka, a policjant dołącza: tak, najlepiej zrobicie, jeśli się zaszczepicie, przecież to jest takie proste, pani pielęgniarka daje szprycę i po krzyku, no po co ten opór do cholery? Stanisław wbija wzrok w policjanta. Syczy niczym wąż: powiedz mi Michaś, ile ci zapłacono za zwerbowanie kolejnych frajerów, co? Ile jesteś wart, co? Dwa patole? Pięć, dziesięć? O czym ty mówisz, kwiczy buraczany policmajster. Lucyna podpala sytuację: a tobie ile żółtki zapłaciły? Ty chyba chcesz, żeby twoja rodzina zdechła na covid! Ty terrorysto jeden! Zamknij paszczę żono menela, odpowiada Stanisław._

_Nagle ma miejsce wydarzenie na miarę komedii bądź dramatu. Otóż pani Zofia nie odchodząc od stołu, daje hasło, które brzmi: kawka wylatuje do ciepłych krajów! To tajemny znak do działania. Z szafy wybiega pielęgniarka w białym kitlu. Gdzie biegnie owa biała dama? Ano w kierunku Stanisława. W prawej dłoni ma olbrzymią strzykawkę. Stanisław w momencie daje nura pod stół. Co mam robić, pyta zdezorientowana pielęgniarka. Poczekajmy, on wiecznie pod stołem siedzieć nie będzie, mówi spokojnie Zofia. Lody jego nienawiści kiedyś pękną, parla Bernadetka, która brnie niestrudzenie w kącik poet. Tymczasem w Mariuszu twardnieje zdanie. Zdanie brzmi tak: Szanowne państwo, w czasie, gdy Europa zmaga się z tą koszmarną bądź co bądź zarazą, w Ameryce Północnej trwa opioidowy kryzys. Młodzi ludzie umierają zażywając benzo dope, rzecz silniejszą niźli sam fentanyl i gorszą niźli sam fentanyl, bowiem prócz wspomnianego fentanylu jest tam etizolam, więc antagonista nalokson nie pomoże człowiekowi, który przesadził, gdyż… o czym ten człowiek gada — krzyczy pani Maria, a jej wzrok jest srogi niczym Bolesław Śmiały. Otóż chciałem tylko rzec, że nie jest aż tak źle, jak to próbują wmówić nam mainstreamowe media, ciągnie niezmordowany Mariusz. Wyjdź Stasiu, ta pani nic złego ci nie zrobi, mówi łagodnym głosem pani Zofia. Niech idzie do diabła, woła Stanisław z okolic podstolinowych. Bezradna pielęgniarka stoi ze strzykawką a Waldemar odsuwa się od niej z obrzydzeniem wymalowanym na twarzy. Zofia mówi: jeśli mąż dał dyla, niech pani zaszczepi chociaż mojego syna. Pielęgniarska bojówkarka leci w stronę biednego wydyganego Waldemara. Ten wzorem ojca wybiera podstołowość. Policjant zagląda w dół i woła: panowie, nie bądźcie dziećmi, wyjdźcie i nadstawcie się, szczepienie to nic strasznego! Odejdź diable niebieski, zostaw nas w spokoju i powiedz tej damie w bieli aby opuściła nasze mieszkanie, bo zaraz przyjedzie tu policja! Policja? To ja jestem policja, krzyczy pan Michał, policjant. Co mam robić, pani Zofiu, pyta zagubiona pielęgniarka. Pani Zofia podchodzi, przechwytuje od salowej strzykawkę i daje nura pod stół. Krzyk nieziemski wstrząsa posadami. Po chwili z podstołowych nizin wystrzela Waldemar trzymający się za zad. Wrzeszczy: to koniec, zostałem pokonany, babciu, to koniec, koniec! Tymczasem pod stołem ma miejsce druga potężna kotłowanina, ktoś komuś wyrządza krzywdę. Boooożeeeeee — okrzyk pełen rozpaczy wzbija się jak gołąb niepokoju. Wychodzi rozczochrana pani Zofia z uśmiechem triumfu. Myślę, iż pańska misja dobiegła końca, panie Mariuszu, oświadcza spokojnie kobieta. Dziękuję, że zechciał pan towarzyszyć nam w tej rodzinnej burzy. Dziękuję również pani, pani Beato, dobra robota. Pani salowa puszcza pąsa. Czy ktoś mi może powiedzieć, co się właśnie wydarzyło, pyta pani Maria. Otóż twój syn i wnuk zostali zaszczepieni, mówi pani Zofia. Że co? Toż to gwałt, panie milicjancie, czy pan tego nie widzi, czy pan oślepł? — wrzeszczy seniorka Maria. Ja nic nie widziałem, nic nie słyszałem, ja tylko sobie siedzę, tłumaczy się Michał policjant. Synku, synku, czy ty żyjesz, odezwij się, skrzeczy pani Maria, a łzy lśnią na policzkach. Żyję, lecz co to za życie, woła żałośnie pan Stanisław. Wyjdź, jęczy pani Maria. Nie wyjdę! Wyjdź, proszę! Nie wyjdę! Pani Zofia bierze telefon i wystukuje numer. Po chwili radośnie ćwierka: panie doktorze, melduję wykonanie zadania! Tak, tak, przelewem, tak jak żeśmy się umawiali._

Pierwsze koty za płoty, mówi Mariusz w robertowym aucie. Mężczyźni palą rozluźniającego blanciora. Deszcz bębni w szyby. Ale mroczne niebo, zauważa Robson. Która właściwie jest godzina, pyta Mariusz. Czternasta. Dziwne, pogoda jakby w maju, prawda bro? Prawda, prawda. A to luty chyba, nie? No tak, luty. Palą w samochodzie, bo to w modzie. Palić. Mosty, zielone, głupa. Lament antenatów przybiera kształt bezkształcia. Bo czymże deszcz? Zielone powietrze wnętrza trzeba będzie potem wywietrzyć. Trzeć trzeba te gluty, nienawidze tego rozpracowywania topów, myśli Rob, tymczasem Mariusz odpływa w sen. Wielce rozlazły jest ten incepcyjny świat, w którym walą się wszystkie struktury będące za plecami narratora. Wielki wizjoner, ten Nolan, prawda to, mówi we śnie Mariusz, ale sen to nie sen, a półsen. No i jest orędownikiem taśmy filmowej a nie cyfrowego świata w trzy dupy sztucznego. Brazylijska kawa po powrocie do domu, do domu w którym matka i ojciec, jak Wisła i Cracovia, jak Tom i Jerry, jak PiS i PO. Roberto, czy mogę u ciebie spędzić noc? — pyta Mariusz. Kto pyta nie błądzi odpowiada Robocop, jasne. Po chwili milczenia: ale tam się działo, niezły bigos, właściwie moja rola została ograniczona do: być i słuchać, ale jedno jest pewne, zarobiłem stówę, mówi Mariusz. Ciekawi mnie ile zarobiła pani Zofia, jak myślisz, Rob? A cholera wie, parę koła to na pewno. Myślisz?

Potężne krople bębnią, Robert odpala wóz i jadą na Wielopole do hacjendy. Jego mieszkanko mieści się w odrestaurowanej, dość niskiej kamienicy, na pierwszym piętrze. Wchodzą, Robert zapala światło w kuchni, wstawia wodę na cafe. Po chwili aromat unosi się w kuchennym powietrzu. Piją ciepłą mokkę w milczeniu, bo zielone siadło tak sobie; ogarnęła ich smutna faza, ta z rodzaju: rozkminy w ciszy. Po kwadransie Rob idzie do pokoju i pstryka pilotem w telewizor. Akurat leci Potop Hoffmana. Wołodyjowski bije Kmicica, siąpi deszcz. Przychodzi Mariusz, mówi: jak to dobrze, że jutro poniedziałek. Niedziele są do bani, są ponure i mroczne. Na to odzywa się Roberto: mogę się z tobą założyć, że jutro też będzie padał deszcz. I pojutrze też. Zobaczymy, wypuszcza z siebie Mariusz, który siada koło Roba. Oglądają. Przełącz żesz, prosi. Robert skacze z kanału na kanał. Chyba zrobię drugą kawę, chcesz? — pyta Mariusz. Kto pyta nie błądzi, a zrób, odpowiada Rob. Mariusz porusza się po kuchni z gracją gazeli, co dla mężczyzny jest nietypowe, bo nawet wspaniali kuchmistrze pasują do kuchennych wnętrz jak pięść do oka. Są zbyt brutalni, surowi, i gdy kroją ser na sałatkę, robią to w sposób gangsterski. Mariusz rży ze swoich myśli. A czytałeś Informację zwrotną? — pyta. Rob na to: a kogo to? Żulczyka, odpowiada Mariusz. To o tym uzależnionym od alkoholu gościu, co szuka swego syna? Tak to to. No, mówi Robert, książka dobra, mówi Robert, ciekawa, mówi Robert, coś w sobie ma, mówi Robert. Uważam zupełnie inaczej, mówi Mariusz. Otóż według mnie książka jest do dupy. To w takim razie po co żeś o niej wspominał? Chciałem poznać twoje zdanie, bro.Rozdział 3

Pada deszcz, przedeszcz. Jest poniedziałek. Poniedziałek. Poniedziałek. Poniedziałek. Mariusz ma przedziałek. Ulica Długa, potem Rynek Główny. W Sukiennicach przeczekuje płacz nieba. Suki w okiennicach, glonojady, obserwatorki, aktorki drugiego planu. W tych murach jest tyle piękna, że zaczynam rozumieć Skrzyneckiego, który zaglądał do kielicha by utwierdzić się, że to rzeczywiście miłość — myśli Mariusz. Miłość do miasta jest lepka i śmierdząca, tak naprawdę to obrzydliwa rzecz, ta miłość, dlatego potrzebny alkohol.

Na Batorego spotyka Ankę, koleżankę z lat podstawówkowych. To poetka, dusza wolna, tak wolna, że ostatecznie wylądowała w redakcji czasopisma _Mak_. Makami macha, waha się, czy do odpowiedniego faceta. Oj, to ty Mariusz, pomyliłam cię z kimś innym, mówi Anka. Z kochankiem?, pyta Mariusz, nie, nie z kochankiem, odpowiada zmieszana dziewczyna. Ona potrafi kłamać, myśli mężczyzna. Może schowamy się do jakiejś knajpki, strasznie pada — mówi Anka. Rozbitkowie lądują w kawiarni Astrid. Mokka i espresso czekają na małej wysepce stoliczka. Oczy Anki są piwne, pewnie ma życie dziwne, myśli mężczyzna. Czym się zajmujesz, pyta dziewczyna. Jestem naprawiaczem rodzin. Anka prycha kawowym bryzgiem: że co? Tłumaczenie zajmuje pięć minut. Zaokienny mrok wzmaga przytulność kawiarni, jest tu miło, ciepło, klimatycznie. Słabe światło przesącza się przez sączki spojrzeń. Ten miesiąc jest zaczarowany, mówi Anka. W tym momencie huczy donośny grzmot. Burza w lutym? Mariusz patrzy w oczy typu pale ale, typu weissbier; aromat goździków, bananów i cytrusów unosi się właśnie w powietrzu. W toku wykonywania czynności ostatecznych, inżynier jej piękna włożył sporo wysiłku w dopieszczenie oczu, myśli on. Patrzą sobie, piją, jedzą sobie. Lody i ciasteczka owsiane. O czym napiszesz dzisiaj wiersz, pyta mężczyzna. O lutowych lodach, odpowiada Anka. Jaki mają smak lutowe lody, pyta mężczyzna. Czekoladowe gorzko, odpowiada Anka. Inka kokosowa przed snem, pół grama modlitwy, sen, myśli Anka. Zen, myśli Mariusz. Wiesz, przynosisz mi wielki spokój myślenia, mówi mężczyzna. I co najważniejsze: przy tobie czuję się mężczyzną na setkę. Wódki?, pyta Anka. Procent, mówi Mariusz. Mówią. Piją. Jedzą. Doznania są jak spadające nasiona na glebę języka. Język: czerwony ślimak, mak. Kto jest tym szczęśliwcem, pyta Mariusz Sto Procent. Te maki są dla mojego taty, który pewnie zachlał i nie przyjdzie. Jesteś córeczką tatusia? Tak. Trzy łzy wpadają do lodów. Nie płacz, mówi Mariusz. Dobrze, odpowiada Anka. Nie lubisz płaczu, czy nie wiesz jak się zachować przy płaczącej osobie? Opcja druga, mówi mężczyzna. Jest usztywniony kijem nietaktu. Nie tak mów, mówi Anka. Jej głos podszyty mlecznym jedwabiem. W Mariuszu dojrzewa omdlenie. Jestem bliski utraty kontroli, mówi. Dlaczego, dziwi się dziewczę. Dziewczę ma trzydzieści cztery, ale dziewczęcość jest w niej tak mocno zakorzeniona, że nieprędko przeobrazi się w wytrawność kobiecości. Bo barwa twego głosu jest wygładzona zbyt… Brawa za zdanie egzaminu ze znajomości łechcących zdań i dań głównych, pysznie mówisz Mario, mówi Anka. Mężczyzna czerwienieje. Z ukrytego głośnika wypływa Venice bitch, Lany del Rey. Ta muzyka jest idealna, jest niczym szal z materiału inkrustowanego perełkami lodu, myśli Anka, Mariusz natomiast oddechem demaskuje swoje podniety, bo są dwie: jedna dotyczy Anki, druga Lany, która śpiewem swym szeptanym, lub pełnym, łechce od niechcenia podniebienie ucha, brzucha, mucha śpiąca we wnętrzu ducha, mucha obudzona delikatnością włosu Lany. Mariusz zasłuchany.

Anki myśli wędrują wzdłuż piosenki Venice bitch. Lano, daj mi całusa, mówi rozanielony Mario, a Anka w śmiech. Lody topnieją, brudne brzegi filiżanek, miło spędzany czas, masz tu swoje danie główne: Anka w otoczeniu Lany del Rey. Piękny przedpołudniowy pejzaż. Włącz sobie, drogi czytelniku, piosenkę: Venice bitch. Posłuchaj jej, odpływając w piękne rejony wyobraźni. Kształtuj ją, w tym ponurym kraju to powinność każdego marzyciela.

Mariuszowe myśli wyprzedzają piosenkę. Jest teraz w sypialni Anki, w której raczej ciemno, ale przyjemnie, ciepło. Ciepło jej ciała. Ała — Anka załapała: ten facet marzy o rzeczy zbyt pikantnej. Jej usta w zasznurowaniu. Jej piersi toczą się jak rolling stones, tymczasem wąs Mariusza się porusza, może zatańczymy?, pyta Mario.

Tutaj?, pyta zdziwiona Anka. Tak, póki trwa płyta.

Ich ubrane ciała są zjednane objęciem, bujają się lekko. Miękko, myśli Mario, wstyd, myśli Anka. Za ladą pracownice kawiarni biją brawo. Po kilku minutach siadają na miejsca, może jeszcze po kawce? Anka odmawia. Różaniec słodkich półsłówek zawisł jej, niby korale. To poszło zbyt. Mariusz wyczytuje z jej twarzy wewnętrzny konflikt. To nie powinno tak być, żeby mężczyzna mógł wyczytywać coś z twarzy innych. Kobieta musi być tajemnicą. Blada twarz, masz, czytaj. Mariusz i Anka zabrnęli w rejon, gdzie walą się konstrukcje wzniesione szybko i byle jak. Ile, pyta kelnerki. Tyle i tyle. Ja zapłacę sama. Okej, płać damo. Zaokienny krajobraz nie ulega żadnej zmianie. Dalej leje i mrokiem niebo sra, ulice lśnią niczym majaki. To co teraz, może posiedzimy jeszcze? Anka wyraża zgodę poprzez wodę. Twoje maki więdną, niech pani kelnerka poleje. Nerka Mariusza ma scyzor, tabletki, bletki, zippo i gieta. Czy twój ojciec mieszka z tobą? Gdzie tam, on nigdzie nie mieszka. Dziś chciał się spotkać, ot tak. To nietypowe, żeby dziewczyna wręczała kwiaty chłopu, zauważa Mariusz. Bom nietypowa, mówi Anka. Rozpuszczony włos, głos drżący: on umiera, wódka zabija go każdego dnia.

Nasza relacja zakwitła dziś tak szybko, że doznałem szoku, powiedział po kilku chwilach. Mariusz. Dariusz — tak bym wolał mieć na imię. Nie lubisz swojego imienia? Nie.

Lenia mam. Winić należy pogodę — mówi Anka. Danka. Czy znasz Wiksę? Dankę Wiksę? Oczywiście. Szalona kobieta, cały czas jedzie na białym, faktycznie ja jej nienawidzę. Ojej, mówi Mario, dlaczego? Bo odbiła mi chłopca. Moment milczenia. Faktycznie, Danka Wiksa nie ma żadnych zasad, myśli Mariusz, a Anka wyjmuje smartfona. Czyżby esemes od jakiegoś facia, myśli Mario, lecz Anka przegląda wiadomości. Czy to może być manifestacja znudzenia, a jeśli tak, to czy powinienem teraz zacząć odciągać biedaczkę od nudy?, myśli Mariusz. Który też wyciąga smartfona, manifestując coś.

Kawiarenka będąca azylem cały czas podtrzymuje ciepło. Na zewnątrz pada. Wada Anki to między innymi zbyt szybkie zmiany nastroju. Mariusz odkłada telefon, wchodzi brutalnie między myśli dziewczyny: czy ty doświadczasz właśnie ogromnej nudy? — pyta. Nie, mówi ona, no co ty, po prostu coś mi się przypomniało i chcę to jakoś wyminąć. Rozumiem, że nie chcesz o tym mówić, mówi Mariusz. Dobrze rozumiesz. Usta, kiedy w ruchu, przypominają przecięte serduszko. Uszko z kolczykiem: łapacze snów dyndają, kiedy marzenia płoną błękitnymi ognikami; zmysłowość. Bezwład włosów-kłosów, pszenica psze pani, pachnie sianem. Czy musisz na mnie zerkać?, pyta Anka. Przepraszam, mówi on, wodospad poniedzielnych literek — szept myślowych maślanic. Oczy niewiasty stają się lepkie, błyszczą tłuste. Półmrok kawiarenki tak jakoś nie przeszkadza nikomu i niczemu. Czemu mam wrażenie, że mnie unikasz, wyrzuca wreszcie z siebie mężczyzna. Wyzna czy nie wyzna. Cisza rozciąga swe brzegi. A więc mylisz pojęcia, oświadcza Anka. Ulga, z serca spada tona. Anka ciągnie: Wiesz, czasem wciągają mnie sprawy tego świata, i jest mnie wakat. Jest cię wakat, powtarza Mariusz/Dariusz. Blink blink, znowu łapacze dają o sobie, błyszczą, świecą.

Tymczasem sernik ląduje miękko na stoliku co się magicznie nakrywa. Mężczyzna spożywa, ona ledwo żywa od natłoku słów-pierścionków, słabo jej. Słodycz spływa z góry, nad nimi wisi chmura z cukrowej waty. Lilaróż. Myślisz, że to grzech tkwić w błyskotkach — rozważa Mariusz. To chore, żeby karać siebie za życie. Ktoś nas stworzył, ktoś powiedział: żyj i pij ten nektar, to dar! Anka wierci się i kręci, w końcu podnosi szczupłą sylwetkę. Zmierza w stronę wucetu. Mariusz w tym czasie beszta się za błędy. Droga wąska, błotnista, zawsze syf ten sam, grunt mokry, podmokły, uwaga! Dziewczyny nie lubią natrętów, zboków, ortodoksyjnych samotników. Garść magicznych zdań wyrzuć prędko! Mariusz w samobiczowaniu drze te piękne tkaniny: batystowe firany, rany, ależ tego jest! Ale tu cudnie, mówi przybyła Anka. Twarz odmieniona, rumianek, rumieniec, jak urodzinowy tort. Mężczyzna głupieje gdy widzi niewiasty oblicze piąte. Tam wrota dziewiąte, Roman jest Polański, może pójdziemy razem do kina? Do kina? Anka poprawia włos: jej słowa to teraz nożyczki: mam na nogach żylaki, nie wiem czy pójdę, zresztą w kinie dostaję oczopląsu. Mariusz/Dariusz myśli: kobieca logika to esy-floresy, nauczyć się jej to szczyt marzeń każdego alpinisty. Wąs poruszany nerwowym tikiem. Mariusz ma od potu mokre pod pachami, Mariusz w stresie, ale…

Anka ma już przylepiony półuśmiech. Odpływ wzburzonego morza, zorza, boża knajpka. Pocztę teraz przegląda, jak gdyby nigdy nic. Moment grozy: dać jej numer czy nie dać? Rozkmiń to w spokoju, w chłodnej lodówce analiz. Mariusz bierze głęboki oddech i mówi: ja ci to muszę powiedzieć Anka, po prostu muszę bo inaczej się uduszę. Otóż czy poszłabyś ze mną na moją drugą interwencję? W środę mam na Kazimierzu spotkanie z takim małżeństwem. Nie wiem o co konkretnie chodzi, ale mają jakiś problem, to jest pewne. Anka coś intensywnie rozważa, w końcu przemawia: dobrze, w tej chwili mogę ci powiedzieć tak, chociaż możliwe, że mi coś wypadnie, czy to spotkanie w redakcji, czy wyjazd w plener, sam wiesz jak to u mnie w robocie jest. Ale jeśli nic mi nagle nie wyskoczy, to oczywiście. Mariusz czuje ulgę, widać to w twarzy, która łagodnieje. Jak to dobrze mieć bratnią duszę, myśli mężczyzna. Czego on ode mnie chce, myśli Anka. Proszę o następną kawę, prosi on. Kelnereczka podbiega podbiegiem jeszcze lżejszym. Zapach kawy to jedna z najpiękniejszych spraw na tym świecie bożym, mówi. A Anka: są jeszcze poranki na wsi, gdzie z okna chatki widać mglistą łąkę, są zachody słońca na Bałkanach, są zerwane sznury toksycznej relacji, są ulubione kawałki odtwarzane w intymnych chwilach samotności. Dużo jest tych fajnych „rzeczy”. Owszem, mówi Mariusz. Piękny jest na przykład ten nasz poranek spędzany w kawiarence na ulicy Batorego, gdzie za oknami szaleje lutowa burza. Owszem. Smak kawy powoduje nadkwasotę, dlatego Mariusz z chęcią sięga po butelkę mineralki. Anka smutnieje. To widać. Wyprzedzając wkurzające pytanie mężczyzny, mówi: smutno mi, gdy patrzę na te maki. Przypominają mi o ojcu. O ojcu, który gdzieś tam pewnie podąża chwiejnym krokiem w swoje strony. Wiesz co, mieć takiego ojca to przejebana sprawa. Od zawsze tylko lęk, niepewność, czekanie. Lecz gdyby nie on, pewnie bym nie pisała tych swoich głupich wierszy. Te wiersze są takim schronieniem. Mogę zamieszkać w wierszu, moge w nim spać. Wiesz jak wspaniale jest śnić w środku wiersza? Nie da się tego opisać, bo już sam wiersz to rzecz zbyt mglista i nieoczywista, nie da się mówić o tym tak, jak mówi się na przykład o pracy czy wakacjach. Wiem, że pewnie sobie myślisz: co ta baba pieprzy, ale ja mówię to co czuję, i to jest szczere. Czy znasz Werę? — zmienia temat mężczyzna. Zna, myśli, zanim usłyszy odpowiedź. Miedź, parla Anka, jakby chmurka z dzbanka. Że co? Weronika Miedź — tak, znam. To ona ma na nazwisko Miedź?, pyta Mario. Nie, to ksywka, odpowiada Anka. A więc, ciągnie temat Mariusz, Weronika podbiła w zeszłym tygodniu do Roberta, i rzekła: jesteś jak chiński znak równowagi. Powagi, mówię wtedy, z takim tekstem do chłopa? Anka w śmiech: no co ty? Podobno chciała dać mu sygnał, że ma go na oku. W sensie?, pyta Anka. No że chce go mieć, mówi Mario. Kobiece światy to inne światy, myśli sobie mężczyzna, który pije kawę łapczywiej. Dno, koniec płynu. Na zewnątrz jakby spokojniej, deszcz nie pada, mrok jednak cały czas trwa. No, chyba muszę już iść, myśli Anka. Trzeba ruszyć cztery litery zadu, myśli Mariusz, czy tam Dariusz. Było mi z tobą bardzo miło, Anka, mówi. Nie musisz tego mówić, to idzie wyczytać z twoich oczu, mówi Anka. Mario daje napiwek. Daj mi swój numer, mówi w końcu. Buta? Tak, buta. I telefonu, jeśli możesz. Mariusz zapisuje cyfry z uśmiechem zadowolonego chłoptasia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: